Tego wieczora dopadła mnie wyjątkowa melancholia. Ten dzień, jak każdy poprzedni, był wymagający. Doskonale wiem, że sama sobie narzuciłam to tempo i teraz nie mogę się od niego uwolnić. Niemniej jednak, obowiązki zagłuszają moje myśli, lecz wieczorami wszystko potrafi do mnie dotrzeć, a może raczej wrócić? Minął już ponad rok. Rok i... nie, nieważne, przestałam liczyć. Dziś siedząc przed listą wydatków zrozumiałam, jak moje nadzieje były wyczerpujące. Włożyłam w to mnóstwo siły, własnych uczuć, a nie zostały one zwrócone w żaden sposób. To był nieudany biznes, w którym nie można było zarobić i jakkolwiek okrutnie to nie brzmi, to z praktycznego punktu widzenia tak właśnie jest. Przez ten cały czas zapomniałam, jak życie potrafi być praktyczne i momentami niewdzięczne, zasłużyłam na taki los niefortunnie wplątując się w romans. Głupia ja, myślałam, że to kiedykolwiek jeszcze zostanie mi zwrócone. Żal umknął wraz z podsumowaniem poprzedniego miesiąca. Pośród liczb spisanych na kartce odnalazłam spokój. Po raz kolejny osiągnęliśmy znaczące zyski, nie muszę się aż tak bardzo martwić o jutro. Wybacz... Chyba po prostu dopada mnie zmęczenie.
Z innej beczki... Jestem gotowa wyjechać na Kongres Nauki i Medycyny. Dobrze wykorzystałam czas upychając obowiązki w każdej możliwej minucie mojego życia, moja produktywność przekroczyła wszelkie oczekiwania! Choć poparte to było niepożądanymi uczuciami. Uporządkowałam wszelkie dokumentu, jestem gotowa wrócić na scenę nauki i ta myśl wyjątkowo mnie raduje, napawa nowym żarem, zdecydowanie bezpieczniejszym od kapryśnego serca.
Dosyć mam tego zastanawiania się. Przepłakałam za dużo nocy by znowu zaprzepaścić swoje szansę. Zabawne jest, że właściwie niczego nie żałuję. Mimo wszystko.
Trzymaj za mnie kciuki na Kongresie! Utrę im tam nosa!
Z uściskami, Kavika.
Ciepłe promienie słońca przekradały się między szparami materiału, który imitował ścianę. Powieki chwilę zaciskały się w okrutnej walce o kilka chwil snu, ale w końcu w pomieszczeniu rozległo się sapnięcie. Mężczyzna usiadł przecierając oczy i patrząc tępym wzrokiem na pokój, który nie miał drzwi ani okien. To była prymitywna, ale solidna konstrukcja z drewna, gdzie jedyną ochronę przed wiatrem i deszczem stanowiły wątpliwe, materiałowe ściany i gruby dach z liści.
Elf spojrzał na wiszące posłanie. Towarzyszący mu panterołak jeszcze spał zachwycony wizją drzemania w rozbujanym hamaku. Nie budzono go specjalnie, dni i tak toczyły się tak jak chciały, własnym tempem i trochę własnym życiem, jakby nie obejmując samych zainteresowanych. Najemnik zszedł po schodach kierując się na niższą platformę, na której stał stolik i dwa krzesła. Ciemnowłosa elfka siedziała na jednym z nich upijając łyk herbaty i wpatrując się w barwne widoki jesieni. Miejsce, do którego trafił z bandą, było bardzo nietypowe. Grupa feministek, namiętnie oddanych naturze, wybudowało coś na miarę zakonu. Mieszkało tu niewiele kobiet z hardym charakterem. Cała zamieszkała konstrukcja pięła się w górę po zimnych skałach, zbyt stromych by się na nie wspiąć, co stanowiło zabezpieczenie przed intruzami. Niemalże wiszące w powietrzu pomieszczenia łączyły mosty lub drewniane schody. Zaskakujące na jakim odludziu się znaleźli. To była właściwie jedyna „cywilizacja”, którą znaleźli w lesie odkąd opuścili miasto. Tkwili w samym sercu leśnej dziczy, ale elf był przystosowany do takich warunków. To mu nie przeszkadzało, a poza tym otaczał się wiankiem pięknych kobiet. Nieważne, że niechętnych na spoufalanie się, mógł chociaż nacieszyć oko albo spróbować nakłonić je do złamania pewnych zasad.
- Mamy piękny poranek. – Jego głos był melodyjny, niski. Odrobinę zszargany używkami.
Kobieta spojrzała na niego przez ramię. Na jej twarz wstąpiło niezadowolenie, prychnęła wracając spojrzeniem na złoto-pomarańczowe korony drzew.
