Mamaria urodziła się w arystokratycznej rodzinie Va Marlów jako drugie dziecko i pierwsza córka. Miała starszego o trzy lata brata o imieniu Porcer, oraz młodszą o siedem lat siostrę Derlę. Jej ród jest w posiadaniu znacznej części terenów wokół Arturonu, oraz w samym mieście. Ze względu na to, na odgrywali ważną rolę nie tylko w swoich włościach, ale także mieli znaczny udział w polityce całego królestwa. Dlatego też, pierwsza córka Kavelacha i Gervany była wychowywana na damę, która miała zostać wydana za kogoś z innej wpływowej rodziny. Dodatkowo, jej niewątpliwa uroda tylko zwiększała szansę na udane politycznie małżeństwo.
Niestety, taki obrót spraw nie przypadał jej do gustu - była żądna przygód, a nie wczesnego zamążpójścia, związanego z kilkorgiem dzieci i lawirowaniem w polityce, za którą nie przepadała. Jedyne, z czego potrafiła wtedy czerpać przyjemność, były bale - a dokładniej taniec. Mimo, że nie był zbyt energiczny, pozwalał poczuć wolność, nawet, jeśli była to wolność chwilowa.
Trzeba też wspomnieć, że pomimo zakazów, Mamaria niejednokrotnie spędzała całe dnie w bogatej w dzieła na wszelaki temat bibliotece. To tam poznawała wygląd, zwyczaje i inne aspekty dotyczące ras zamieszkujących Alaranię, przez jej rodziców oraz ich otoczenie nazywanych najczęściej niższymi. To tam poznawała inne języki, ich zapis runiczny, czy liczne formuły używane przez alchemików. Poszerzała swoją wiedzę o coraz to nowe dziedziny. Ale, jej rodzicom było to nie w smak - poświęcała ten czas, który według nich, powinna poświęcać na zapamiętywanie dziejów, oraz imion przodków - zarówno swoich, jak i tych pochodzących z innych rodów, naukę wszystkich kruczków etykiety, czy ćwicząc do perfekcji swoją dykcję. Kiedy jednak ucieczka od swoich arystokratycznych obowiązków, prawie zawsze nudziła się, wyczekując tylko kolejnej możliwości ucieczki do jej ulubionego świata, wypełnionego kurzem, cichym szelestem przewracanych kartek, zapachem skóry, którymi okładane były książki, oraz lekko waniliową wonią starszych wolumenów.
Jednakże, czas płynął, Mamaria stawała się coraz starsza, więc rodzice zaczęli zastanawiać się nad ślubem. Mimo tego, że żaden z kandydatów nie przypadał jej do gustu - bo większość albo była głupia, więc nudna, albo inteligentna, ale cały swój potencjał wkładali w politykę, co też było dla dziewczyny niewiarygodnie nudne - szybko jeden z nich został wybrany na jej przyszłego męża - Nakesh, pierworodny rodziny Tevar, rządzącej sporym skrawkiem terenów Leonii. Dziewczyna podjęła szybką decyzję, aby uciec i zaszyć się gdzieś. Jednak, nieprzygotowana do całego przedsięwzięcia, oraz nieprzyzwyczajona do życia zwykłego, szarego człowieka, szybko straciła wszystko co miała. Zmuszona do pracy, dość szybko uczyła się, ale wiedziała, że to i tak nie jest to, czego szuka - nadal nie była naprawdę wolna. Wędrowała więc, od miasteczka do miasteczka, obawiając się wizyt w którymkolwiek z większych miast, a żeby mieć co zjeść, zabierała się za proste prace… Po prostu próbowała przeżyć. Podczas jednej z takich wędrówek, zatrzymała się na nocleg w starej, zrujnowanej twierdzy, umieszczonej gdzieś w górnej części biegu rzeki Livar. Wiedziona jakąś silną, wewnętrzną potrzebą, zamiast po prostu położyć się spać, zdecydowała się na poznanie tego miejsca. Przez jakiś czas chodziła po komnatach, aż w końcu trafiła do jednej, która wyglądała znacznie lepiej od innych. W miarę zadbana i wyczyszczona, w oknach wisiały bezapelacyjnie nowe kotary, nienadgryzione jeszcze zębem czasu. Czując przypływ entuzjazmu, zdecydowała podążyć się tym tropem, szybko odkrywając, że całe to skrzydło na tym piętrze zostało odrestaurowane, a szereg pomieszczeń został prawie całkowicie przeprojektowany, albo chociaż zmienione zostało ich przeznaczenie. Pierwszą zauważalną zmianą, było to, że dwa z nich zostały zmienione w bardzo dobrze wyposażone spiżarnie, w dodatku ochładzane w jakiś dziwny sposób. Chwila dalszych poszukiwań, a znalazła pomieszczenie przypominające sypialnię, kilka czytelni, wszystkie zawalone opasłymi tomami, najczęściej spisanymi w którymś z ludzkich, lub elfickich języków. Praktycznie każda księga jednak była minimum dwa razy grubsza, niż powinna, z powodu licznych notatek, spisanych w różnych dialektach, niejednokrotnie nie mających nic wspólnego z pochodzeniem księgi. Dalsza eksploracja tego dziwnego miejsca ujawniła tylko jeszcze więcej czytelni, pracownie zawalone luźnymi notatkami oraz prowizorycznie oprawionymi w lichą skórę notesów, albo laboratoria alchemiczne, niejednokrotnie wyglądające jak po przejściu potężnego huraganu.
