Historia zaczyna się w samym sercu Rododenendronii. To właśnie tam mieszkało państwo Sankterium. Francis pochodził z zamożnej i wielodzietnej rodziny palladynów. Sam posiadał aż siedmioro rodzeństwa, starsze i młodsze. Jego ukochana żona Lidia natomiast w młodym wieku została osierocona, gdy jej rodzice zginęli podczas walki z piekielnymi. Nie przeszkodziło im to zbudować szczęśliwego związku. Ich wiara była silna, a oddanie Panu bezwzględne. Jedyne czego brakowało w ich życiu to potomek, któremu mogliby przekazać nauki Najwyższego i wychować na wspaniałego wojownika lub wojowniczkę.
Czas płynął nieubłaganie, a Lidia wciąż nie doznała łaski bycia brzemienną. Każdego wieczora i poranka wznosiła modły do Pana, zalewając się łzami i błagając o dziecko. Również Francis nie potrafił się z tym pogodzić. Pochodził z domu, gdzie śmiechy dzieci niemalże nigdy nie ustawały. Tymczasem wraz ze swoją małżonką zmuszeni byli siedzieć w ciszy wśród czterech ścian. Na nic im było piękne, duże mieszkanie w centrum Rododendroni. Ciągłe napięcie i rosnąca presja między małżonkami bardzo źle wpływała na ich relację.
Najwyraźniej jednak niedane im było się rozejść i można by pomyśleć, iż sam Najwyższy zainterweniował. W środku pewnej nocy Lidie i Francisa zbudził płacz dziecka dochodzący tuż zza drzwi ich mieszkania. Kobieta natychmiast ruszyła to sprawdzić. Jakież było jej zdziwienie, gdy odkryła ona niewielki pleciony koszyczek. W środku znajdowało się maleństwo zawinięte w niewielki, stary kocyk. Lidia wzięła dziecko na ręce, próbując je uspokoić. Jednocześnie rozejrzała się dookoła. Nikogo jednak nie było. Ulice były zupełnie puste, a sroga ulewa skutecznie odstraszyła wszelkich nocnych marków. Zrezygnowana, już miała pytać sąsiadów, czy coś widzieli, gdy spostrzegła niewielką notkę dołączoną do koszyczka. Była wyraźnie zaadresowana do niej i jej męża. Natomiast treść nie mówiła zbyt wiele, jedynie „Vatisinari”, co kobieta natychmiast uznała za imię chłopca. Wzięła go więc do siebie i zamknęła drzwi za sobą.
Czekała ją jednak jeszcze jedna duża niespodzianka. Gdy przedstawiła sytuację mężowi i po raz pierwszy odwinęła kocyk, małżeństwo ujrzało parę białych skrzydeł pokrytych białym puchem. W tym momencie oboje uznali to za cud. Najprawdziwszy dar od samego Najwyższego, który obdarzył ich nie tylko potomkiem, ale i małym aniołkiem.
***
- Aniołku uważaj!
Lidia powtarzała to wielokrotnie. Kilkuletni już Vatisinari był dość żywym dzieckiem, przez co niektórzy określali go mianem małego łobuza. Mimo to wbrew pozorom uczył się pilnie i wykazywał wielką lojalność w stosunku do Pana. Wiara wpajana od najmłodszych lat na stałe rozkwitła w jego sercu. Inne palladyńskie rodziny plotkowały o rodzinie Sankterium i o tym, jak wielkiego zaszczytu doznali. W końcu wychowywali oni najprawdziwszego anioła. Wtedy jeszcze nikt nie miał pojęcia, że ten mały rudzielec to tak naprawdę zwyczajny fellarianin.
Młody chłopak miał spokojne dzieciństwo, dość zwyczajne. Dorastał otoczony miłością i przygotowywał się do roli kapłana lub wojownika. Ojciec chłopca uczył go technik walki, matka natomiast naciskała na pobieranie nauk u starego kapłana. Wciąż pamiętała utratę swoich rodziców i wolała, aby jej jedyny syn nie musiał się narażać w imię Pana.