- Mogę się dosiąść? - spytał, choć nie czekał na odpowiedź odsuwając luksusowo wykonane krzesło. „Zakonnice” (tak je nazywał) robiły tu wszystko całkowicie własnymi rękami. Nawet to krzesło.
- Wygodne – dodał chcąc pochwalić gospodynię.
- A herbata smaczna – rzuciła widząc, jak ten zgarnia filiżankę i wlewa do niej napar.
- Również. – Uśmiechnął się.
- Mógłbyś mieć za grosz przyzwoitości i chociaż założyć koszulę – skomentowała podpierając głowę na dłoni.
Elf rozejrzał się dookoła.
- Nie wiem, gdzie ją zostawiłem.
- Oczywiście, że nie wiesz, a raczej nie pamiętasz, bo się spiłeś, a potem próbowałeś poderwać jedną z moich podopiecznych zrzucając z siebie ubranie na podłogę. Gdzieś się wala po obozie.
- A więc nazywacie to obozem?
- Domem. Dla ciebie obozem, myślisz, że zatrzymaliście się tutaj za darmo?
- A więc, jak mogę spłacić swój dług? - zniżył głos zbliżając twarz do „zakonnicy”. - W naturze również oferuję swoje umiejętności.
- Ooo tak, Leim – mruknęła kobieta wychylając się w jego stronę. - Masz takie silne mięśnie, na pewno dasz radę udźwignąć kilka desek i naprawić jedne z naszych schodów, które się rozpadły.
- A będzie potem masaż? Będę baaardzo spięty...
- Nie, będę patrzeć, jak się pocisz i głaskać tego twojego kumpla. Mruczusia możesz nam zostawić. – Uśmiechnęła się przyjemnie kobieta wracając do poprzedniej pozycji.
- Szlag, wiedziałem, że przyjmując go do bandy ujmie mi uroku – mruknął.
- Nigdy go zapewne nie miałeś. Na dobre wam wyszedł, inaczej bym was tu nie wpuściła.
Usta mężczyzny nieco się skrzywiły i z westchnieniem spojrzał na rozległy las machając przy tym luźno stopą. Chwilę milczeli.
Leim to oprych, co widać już na pierwszy rzut oka. Jego ciało wiecznie zdobiły strupy, zdrapania, a przede wszystkim szczycił się ilością blizn. Jedna z tych bardziej widocznych, ale cienkich, przecinała jego skórę na twarzy. Od kącika prawego oka aż do ucha, ale nie była brzydka. Ładnie zagojona, gładka, ale bledsza od jego jasnej skóry. Coś co sprawiało, że myślało się o nim źle, był najbardziej widoczny punkt na jego ciele, który zazwyczaj skrywały ubrania i wyższy kołnierzyk. Od prawego ucha przedzierała się paskudna i ogromna blizna, która schodziła po jego szyi, przechadzała się poniżej złączenia obojczyków i docierała do klatki piersiowej, jakby chciała wedrzeć się do jego serca. Delikatna pajęczyna również obejmowała jego bark. Wyglądała paskudnie, widać bardzo źle się goiła. Miejscami była wypukła, czasem wklęsła, dosyć szeroka i wielobarwna. Na brzegach blada a pośrodku zaróżowiona, obraźliwie nazywana przez innych bandziorów „brzydkim rowem”. Ale Leim się tym nie przejmował. Często odpowiadał „Ty masz za to brzydki nos” albo nie mówił nic zapijając ze śmiechem piwo. Nie raziły go takie zaczepki, wręcz uważał je za przyjazne.
Elf westchnął przeczesując gęste włosy palcami. Mysi blond idealnie współgrał z jasną, ale nie chorobliwie białą cerą. Był szczupły, szerszy w barkach, ale umięśniony i wytrwały. Trochę nie pasował do rysopisu elfa, ale jego delikatnie spiczaste uszy kazały myśleć innym, że nim jest. Czy tak było? Cóż... Leim odpowiadał, że tak.
Tyle, że raz jest znakomitym, a czasem kiepskim kłamcą. Jego odpowiedzi zawsze budziły wątpliwości, nawet gdy dzielił się wiedzą. Niestety na tyle razy ile skłamał trudno mu było wierzyć, a jego wierność wobec sprzymierzeńców była na tyle stała, na ile wiedział, że ma w tym interes. Tak o nim właśnie mówiono w branży, dlatego niewielu chciało się z nim zadawać, lecz z drugiej strony uznawany był za profesjonalistę. Jeżeli więc udowadniało mu się przydatność to był wierny. Tak właśnie o nim mówiono.
