Nie pamiętam czasów, kiedy się narodziłam. To niemożliwe przecież. Byłam dzieckiem. Papa później opowiadał mi, jak słodko wyglądałam, kiedy spoglądałam na nich niczego nieświadoma. Byłam taka malutka, taka niewinna… I najstarsza spośród moich pięciu sióstr. Nie posiadam brata, przez co matka jest niezadowolona. Odkąd pamiętam, czyli od ósmego roku życia, pragnęła mieć syna. Siedziała na swoim fotelu w bawialni i popijała wino, mając mnie, swoją pierwotną córkę, w głębokim poważaniu. Nienawidziłam jej, odkąd pamiętam, a pamiętam bardzo dużo… W końcu jestem pierwotną córką rodziny Vonderheide, czystokrwistą wampirzycą. Chociaż bardzo długo też nie rozumiałam, co to dla mnie oznacza.
Kiedy miałam dziewięć lat, mama zaproponowała, by wysłać mnie do akademii dla dam. Uczęszczały do niej głównie dzieci wysoko postawionych wampirów, niektórych plugastw dhampirzych (moja rodzina nienawidziła tych półkrwistych stworzeń, co też przeszło na mnie) o wystarczająco wysokiej pozycji społecznej oraz kilka innych, magicznych istot. Nie ma tam ludzi, co mnie szczególnie nie zdziwiło. Już sobie wyobrażałam, jak dhampiry w tej szkole muszą mieć ciężko. Ale wróćmy do rzeczy, nie chciałam jechać. Niestety pojechałam rok później, w bardzo, ale to bardzo młodym wieku. Matka za wszelką cenę chciała, abym przyniosła chlubę rodzinie i stała się prawdziwą damą. A skoro tak wcześnie wysłano mnie do szkoły, nie widziałam mojej nowo-narodzonej, pierwszej siostry, jak i każdej kolejnej.
798 lat temu.
Pojechałam do szkoły dla dam wraz z ojcem. Z wysoko uniesioną głową wysiadłam z powozu, czego od razu pożałowałam. Nie panowałam nad głodem tak dobrze jak papa czy mama, a jak się później okazało, dyrektorka szkoły zorganizowała wielką ucztę; co oznaczało kieliszki z krwią dla młodych wampirków w jadalni. Czułam ten zapach już na progu akademii, co nie umknęło uwadze ojca.
- Panuj nad sobą, Loneyethe Vonderheide – powiedział krótko, jednak ja dostrzegłam ten cień uśmiechu na jego twarzy. Papa zawsze był po mojej stronie. Zawsze mnie wspierał i adorował, mimo że mógł innym wydawać się chłodnym i antypatycznym ojcem.
Dyrektorka, Panna McCleethy, przywitała nas z wyraźną niechęcią. Ona już widziała we mnie wyłącznie same kłopoty, a ja nie byłam zdziwiona. Powszechnie wiadomo, że rozpieszczone dzieciaki bogatych wampirów są problematyczne. Uśmiechnęłam się do niej na powitanie, wkładając w ten niewinny uśmiech dziecka tyle jadu, by wiedziała, że nade mną nie ma władzy.
795 lat temu.
Siedzę w tej szkole już trzy lata. Jestem niesamowicie niska, jakbym była znacznie młodsza. Jakbym w ogóle nie miała trzynastu lat. Zdążyłam się zapoznać z bardzo wpływową dziewczyną, wampirzycą o imieniu Mary.
- Loney! – krzyczała, kiedy nikogo nie było w pobliżu. Była energiczna i nieco wkurzająca, ale buntownicza i niezależna. Podobało mi się to. Jednakże Mary to nie idiotka, nie dało się jej przekonać na coś, co by zaszkodziło jej lub jej rodzinie. – Znalazłam coś ciekawego! Wiesz, że Cecily poszła się pobawić z ludzkimi dziećmi? Dzisiaj rano ją widziałam, jak się wymknęła! Pani McCleethy ją teraz karci – opowiadała mi z zapałem, a ja słuchałam i chłonęłam każde słowo. Plotki w tej szkole stały się dla mnie jedyną rozrywką. Słyszałam już wiele. To, że w lesie za szkołą osiedlili się cyganie, że dawniej budynek mieszkaniowy dla uczennic spłonął i zabił jedną dhampirkę (tańczmy na jej grobie), że jedna z uczennic uciekła z onieśmielającym smokiem… Doprawdy, wszystko wydawało się ciekawe.