Czego by nie powiedzieć, Mamaria czuła się w tym otoczeniu jak w domu. Błyskawicznie udała się do jednej ze spiżarni, zabrała trochę prowiantu, który potem przygotowała nieudolnie w najbliższej znalezionej kuchni, a potem oddała się studiowaniu tego, co pozostawił w tym miejscu jego niedawny lokator. Szybko przekonała się, że prawie każda księga w tym otoczeniu traktuje albo o alchemii, albo o przeprowadzaniu różnorakich rytuałów. I mimo tego, że specjalistyczne tomiszcza najczęściej traktowały o czymś, czego w zasadzie nie rozumiała, bo nigdy nie miała z tym styczności, pochłaniała kolejne, kolejne i kolejne, poszerzając swą wiedzę.
Oczywiście, to wszystko nie wydarzyło się podczas jednego dnia. Mijały tygodnie pobytu dziewczyny w tym miejscu. Tygodnie mijające szybko, przepełnione gorączkowymi próbami poznania nowych wiadomości, usystematyzowania ich w spójną wiedzę, oraz szukania nowych dzieł, traktujących o obcych językach, w których napisane były liczne tomy, oraz notatki, które także okazały się fascynujące. Mimo wszystko, nawet jeśli nie zaprzątała sobie zbytnio głowy jedzeniem, zatopiona w studiach coraz to nowych rzeczy, po minięciu około dwóch miesięcy, ochładzane magicznie spiżarnie (bo teraz potrafiła już to stwierdzić) zaczynały świecić pustkami.
Przerysowała więc nieudolnie jedną ze starych i zniszczonych elfickich map, na których twierdza była zaznaczona i z nadzieją na to, że jej rysunek będzie wystarczająco dokładny, aby wrócić w to miejsce, zabrała spory stos ksiąg, wraz z notatkami, bukłak z wodą, pozostałe jedzenie, włożyła wszystko do skórzanej torby i zdecydowała udać się do jakiegoś pobliskiego miasta, zdobyć pieniądze na jedzenie i wrócić, studiować dalej.
Jak pomyślała, tak zrobiła, po kilku dniach wędrówki była już w Adrionie. Niestety, w większym mieście nie mogła znaleźć nic, czym mogłaby się zająć, więc zaczęła kraść. Jednak, z kradzieży mogła zdobyć tylko to, co potrzebne jej było na teraz, nie mogła zrobić żadnych zapasów. Zaczęła więc próbować zarabiać śpiewem.
Los uśmiechnął się do niej dopiero kilkanaście później, kiedy rano, podczas studiowania jednej z ksiąg pełnej notatek, przy okazji pochłaniania lekko zimnawej już jajecznicy i całkowicie zimnych pozostałościach po wczorajszym gulaszu, które to gospodarz łaskawie nalał jej do glinianego kubka, zauważyła, że ktoś przysiadł się do jej stolika. Krótkie spojrzenie pozwoliło ocenić mężczyznę - wysoki (miał grubo ponad sześć i pół stopy), chudy, z długimi do ramion białymi włosami, oraz krótko przystrzyżoną brodą. Niebieskie oczy, ozdobione siwymi, krzaczastymi brwiami, wpatrywały się w nią z ciekawością, obserwując, jak czyta. Ubrany był w lekką bekieszę, pod którą można było zobaczyć lekką białą koszulę, wykonaną z jakiegoś materiału, wyglądającego na niezbyt drogi, ale porządny. Z pewnością mężczyzna wyglądał znacznie lepiej niż Mamaria, która odkąd opuściła swój dom cały czas nosiła ten sam strój - proste lniane spodnie i biała koszula, wykonana z tego samego materiału. Mimo usilnych starań, ubrania te jakoś nie potrafiły pozostać czyste.
Kiedy skończyła czytać zaczęty wczoraj wieczorem rozdział, dotyczący praktycznego wykorzystywania krwi istot inteligentnych w rytuałach związanych z magią ognia, zamknęła księgę z głośnym trzaskiem, odsunęła od siebie talerzyk i kubek, umiejscowiła się wygodnie na krześle i zaczęła wpatrywać się w oczy mężczyzny, który nie pozostał jej dłużny. Wpatrywali się tak w siebie przez kilka minut, aż w końcu mężczyzna kiwnął głową w stronę leżącego na stole tomu.
- Skąd to masz? - jego głos był niski i szorstki, lekko zachrypnięty.
- Znalazłam - usłyszał krótką odpowiedź Mamarii, która nadal wpatrywała mu się w oczy.
- Gdzie? - padło kolejne pytanie.
- Tam.
- Gdzie “tam”? - tym razem już z nutką niecierpliwości w głosie.