Przede wszystkim to pogodny gość, a jego myśli zawsze były pozytywne, nieważne w jak niefortunnej sytuacji by się nie znalazł. Lekceważył los i przeznaczenie bawiąc się w najlepsze w wykonywanie zadań. Sortował wszelkie zlecenia i przyjmował te zyskowne albo zabawne. Nigdy się nie nudził, zawsze znajdował jakieś zajęcie, odpoczynek w jego towarzystwie był momentami trudny, ale wystarczyło dać mu kawałek drewna i powiedzieć „zrób z tego słonia”, a Leim siadał i skrobał słonia. To zadaniowiec, dla którego głównie liczyły się skutki, trochę mniej sama technika wykonania zlecenia.
Mimo krytyki ze strony gospodyni, nie był taki brzydki. Miał na pewno piękny uśmiech zbudowany z równych i białych zębów. Cienkie usta, mocną szczękę, którą nie uszczuplała kwadratowa broda. Z tego również powodu niektórzy wątpili w czystość jego krwi, ale kto się przejmować będzie jakimś łajdakiem szwendającymi się nocami po rynsztokach?
O jego elfiej przynależności stanowiły jednak inne aspekty. Skóra nietknięta nożem lub raną była gładka. Nie posiadał zarostu, ale za to jego twarz urozmaicały cienkie brwi w kolorze typowym dla blond społeczności. Jasne oczy, blado niebieskie, przy czym te prawe wydawało się zdecydowanie mniej barwne. Przenikliwe spojrzenie bezczelnie namaszczające każdą przechodnią i wysokie czoło przykrywane przez niesforne kosmyki dłuższych włosów, stanowiących coś na wzór grzywki. Przy karku były zdecydowanie krótsze, a lewy bok zgolony, prawie że na zero. Kilka okrągłych kolczyków kołysało się na jednym, jak i drugim uchu. Szczególnie teraz, smagane niewinnym, jesiennym wiatrem.
- O – odezwał się widząc skrawek papieru, który zatrzymał się na jednej z belek platformy. Sięgnął po niego i rozłożył. - Festyn?
- Taaa... - odpowiedziała elfka. - Festyn drwali. Organizowane są różne konkursy dla tych typów z siekierami, którzy uważają to za chwalebne. Mnóstwo stoisk, pamiątek z drzew, żarcia z mięsem... - mówiła z odrazą na moment pauzując.
- Ej, tam się wam może spodobać – uniosła się nagle. - W tym miasteczku znajduje się wyśmienita karczma, aż sama muszę pochwalić, gdy dochodzą mnie słuchy o podawanych wywarach. Trochę się tam pozmieniało. Ma przyjechać kilku sławnych gości – rozmówczyni próbowała zainteresować gościa wydarzeniem.
- Sławni goście... - rozochocił się Leim. Jednoznacznie kojarzył „sławny” z „bogatym”.
- To zaledwie dwa dni drogi stąd. Jedyna wiocha na przestrzeni dobrych kilku smoków. Nie wiem gdzie chcieliście dotrzeć, ale tutaj nie błądzą jedynie handlowcy. To bezpieczny dla nich szlak, jeżeli nie zależy im na czasie to zawsze zapuszczają się w te tereny i zahaczają o „Żyłę złota” - kusiła.
- A mają tam piniatę?
- E... tak! - potwierdziła oszukańczo pewnym siebie głosem.
- Świetnie! Powiedzmy, że uwierzyłem. Ale kota biorę ze sobą – zastrzegł.
- Kurde...
- Tej, Wei! Lecimy się zabawić! - krzyknął nie mając pewności, czy ten właściwie się obudził. - Jak nazywa się to miasteczko, czy tam wiocha?
- Skov Hugger.
Tymczasem do pomieszczenia, w którym drzemał Yastre, zaglądały mieszkanki "zakonu" wyraźne pobudzone towarzystwem panterołaka. Mężczyzn nie widywano tu często, a dzikie rysie nie były tak chętne do pieszczot i głaskania. Panterołak stanowił więc idealne połączenie kota i płci silnej, szczególnie, że i ciałko miał całkiem smakowite, ale to mogły mu powiedzieć po porannym głaskaniu i podania alkoholu albo innego ogłupiającego środka powodującego rozluźnienie. Podglądały go ukradkowo, niektóre bardziej śmiało oczekując jego przebudzenia i najchętniej racząc go miłymi słówkami, gdy jeszcze leżał w hamaku. Były w stanie pieścić i niemalże służyć mu godzinami zachwycone zamiennokształtnym. Cicho chichotały i mamrotały do siebie w elfiej mowie, co jakiś czas nawzajem się uciszając.