Nazywam się Vanshika. Pochodzę z wysoko postawionej rodziny, w której całe moje życie było ustawione jeszcze przed tym, jak się urodziłam. Rodzina Deaverthorne słynęła z wspaniałego majątku, którego pragnął każdy mniejszy szlachcic. A mógł go zdobyć tylko w jeden sposób; mianowicie, dzięki zawarciu małżeństwa z dzieckiem z domu Deaverthorne. Dlatego gdy tylko moja pani matka, urodziwa Lady Ivonne, zaszła w ciążę, arystokraci modlili się na swoją korzyść. Czy to będzie syn dla ich wyjątkowych córek, czy dziewczynka dla mężnych synów?
Wtem urodziłam się ja. Vandelope Shirlette Kaline. Jedna córka z dworu Deaverthorne; nazwiskiem przeklętym, nazwiskiem z piętnem, albowiem każda kobieta z tej rodziny cierpiała.
A zatem jak i moja matka, tak i ja musiałam. Oto nasza historia.
~Ta, która dała życie~
Ivonne wydawała się idealna dla wszystkich gości. Piękna, kruczoczarna dama z rysami typowej eravallki była rozchwytywana przez wzrok pożądliwych mężczyzn nawet po swoim zamążpójściu z Grerdem - panem domu i władcą okolicznych ziem. Za dnia i wśród innych ludzi anioł, w nocy zaś za murami - potwór. Ivonne tylko przez niecałe osiem miesięcy miała ochronę w postaci ciąży, ponieważ Grerd wierzył, że żonę trzeba nauczyć zachowania. Poza czasem, w którym dorastałam w łonie matki, Ivonne była bita i nie mgła po porodzie zaznać luksusu ponownego zajścia w ciążę - Grerd chciał tylko jedno dziecko. Nie obchodziło go nic więcej jak walka szlachty o jego drogą córkę - mnie. Z racji na stres Ivonne urodziłam się wcześniej niż planowano, więc od razu później moja matka dostała odpowiednią karę za możliwe niedogodności związane z przedwczesnym porodem. Na jej szczęście - a może nieszczęście, bo kto wie, może jakbym umarła, Grerd zechciałby kolejne dziecko? - byłam zdrową dziewczynką. Z rysami i kolorem włosów matki, a wzrost i postawę miałam po ojcu. Za to byłam bardzo dobrze traktowana - przeciwnie Ivonne. Lecz mimo tego, co się działo za ścianą, nie mogę rzec, że miałam trudne dzieciństwo. Traumy dogoniły mnie dopiero w dorosłym życiu.
***
Ivonne wychowywała mnie dość chłodno. W życiu nie podniosła na mnie głosu, obawiając się ciosu od swego męża. Nie umiałam zrozumieć jej bólu, gdy ojciec traktował mnie jak swoją księżniczkę - dostawałam drogie prezenty, korale, piękne ubrania. Matka kierowała moim życiem, starając się, abym nie była zbyt wygadana, ponieważ mój głos nie należał do melodyjnych i zbyt pięknych. Słuchałam się jej bez słowa sprzeciwu, ucząc się typowych kobiecych zajęć i oczekując, co następnie zostanie zadecydowane o moim losie. Miałam bowiem ciągle pokazywać się jako doskonała córka, perfekcyjna żona, idealna pani domostwa.
- Dlaczego ojciec cię bije, matko? - Lecz byłam głupia. I raz, gdy odważyłam się zapytać własną matkę, po raz pierwszy poczułam do niej… cokolwiek. Nie chłód, którym mnie otaczała. Nie czystą obojętność.
To była pogarda.
- Bo ty żyjesz.
***
Od tamtej pory moja matka dystansowała się coraz bardziej, a ja jeszcze mocniej pragnęłam jej uwagi i porady. Nigdy tak bardzo nie potrzebowałam swej rodzicielki, jak w dniu, w którym dowiedziałam się, że istnieją obowiązki małżeńskie, o których nie wiedziałam nic. Ivonne jednak postanowiła oddać moją edukację ojcu, który zamiast dopilnować, abym porządnie napisała własne imię, wolał zabrać mnie na wycieczkę konną i świetnie się bawić. To był pierwszy raz w życiu, gdy pomyślałam, że skoro mój przyszły mąż może traktować mnie jak ojciec, może nie będzie tak źle.