Szkoła kształtowała nasz charakter oraz zachowanie. Chociaż czego można się spodziewać po dzieciach wszelkich potworów? Wszyscy dokuczaliśmy innym rasom tylko dlatego, by pokazać, że to nasza jest najlepsza. Jesteśmy w końcu głupimi, maleńkimi bachorami. Szkoła przetrwania, można rzec. Lepiej na siebie uważać, by następnej nocy nie obudzić się z czosnkiem wciśniętym do ust. Jestem raczej średnią, szarą myszką, nie taka bezbronna, ale też nie mam zamiaru włączać się do sprzeczek. Wydają mi się strasznie bezsensowne. Mimo to codziennie chodziłam z wysoko uniesioną głową. Za nic nie chciałam pozostać w cieniu. Lądują tam tylko szarzy ludzie, tak mnie uczyła mama. Koleżanki z klasy (klasa samych wampirów - kolejny przykład starań nauczycieli, byśmy nie zrobili w szkole wojny rasowej) nie mogli mi nic zarzucić. Jestem zwyczajna, a jednak nie, onieśmielam chłopców, a jednak nie staram się ich uwodzić. Kto to? Ładna, niezwykła a zwyczajna wampirzyca, której nie zależy na niczym. No właśnie. W tym cały mój problem.
Co ja właściwie tutaj robię?
791 lat temu.
Będąc nastolatką według ludzi, zaczęłam się poważnie zastanawiać nad swoim życiem. Dostałam list od matki (pierwszy chyba odkąd mieszkam w akademii), w którym oznajmiła mi, że urodziła dla mnie siostrzyczkę. Nie mogąc posiąść się z radości, szybko pobiegłam do Mary, opowiadając jej wszystko. Przyjaciółka podzielała mój zachwyt, jednak ja dostrzegłam, że coś jest nie tak. Smutek wyraźnie odbijał się w jej oczach.
- Co się stało, Mary? - zapytałam nagle, ukrywając emocje pod dobrze wyćwiczoną maską obojętności. Tak robimy. Tylko wampiry, które mnie znają, wiedzą, że robię to dla nich. Nie chcę okazywać nadmiernej troski, jak to czasami robią ludzie. Martwię się, a tylko bliskie mi osoby to wiedzą. I tak powinno zostać. Pragnę być postrzegana jak mój ojciec - chłodna, ale miła jednocześnie. Chcę być taka jak on.
Zaskoczona Mary zamrugała, po czym posmutniała bardziej i przytuliła się do mnie. Od razu zareagowałam i uznałam, że to dobry moment zdjąć maskę. Ona potrzebowała uczucia. - - Bo wiesz, Loney… - zaczęła, po czym całą historię wyszeptała mi na uszko. Nikt prócz mnie nie usłyszał tej wstrząsającej wieści. Osłupiałam. Jak na życzenie, na zewnątrz zaczęło padać.
Mary odsunęła się ode mnie, spoglądając mi w oczy z nadzieją. “Pomożesz mi?”, zapytała. Bezmyślnie pokiwałam głową, nie do końca wiedząc, że tracę ją.
- Dziś w nocy - powiedziałam.
Jak to się stało, że poczułam szczęście przyjaciółki, a moje wątpliwości zostały rozwiane? Widząc ją, biegnącą w ramiona ciemnoskórego cygana, poczułam jej radość. Wiedziałam, że od tamtej pory będzie szczęśliwa. “Nikt się nie dowie”, obiecałam. A ona odeszła gdzieś daleko, bardzo daleko. Z jednej strony nie chciałam, by mnie zostawiła, ale znałam powód. Kochała tego człowieka, to raz. Jej rodzina zaaranżowała ślub swojej jedynej córki z bogatym dhampirem, którego ona nienawidziła. Więc uciekła z cyganem. Szykuje się kolejna, szkolna plotka. Uwielbiałam, kiedy mi je opowiadała. A teraz macham jej na pożegnanie. “Kiedyś się jeszcze spotkamy. Wieczność jest nasza”, mówiła, a ja powstrzymałam łzy.
Płakałam wtedy po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna.
- Loneyethe Cristino Vonderheide! - Nienawidzę mojego drugiego imienia, a pani McCleethy wie o tym doskonale. - Pytam panienkę ostatni raz. Czy wie panna cokolwiek o rzekomej ucieczce panienki Mary? - Stała nade mną niczym kat. Z wdziękiem i gracją robotnika ustawiała wszystkich do pionu.