Vatis dobrze sobie radził w obu kwestiach. Był ambitny i bardzo zaradny. Samodzielnie nauczył się latać, choć była to nauka na dość bolesnych błędach, zakończonych kilkoma złamaniami i ogromnym stresem dla Lidii. Matka planowała poprosić o pomoc w tej kwestii znajomego anioła. Niestety jej synek był zbyt niecierpliwy i uparty.
Ponadto młody fellarianin, będąc święcie przekonanym, że jest aniołem, z niecierpliwością oczekiwał na dzień swoich dwudziestych pierwszych urodzin gdy otrzyma misję od Najwyższego. Odliczał każdy dzień, a gdy po dwudziestych urodzinach przez kolejne dwanaście miesięcy mówił tylko o tym i rozważał, w jaką stronę zechce poprowadzić go Najwyższy.
Jednakże jego ojciec widząc żółte pióra na skrzydłach syna, zaczął podejrzewać, że prawda może być inna, niż myśleli. Czytał książki, pytał ludzi, aż w końcu zrozumiał. Vatisinari był fellarianinem, nie aniołem. Nieco rozczarowany mężczyzna nie był w stanie powiedzieć o tym synowi ani nikomu innemu. Nie chciał zniszczyć marzeń młodego, nie chciał być odpowiedzialny za przekazanie mu tak druzgocących wieści. Postanowił milczeć, jednakże wiedział, że już niedługo pojawią się niewygodne pytania.
Gdy nadszedł ten najbardziej wyczekiwany dzień, Vatisinari mimo swojej wrodzonej niecierpliwości czekał. Podekscytowany, z drżeniem rąk i nóg pokonywał po raz któryś trasę z salonu do swojego pokoju. Jego matka również czekała, pełna obaw czy jej ukochane dziecko będzie mogło pozostać w Rododendronii, czy też zostanie wysłane do walki z piekielnymi.
Czas mijał, godziny leciały wyjątkowo wolno. Pojawiły się wątpliwości. Coraz to większe, szczególnie gdy słońce schowało się za horyzontem, a Pan nie przemówił ani razu. Naturianin czuł ogromne rozczarowanie i rozżalenie. Nie rozumiał, co zrobił nie tak. Od razu padł na kolana i zaczął wznosić modły, błagając Najwyższego, o jakiś znak. Francis podszedł do niego i położył dłoń na ramieniu syna, przerywając jego modlitwę.
- Synu, On nie odpowie – powiedział z bólem serca gdy spostrzegł pytający wzrok Vatisa – On nie odpowie, bo nie jesteś aniołem – przyznał ojciec.
- Więc… czym? – spytał młodzieniec, wciąż wierząc, że może cały ten dzień jest tylko złym snem.
- Fellarianinem.
W tym momencie coś w nim pękło. Całe życie było mu mówione, że jest aniołem, cudem ofiarowanym od samego Pana. Jak mógłby być czym innym? Nie chciał w to wierzyć.
Odkrycie prawdy odcisnęło na nim ogromne piętno. Od tej pory bardzo spoważniał i jeszcze bardziej oddał się Najwyższemu. Religia stała się jego ucieczką od bólu, a w modlitwach znajdywał ukojenie. Ponadto za wszelką cenę chciał udowodnić, że jest godzien statusu anioła i ubzdurał sobie, że jeśli to zrobi, to Najwyższy sprawi cud i spełni jego największe marzenie.
***
Vatisinari zaczął swój plan skromnie. Wciąż był uczniem starego kapłana, jednakże robił wszystko, aby jak najszybciej awansować. Odprawiał wszelkie obrzędy religijne i prowadził wspólne modły. Zawsze był bardzo grzeczny i skory do pomocy. Jednakże mimo jego dobrego nastawienia co niektórzy spoglądali na niego nieufnie, dla obcych osób mógł się wydawać dość oschły, zajęty jedynie służeniem Panu. Niestety nie miał już tej samej radosnej iskry w sobie co niegdyś. Jego ponuractwo stało się nieodłącznym elementem jego osoby. Minęły już dwa lata od momentu gdy jego całe jego życie stanęło na głowie. Od tej pory praktycznie w ogóle się nie uśmiechał.
Mimo to jego oddanie było godne podziwu i wśród niebiańskich znajomych uchodził za wzór godny naśladowania. Na dodatek naturianinowi wciąż było mało. Chciał zrobić coś więcej, pokazać Najwyższemu, że jest godny miejsca w Planach.
