Pierwsze 3 lata
~ Równina Maurat ~
Urodziła się 756 roku, piątego dnia Miesiąca Niedźwiedzia w małej chatce niedaleko rzeki Taura w granicach Równiny Maurat - mieszkała tam tylko ze zmiennokształtną matką Taną Trisk i wiecznie przybierającym postać kota ojcem o imieniu Karan. Narodziła się jako antropomorficzna kotka dziedzicząc cechy anatomiczne obojga rodziców, stając się elementem pośrednim między człowiekiem a zwierzęciem. Może właśnie dlatego, że stanęła na pograniczu tych ras, nie posiadła umiejętności zmiany z osobna w żadną z nich.
Rozwijała się nieco szybciej niż ludzkie dzieci pod względem fizycznym - niezdarnie biegać mogła już przed ukończeniem pierwszego roku życia, a chwytać i w miarę precyzyjnie posługiwać się przedmiotami niewiele później. Starała się wspinać i wciskać tam, gdzie chodził jej tata trenując i rozciągając otoczone warstewką dziecięcego tłuszczyku mięśnie. W tym okresie porozumiewała się ze światem za pomocą różnorakich sygnałów i gestów: miauczenia, syczenia, strzyżenia uszami, machania ogonem czy jeżeniem sierści. Mowę Wspólną zaczęła opanowywać nieco później, dzięki matce, która się nią posługiwała.
Kiedy mała miała 3 lata, Tana postanowiła przeprowadzić się do wioski elfów, by w czasie kiedy mózg niezwykle szybko chłonie informacje, ale ciało nie jest jeszcze dość silne, aby uczyć się polowania i innych zajęć w terenie Kana przyswoiła jak najwięcej wiedzy. Przeprowadzka nie była większym problemem, gdyż matka miała znajomych w kilku wioskach, bagażu mieli niewiele, a ojciec był całkiem uroczym stworzeniem, więc mógł przekupić nawet tych mniej przychylnych, dając się pogłaskać. Z odludzia na Równinie przenieśli się do zamieszkanej przez leśne elfy wioski Leu.
Lata 3-8
~ Wioska Leu w Szepczącym Lesie ~
W Leu mała kotołaczka zaczęła przystosowywać się do życia w społeczeństwie - niewielkim, bo niewielkim, ale mającym określone zasady, których należało przestrzegać. Należało, ale jej nie bardzo to wychodziło - od dzieciństwa pokazywała pazurki i to nie tylko te, które wyrastały z jej pulchnych paluszków. Ganiała młodsze elfy, bawiąc się z nimi w berka (czy jak kto wolał ,,polowanie na gołoskórych”) i uciekała przed nudnymi jej zdaniem zajęciami, chowając się w wydrążonych pniach lub gęstwinach krzaków. Poza tym była jednak dobrym dzieckiem, tak więc jeśli uznała to za potrzebne starała się pomagać starszym - po dwóch latach ostatecznie takie pomaganie stało się funkcją gońca i młoda Kana dzień w dzień biegała między drewnianymi domkami, budowanymi także na drzewach ćwicząc się we wspinaczce, a także stając się coraz bardziej wytrzymała. Oczywiście nie było to jedyne co robiła - niemal codziennie uczestniczyła w lekcjach, które prowadzili doświadczeni nauczyciele - dzięki nim opanowała alfabet Mowy Wspólnej, a także osłuchała się z językiem elfów. Później uczyli ją także cyfr i liczb, jednak to, co podobało jej się najbardziej i w czym najchętniej uczestniczyła, to były lekcje dotyczące lasu, natury i przyrody w ogóle. Często łączone były z praktycznymi zajęciami i obserwowaniem zwyczajów zwierząt, w czym dziewczynka z przyjemnością się odnajdywała. W tym czasie odkryto u niej talent do oswajania - na początku ptaków, z którymi zresztą umiała się (z początku niezdarnie) porozumieć. Kiedy Kana skończyła 5 lat matka zaczęła zabierać ją na wyprawy w głąb lasu i uczyć wszystkiego co powinna wiedzieć o przetrwaniu, polowaniu, tropieniu, roślinach, zagrożeniach i kryjówkach. Jej trening trwał ponad dwa lata, a kiedy go skończyła, umiała sobie mniej-więcej poradzić.
Pomiędzy 7, a 8 rokiem życia zaczęła odczuwać potrzebę odchodzenia coraz dalej od wioski, odkrywania nowych rzeczy, oglądania czegoś skrajnie innego niż las i elfie, ciągle te same twarze. Piękne, ale nudne. Teraz to ona namawiała matkę na wycieczki - kilka razy zapuściły się nawet nad skraj rzeki Javis, aż w końcu Tana zdecydowała się zabrać córkę w miejsce, które odmieniło spojrzenie małej na świat - do miasta Meot. Było to pierwsze miasto, jakie białofutra widziała w swoim życiu - pierwsze brukowane ulice, budynki i dorożki, pierwsze sklepy z przeróżnymi wystawami, karczmy, z których przez otwarte okiennice uchodził zapach pieczonego mięsa oraz ziemniaków, a także piwa. Głosy podpitych mężczyzn, śmiejących się kobiet, nawołujących żebraków i krzyczących, ganiających po ulicy dzieci. Ludzkich dzieci. Była to nowość dla zmysłów nieletniej Trisk, którą od pierwszego kroku postawionego na utwardzonej ulicy pochłaniała rosnąca fascynacja i ciekawość nowej rasy, akcentów, zwyczajów i mnogości nieznanych jej do tej pory przedmiotów. To właśnie wtedy Kana zrozumiała, że chce zobaczyć więcej takich miejsc - kontrastujących ze sobą, pełnych różnego rodzaju bogactwa: smaków, budynków, roślin, stworzeń, zwyczajów i atmosfery - zwiedzić je, opisać, poznać, zapamiętać - posiadać w swoim umyśle jak najwięcej faktów i ciekawostek. Sama myśl o tym pobudzała ją do działania, a jej łapki drżały od płynących w jej ciele pokładów adrenaliny. Musiała zobaczyć więcej! Z taką myślą, wróć! - POSTANOWIENIEM wróciła do Leu i już w kilka tygodni później z plecaczkiem zapakowanym po brzegi, pełnym jedzenia i wszelkiego rodzaju przydatności od niemal każdego członka wioski szła dziarsko przez Szepczący Las w stronę Kryształowego Królestwa - drugiego miasta, które miała w życiu zobaczyć. Nie, nie - oczywiście nie była sama - Towarzyszył jej ,,Kaprys" de Leu - jeden z młodszych elfów z wioski, przystojny, optymistycznie nastawiony do świata młodzieniec o średniej długości, połyskujących włosach. Miał pobierać nauki od mistrzów z Królestwa, więc postanowiono, że przy okazji zaopiekuje się małą. Miała wtedy nieco ponad 8 lat, a że bardzo lubiła chłopaka, postanowiła nie sprawiać problemów. Nie do końca wyszło.