- To jest moja sprawa, gdzie jest “tam”. Chyba, że pan zapłaci - po tych słowach uśmiechnęła się kpiąco. Niestety, mężczyzna nie popisał się cierpliwością i pochylił się nad ławą tak, ich twarze dzieliła naprawdę mała przestrzeń i wycedził powoli.
- Czy. Ty. Stroisz. Sobie. Żarty?! Najpierw wchodzisz bezczelnie na teren mojej twierdzy - tym razem mówił szybko, z wyczuwalną wściekłością w głosie - Potem obżerasz mnie z jedzenia, kradniesz cenne księgi wraz z notatkami, a potem zaczynasz karierę jako śpiewaczka interesująca się… - szybki rzut na okładkę książki - ...magią rytualną, tak?!
Mamarię dopiero teraz uderzyła powaga całej sytuacji. To był człowiek, który nie tylko był właścicielem tych wszystkich wolumenów, ale, jak się okazywało także całej twierdzy. Mimo wszystko, postanowiła dalej grać, jakby nic się nie stało.
- To twoja twierdza, tak? - nie czekała nawet na odpowiedź w formie kiwnięcia głową, tylko bezzwłocznie kontynuowała - To czemu czarodziej taki jak ty, nie potrafi zadbać o panujący tam burdel?
Mag opadł na krzesło. Nie wyobrażał sobie, że usłyszy taką odpowiedź, co wybiło go z rytmu jego zaplanowanej wcześniej tyrady. “Smarkula jedna, nie będzie mi się wymądrzać!” pomyślał jednak tylko, i tym razem już bez wstawania podjął się odpowiedzi na zadane przez nią pytanie.
- To jest moja sprawa, czemu nie zadbam o ten burdel. - powiedział przedrzeźniająco. - A ty, oddawaj księgi! - powiedział, wracając do głównego tematu, po chwili wpadł na genialny pomysł, więc dodał jeszcze - I pieniądze za jedzenie!
- A jeśli nie? - uśmiechnęła się słodko. Mimo tego, że tak dobrze jej to wszyło, czuła strach. Co innego ukraść warzywa ze straganu, czy jakiś tani łańcuszek - sprzedawcy raczej już nigdy się nie spotka, chyba że znów będzie miał coś smakowitego na widoku. A tutaj człowiek, którego okradła zgłosił się prosto do niej. “Ciekawe, skąd on w ogóle wie, że to ja to zrobiłam?!”
- A jeśli nie, to twoja rodzina dowie się, gdzie jesteś, panno Va Marl, bo z tego co wiem, to do ślubu nie doszło, prawda? - Musiała przyznać, że tym razem to on był górą. Musiała spełnić jego żądania, bo inaczej… “Pieprzony szantażysta! Jak on śmie w ten sposób…” - Hamuj się. Wszystko słyszę.
Tego było już zbyt wiele. Skołowana Ma, nie mogąc podjąć decyzji, wstała szybko od stolika, zabrała swoją wypchaną tomami torbę podróżną i wybiegła z karczmy. Jak na zawołanie, do osłupiałego Czarodzieja podszedł karczmarz.
- Jak rozumiem, to pan uiści opłatę za panienkę, tak? - Jego wzrok wyrażał to, że albo mag zapłaci, albo… W zasadzie, to widząc to spojrzenie, Levarth postanowił zapłacić. Nie chcąc tracić więcej czasu, rzucił tylko jednego gryfa na stolik, a potem, nie czekając na resztę, rzucił się w pogoń za dziewczyną. Jako, że Mamaria nie była przyzwyczajona do takich biegów, szybko opadła z sił. Czarodziej tylko na to czekał i przeteleportował się do niej, chwycił ją mocno i znów użył magii, tym razem, żeby pojawić się w swojej twierdzy.
- Teraz spokojnie oddasz mi te księgi, a ja przeniosę cię z powrotem do miasta. - Dziewczyna była przyciśnięta do przysłowiowego muru. Nie chciała oddawać ksiąg, ale musiała wrócić, a na wędrówkę pieszo nie była przygotowana. Myślała więc gorączkowo, szukając wyjścia z tej sytuacji. Kiedy tylko jedno wypłynęło z otchłani jej myśli, usłyszała: - Nie.
- Naprawdę nie możesz się powstrzymać?! - wykrzyczała, sfrustrowana zachowaniem Levartha.
- Nie. I nawet nie próbuj wymyślić żadnej złośliwości. ŻADNEJ.
- Jeśli nie przestaniesz, to…
- ...niczego nie dostaniesz! - dokończył razem z nią, próbując naśladować jej głos.
- Po co ci one? Czytałeś je, mogę oddać ci notatki.
- A po co one tobie? Nie potrafisz posługiwać się magią rytualną - powiedział racjonalnie, po chwili dodając - Poza tym, notatki to nie wszystko, czasem przydaje się oryginał. I gdzie będziesz je trzymać? W torbie? On się lada chwila rozleci. W karczmie? Nie minie kilka dni, a je stracisz.
- Naprawdę nie mogę ich nijak zatrzymać?