Postanowił więc wyruszyć świat i szerzyć wiedzę o Panu wśród ludów dzikich lub niecywilizowanych. Jego matka błagała go, aby został w obawie przed utratą jedynego, tak wymodlonego dziecka. Vatis był jednak uparty i obiecał rodzicom, że będzie na siebie uważać. Nic nie mogło go powstrzymać. Nie mógł jednak ot tak zostawić wszystkiego za sobą. Najpierw zadbał o to, aby znaleźć zastępcę do świątyni, w której to odprawiał modły. Dopiero wtedy mógł spakować podręczny bagaż i po raz pierwszy w życiu opuścić ukochane miasto.
Młody kapłan nie zamierzał iść na łatwiznę. Postanowił nawracać w regionach nieprzyjaznych i niedostępnych. Wiedział, że niewielu odważyłoby się na takie poświęcenie, więc uznał to za swoją misję. Dlatego ruszył na daleką, skutą lodem Północ. Samotnie przebył Szlak Samobójców, ratując się swoją wiarą w chwili zwątpienia. Następnie przetrwał nieludzkie mrozy na Lodowym Pustkowiu, aż w końcu po wielu miesiącach podróży dotarł w Góry Thargorn.
Minęło jednak parę dni, nim Vatisinari odnalazł pierwszą nordycką wioskę. Został on przyjęty dość pozytywnie. Rośli tubylcy byli ciekawi skrzydlatego gościa ze Środkowej Alaranii. Szybko nawiązali z nim znajomość, jednakże gdy naturianin zaczął wspominać o Panu, niemalże natychmiast został wyśmiany. Nordowie nie mieli czasu na sprawy tak błahe, jak religia. Mimo to Vatis się nie poddawał. Postanowił zostać w wiosce tak długo, jak to będzie konieczne, aby nawrócić tych pogan. Miesiące mijały powoli, młody kapłan udzielał się w lokalnej społeczności i uczył nowych rzeczy. W międzyczasie również cały ten czas przekonywał on ludzi do swojej wiary i opowiadał o Panu, o aniołach i Planach Niebiańskich. Jego godna podziwu determinacja w końcu się opłaciła. Nordowie byli coraz bardziej zainteresowani. Zaczęli rozumieć, iż ten rudowłosy, skrzydlaty chudzielec mówi całkiem sensownie.
W ten sposób już po roku w wiosce pojawił się pierwszy nordyjski kapłan, a Vatisinari uznał swoją pierwszą misję za wykonaną. Wreszcie mógł wrócić do domu. Wiedział, że nie będzie to powrót na stałe, ale bardzo tęsknił za rodziną i przyjaciółmi, a w szczególności za dodatnimi temperaturami.
***
W następnych latach życie Vatisinariego mocno się odmieniło. Miał za sobą wiele owocnych misji szerzenia wiary w Pana. Nieraz trwały one wiele miesięcy, jednakże zawsze wracał do domu, a jego serce radowało się na widok bliskich, którzy zawsze tam na niego czekali. Zazwyczaj z ciepłym obiadem i całą masą historii oraz plotek na temat tego, co się działo podczas jego nieobecności. Zawsze w dzień jego powrotu długo rozmawiali, często do bladego rana. Fellarianin powoli odzyskiwał radość życia, poznawał świat, miał ludzi, na których mu zależało, jednakże ciągle dręczył go ten jeden cichy, aczkolwiek uciążliwy głos w jego głowie.
- To wciąż za mało – twierdził uparcie, gdy rozważał, jak wiele zrobił ku chwale Najwyższego.
Pewnego dnia nawet wyżalił się jednemu z jego byłych nauczycieli, staremu kapłanowi Proteriowi. Starzec w zamyśleniu pogładził swoją długą brodę i odpowiedział dopiero po dłuższej chwili.
- Dobro, choć silniejsze od zła jest niezwykle powolne w swym działaniu, zło natomiast nigdy nie czeka, nigdy nie śpi.
- Czy to znaczy, że wszystko, co robię, nigdy nie będzie wystarczające? – spytał zatrwożony, młody kapłan.