Lata 8-9
~ Kryształowe Królestwo ~
Kryształowe Królestwo oszałamiało swym zniewalającym, delikatnym pięknem, ze zdobieniami pełnymi motywów natury umiejscowionymi na zmyślnie rozmieszczonych budynkach, które bardziej przypominały wieże niż ceglane domy z Meot. Mimo to Kana była trochę zawiedziona, że widzi tu głównie elfie sylwetki i lica otoczone czarnymi, prostymi włosami. Zaczynała jej się nudzić taka monotonia - na szczęście zwyczaje i architektura odwracały jej uwagę od wyglądu mieszkańców, dzięki czemu nie nudziła się i za dnia, kiedy Kaprys (nie było to jego prawdziwe imię, ale właśnie tak go zapamiętała) się uczył, ona zwiedzała miasto wchodząc po kolei w każdą uliczkę, w każdy zakamarek, na wszystkie schody, drabiny i rusztowania, jakie znalazła. Niektórych dziwił jej wygląd, ale byli to tylko nieliczni ignoranci - większość skupiała się na jej żywym i nieco zbyt głośnym zachowaniu pozbawionym pewnych hamulców. Kana uwielbiała podpatrywać przez okna, co robią mieszkańcy poszczególnych domów, a nawet wchodzić do środka jeżeli miała ku temu okazję. Macała to co sprzedawano w sklepach, a najgorzej było w tych z jedzeniem, w których polowała na ciastka i bułeczki, skacząc na nie z tryumfalnym okrzykiem i pochłaniając je, nim sprzedawca zdążył zauważyć co konkretnie dopadła (tym razem), a nim podliczył, ile jest winna ta już dawno znajdowała się poza sklepem. Niektórzy się do tego przyzwyczaili, ale część zgłaszała do Kaprysa pretensje, że nie pilnuje swojej podopiecznej. Przez sześć miesięcy mocno dało mu się to we znaki, ale nie okazywał po sobie złości czy rozżalenia. Dzielił się jednak z małą swoimi problemami, licząc na to, że zaniecha swoich dzikich działań. Tej jednak nie w głowie było przejmowanie się manierami - wolała ruszyć dalej i robić co chce gdzie indziej! Królestwo powoli zaczynało być dla niej coraz bardziej zwyczajne i szare, nie miała tu dobrych znajomych, a Kaprysowi sprawiała niemal same problemy - nie żałowała go, ale uznała, że to dobry pretekst, by się stamtąd wyrwać. Ale czy puści ją samą? Na początku nie chciał tego zrobić, ale dziewięcioletnia Trisk była uparta jak muł, uporczywa jak komar brzęczący nad łóżkiem w samym środku nocy i do tego bardzo wygadana. Problem w tym, że jej matka, była bardzo silna i mściwa i nie chciał narażać się na jej gniew. Ostatecznie zabronił Kanie opuszczać Las i oddalać się od Królestwa chyba, że wyśle wiadomość do Tany i otrzyma pozwolenie. Postanowiła, że tak właśnie zrobi, ale odłożyła to na później. W końcu trzeba było się szybko spakować i uciec z Królestwa nim nastanie kolejny poranek. A potem…potem przez dłuższy czas nie mogła sobie przypomnieć, co też miała zrobić przed opuszczeniem miasta i w podróży towarzyszyło jej to typowe uczucie niewypełnienia jakiejś powinności. Ale kto by się tym przejmował?
Lata 9-10
~ Kryształowe Jezioro ~
Z Kryształowego Królestwa ruszyła na zachód, w stronę Kryształowego Jeziora - dotarła tam bez większych problemów, bowiem Szepczący Las jest miejscem dość bezpiecznym, a pewna siebie mała umiała sobie poradzić z co pomniejszymi problemami. Oczywiście nie raz gdzieś się skaleczyła, upadła, coś ją pogoniło, lub głodowała, ale ostatecznie to dzięki temu stawała się coraz lepsza w przewidywaniu skutków swoich działań, coraz czujniejsza i bardziej doświadczona - pytała ptaki o drogę, przyswajając coraz lepiej ich język, a także ucząc je nowych pojęć. I tak dotarła nad wielkie, spokojne jezioro, gdzie miała zobaczyć pierwsze w swoim życiu dzikie pegazy oraz poznać należące do Naturian Driady i Nimfy. Szybko znalazła z nimi wspólny język, bowiem kochała naturę i sama uważała się za jej część, a kobiety przeważnie nie odmawiały sobie przyjemności rozmawiania z młodą kotołaczką. Dzięki nim dowiedziała się trochę więcej o jeziorach i roślinach, a kilka z nich uczyło ją nawet dosiadać pegazy i asekurowały ją, gdy ta z pluskiem spadała z ich grzbietu do wody. Młoda zabawiła tam kilka tygodni, które spędzała głównie na oswajaniu ze sobą pegazów oraz na poszukiwaniach jednorożców, które podobno się tam pokazywały. Kiedyś udało jej się zobaczyć jednego - zrobiła nawet jego szkic, ale wyszedł koślawy. Specjalnie dla niej jedna z driad narysowała dla niej to stworzenie i wręczyła rysunek jako dowód jej przyjaźni z tym miejscem, poleciła jednak, by nikomu o tym nie mówiła (dla bezpieczeństwa jednorożców). Na sam koniec pobytu Kana w końcu opanowała utrzymywanie się na grzbiecie (leżąc i kurczowo trzymając się grzywy) latającego konia - białego, niewielkiego, a młodego pegaza, który niedawno stał się samodzielny. Nie należał do żadnej Naturianki, gdyż one wolały pozostawić koniowate wolne i na pół dzikie. Kanie jednak spodobało się młodociane stworzenie, z którym podczas treningów i prób dosiadania zdążyła nawiązać nić przyjaźni (to z niego spadła najwięcej razy). Cieszyła się, że klacz chodziła za nią, dawała się głaskać i choć na początku zrzucała ją z grzbietu to, przekupiona jabłkiem czasem dała się dosiąść, a kiedy już się do tego przyzwyczaiła, ukazało się jej łagodne usposobienie i ufna jak na pegaza natura. Moc Kany nie była jednak bez znaczenia przy pierwszych spotkaniach z nią, w końcu jednak straciła swoją rangę, gdy skrzydlata zaczęła z własnej woli towarzyszyć dziecięciu. W końcu Kana poprosiła ją, nie licząc na to, że klacz zrozumie jej słowa, by wraz z nią opuściła okolice Kryształowego Jeziora. Klacz zrozumiała. I z początku dyskretnie, ruszyła za nią.