- Nie. Poza tym, większość już przeczytałaś. Mi przydadzą się znacznie bardziej.
Zrezygnowana, opuściła głowę z głośnym westchnięciem. W tym momencie magowi zrobiło się jej żal. Samotna, uciekająca przed przeznaczeniem, bez żadnych umiejętności, nie potrafiąca znaleźć swojego miejsca na tym świecie. Bił się z myślami przez naprawdę długi czas, patrząc się na Mamarię, która cały czas stała tak, jak wcześniej.
- Dobra, rozwiążmy to tak: zamieszkasz tutaj ze mną, będziesz zajmować się tym, na co ja nie mam czasu - gotowanie, sprzątanie, bo, jak sama zauważyłaś, to miejsce potrzebuje go już od dłuższego czasu. Będziesz pomagać mi przy porządkowaniu notatek… Właśnie, jak u ciebie z pisaniem? Jaki masz charakter pisma?
- Umiem ładnie pisać - powiedziała z nadzieją w głosie.
- To pomożesz mi jeszcze spisywaniu notatek. Będziesz jeździła do Adrionu po jedzenie, odwiedzając przy tym wszystkie możliwe biblioteki… Tak, będziesz całkiem pomocna. Zgadzasz się?
W zasadzie, to było pytanie retoryczne, bo widział rosnący na jej twarzy entuzjazm, połączony z niedowierzaniem. Dziewczyna szybko zgodziła się, jakby obawiając się, że mag rozmyśli się i odwoła swoją propozycję.
Potem szybko doszli do porozumienia, jak będą wyglądały obowiązki dziewczyny, jak ma je wypełniać. Mamaria szybko też nauczyła się, kiedy powinna raczej odpuścić sobie zrobienie czegoś, bo Czarodziej akurat był w takim nastroju, że najrozsądniejszą decyzją było pozostawanie poza jego “polem rażenia”. Szybko też zaprzyjaźniła się ze swoim mentorem, poznając liczne opowieści z jego naprawdę długiego życia. Dowiedziała się też, jak nazywa się twierdza - Hervar, jak mag ją zdobył, oraz wiele, wiele innych.
Trzeba jednak przyznać, że mimo początkowego zapału, namiętność do czytania książek opuściła Ma po jakimś czasie, z bardzo prostego powodu - nie potrafiła tworzyć czarów z użyciem rytuałów, a resztę książek, które traktowały na inne tematy już przeczytała. Jej jedyną rozrywką pozostawała zatem nauka nowych języków, których to mężczyzna znał wiele. A raczej pozostałoby to jej jedyną rozrywką, gdyby nie to, że okazało się, że mimo wielu zawodów przy próbie przeprowadzenia nawet najprostszych obrzędów, posiada całkiem spory potencjał magiczny, z którego dotychczas nie zdawała sobie sprawy. Jednak, dla niej naturalne było rozkazywanie magii, naginanie ją tylko i wyłącznie siłą woli, a nie tak jak chciała: zmienianie rzeczywistości za pomocą rytuałów.
Szybko po tym, kiedy jej mentor dowiedział się o tym, znalazł jej kogoś, kto mógłby poświęcić czas na naukę nowicjuszki - swojego przyjaciela, także Czarodzieja, Merverusa.
Marverus, mimo pochodzenia z tej samej rasy i bliskiego pokrewieństwa z Levarthem, wyglądał zupełnie inaczej - dużo ponad stopę niższy, przy tuszy, z przyciętymi na krótko kruczoczarnymi włosami i postrzępioną brodą w nieładzie. Jedynym podobieństwem były oczy - tak samo niebieskie, tak samo inteligentne i wyrażające zainteresownaie wszystkim, co go otaczało. Ubrany był maksymalnie prosto - długi biały płaszcz, pod którym można było zobaczyć lnianą koszulę i spodnie tego samego koloru. Na nogach miał skórzane sandały z drewnianą podeszwą.
Kilka lat minęło na nauce kontroli nad dziedziną wody, kiedy wreszcie udało się jej rzucić swój pierwszy mistrzowski czar bez niczyjej pomocy. Oczywiście, nie oznaczało to, że Mamaria osiągnęła mistrzowstwo - sama wiedziała, że znaczyło to, że miała niezwykle dużo szczęścia, któremu pomogła koncentracja i chęć eksperymentowania ze swą mocą. Ten moment jednak i tak należało uczcić - najpierw ze swym nowym nauczycielem, potem z Levarthem.