O jak bardzo się myliłam.
~Ten, który miał dać godność i honor~
- Jak się zatem panienka nazywa?
- Vandelope Shirlette Kaline Deaverthorne.
Wysoko postawiony czarodziej był marzeniem mego ojca. Ivonne nie zwracała uwagi na nic więcej, jakoby chciała się mnie pozbyć jak najszybciej. Na nic było mi szukać wsparcia matki, która miała więcej doświadczenia - czy Heathore jest dobry? Czy wydaje się odpowiedni? Co powinnam zrobić, aby było nam obojgu dobrze w życiu jako partnerzy?
Nic. Aż do mojego ślubu z młodym czarodziejem i przeprowadzki nie usłyszałam ani słowa od rodzicielki. Gdy zaś widziałyśmy się po raz ostatni, zdawała się niezwykle szczęśliwa, że w ogóle odchodzę z tego domu. W końcu miała mnie z głowy.
W wieku 15 lat już byłam mężatką. Pierwszy rok zapowiadał się dobrze - Heathore w większości podróżował lub brał udział w walkach, powoływany do wojska, a ja zajmowałam się naszą posiadłością - domem, który postawił mi w prezencie ślubnym ojciec. Nie miałam wiele do roboty, zatem całymi dniami marnowałam czas i czytałam głupie romansidła, planując już powitać u progu męża. Jawa myliła się mi z rzeczywistością, ponieważ pragnęłam właśnie takiego życia; godnego, wyniosłego, szczęśliwego, jak damy w książkach. Aczkolwiek nie było mi ono dane.
Heathore szybko znudził się taką kobietą jak ja. Byłam jak kartka papieru - pusta. Niezapisana, nudna. Bez własnej historii, bez niczego. Piękna, aczkolwiek jedynie na zewnątrz. Dlatego nie zdziwiłam się, gdy zrozumiałam, że szukał rozrywki wśród innych dam.
~Ten, który zabrał życie~
Zdziwiłam się, gdy ujrzałam w drzwiach inną kobietę. Mieszkałam w posiadłości już tyle czasu, a czułam, jakby to właśnie ona była bodźcem do zmian w moim życiu. Dotychczas Heathore wychodził i wracał zmęczony, zachowywał się wręcz, jakbym ja nie istniała. Odpowiadało mi to w pewnym sensie - mogłam w spokoju czytać, uczyć się, nadzorować domostwo. Robiłam dokładnie to, co należało do dobrej żony. Wzrok nieznajomej i słowa, które kierował do niej mój mąż, dotknęły mnie tego dnia niesamowicie. Dlatego gdy drzwi zatrzasnęły się za pokrzywdzoną kobietą, momentalnie stanęłam w jej obronie - zarzuciłam mężowi, że nie mam problemu z jego potrzebami. Że może robić, co mu się żywnie podoba, ale że akceptuję to tylko ja. I wtedy po raz pierwszy zostałam uderzona przez mężczyznę. Gniew, ból i żal, który poczułam, przywołał mi wspomnienia mojej matki - wiecznie nieszczęśliwej, dotkliwie pobitej i zazdrosnej. Nie podobało mi się to. Od tamtej pory niestety nie byłam już tak ignorowana jak wcześniej - każdą frustrację wyładowywał na mnie mąż, gdy cokolwiek nie poszło po jego myśli. Coraz więcej siniaków pojawiało się na moim ciele, słuchałam coraz to więcej o “dziewczynie, która go nie słucha i się zmienia”, nic oczywiście nie rozumiałam, poza jednym zdaniem, które wbiło sztylet w moje serce.
- Bezużyteczne ścierwo. Nie jesteś mi już do niczego potrzebna.
Wiedziałam, że zginę.
Heathore mnie zabije. Czułam to w kościach, dlatego wieczorem wróciłam do matki z prośbą o pomoc. Liczyłam, że mnie zrozumie, że pomoże - w końcu nasze sytuacje były tak podobne. Niestety, jedyne, co otrzymałam, to wzrok pełen satysfakcji i pogardy. Chłód mej rodzicielki zabolał mnie bardziej niż wizja śmierci czy każdy cios ukochanego.