~ Danae ~
Swoje dziesiąte urodziny Kana spędziła w Danae - kolejnym elfim mieście, jednak właśnie dzięki naturze jego mieszkańców mogła bez problemu wejść do niego ze swoją nową towarzyszką, którą nazwała Kaprys - z powodu jej kapryśnego zachowania, jakie przeważało na początku ich relacji oraz na cześć swojego pierwszego towarzysza podróży i dobrego przyjaciela, młodego elfa. W Danae nie zabawiła długo i już po 12 dniach wyruszyła w dół rzeki, ku Leonii.
Lata 10-12
~ Równiny Theryjskie, Leonia i Turmalia ~
Po przemierzeniu Równin Theryjskich kotołaczka i pegazica dotarły do Leonii - miasta portowego zamieszkiwanego przez Ludzi i Elfy, a słynącego z owoców morza, oraz targów z mnóstwem straganów, z których Kana przechodząc obok podwędzała rybki i inne przysmaki, oczywiście nigdy od miłych staruszek! Umiała poznać kogo może pozbawić tych kilku ruenów (nauczyła się trochę o walucie, przebywając w Kryształowym Królestwie), a komu należy zapłacić, bądź podrzucić niepostrzeżenie pieniążki (o ile je miała). Pewna siebie dziesięciolatka samotnie przemierzała ulice Leonii (Kaprys w tym czasie pasła się w pobliżu rzeki), zagadywała ludzi, oglądała budynki, wystawy i kramy, a na noc opuszczała miejskie mury i wraz z Kaprys spała pod gwiazdami, na rozległych polach rozkołysanej trawy. W końcu kotołaczka przemierzyła niemal całe miasto i dotarła do portu, z którego mogła zobaczyć piękne, jasne morze, które rozciągało swoją błękitną pelerynę aż po sam matowo szary horyzont. Wtedy chyba po raz pierwszy się zakochała. No, może drugi, ale zauroczenie miastem Meot, to była w sumie inna historia. Zawsze zastanawiało mnie ile czasu, pieniędzy i uroku potrzebuje niewinne dziewczę, by marynarze zechcieli wpuścić je na statek i nieco ,,oprowadzić” po morzu. Niestety nie dowiedziałam się tego na przykładzie Kany, ona bowiem wślizgnęła się na pierwszy z brzegu statek kupiecki pewnej bezksiężycowej nocy dając się przyłapać dopiero gdy statek znajdowali się na pełnym morzu, a wielki Prasmok zerkał na niego swoim błyszczącym, złotym okiem. Załoga nie wiedziała co zrobić z dodatkowym pasażerem - na początku spanikowali i chcieli zawracać, bo ktoś mógł jej szukać, kotołaki jednak nie były zbyt częstym widokiem, a mała była trochę obszarpana, uwierzyli więc jej na słowo, że podróżuje sama. Postanowili jak najszybciej pozbyć się jej w najbliższym porcie - w Turmalii, ale nim tam dopłynęli, mała zdążyła się z nimi nieźle zakumplować i podbić ich serca pełną chęci do nauki ciekawością i zadawaniem mnóstwa pytań dotyczących towarów, statku i morza. Poza tym nie wybrzydzała, była niemal samodzielna i tylko gwizdała czasem na Kaprys, by ta lecąc przy brzegu mogła ich odnaleźć. Co prawda pegazica nie słyszała większości z tych gwizdów, ale instynkt, a może i szósty zmysł towarzysza podpowiadał jej, w którą stronę się udać. Do murów Turmalii dotarła pierwsza i tam czekała na swoją kompankę próbując liści egzotycznych drzew i dochodząc do wniosku, że jednak woli trawę. Tymczasem Kana dobijała do brzegu - kupcy powiedzieli, że niedługo znów muszą wypłynąć, ale jeżeli chce to mogą podrzucić ją do Rubidii kiedy wrócą za kilka miesięcy, a przez ten czas niech zatrudni się u jakiejś rodziny jako opiekunka (tej propozycji nikt nie brał na poważnie), albo do pomocy u jakiejś starszej pani, zarobi trochę i nauczy się jak zarządzać oszczędnościami. Dziewczynka z iskrami w oczach przystała na ich propozycję, wylewnie podziękowała za ich życzliwość i poszła za radą poszukać jakiegoś zajęcia. Wcześniej nie przyszło jej do głowy, że mogłaby robić coś za pieniądze… całkiem ciekawa perspektywa. W Turmalii faktycznie znalazła pierwszą pracę - z początku pomagała czyścić nad ranem i wieczorami ulice, za 1 ruena za obie tury, ale że niewiele miała z tego korzyści, a i niebezpieczne typy przechadzały się w tych porach po mieście postanowiła poszukać tych ,,starszych pań”, którym mogłaby pomagać. Z początku wszyscy jej odmawiali - ze względu na wygląd bądź zachowanie - nie robiła chyba najlepszego wrażenia na spokojnie żyjących ludziach. W końcu jedna ze staruszek postanowiła przyjąć ją jako pomoc domową - kilka dni próbnych i wyszło na jaw jak wielkim błędem jest danie Kanie dotknąć kuchni, albo zostawić w jej rękach sprzątanie. Mimo to kobieta zostawiła ją przy sobie - może miała przez nią więcej roboty, ale w końcu towarzyszył jej ktoś wesoły i pełen wigoru. Przez kilka tygodni Kana pracowała dla babuni, głównie robiąc zakupy i przekazując wiadomości do jej daleko mieszkających znajomych, a za to mogła u niej mieszkać i dostawać ciepłe posiłki. Kiedy wracała ze sklepów, pobierała od niej nauki czytania i pisania. Po południu znikała, by posiedzieć z Kaprys za miastem, a wracała wieczorem i tak dzień w dzień. Któregoś dnia staruszka uznała, że skoro dziewczynka znika na kilka godzin, to mogłaby zrobić w tym czasie coś pożytecznego i pouczającego. Poleciła jej pomagać na targu swojej starej znajomej. Dzięki temu zajęciu Kana nauczyła się odpowiedzialności, poznawała co dzień nowych ludzi, którzy czasem zatrzymywali się na pogawędki, a i liczenie wychodziło jej coraz lepiej. Przez te kilka miesięcy liznąwszy handlu, wiedząc już o wiele więcej niż w czasie kiedy przybyła do Turmalii z entuzjazmem przywitała dawnych znajomych handlarzy ze statku, spakowała się i schowawszy swoje oszczędności wyruszyła do Rubidii.