I mimo szczerych chęci, Merverus nie mógł uczestniczyć podczas drugiego świętowania. Celebrowała więc Mamaria ze swym dawnym mentorem. Celebrowali, z - co trzeba przyznać - dużą dozą alkoholu, wykonanego przez dziewczynę. I to właśnie wtedy, pod wpływem chwili i mocnego bimbru, Ma wyznała mężczyźnie, że kiedyś marzyła o tym, żeby zostać nimfą. Nieprzyzwyczajony do alkoholu Czarodziej podjął więc decyzję, która wtedy wydawała się wprost genialna - przeprowadzi rytuał przemiany, próbując ją do nimfy upodobnić, a może nawet całkowicie przemienić. Stwierdził też, że okoliczności sprzyjają, co było oczywistą prawdą - pełnia, twierdza aż kipiąca magią elfów. Mamaria, w podobnym stanie co on, zgodziła się chętnie. Szybko przygotowawszy wszystko to, co było potrzebne, mag zaczął rytuał. Błyskawicznie okazało się, że magia nie była jedyną pozostałością po elfach w tym miejscu - po poprzednich właścicielach była tam jeszcze dusza jednego z generałów, Tervera, który zginął zasztyletowany przez swoich popleczników w jednej z komnat. Levarth, który po raz pierwszy wykonywał ten obrzęd, był całkowicie zaabsorbowany tym, żeby nie przeoczyć żadnego ruchu, żadnego składnika, czy żadnego słowa, które musiał wypowiedzieć. Dodatkowo, mocno odurzony alkoholem, stanowił świetny cel dla ducha, który wykorzystał sposobność i przejął jego ciało. Czarodziej jednak walczył o kontrolę nad sobą, przy okazji starając się doprowadzić ceremonię do końca. Jako, że ufająca mężczyźnie dziewczyna niczego nie podejrzewała, pozostawała na swoim miejscu, dopóki mag nie upadł. Wtedy było już za późno, zarówno dla niej, jak i dla niego. Ona, pod wpływem źle przeprowadzonego rytuału nie dość, że nie zmieniła się całkowicie w nimfę, to jeszcze nie czuła się zbyt dobrze - efekt jednego przekleństwa, rzuconego w jej stronę przez Trevora, które szalejąca dookoła magia obróciła zamieniła w klątwę, która miała ciążyć na niej do końca życia. Levarth zaś całkowicie utracił kontrolę, a mentalny napastnik chciał tylko jednego - śmierci istoty, którą zawładnął, aby on sam mógł opuścić ten świat, w którym był uwięziony przez tak długi czas. Zdezorientowana i wyczerpana po przemianie nie mogła zrobić nic więcej, niż tylko obserwować jak jej przyjaciel - a raczej jego opętane ciało - szuka czegoś gorączkowo. Na początku myślała, że chciał znaleźć coś, czym będzie mógł odwrócić efekt całego obrzędu, lecz kiedy zauważyła, że wziął do ręki nóż, dotarło do niej, że coś jest nie tak. Mogła jedynie usiłować krzyczeć, bo z jej gardła wydobywał się tylko cichy charkot - kiedy patrzała, jak ostrze raz po raz wbija się klatkę piersiową, niezdolna nawet do odwrócenia głowy. Kiedy Levarth upadł w małą kałużę krwi, która zebrała się w okolicy jego nóg, Mamaria zaczęła szlochać cicho, z nadzieją, że całe wydarzenia tej nocy okażą się tylko snem. Potem, pod wpływem wyczerpania spowodowanego rytuałem, nabierającej mocy klątwy, wydarzeniami i alkoholem, dziewczyna straciła przytomność.
Potem, długi okres czasu to tylko urywki - Merverus pytający ją o coś, próbujący opanować sytuację, karmiący ją i szukający sposobu na przywrócenie jej sił. Coraz większe luki w pamięci, aż do momentu, kiedy mag wrzucił ją do balii pełnej wody. Dopiero wtedy mgła, która dotychczas otaczała jej umysł i praktycznie całkowicie ją paraliżująca ustąpiła. Miało to też swoje złe strony - teraz śmierć mentora dotarła do niej na zupełnie innym poziomie. Widząc w jakim jest stanie, jej jedyny teraz przyjaciel pozostawił ją samą, aby mogła pogodzić się ze stratą kogoś tak ważnego na nowo. Dużo później, kiedy była już gotowa zmierzyć się z rzeczywistością, która pierwszy raz była dla niej tak bolesna, opuściła gorącą wodę, zastanawiając się, dlaczego jej nauczyciel wrzucił ją do niej. Kiedy jednak wytarła się całkowicie, opadło na nią znów zmęczenie, tym razem znacznie słabsze niż wtedy, tak bardzo spotęgowane uwolnioną magią, nadal jednak silne. Dopiero wtedy zrozumiała, że coś poszło nie tak jeszcze bardziej, niż się spodziewała. Mimo tego, postanowiła porozmawiać z Merverusem w takim, a nie innym stanie.
A rozmowa nie przebiegła zbyt dobrze - mężczyzna nie potrafił wybaczyć dziewczynie, nawet jeśli wiedział, że była niewinna, bo była jedyną osobą możliwą do obwinienia, a on podświadomie chwycił się tego rozpaczliwie, nie chcąc dopuścić do siebie, że jego krewny zginął tylko przez głupi przypadek, połączony z dużą dozą własnej bezmyślności. Poinformował ją, że zgodnie z wolą Laveratha twierdza stała się jej własnością, a potem po prostu zniknął.