- Nie - odpowiedziałam krótko, co zapewne doprowadziło ją do szału. Jako wyszkolona emocjonalnie wampirzyca nie dała po sobie tego poznać.
- Dobrze więc - rzekła. - Możesz odejść. - Tylko na to czekałam.
Koniec roku się zbliżał, a ja zostałam sama. Podsłuchiwałam plotek, jakie roznosili ludzie, co stało się kolejną ciekawą rozrywką. W akademii nauczyłam się naprawdę dużo przydatnych rzeczy, jakie powinna znać dama; kaligrafia, krawiectwo, malarstwo, śpiew (pod nadzorem pani McCleethy niech ktoś spróbuje wyśpiewać cały hymn szkoły. Ta kobieta nawet wróbelka by zdołowała), zielarstwo, którego osobiście nienawidzę, etykieta, historia (kolejny przedmiot, przez który dałabym sobie uciąć głowę), kulturoznawstwo, taniec… Dużo tego. Nauczyłam się również gry na fortepianie, co chyba jest moim ulubionym zajęciem. Poezja, recytacja raczej, także mi się spodobała. Długie godziny spędziłam w bibliotece szkolnej, szukając tytułu, którego jeszcze nie znałam.
788 lat temu.
Jestem już dorosła. Piękna, dorosła wampirzyca. Dużo czasu spędzałam na doskonaleniu gry na fortepianie, wówczas kiedy moje rówieśniczki zajęły się szukaniem mężów. Na całe szczęście, rodzice nie zmuszali mnie do tego. Nie sądzę, by znalazła się osoba, która złamie moje lodowate serce. Jestem zbyt mało romantyczną osobą jak na życie z gromadką bachorków i “tym jedynym” u boku. Nie wtrącam się w nie swoje sprawy, nie szukam zaczepki - ot, takie życie sobie ułożyłam.
Po zakończeniu kształcenia w akademii (wampiry muszą tam siedzieć do dwudziestego roku życia… Nigdy nie odzyskam tego czasu) wróciłam dumnie do domu. Zastałam tam moją matkę oraz siostrę, Evendari, a ojca ani śladu.
Potem dowiedziałam się, że od nas odszedł. Nie chciał widzieć nie swojego dziecka, którym podobno była mała Even. Zostawił nas. Mnie.
770 lat temu.
Te lata minęły mi tak samo. Spotkania, kolacje u jakiś ważnych osobistości, narodziny kolejnych sióstr… Mama ma nowego partnera, pana Cariusa. “To twój nowy papa, Loneyethe”, oznajmiła oschle osiemnaście lat temu. A ja do dzisiaj nie potrafię sobie tego przyswoić. Mój ojciec odszedł, zostawiając mnie, a wszystko przez nią! Przez moją matkę!
- Nie chcę was znać. - Nie wiem, co ich bardziej przeraziło. Te słowa czy fakt, że wyznałam to tak beznamiętnie, po czym trzasnęłam drzwiami.
Evendari i Miranda to moje dwie siostrzyczki, które uznały sobie mnie za autorytet - też chcą pójść do akademii dla dam, by potem być takie idealne jak ja.
Ja chcę odzyskać ojca. Zazdrościłam mojej trzeciej siostrze, Elizabeth, że jej tata oraz moja matka zwracają jej tak dużo uwagi. “Mnie miałaś gdzieś”, myślałam, patrząc na rodzicielkę. Caroline i Emma to bliźniaczki, które żyją wyłącznie sobą. Nie obchodzi ich uwaga rodziców, starsze siostry czy ktokolwiek inny. Pamiętam, że uczyłam Evendari gry na fortepianie, lecz ona nie wykazała do tego talentu.
750 lat temu.
Kolejne lata mijają, a ja nadal młoda. Zastanawiam się, co w ogóle robię. Po co to wszystko, dobre wychowanie, życie w dobrym towarzystwie? Moja rodzina jest bogata, a ja dostałam w spadku po babce (tańczmy wszyscy na grobie łowcy, który ją zabił) cały jej majątek, co oczywiście nie spotkało się z aprobatą mamy. Mogłam odejść i wiodłabym lepsze, bogatsze życie od niej. Jednakże trzymałam się jej, a ona nie umie zrozumieć, dlaczego. Własna matka próbowała ze mną rywalizować na przyjęciach o względy młodych mężczyzn.
A pewnego dnia coś we mnie pękło.
700 lat temu.