Lata 12-13
~ Rubidia, Las Driad i Wyspa Syren ~
W Rubidii dziewczę zabawiło kolejne kilka tygodni, po czym chwilowo mając dość miast, tłumów, rutyny, pracy, hałasu i dziwnych woni udała się ze swoją skrzydlatą towarzyszką do Lasu Driad. Właśnie w tym okresie na dobre umocniły się ich więzi, a pegazica stała się wobec niej niezwykle lojalna i posłuszna. Oczywiście, zanim to się stało wiele razem przeszły - znów w ich życiu pojawił się dreszcz emocji i walka o przetrwanie na łonie natury, Las Driad nie był bowiem tak spokojny jak jego ,,szepczący” odpowiednik i o wiele trudniej było tu zaznać odrobiny spokoju. Na szczęście Kana nie była już małym dzieckiem i szybko dostosowywała się do nowych warunków. Przez niemal pół roku oddawała się obserwowaniu zwyczajów zwierząt i przeróżnych bestii, a także wkupiła się w łaski lokalnej populacji pegazów, które pozwalały jej przebywać zaledwie kilka metrów od nich - były jednak zdecydowanie dziksze niż te żyjące w okolicy Kryształowego Jeziora, czego Kana nie omieszkała zanotować. Ciekawym i pozostawiającym trwały ślad epizodem z tego okresu jej życia jest wyprawa wierzchem na Wyspę Syren i kilkudniowa wycieczka na Plażę Rozkoszy, gdzie przeżyła coś, czego zdecydowanie rozkoszą nazwać nie można: Zaczęło się od burzy. Będąc jeszcze po przeciwnej stronie wyspy niż ich cel Kana i Kaprys niefortunnie nie zdołały uciec przed nadchodzącym sztormem i nagłe załamanie pogody dopadło je kilka metrów od niespokojnie kołyszącego się morza. Uciekły w popłochu, rozdzielając się na całą noc, którą przemoczona i wystraszona kotka spędziła nieopodal brzegu, ogłuszana przez huk fal i miotana niezwykle silnym wiatrem we wszystkie strony, nie było bowiem w pobliżu żadnej jaskini ni groty, w której mogłaby się skryć, a pnie palm nie nadawały się na schronienie. Na szczęście tak nagle jak się zerwał, wicher ucichł i nad ranem znów zapanował błogi spokój, a zmęczone podróżniczki odnalazły się nawzajem jeszcze przed południem. Obie jednak były poddenerwowane tym, co się stało, a Kana jeszcze przez dłuższy czas patrzyła z niechęcią na morze, którego furia straszyła ją podczas długiej i zimnej nocy. Planów jednak nie zmieniła i powędrowały ku plaży o kuszącej nazwie, by chociażby zobaczyć ją nim wrócą na stały ląd. Kilka dni niespiesznego marszu i znalazły się na miejscu: tam nie widać było ani śladu ostatniego sztormu - miękkie fałdki czystego piaseczku lśniły w słońcu, patyczków było niewiele i tylko w pobliżu drzew, wiaterek delikatnie owiewał futerko i wszystkie złe przeżycia wydały się nagle być bardzo odległe. Nie zastanawiając się długo, Kana zrzuciła nadmiar odzieży, zostawiła torbę i niczym zahipnotyzowana poszła zanurzyć się w turkusowym morzu, które nigdy jeszcze nie wyglądało tak kojąco. Wszytko zdawało się być w porządku - dziewczyna powoli wchodziła coraz głębiej, przyzwyczajając się stopniowo do temperatury wody i chłonąc kojące dźwięki natury, które docierały do jej uszu. I nagle kocie oczy zalała woda, a wokół zapanował półmrok, w którym igrały ze sobą zielenie i błękity tworząc rozmazane plamy, w których mozaikach nie dało się zidentyfikować jeszcze innych, ciemniejszych kształtów, które pociągnęły kotołaczkę za sobą, ku głębinie trzymając ją chyba za kostkę, tak przynajmniej jej się wydawało. Kiedy kończył jej się tlen, cokolwiek ją chwyciło rozluźniło uścisk i mała wynurzyła się, głośnym haustem nabierając powietrza i szamocząc niezdarnie rękami. Sądziła, że jest w niebezpieczeństwie i zmobilizowała siły, by otrzeźwić umysł i skierować się ku brzegowi. Nim jednak dotarła do pierwszej mielizny, coś przepłynęło obok niej, a po chwili przed sobą ujrzała roześmianą twarz młodego mężczyzny. Zaraz obok pojawiła się druga, a za nią trzecia i nim Kana się obejrzała śmiało się z niej już kilku swobodnie pływających mężczyzn. Najpierw zaskoczona, szybko rozpoznała w osobnikach trytony i choć przestała się bać, nie odzyskała humoru. Naburmuszona nawet nie chciała na nich patrzeć, zignorowała więc zaczepki i popłynęła w stronę plaży, życząc im w duchu, aby się potopili (co było średnio dopasowaną groźbą). Rozbawione istoty nie chciały jednak zbyt szybko puścić malutkiego gościa i co chwilę, a to ją chwytały, to zalewały wodą, wszystko z resztą w ramach niewinnych żartów. Dla Kany jednak żarty się skończyły kiedy stopą dotknęła dna, a ostatnia fontanna znów wepchnęła jej pyszczek na chwilę pod wodę. Ostatni pasek bezpieczeństwa pękł z hukiem i uwolnił krępowaną wściekłość i strach z pierwszej nocy spędzonej na wyspie, a one w postaci zaciśniętej pięści wystrzeliły w stronę pierwszego tubylca, który się napatoczył. Oczywiście był to chybiony cios, ale kotka nie miała zamiaru na tym poprzestać: zaczęła walić w taflę wody i wykrzykiwać obelgi na prawo i lewo, przy okazji stale kierując się na płyciznę. Trytonów to nie odstraszyło, ale uspokoili się i dali sobie spokój z zaczepianiem tej damy - trafili najwyraźniej na nie najlepszy dzień. I już by odpłynęli, gdyby nie znamienne słowa, które padły z ust przybyszki, a brutalnie wyklinały morze, matkę, z której mężczyźni się zrodzili i oznajmiały, że od teraz dziewczyna nie chce mieć z tą obrzydliwą kreaturą nic wspólnego! To było coś, czego nie mogli przepuścić - w jednej chwili zdenerwowali się tak samo jak ona i w swojej złości zaatakowali ją z całą siłą, nim zdążyła dostać się na brzeg.