Nie miałam oparcia w nikim. Gdy zatem wróciłam ze strachem w oczach do własnej posiadłości, zostałam zaskoczona - choć spodziewałam się śmierci - na progu. Heathore wbił mi igłę nasączoną dziwną substancją prosto w klatkę piersiową, a gdy osunęłam się na ziemię z bólu, rzekł mi tylko:
- Ten jad podobno zabija w kilka godzin. Po prostu uśniesz, więc podziękuj mi za tak łagodną śmierć.
~Te, które dadzą spokój~
Przez cały czas byłam świadoma. Mój mózg zarejestrował rozmowę Heathore’a z sługą, który mówił o rytuale. Chciał skrzywdzić kolejną dziewczynę, a moje ciało odmówiło posłuszeństwa. Nie mogłam go powstrzymać. Część mnie mówiła, że to w porządku - w końcu zawsze byłam tą potulną i dobrą żoną, która nie kłóci się z nikim. Zostałam ukarana za chęci - po co się tak rwałam do pomocy?
Mi nawet własna matka nie chciała pomóc.
Miałam zasnąć i zapomnieć. Miałam nie odczuwać bólu, lecz on powoli rozpalał moje wnętrze i zdawał się rosnąć. Otworzyłam usta w niemym krzyku. Nie byłam w stanie nawet wydobyć dźwięku, ani nawet poruszyć się. Nikt mi nie pomógł, gdy ból rozsadzał moje zmysły, tworząc najgorsze możliwe cierpienie, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. A gdy już myślałam, że umieram, kolejne ataki budziły mnie i tak w kółko. Jedynie łzy pojawiły się na mej twarzy, a sam wzrok nie współgrał - ślepłam. Czy to już śmierć? Leżałam tak, w bólu i ogromnej agonii, ale nie mogłam umrzeć. Czułam, jak coś rozrywa moje ciało - mój kręgosłup wydawał się wydłużać, a nogi zanikać. Nie czułam nóg. Mój oddech się zmienił - nie potrafiłam już wręcz porządnie złapać powietrza.
Może już byłam martwa? Może to pora, żeby skończyło się moje cierpienie?
Otóż nie. Ono się dopiero zaczęło.
***
Mój mózg nadal nie rejestrował, co dokładnie mi się stało. Na pewno nie byłam martwa, lecz ciało zdawało się pamiętać każdy ból i każdą chwilę, w której było bliskie śmierci - więc nawet ulga nigdy do mnie nie przybyła. Gdy zaś ujrzałam się w lustrze na parterze posiadłości, krzyknęłam niemiłosiernie. Byłam potworem - Heathore zrobił ze mnie monstrum. Matka wychowała mnie na potwora. W tamtej chwili, pamiętając żal i agonię rosnącą w sercu, postanowiłam spełnić ich oczekiwania.
Czyli być potworem.
Tej nocy wróciłam do domu rodzinnego i z zimną krwią zabiłam swoją matkę. Później pobrnęłam na miejsce rytuału, aby zamordować Heathore’a. W momencie, w którym ujrzałam go krwawiącego nieopodal ołtarza, przyspieszyłam kroku. Moje nowe odnóża sprawiły, że jestem niesamowicie szybka. Wtem jedno z nich wbiłam prosto w serce ukochanego, aby zakończyć jego nędzny żywot.
- Van…shi…kk… - wyjęczał. Zawsze zwracał się do mnie wszystkimi trzema imionami, lecz teraz nie był w stanie wymówić nawet jednego. Dopiero po krótkiej chwili, bowiem mój wzrok już nie domagał jak kiedyś, zauważyłam je. Dwie kobiety, które były z Heathorem. Jedna z nich nie tak dawno odwiedziła progi naszej posiadłości. Coś mnie zakuło.
Wszystkie stałyśmy się potworami przez jednego mężczyznę. Nawet się im nie przedstawiłam - sądzę, że zaakceptowały moje imię, które wybełkotał Heathore. Nie przeszkadzało mi to. Vandelope Shirlette Kaline umarła, potwór o okrutnym imieniu Vanshika się narodził i musiał przetrwać. Poczułam z tymi kobietami niemą więź, której nie znałam do tej pory. Krzywda i smutek łączyły ludzi, więc i z nas zrobiły rodzinę.
Nazywamy się Kone. I jesteśmy gotowe na wymierzenie sprawiedliwości innym.