Prawda, dość późno to się stało, ale spustoszyłam swoją pierwszą wioskę. Chciałam jeść i miałam gdzieś dobre wychowanie, jestem wampirem! Za to wszystko pierwszy raz zostałam pobita przez ojca. Kazał mi zjeść czosnek, bym cierpiała. Zakazał pić krew przez trzy lata, przez co byłam na granicy wytrzymałości. Ale przeżyłam i teraz krzywo na niego patrzę. Od tamtej pory uwielbiam pić krew, nawet jak nie jestem głodna. Nienawidzę go, nienawidzę, nienawidzę…
Fajnie by było, pomyślałam, gdyby mu się umarło.
650 lat temu.
Moje siostry pojechały do akademii dla dam, a ja towarzyszyłam rodzicom jako ta ostatnia deska ratunkowa. Tylko ja zostałam tam wysłana w młodym wieku (moje siostry już mają ponad setkę, kiedy ja miałam ledwo dziesięć lat) i tylko ja mogłam przynieść rodzinie chlubę. Do naszych uszu już dobiegły plotki o mojej mamie, która, niegrzecznie stwierdzając, puściła się z innym i ma z nim dzieci. Mój ojciec dumnie odszedł, dzięki czemu śmietanka towarzyska go pochwala, a ja jestem niewinną, biedną córeczką z nazwiskiem Vonderheide. Gdyby tylko wszyscy znali moje myśli…
- Loneyethe, słyszałam, że w akademii byłaś wybitną uczennicą - powiedziała lady jakaśtam, wierząc bezgranicznie w słowa mej matki. Rozmawiałyśmy na jakimśtam przyjęciu pana jakiegośtam. - I że podobno twoja gra na fortepianie nie ma sobie równych. Zechciałabyś dla nas dzisiaj zagrać?
- Pochlebiasz mi, pani - odpowiedziałam, dygając z delikatnym uśmiechem na twarzy i nadmierną skromnością w głosie. - Nie sądzę jednak, by moja pani matka wiedziała wszystko o mojej edukacji w akademii. - Uśmiechnęłam się tryumfalnie, dając wyraźny znak, że matka kłamie. - Z wielką chęcią zaszczycę państwo grą na fortepianie, o ile okna są wystarczająco silne, by wytrzymać tę grę. - To nie było śmieszne ani trochę, wręcz ubliżało jednocześnie im, gdyż pokazałam, że stoję wyżej od wszystkich zaproszonych, a jednocześnie obraziłam wystrój. Moja matka zaczęła się śmiać, by rozluźnić atmosferę i zatuszować mój komentarz, a lady jakaśtam jej zawtórowała.
- Cóż za rozkoszna młoda dama! - skomentowała, po czym ręką wskazała mi fortepian. Z wysoko uniesioną głową podeszłam do niego i zasiadłam, a moje palce delikatnie sunęły po klawiszach, tworząc muzykę, jakiej nikt jeszcze nie słyszał. Doskonale wiedziałam, co robię, jak ich zachwycić. Jestem wspaniała, powiem nieskromnie.
Wstałam, kończąc grę, ukłoniłam się. Owacje rozbrzmiały w sali, sprawiając, że moje serce skakało dumnie, chociaż już nie biło. Ojoj, zapomniałam. Ja nie mam serca. Jednakowoż czuję się świetnie.
Kaszel. Ktoś się zakrztusił. Czy trucizna, jaką kazałam służącemu dolać do kieliszka wina mego “ojca”, już zaczęła działać? Niestety tak. A dlaczego niestety? Bo głupiec się pomylił. To nie mój ojciec leżał na podłodze i wił się w konwulsjach, tylko sam gospodarz. Mogłam się tego spodziewać. Służący, który nie może znieść wiecznej niewoli, otruł swojego pana. Co za banał.
600 lat temu.
Skandal na przyjęciu, kiedy to gospodarz umarł (do wina została mu dolana mieszanka płynnego srebra oraz czosnek. Biedak, cierpiał) ciągle żył i był przekazywany dalej w gronie wampirów jak świeża plotka. A ja uciekłam. Po pierwszym policzku od mamy, która wiedziała o moim planie. Wiedziała, że chciałam otruć jej ukochanego. Spoliczkowała mnie po przyjęciu i powiedziała, że nic nie powie ojcu, a wzamian ja mam być kochaną i posłuszną córeczką. Chyba w snach. Uciekłam do akademii, proponując swój udział jako młoda nauczycielka. Pani McCleethy nie zgodziła się, a więc postanowiłam dla rozrywki uprzykrzyć jej życie. Zamieszkałam w obozie z cyganami i wtedy spotkałam Mary. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo mnie to uszczęśliwiło? Obie żyłyśmy sobie godnie przez wiele lat razem, a ja opiekowałam się jej dhampirkami… Odkryłam, że jestem surową guwernantką. Przynajmniej dla tej rasy.