Obudziła się na plaży, dwie godziny później, nad sobą widząc rusząjce się nozdrza białej klaczy, która to najpewniej wyciągnęła ją z morza. Wbrew swoim przypuszczeniom kotka okazała się być cała i zdrowa - choć pamiętała silne uderzenie i utratę przytomności, nic nie wskazywało na to by została zraniona. Tak jej się wydawało, ale w końcu na twarz opadł jej kosmyk włosów... niebieskawych włosów. To nie było coś, czego mogłaby się spodziewać - w ramach kary za obrażenie ich świętości trytony nadały jej fryzurze odcień spokojnej głębiny, a oczom wzburzonych fal - czegoś, z czym ponoć już nigdy nie chciała mieć ,,nic wspólnego". Oczywiście nie brzmi to makabrycznie, ale Kana w gruncie rzeczy dostała dotkliwą nauczkę i niezwykle dobrze zapamiętała tę lekcję - od tego czasu nawet w szale zważa na swoje słowa i nie przekracza pewnej cienkiej granicy, która mogłaby się dla niej skończyć czymś o wiele gorszym niż tylko bonem w jedną stronę do morskiego fryzjera. Tu należy też dodać, że po jakimś czasie całkowicie zniknęła jej awersja zarówno do morza jak i do samych trytonów - to nie ten typ osoby, który lubi motać się w swoich obawach i nieprzyjemnych wspomnieniach. Choć z drugiej strony do magii nadal jakoś nie pała entuzjazmem... Ale czas zakończyć tę część historii!
Po powrocie do Lasu Driad Kana zaczęła prowadzić dziennik i sporządzać notatki, które ma przy sobie do dziś - na poważnie wzięła się za szkicowanie i kilka razy wracała do Rubidii, by kupić węgiel lub rysiki, a także jabłka dla pegazów i to tam po raz pierwszy mogła pochwalić się swoim ,,ulepszonym" wyglądem. By zdobyć jedzenie, polowała, głównie na drobne gryzonie, czasem korzystając z rad starszych, doświadczonych drapieżników. Dopiero kiedy poczuła się w pełni usatysfakcjonowana swoimi ,,badaniami” i zajęciami w terenie zaczęła zastanawiać się co dalej - w lesie nie chciała zostać, dobrze go już poznała - potrzebowała nowości. Czegoś innego niż tylko przemieszczania się z punktu do punktu i robienia mało istotnych dla świata (choć dla niej bardzo ważnych) rzeczy. Nie mając żadnych konkretniejszych planów, postanowiła udać się do Valladonu i przy okazji wysłać obiecaną (kilka lat temu) wiadomość do Kryształowego Królestwa i wioski Leu.
Lata 13-14
~ Valladon ~
Można powiedzieć, że właśnie po przekroczeniu murów Valladonu na dobre skończyło się dzieciństwo dziewczyny, a zaczęła walka o przetrwanie wcale nie takim bajkowym świecie dorosłych - świecie poniekąd strasznym, ale jednocześnie pełnym nowych fascynujących doznań, wyzwań i szans. Kana zaczęła nieco inaczej patrzeć na to co ją otacza, w tym na inne myślące istoty - chciała znaleźć jakąś ekscytującą robotę i najlepiej zawiązać jakieś przydatne znajomości. Powiedzmy sobie szczerze, dziecię było naiwne myśląc, że tak szybko wpasuje się w świat handlu, walk, podróży przez niebezpieczne tereny, bogacenia się i zdobywania sławy, bądź też renomy. Bardzo naiwne. Nie raz ledwo wyrośnięta kotka wlazła tam, gdzie nie potrzeba, tylko, że już nie kończyło się to upomnieniem, bądź pogrożeniem miotłą - teraz za złamanie każdej niepisanej zasady mogła oberwać pięścią między oczy - i nie raz oberwała. Ale uczyła się równie szybko jak szybko wściekli wandale ganiali ją po ulicach - już po niedługim czasie skutecznie umiała unikać najbardziej niebezpiecznych gości i nie zjawiać się w PEWNYCH miejscach w NIEODPOWIEDNIM czasie. Także owe niezapisane reguły ciążące w powietrzu niczym realna groźba przestały być dla niej tajemnicą - czegoś nie należało mówić, coś trzeba było powiedzieć, gdzieś chodzić, a od czasu do czasu znikać. Kiedy nie mogła znaleźć tymczasowej, stacjonarnej pracy zarabiała w sposób jak dla niej nie mniej uczciwy - podwędzając po parę monet tym, którzy mieli ich na jej gust wystarczająco dużo, by się z nią podzielić. Z natury sprawiedliwa i niechcąca niewinnym mieszkańcom wyrządzać szkody wyspecjalizowała się w obrabianiu rozbójników, wszelkiej maści opryszków, a także bogaczy. Poza tym żyła normalnie, w nocy albo wynajmując pokój, albo ukrywając się na poddaszach, co dla niej było całkiem wygodnym rozwiązaniem. Przerzuciła się na nocno-poranny tryb życia, a zmieniła go dopiero kiedy znalazła - całkiem przypadkiem, w jednej z knajp - ludzi, na których tak długo czekała! Byli to dwaj mężczyźni, a raczej starszy mężczyzna i chłopak, wcale nie dużo starszy od niej. Pewnego ranka zastała ich śpiących przy stole i korzystając z okazji rzuciła okiem na ich bagaż - tajemnicze świecidełka, dużo sprzętu przydatnego przy biwakowaniu i kilka sprawną ręką nakreślonych map z dziwnymi oznaczeniami. Obaj panowie od razu wpadli jej w oko - wyglądali na doświadczonych podróżników, a jednocześnie nie czuć było od nich agresji i nadmiaru testosteronu, który przytępiał umysły wielu pałętających się po mieście mięśniaków. Postanowiwszy, że od teraz będzie im towarzyszyć, usiadła, oparła ręce na blacie i wpatrując się w nich, czekała aż zbudzą ich odgłosy miejskiego poranka.