Mamaria, świadoma tego, że z jakegoś powodu brak kontaktu z wodą osłabia ją, stworzyła jej trochę i przyczepiła ją do swojej skóry. Szybkie rozejrzenie się po pokojach ukazało, że zostały starannie uprzątnięte, notatki posegregowane, alchemiczne odczynniki schludnie schowane do metalowych pojemniczków, przygotowanych już dawno temu; fiolki, zlewki, buteleczki, butelki, flakoniki i inne naczynia umyte oraz precyzyjnie poodkładane na swoje miejsca. Wagi wyregulowane, poodkładane na swoje miejsca wraz z pełnymi zestawami odważników. Typowe dla pedantycznego Marverusa, uciekł od bólu po utraconym krewnym w rutynowe obowiązki, pozwalające mu popaść w zapomnienie. Przez chwilę Ma miała mu to za złe, że to on zrobił to za nią, lecz po chwili uczucie zniknęło, zupełnie jak mężczyzna chwilę temu. Inne pomieszczenia przedstawiały się w ten sam sposób, uporządkowane i… pozbawione wszelakich znaków, że żył w nich kiedyś Levarth.
Po długim czasie przebywania w twierdzy i oswajania się z nagłą pustką, Ma w końcu była w stanie stawić czoło życiu, które się przed nią rysowało. Sporządziła spis wszystkiego, co było w zamku, przygotowując się do sprzedaży warowni - potrzebowała zastrzyku pieniędzy, poza tym zbyt wiele bolesnych wspomnień wiązało się z tym miejscem. Szybko znalazł się chętny kupiec, który zapłacił wymaganą cenę siedemnastu tysięcy gryfów, a kobieta rozstała się z kolejnymi pamiątkami po swoim mistrzu. To, co jej pozostało, to księga o którą pokłócili się kilka lat temu, oraz całe mnóstwo notatek na różnorakie tematy. Z pełną kiesą i sakwą wyruszyła na kolejną wędrówkę, tym razem jednak znacznie lepiej przygotowana. Wędrówkę, podczas której doskonaliła swoje zdolności magiczne i talenty.
Nie zawsze jednak wszytko szło po jej myśli - pewnego razu, na skutek killku niedotrzymanych umów, musiała spłacić swoje zobowiązania, tymczasowo stać się skrytobójczynią, co niewątpliwie zostawiło trwały ślad na jej psychice.
[Zwieńczenie historii wraz z (nie)długim tl;dr]
Usiedli przy biurku. Xertes czuł się dość nieswojo przy zakapturzonym jegomościu, ale przełamał się. “W końcu chodzi o interesy” - pomyślał.
- Wiesz, jaka jest sytuacja mojego rodu? - Jako odpowiedź musiało mu wystarczyć przeczące potrząśnięcie głową płatnego zabójcy. - Nie? Przecież wy zawsze byliście w tym obyci… A z resztą - machnął ręką. - Zacznijmy od początku, już i tak się zgodziłeś… Moja praprapra i tak dalej babka, Derla, miała dwójkę starszego rodzeństwa - siostrę Mamarię i brata Porcera. Jak sam widzisz, nie miała zbyt dużej szansy, żeby odziedziczyć wiele po swoich rodzicach. Jednak, dużo zmieniło się dwa lata po zniknięciu jej siostry - ich ojciec oświadczył, że dziewczyna została znaleziona martwa, gdzieś w lasach wokół Adrionu. Derla miała więc podzielić się majątkiem tylko z jedną osobą. Owszem, to był brat, więc naturalnie dostanie więcej, ale i tak spora część dostawała się jej. Była całkiem zadowolona z takiego obrotu spraw. Wszystko jednak zmieniło się, kiedy ich matka Gervana, została przyłapana podczas zdrady. Kavelach - jej mąż - zaślepiony szałem zabił ją zaraz po odkryciu romansu. Potem, mimo wielu ofert zawarcia nowego małżeństwa, pozostał wdowcem. Po jego śmierci władzę objął Porcer, co do którego już wcześniej istniały podejrzenia, że nie jest synem Kevelacha. Mimo wszystko, mężczyzna prowadził ród twardą ręką, w dodatku umiejętnie, więc żadne próby pozbawienia go władzy nie udały się, bo te nieliczne tłamsił w zarodku. Jego następcą został jego syn Beter, który przekazał władzę dalej, a cała sprawa przycichła, historia toczyła się dalej. I toczyłaby się dalej, gdyby nie moi zmarli rodzice, którzy bez wątpienia dbali o nasze życie - tutaj mężczyzna przerwał na chwilę, aby wziąć łyk czerwonego wina z kieliszka. - W