400 lat temu.
W obozie cyganów nauczyłam się przetrwania oraz podszkoliłam taniec. Pokochałam to zajęcie. Niestety ciężej z jedzeniem dla mnie i dla Mary, ale obok była wioska. Uwodziłam często mężczyzn, czasami też kobiety, po czym wymazywałam im pamięć po pożywieniu się. Nie zabijałam, skądże. Piętno śmierci głodowej dalej odciskało się w mojej głowie, kiedy to przez trzy lata musiałam żyć bez krwi.
Matka Elena to wieszczka. Cyganka, chora na umyśle, która szuka swego ukochanego. Jak opowiedziała mi Mary, jej mąż od dawna nie żyje, a mimo to kobieta dalej wierzy, że za niedługo wróci pod namiot do niej i zaśnie obok. Biedaczka, ale przydatna biedaczka. Chętnie zdradzała sekrety magii, które chłonęłam z ukrycia, gdyż nie były przeznaczone dla mnie. “Pożyczyłam” sobie od niej jedną z książek i tak przez kolejne dwadzieścia lat. Potem Elena umarła. Jak większość cyganów. Trzymałyśmy się ich razem z Mary tylko dlatego, że oni o nas wiedzieli i akceptowali. Małe dhampirki to dla nich dowód porozumienia, coś w stylu kontraktu. Zabrałam więc namiot i książki zmarłej wieszczki i oddałam się nauce przez kolejne dwieście lat.
180 lat temu.
Nigdy nie zapomnę tego wieku. Mam sześćset dwadzieścia siedem lat, zakochał się we mnie dhampir z wioski obok. Podobno pokochał mnie, odkąd pierwszy raz pojawiłam się w wiosce i zapolowałam. W dowód swej wielkiej miłości przyniósł mi wieśniaka, który zadeklarował, że będzie moim sługą. Spędzałam z dhampirem dużo czasu, lecz on, Amar, nie wydawał mi się wyjątkowy. To tylko zwyczajny chłopak, któremu wpadłam w oko. Nie dał rady roztopić tego lodu w sercu.
- Nie przyjmuję - odpowiedziałam delikatnie, co zdziwiło i mnie, kiedy on klęczał na ziemi i wręczał mi pierścień swego rodu. Amar powoli wstał, ukazując przesadzony smutek na twarzy.
- To dlatego, że jestem dhampirem? - zapytał z goryczą, co ukłuło mnie w pierś. “Bo przecież nie mam serca, które może mnie przez to zaboleć”.
- Nie. Nigdy nie okazałam ci sympatii. Dlaczego więc pragniesz mnie u swego boku? - Nie umiałam ukryć drżenia wargi. Dlaczego tak się czuję? Nie kocham go, ale czuję, że jest mi bliski. Przez długi czas rozmawiałam z nim jak z przyjacielem. On nim dla mnie jest!
- Bo cię pokochałem, Loneyethe - oznajmił jasno. - Ty mnie nie kochasz?
- Jesteś mi bratem, Amarze. - To musiało go zaboleć. Spróbowałam się zrehabilitować i przytuliłam go do siebie. Odwzajemnił uścisk. - Nie chcę, byś był skazany na taką straszną kobietę, jaką jestem. Nie wytrzymasz ze mną. Pomogę ci znaleźć godną ciebie żonę, ale sama nigdy nią nie będę. Chcę, byś po prostu ze mną został.
- Kocham cię, Loneyethe. Ciężko będzie to zmienić. - Po tych słowach wtulił się we mnie, lecz przyjął moją odmowę.
120 lat temu.
Cóż za kłamca, jak się okazuje. Amar szybko odnalazł “miłość swojego życia”, moją siostrę Evendari. Zamieszkaliśmy na obrzeżach wioski, w której spotkałam dhampira - z tym, że oni po drugiej stronie. Dzięki majątkowi babki udało mi się osiedlić niedaleko nich. Mogłam więc odwiedzać moją drogą siostrę i przyjaciela tak często, jak tylko chciałam. Mary pozostała w obozie cyganów pomimo mej propozycji zamieszkania razem. Z Amarem znaleźliśmy sobie rozrywkę - przeszkadzanie ludziom w życiu. Mimo tego, że niewiele nas łączy, oboje jesteśmy pod tym względem sadystami. Uwielbiamy skandaliczne historyjki, a jeszcze lepiej, jak pomagamy takim historyjkom się rozwinąć. Na niejednym balu wystarczy szepnąć jednej damie, jak to jej ukochany spoufalał się ze służącą, a ta już załatwi resztę.