Lata 14-16
~ Podróże z Gerardem i Jonem ~
Jak już mówiłam, Kana była naiwna i słaba jak na poszukiwacza przygód, ale przy tym także obdarzona uporem dwudziestu mułów i wolą rwącej rzeki - kiedy już sobie obrała kierunek, parła do przodu, nie dając się zatrzymać ni sobą poprowadzić. Z kolei kiedy się zatrzymała, też nie sposób było jej ruszyć…Dość szybko poznała imiona zaspanych podróżników - starzy z nich zwał się Jon, a młodszy, jego syn - Gerard. Brutalnym szantażem wyciągnęła od nich informacje na temat tego dokąd się udają, co robili i za ile mogą sprzedać cacka, które trzymają w plecaku. Pogawędzili z nią trochę, z resztą z przymusu, ale uznali ją za nieszkodliwą i wkrótce się oddalili. Błąd. Trisk tanecznym krokiem cały czas podążała za nimi już czując się częścią drużyny - wiedziała, że jak dadzą jej szansę, dogada się z nimi bez problemu - a jeśli jej tej szansy nie dadzą, to sobie ją weźmie sama. Podróżnicy nie traktowali jej poważnie przez dłuższy czas, ale w końcu usieli przyznać, że chyba będą mieli z nią kłopot - szła ślad w ślad za nimi, nawet tygodnie po tym jak opuścili Valladon, trzymając bagaże na swojej pegazicy (posiadaniem takiego towarzysza trochę im nawet zaimponowała). Obaj jednak mieli kilka niezłych zleceń i specjalnie przygotowane mapy, a także obiecaną zapłatę - nie chcieli ryzykować opóźnień, niańcząc świrniętą małolatę, ta jednak bez problemu dotrzymywała im kroku - jak nie na własnych nogach, to na pegazie, ale przeważnie nie potrzebowała tego rodzaju transportu.
W końcu mężczyźni zaczęli wspinać się na Góry Druidów - ona jak zwykle za nimi, ale ostatecznie ta sytuacja nieco się zmieniła - kiedy pewnego razu złapała ich wielka burza, po raz pierwszy ruszyli we trójkę (4 razem z Kaprys) i razem poszukali schronienia - po raz pierwszy usiedli wspólnie przy ognisku i zaczęli ze sobą rozmawiać. Poznali się trochę lepiej i tak się złożyło, że niedługo po tym Kana miała okazję się wykazać jako przydatny (acz samozwańczy) członek drużyny - mieli zabrać pewien złoty puchar z jaskini dzikiego Gryfa i - nie wychwalając jej zbytnio - gdyby nie ona, obu śmiałków skończyłoby ze szponami wbitymi w plecy i bez pucharu. Potem nie jeden raz ratowała im skóry, nie wspominając już o liczniejszych momentach, kiedy to oni ratowali jej futrzasty zad. W ekipie zaakceptowali ją jakoś przy okazji - po prostu nagle, zamiast za nimi zaczęła iść tuż obok, rozmawiali, śmiali się, zabierali sobie rzeczy, słuchali się i uczyli nowych sztuczek. Jon, mentor i mistrz drużyny opowiedział im wiele ciekawych historii i udzielił wielu praktycznych lekcji - był mózgiem drużyny, to on planował akcje i rozwiązywał konflikty. Gerard pełnił funkcję strażnika i obrońcy, głównej siły napędowej, o mężnym, choć nadal chłopięcym sercu - nie był przesadnie odważny, ale dla ojca zrobiłby wszystko - bardzo oddany i uczciwy w naiwności pobijał nawet Kanę, która po pewnym czasie uznała, że takim wyrośniętym chłopaczkiem trzeba będzie się opiekować, bo sam da sobie rozkwasić głowę w pierwszej bójce ulicznej - wystarczy, że poproszą go grzecznie, by zamknął oczy i odwrócił się tyłem… No i ona jako ostatnia, zdecydowanie nie robiła wyłącznie za maskotkę - sprawdzała się głównie w plenerze, w trudnych warunkach - polowała wraz z młodzieńcem, znajdowała tropy, odciągała drapieżne stworzenia i patrolowała teren na grzbiecie Kaprys - w mieście ku utrapieniu obu towarzyszy zdobywała pieniądze w-niewiadomo-jaki-sposób i prowokowała bandziorów. Do niej także należało wkradanie się do miejsc, gdzie znajdowały się zamówione przedmioty.
Podróżowali ze sobą ponad dwa lata (z małymi przerwami) - Od Valladonu przez Góry Druidów, Opuszczone Królestwo, Ostatni Bastion, Ruiny Nemerii, Wschodnie Pustkowia aż do Arturonu i Trytonii i tak kilka razy, by oddać odnalezione artefakty i otrzymać swoje wynagrodzenie. (W czasie jednej takiej ,,zawrotki”, na Równinie Andurii kotołaczka spotkała swoją przyszłą, (drugą) skrzydlatą towarzyszkę - dziką i temperamentną pegazicę biegającą jedynie z dwoma innymi końmi - pochodziły najpewniej z rozbitego stada, a Kana postanowiła zrobić z klaczy swoją kompankę, wykorzystując okazję na spełnienie przy okazji dobrego uczynku. Długo jej się zeszło nim skrzydlata dała do siebie podejść - z początku próbowała nawet atakować Kapryskę. Jednak kim byłaby kotka gdyby nie udało jej się ułaskawić tego dumnego stworzenia? Chłopaki musieli cierpliwie poczekać, bo nim tego nie dokonała, nie mogła ruszyć w trasę, lecz kiedy już ruszyli, mieli o jednego wierzchowca więcej. Może z początku kąsał i zwalał każdego poza Jonem z grzbietu, ale po kilku tygodniach podróży przyzwyczaił się do nowego towarzystwa i wszystkich ich dziwactw. Oczywiście w duchu nadal pozostawała wolna i nieugięta - Kana jeszcze przez ponad rok nie mogła nad nią zapanować, póki ta nie obdarzyła jej łaskawie swoją zdystansowaną przyjaźnią, a w końcu nie uznała jej za swoją dobrą kumpelkę, którą można było trącać w plecy kopytem, ale należało potem bez marudzenia nosić ją obolałą na własnym grzbiecie i słuchać jej wytycznych (oraz jęków). Mimo tego przylgnęła do niej łatka dzikuski i tak też została nazwana: ,,Dzika”, co chyba jej odpowiadało, skoro postanowiła reagować na to imię.)