rodowych kronikach natrafili na informacje dotyczące tamtego zajścia, sprzed bagatela pięciuset lat. Widząc w tym jedyną szansę na poprawę naszego losu, bo, musisz wiedzieć, jeszcze rok temu, oprócz pokrewieństwa nie mieliśmy nic z Va Marlów - ani pieniędzy, ani majątków, ani posłuchu pośród szlachty… kontynuując - widząc taką szansę, zdecydowali się ją wykorzystać. Trochę poszukiwań, a okazało się, że szlachetny Porcer był bardzo podobny do syna ówczesnej Królowej - niech ziemia będzie jej lekka. Zebrali więc te rueny, które mieli - a nie było ich zbyt wiele - i zdecydowali wynająć się maga, który byłby w stanie przywołać ducha Gervany, aby porozmawiać z nią i dowiedzieć się prawdy, która zdecydowanie lepiej by nas ustawiła. Niestety, dowiedział się o tym Zomer, niedawna głowa rodu. On też zdawał sobie sprawę z pochodzenia swojego przodka, więc zdecydował się… - kolejna krótka przerwa, tym razem, by przełknąć ślinę i zebrać się w sobie i powiedzieć następne słowa jak najbardziej profesjonalnie - wyeliminować “przeszkody”. Moi rodzice zginęli, zasztyletowani. I zapewne, gdybyśmy byli biedakami z byle której rodziny arystokratów, nikt by się tym nie przejął. Jednak, jesteśmy z Va Marlów, nawet jeśli nasz pradziad przepił i przehulał wszystko to, co mieliśmy. Królowa zainteresowała się całą sprawą, szybko dochodząc do przyczyny ich zgonu. Jej nasz krewny - tutaj Xertes ledwo powstrzymywał się, żeby nie splunąć na piękny dywan, który kosztował go prawdziwy majątek. Po chwili kontynuował, jakby nic się nie stało - zabić nie mógł. Duch Gervany zawitał na ten świat, choć, muszę przyznać, nie był zbyt wyraźny. Dodatkowo, rzucone zostało na nią zaklęcie, które uniemożliwiło jej kłamanie. Po przedstawieniu całej sprawy, kobieta jednoznacznie potwierdziła, że jej syn był wynikiem zdrady, jednej z wielu. Ale zaprzeczyła, jakoby Derla lub Mamaria była wynikiem skoku w bok. Królowa, zdruzgotana tymi wiadomościami, oraz tym, że Zomer wiedział o wszystkim, oraz tym, że spiskował przeciwko swojej rodzinie, nawet, jeśli była to rodzina daleka i tylko połowiczna. Za tą sprawą, korzystając ze swych praw, wykluczyła Porcera wraz ze wszystkimi jego potomkami z naszego rodu. Każdy potomek z nieprawego związku dostał trochę pieniędzy i spokój. Każdy, oprócz Zomera - on dostał nakaz opuszczenia terenu królestwa. W związku z tym, cały majątek rodziny, oraz rola głowy rodu przeszła na mojego brata Letorena. Mnie, oczywiście też skapnęło co nieco z tej fortuny, ale zapewne wiesz, jak to jest - chciałem więcej. Ba, nadal chcę. Władza uzależnia. - Uśmiechnął się, po czym pociągnął kolejny łyk trunku. - Dlatego zacząłem szukać sposobu, żeby zabić mojego brata. Co, zdziwiony? - zapytał zabójcę, ale nie czekając na odpowiedź, zaraz kontynuował. - Szukałem kogokolwiek, kto byłby w stanie to zrobić. Ale musiałem mieć kogoś pewnego, kto byłby w stanie zrobić to tak, aby nie spadło na mnie zbyt wiele podejrzeń, a najlepiej, aby podejrzenia spadły na kogoś innego. W dodatku zamach miał udać się już przy pierwszej próbie.
Gorączkowo szukałem więc informacji o każdym skrytobójcy w Alaranii, chcąc znaleźć kogoś odpowiednio... wykwalifikowanego. Oczywiście, wiedziałem, że to nie będzie proste zadanie, ale kiedy zadawałem pytania odpowiednio długo, w końcu w waszym środowisku rozeszła się wieść, że chcę kogoś naprawdę dobrego. Wiedziałem o tym, ale udawałem, że cały czas szukam. I, przez przypadek, znalazłem to. - spod stosu dokumentów mężczyzna wyciągnął kartkę, na której zapisana była lista nazwisk, przy każdym zapisana liczba. - Powiedz mi, co tu jest dziwnego.
Zabójca zerknął tylko na tekst, żeby szybko odpowiedzieć.
- Mamaria Papira Quogera Sidera Va Marl. To o nią ci chodzi, prawda? Adrion. Sto pięćdziesiąt dwa? Tylko, co to jest?