50 lat temu.
Nie mogłam uwierzyć, kto stoi na progu mojej posiadłości. Służba oniemiała, oczekując na moją reakcję, o której sobie będą potem słodko i niewinnie opowiadać. Mężczyzna z moimi oczami.
- Papa! - Wybiegłam mu na spotkanie, zatapiając się w ramionach dawno niewidzianego ojca. - Jak dobrze cię znowu widzieć!
- Wyrosłaś, Loneyethe - odparł ojciec z dobrze znanym mi chłodnym uśmiechem. To naprawdę on. - Doszły mnie słuchy o osobie z nazwiskiem Vonderheide, zamieszkującej to miejsce. Muszę przyznać, miałem nadzieję, że to ty. - Uścisnął mnie serdecznie, a ja znowu byłam córeczką tatusia. Brakowało mi go.
- Co robisz w mieście? - Ach, jak ta wioska szybko się rozrosła… To już nie wioska.
- Szukałem twojej matki. - Nie spodziewałam się tego. Szczerze miałam nadzieję, że powie coś innego. “Stęskniłem się za tobą” albo “Pragnąłem ujrzeć, jaką wspaniałą wampirzycą się stałaś”. Ale on szukał mamy. Serce by mnie zabolało, gdybym je miała.
- Dlaczego? Pani matka jest teraz szczęśliwa z panem Cariusem. - Nie mogłam powstrzymać mojej niewyparzonej gęby. To jedyne, czego nie nauczyłam się w akademii. No, poza historią. Była głupia. - Nie wspomniała o tobie przez te wszystkie lata. Gdzie się podziewałeś?
Papa nie zareagował.
- Chciałem po prostu jeszcze raz zobaczyć Cristinę, zanim umrę - powiedział oschle, a ja poczułam, że ten lód w jego głosie jest prawdziwy. Ciche “huh?” uciekło z moich ust, a sama stałam jak słup soli. - Przepraszam, Loneyethe. Oni nas nienawidzą, a tak bardzo pragnąłem ostrzec ciebie i twoją matkę… Zrobiłem coś strasznego. Coś, czego nigdy sobie nie wybaczę. Naraziłem całą naszą rodzinę…
- Nie ma już naszej rodziny - przypomniałam mu, dukając te słowa jak kukułka. - Jesteśmy tylko ty i ja. Tylko my jesteśmy Vonderheide. Mamie nic nie grozi. - Wiem, że te słowa, mimo że z początku okrutne i powiewające lodem, przyniosły mu ulgę.
- Więc Crista przeżyje… - westchnął. - Więc, droga córko, wydziedziczam cię.
Co?
Co? Chciałam zapytać, ale wiem, dlaczego to zrobił. Coś groziło naszej rodzinie, coś się musiało stać. Wydziedziczając mnie, zabierając nazwisko Vonderheide, chronił mnie. Ale ja nie jestem już tym niewinnym dzieckiem.
- Nie godzę się na to, papo - oznajmiłam, unosząc głowę, jakbym mogła pokazać swoją wyższość nad nim. - Jeżeli coś grozi nam, dumnej rodzinie Vonderheide, moim obowiązkiem jest walczyć za nas. Nie zostawię cię samego, papo. - Uśmiechnęłam się ciepło. Zaskoczona odkryłam, że ojciec płacze. Rzucił się do mnie na kolanach, obejmując moje nogi i chowając twarz w fałdach długiej sukni. Nie wiedziałam, jak mam go pocieszyć, więc po prostu zaczęłam głaskać jego długie, związane w kitkę włosy koloru wiśni. Mojego koloru.
- Moja głupia córko… - szlochał. - Jestem z ciebie dumny. - To była pierwsza i ostatnia pochwała, jaką od niego kiedykolwiek usłyszałam.
Odszedł ponownie, mówiąc mi, że postara się, abym nie musiała walczyć. Pożegnałam go, po czym obiecałam, że się jeszcze zobaczymy. Jego ostatnie słowa zwrócone do mnie brzmiały następująco.
“Strzeż się kruków. Oni chcą nas zniszczyć. I nie tylko nas”.