- Jeśli naprawdę chcesz wygrać ten nierówny wyścig ze złem, musisz zarówno bronić i atakować synu.
- Chyba nie rozumiem…
- Słyszałeś o egzorcyzmach?
***
Tym razem Vatisinari pozostał nieco dłużej w Rododendronii, ku uciesze swoich rodziców. Uczył się tajnik egzorcyzmów, a w międzyczasie również powrócił do trenowania sztuki walki z ojcem, zarówno wręcz, jak i za pomocą oręża. Przyświecał mu szczytny cel. Wciąż miał zamiar nawracać ludzi, tym razem jednak chciał także eliminować wszelkie piekielne plugastwo czy też wszelkie złe duchy zamieszkujące ciała niczemu niewinnych ludzi.
Jednakże jego nauka przepędzania złych duchów przebiegała w dość nietypowy sposób. Nie tylko wkuwał na pamięć formułki wypędzające, ale również zaklęcia zrywające kontrolę nad umysłem. Jego nauczyciel wielokrotnie mu tłumaczył, że aby walczyć z wrogiem, trzeba dobrze poznać jego techniki.
Ponadto w międzyczasie podczas praktykowania magii umysłu Vatis odkrył w sobie niecodzienną zdolność. Był w stanie przenieść swoją świadomość do ciała innej istoty. Z początku bardzo go to przeraziło, bo przecież anioły nie opętują, a on musiał zostać aniołem.
Jednakże starszy kapłan był w pobliżu gdy to się stało i szybko uspokoił młodzieńca, uznając to za dar od Najwyższego. Szybko podbudowało to pewność siebie fellarianina i utwierdziło w przekonaniu, że może kiedyś Najwyższy faktycznie przyjmie go do grona aniołów.
Przypływ motywacji ułatwił mu naukę, dzięki czemu wielokrotnie zaciągał się na drobne wyprawy z palladynami, polującymi na piekielnych. Dzięki temu szybko zyskiwał coraz to większe doświadczenie i w końcu czuł, że robi absolutnie wszystko co może, aby przysłużyć się Panu. Pozostało tylko wytrwać w swoim postanowieniu i czekać na dzień gdy jego największe marzenie stanie się rzeczywistością.
***
Lata mijały, Vatisinari nigdy nie stracił wiary w swoje największe marzenie. Bywały nawet momenty gdy już niemalże czuł się prawdziwym aniołem, przez co unikał ujawniania tego, czym naprawdę jest. Nie chciał kłamać, ale obnoszenie się z niechcianą prawdą również nie było mu na rękę. Nie lubił przez to żółtych piór na swoich skrzydłach, które stały się bolesnym przypomnieniem o jego nie-niebiańskim pochodzeniu.
Mimo to pełen zawziętości i determinacji Vatis kontynuował swoją misję. Zdecydowanie najgorsze dla niego były starcia z upadłymi aniołami. Oto przecież stawał przed byłym niebianinem, kimś kto dla swoich niegodnych żądzy ot tak porzucił to wszystko, czego on zawsze tak bardzo pragnął.
Zawiść i rozżalenie w stosunku do tych istot sprawiała, że był głuchy na ich tłumaczenia i traktował je jak każdego diabła czy łowcę dusz. Mimo wielkiej pokusy nigdy nie czynił im większej krzywdy, niż była konieczna. Zazwyczaj szybkie ścięcie głowy był najbardziej skutecznym sposobem wyeliminowania takiego wroga.
Na szczęście Vatisinari na tego typu polowania zwykle chodził wraz ze swoimi palladyńskimi przyjaciółmi. Ich bliskość pozwalała mu odepchnąć uczucia na bok i skupić się na misji. Ostatnim razem jednak mieli wyjątkowo trudną walkę, przez co mężczyźnie potrzebowali więcej czasu, aby odzyskać siły. Dało im to również do zrozumienia, jak kruche jest życie i postanowili pozostać w mieście nieco dłużej, aby poświęcić trochę czasu swoim rodzin. Jednakże uparty fellarianin nie był w stanie bezczynnie siedzieć i czekać. Mimo próśb i błagań, aby został, wyruszył samotnie poza miasto. Wiedział wszak, że zło działa szybko i nie ma czasu do stracenia.