Podróżując, zwiedzili także kilka mniejszych miast i wiosek, a także Nową Aerię i Pustynię Nanher. Na prośbę Kany zatrzymali się w końcu w Efne, skąd kotołaczka ruszyła w stronę Kryształowego królestwa, by zobaczyć się z Kaprysem, znajomym elfem, a w końcu udać się do Wioski Leu. Tam przywitano ją z entuzjazmem, a nawet niedowierzaniem, ale jak się okazało, jej matki już tam nie było. Po śmierci Karana ruszyła w podróż, tak, jak kilka lat wcześniej jej córka. Nikt nie wiedział, gdzie obecnie przebywa, ale także nikt nie miał wątpliwości, że te dwie kotki poradzą sobie, gdziekolwiek by nie były, a pewnego dnia na pewno się zobaczą. Kana musiała przyznać im rację - były z mamą bardzo podobne - żadna z nich nie mogłaby usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Po tych odwiedzinach w niemal rodzinnej wiosce, wróciła, by wykonać ostatnie zlecenie z Jonem i Gerardem - chodziło o niezłej wartości artefakt, na którym zależało wampirzemu szlachcicowi - rzadko ma się takiego klienta! Dziewczyna była tym bardziej podniecona, że z niewiadomych powodów lubiła te długowieczne stworzenia, darząc je wyjątkowym zainteresowaniem. Po wykonaniu tego zadania ich drogi w końcu się rozeszły - chociażby przez wzgląd na ślub Gerarda. Chłopak musiał zwolnić i zająć się rodziną. Jon i kotołaczka ruszyli z powrotem do Valladonu, gdzie niegdyś rozpoczęła się ich wspólna podróż i tam znaleźli sobie nowych towarzyszy, parających się podobnymi zajęciami. Z tego co Kanie wiadomo, Jon po narodzinach wnuka dołączył do jakiejś gildii i tam znalazł sobie bardziej statyczną pracę łączącą się ze starym fachem. Ona już po kilku dniach dołączyła do drużyny młodych najemników, z którymi trzymała się przez wiele miesięcy - i ku swej uciesze nie była tam jedyną zmiennokształtną!
Lata 16-18
~ Wyprawy z drużyną najemników: ~
Była ich (łącznie z nią) szóstka - razem przemierzali Równinę Maurat, Drivii, Wschodnie Pustkowia, Morze Cienia i Opuszczone Królestwo wypełniając kolejne zadania, czasem dając ciała, czasem odnosząc miażdżące sukcesy i szukając nowych zleceń. Wraz z nimi Kana jeszcze kilka razy wylądowała w swoim ulubionym mieście bezprawia - Trytonii, gdzie stała się już niemal mistrzynią włamań i ucieczek. To były zdecydowanie najbardziej szalone i nieprzewidywalne lata jej dotychczasowego życia, a nie zamierza na tym przecież poprzestać. Nauczyła się wielu rzeczy, w tym współpracy i lojalności wobec drużyny - ale także wielu bardziej indywidualnych umiejętności: doszlifowała swoje umiejętności rysunku, sporządzania map i samoobrony - mimo początkowych oporów opanowała władanie sztyletem i nawet jej się to spodobało. Zobaczyła wiele nowych gatunków stworzeń i obserwowała je, prowadząc dzienniczek i robiąc notatki opatrzone ilustracjami. Poznała kilka szlaków handlowych, wiele miast, przyswoiła sobie podstawy targowania się, a także wyszukiwania odpowiednich klientów pośród kłębiącego się tłumu. Tak naprawdę ta wszechstronna dziewczyna ma jedynie kilka poważnych luk w wiedzy: gdzieś umknęły jej zasady i normy savoir-vivre'u, etykieta (chyba, że ta na butelce soku) oraz tajniki magii wszelakiej. Do niej nigdy nie miała talentu: nie czuła jej działania dookoła siebie, a z natury nie lubiła niczego, czego nie mogła ogarnąć pięcioma podstawowymi zmysłami i intuicją - dla niej magowie to dziwaki, co prawda o intrygującej i potężnej mocy, ale nadal do pokonania (a najlepiej do niewchodzenia im w drogę).
Ciąg Dalszy
~ Rododendronia ~
Po rozstaniu się drużyną ruszyła (prawie) samotnie ku szczytom Fellarionu - nie podbijała jednak samych gór, a zatrzymała się w Rododendronii, by nieco odpocząć, poprzechadzać się po uliczkach i poupajać się spokojnym, niespiesznym życiem. Miała zapasik oszczędności, ale nie spała w gospodzie czy też innym zajeździe - postanowiła każdej nocy lokować się zwyczajnie na innym dachu, żeby z rana mieć widok na budzące się miasto. Sposób dla niej dość typowy i całkiem się sprawdzający, kiedy nie musiała nikomu poza sobą zapewniać wygody. Kaprys i Dzika tradycyjnie czekały pod miastem.
Młoda kotołaczka nie spodziewała się jednego - że rozleniwiona i nieco oszołomiona miejskim spokojem, zapatrzona w stragan z rybkami da się okraść podrzędnemu kieszonkowcowi. Wstyd i hańba, ale nijak to się miało do utraconych pieniędzy. Szczęśliwie kotka szybko zorientowała się, co się stało i jak można było się spodziewać, po takim babsztylu jak ona - rzuciła się w pogoń za opryszkiem. Jak teraz to sobie wspomina, to była to całkiem zabawna akcja, ale skończona dość szybko - opryszek odbił się od klaty rosłego anioła, który patrolował miasto; został pochwycony, a kocie monety wróciły do prawowitej właścicielki. Właścicielki nieco obitej, bo przy okazji pogoni zaczepiła nogą o skrzynkę i wyrżnęła się jak niewprawne kocię, prosto na glebę.