- Właśnie. Co to jest? Znalazłem to przypadkiem. A raczej ktoś inny znalazł to za mnie, a potem przekazał mi. Miałem szczęście, że używałem pośredników, więc oprócz nich nikt nie wiedział, że to ja przekopuję świat w poszukiwaniu informacji o zabójcach. Bo widzisz, to jest lista skrytobójców, którą nakazał wykonać pewien wielmożny pan z Fargoth. Wykonał ją ktoś, kto pracował w tym środowisku, był obeznany i znał przybliżoną liczbę ofiar każdego wymienionego tam łowcy. To dostało się w moje ręce rok temu. Przez ten rok znalazłem na ten temat trochę informacji. Przede wszystkim to, że na liście byli tylko ci najlepsi z całej Alaranii. Stąd takie liczby. Ale znacznie bardziej zastanawiające było coś innego - na liście pojawia się siedemnaście nazwisk. Szesnastu z tych ludzi udało mi się umieścić mniej więcej w czasie: żyli i umarli jakieś czterysta lat temu, swoją karierę z morderstwami zaczęli jakoś dziesięć, albo dwadzieścia lat wcześniej. I, kiedy zaczynali, Mamaria miała sto lat, kiedy się rozkręcili i zdobyli “stałych klientów” miała jakieś sto piętnaście. Mimo wszystko, jest wymieniona na tej liście. Czyli tak: stuletnia staruszka, która umarła mając siedemnaście lat wstaje sobie nagle z grobu, zostaje zabójczynią do wynajęcia, po czym staje się tak dobra w swoim fachu, że chcą wynająć ją możni z całej Alaranii, potrzebujący usług kogoś takiego? Nie widziałem tego, całkiem słusznie. Po krótkich poszukiwaniach, okazało się, że brat Kavelacha skrupulatnie prowadził dziennik. W dzienniku tym, niedługo po śmierci Gervany zapisał, że ktoś widział Mamarię… w okolicach Adrionu właśnie, tam, gdzie podobnież została znaleziona martwa. Ale to nie koniec tej hecy - Kavelach mówił coś o tym, że dziewczyna na pewno pochodzi ze zdrady, dlatego nie chciał, żeby wracała. Kiedy już się opamiętał, jedyny ślad jaki po niej pozostał, to to, że zabrał ją jakiś Czarodziej. Dalsze poszukiwania były cokolwiek bezsensowne - dziewczyna oficjalnie nie żyła, a magowie znają wiele sposobów, żeby coś ukryć, szczególnie jeśli ktoś żyje na świecie tak długo, jak któryś z Pradawnych.
I to w zasadzie byłyby jedyne ślady dotyczące jej, gdyby nie to, że zawziąłem się i kopałem dalej - to była już moja ostatnia szansa, żeby pokierować rodem, z cienia, bo brat znalazł żonę, która oczekiwała jego dziecka. Co jak co, ale opamiętałem się na tyle, żeby wiedzieć, że same plany zabicia mojego brata były zbyt podobne do mojego krewniaka, Zomera, to co dopiero jego wybranki serca, mającej lada chwila rodzić. A nawet, jeśli poczekałbym do porodu, nie chciałem zabijać noworodka. Nie, mój plan zaczął opierać się na tym, żeby ogłosić światu powrót tej kobiety, w nadziei, że to ona dostanie rodzinną schedę wraz z pozycją i że wdzięczna za wszystko będzie słuchała moich sugestii. Musiałem tylko mieć pewność, że żyje. I znalazłem tę pewność, w archiwach Adrionu. Z jakiegoś powodu, wszelakie tropy które jej dotyczyły zawsze albo zaczynały, albo kończyły, albo chociaż miały coś wspólnego z tym miastem. Co to było? Akt sprzedaży twierdzy Hervar, którą kupił sukcesor jakiegoś elfiego generała od Mamarii Papiry Quogery Sidera. Z jakiegoś powodu użyła nie użyła swojego nazwiska, tylko zmieniła odmianę jednego z imion, więc wydawało się, że to nazwisko. W ich kronice, całość została opisana dość bujnym elfim, ale można to streścić jako “Pan kupił od nimfy zamek w którym umarł jego przodek dawno temu.” Nie byłem pewien, o co do diaska chodzi z tą nimfą, ale trzymając się swojego przeczucia, szukałem dalszych losów tej ruiny. Przechodziła wiele razy z rąk do rąk, każdy obiecywał poprzednim właścicielom odnowienie, ale nikt tego nie zrobił. Aż w końcu, oferując naprawdę wielką gotówkę, budowlę kupił niejaki Merverus, też Czarodziej. Od tego czasu jest właścicielem tego miejsca, a co dziwne, nie wykorzystuje go, ani nie odwiedza. Ale udało mi się z nim porozmawiać. Okazuje się, że na wskutek jakiegoś partactwa i szczególnego splotu przypadków Ma - bo tak o niej mówił - została nimfopodobną przemienioną, mając dwadzieścia dwa lata. Ot, tak sobie. Dodatkowo, jest obciążona jakąś klątwą, ale o tej nie chciał mi nic powiedzieć. Była skrytobójczynią dlatego, że miała pewne zobowiązania, których nie mogła wypełnić, oraz dlatego, że ludzie, u których te zobowiązania miała, zaszantażowali ją - albo zacznie współpracować, albo jej rodzina zginie. Dlatego na liście była zapisana jako Va Marl, mimo, że zaprzestała używania tego nazwiska kilkadziesiąt lat wcześniej. Potem zaś, wszelakie informacje łączą się tylko w trzech miejscach: ten sam wygląd, to samo imię, to samo zamiłowanie do Adrionu. - Po tych słowach przestał mówić, czekając na reakcję zabójcy.
- Więc, gdzie mogę ją teraz znaleźć? - słysząc to pytanie po długiej chwili ciszy, Xertes uśmiechnął się, oderwał pusty kawałek jakiegoś dokumentu i zaczął pisać coś szybko, stawiając zamaszyste litery. Na samej górze kartki można było zobaczyć pięknie wykaligrafowane “Mamaria Dalevone”.