Rabusiem zajęli się inni, anioł zaś - zwący się Malachi, pomógł jej wstać, by przy najbliższej studni opatrzyć ranę, która przyozdobiła jej nogę krwawym rozcięciem. Aż dziwne, że taka łobuzica trafiła na podobne wsparcie - kim jednak była, pokojowo nastawiony niebianin nie mógł wiedzieć (ona za to nie zorientowała się, że ma do czynienia aniołem). I ostatecznie nie poznali się lepiej; po obmyciu skaleczenia głodna rozrywki dziewczyna przyłączyła się do grających na placu dzieci, a brunet pożegnał się z nią i odszedł do swoich spraw.
Następnego dnia, w lepszej już kondycji Kana udała się do domu pasera. Nie miała jednak zbyt wielkiego szczęścia, gdyż zgromadzone tam podejrzane towarzystwo było jakoś ponadnerwowe i od razu wzbudziła ich podejrzenia. Wdała się w małą kłótnię z samym właścicielem i pewnie oberwałaby za swoją kocią niewinność - ale znowu ktoś jej pomógł. Był to jednak mężczyzna stanowiący przeciwieństwo anioła - prawdziwy mięśniak spod ciemnej gwiazdy. Wyniósł ją z budynku, w ogóle nie pytając, czy może, by zacząć prawić jej kąśliwe morały. Nie chciała mu się dać traktować jak dziecko, choć Barius (także zmiennokształtny) był o wiele bardziej doświadczony niż ona i sukcesywnie to udowadniał.
O dziwo, choć ich znajomość zaczęła się niefortunnie, a mężczyzna był ze swej natury o wiele bardziej skory do agresji i złych uczynków niż ona, to całkiem dobrze się dogadywali. Spędzili razem właściwie jeden dzień, w ciągu którego Kana zdołała się od zakapiora paru rzeczy nauczyć. Sama też z resztą miała na niego jakiś tam wpływ - chyba nawet polubił jej towarzystwo. Oboje cechowali się jakimś tam poczuciem humoru, lecz ostatecznie ich drogi się rozeszły - w lesie, do którego się udali - chyba z myślą rozpoczęcia wspólnej przygody - natknęli się na obozowisko. Wykryto ich i ostrzeżono, żeby odeszli. I odeszli - każde w swoją stronę, bo jak się okazało ich, podejścia do świata były zbyt odmienne, by dobrze podróżowało im się wspólnie.
~ Równiny Drivii ~
Nie zniechęcona dziewczyna opuściła jednak tereny w pobliżu miasta i szczytów - udała się zamiast tego na równiny Drivii, by tam znowu narazić się na niebezpieczeństwo. I tym razem nikt jej nie pomagał (może lepiej dla jej kociej dumy).
Ciekawska dziewczyna postanowiła mianowicie zakraść się do groty smoka - niewielkiego, ale jak najbardziej prawdziwego, po to, by może coś ładnego zdobyć, albo przynajmniej przeżyć spotkanie z legendarnym (w jej mniemaniu) gadem. Aż dziwne, że jej się udało. Nie, nie ukraść klejnoty czy złoto - takich rzeczy brązowołuski nie posiadał, ale za to był wściekły, ział ogniem, a los pozbawił go wyższej inteligencji (co wyrobiło w Kanie pewną konkretną opinię na temat tych stworzeń). Uciekła mu ledwo, po to tylko by natknąć się na innego przedstawiciela gatunku, a właściwie dwugłową hybrydę - Morengvarga. Nie udało im się jednak dojść do porozumienia, bo ścigający dziewczynę smok przypuścił atak i tak cała trójka została wplątana w trudny tak do opisania jak i wyjaśnienia spór. Nikt nie wiedział, o co chodzi pozostałym dwóm uczestnikom zdarzenia - Thenduran (brązowołuski) zachowywał się właściwie jak zwierzę, wystraszona Kana bała się magii Morena, Gvarg koniecznie chciał walczyć ze smokiem i ogólnie wyszedł z tego jeden wielki kocioł, w którym o dziwo - najmniej ucierpiała ona. Udało jej się nawet jakoś uspokoić zezwierzęconego gada! Przekonała się do niego tak szybko jak pojęła podstawy jego zachowania, choć na dobrą sprawę on chyba ją ignorował. Nie robił tego władający iluzjami Moren. Nie był jednak świadomy, że kotka boi się jego magii o wiele bardziej niż ziejącego ogniem smoka i jego próby kontaktu nie przyniosły zamierzonego efektu. Aż do ostatniej. <br>Względnie uspokojeni nie poznali się na dobrą sprawę jeszcze, ale mieli szansę, bo dwugłowy w końcu wszedł na jak najlepszą drogę do osiągnięcia porozumienia. Coś jednak postanowiło ich rozdzielić - smok (ten o jednej głowie), do tej pory skupiony na otoczeniu zatrzymał się i nagle, jak zahipnotyzowany ruszył w nieznanym im kierunku. Chwilę potem to samo zrobiła hybryda (choć udała się w przeciwną stronę); nim zdołała cokolwiek kotołaczce wyjaśnić.
Została sama na ciągnących się po horyzont łąkach - pegazica, na której tam dotarła spłoszyła się, po swoje notatki więc i do obozowiska musiała wracać pieszo. To zafundowało jej kilka dobrych godzin marszu. Całodniowa wędrówka bez jedzenia, a rozpoczęta takimi szalonymi przeżyciami była nawet dla niej wykańczająca - ledwie dotarła do Kaprys i Dzikiej, a włożyła w usta suchą bułkę i padła na trawę niemalże bez sił.
Jednakże niedane jej było odpocząć. Cokolwiek zahipnotyzowało wcześniej smoki, teraz podziałało na nią samą, a także na obie klacze. Zerwały się z miejsca i wzbiły bezwolnie w przestworza, by odbyć kolejną podróż...
~ Księżycowa Wyspa (Ocean Jadeitów) ~