[Zbiór materiałów do napisania biografii Rammona Heike-Alsbeitha zajmował na ten moment dwa całe regały - zawierał jego prowadzone nieregularnie pamiętniki, miliony listów, dzienników jego bliskich, relacje, fragmenty innych publikacji, grafiki, a nawet nieliczne teksty, które Rammi sam napisał z myślą o tego typu książce, jak na przykład wstęp. Może sam to kiedyś zbierze, uporządkuje i wyda, a może ktoś dopiero po jego śmierci weźmie się za spisanie biografii tego podróżnika, który tak bardzo przyczynił się do poznania wielu egzotycznych i do tej pory nieznanych kultur. Poniżej przedstawiono niektóre ze zgromadzonych materiałów.]
Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem i spełniłbym swoje aspiracje z czasów młodzieńczych, pewnie nie miałbym powodu, aby pisać tę autobiografię. Miałbym spokojne, ułożone życie, rodzinę, dostatek i szacunek. Prasmok jednak stwierdził, że złośliwie wywróci mi to wszystko do góry nogami, czy tego chcę czy nie, ale za to zrobi to w wielkim stylu. I oto jestem: spokoju nie mam za grosz, rodziny i dostatku też niekoniecznie, ale za to z szacunkiem jest wręcz świetnie, bo jestem znacznie bardziej rozpoznawalny niż jakby pozostał zwykłym kupcem i co lepsze, będą mnie pamiętali jeszcze długo po tym, jak zginę gdzieś bez wieści.
[Do rękopisu dołączono grafiki. Pierwsza z nich wedle podpisu z tyłu przedstawiała dokładną replikę drzewa genealogicznego rodu Alsbeith, które jak na drzewo było wyjątkowo koślawe. W centralnym miejscu znajdowali się Tareon i Skiri - on ciemnowłosy i bladolicy, a ona opalona, z pięknym warkoczem tak charakterystycznym dla pustynnych elfów. Linia przodków Tareona ciągnęła się daleko, daleko, kilkanaście pokoleń wstecz, Skiri zaś kończyła się po raptem trzech poziomach. Ciekawsza była jednak korona drzewa, gdzie tuż nad rodzicami znajdowały się trzy gałęzie. Dwie zewnętrzne - jeden syn i jedna córka - pięły się dalej, dając kolejne linie potomstwa, środkowa zaś wyglądała, jakby stanowiła jakiś żart. Widać było, że znajdujące się w tym miejscu imię “Rammon Heike-Alsbeith” zostało w pewnym momencie przekreślone, a następnie naniesione ponownie w tym samym brzmieniu, portret zaś choć kolorowy, zwieńczony był czarną wstęgą, jakby autor nie umiał się zdecydować, czy przedstawiony na nim młodzieniec o wytatuowanej twarzy i ogniście rudych włosach był żywy czy nie. To wiele mówi o tym, jak burzliwe życie prowadzi Rammon.]
Miałem doskonały start w życie. Moi rodzice zajmowali się handlem przyprawami, a ja miałem po nich ten interes odziedziczyć, gdyż byłem najstarszym dzieckiem - już w chwili urodzenia byłem zabezpieczony na przyszłość. W moim domu panowała miłość i przyjemna atmosfera, drzwi się nie zamykały, a przez nasz próg przechodzili nie tylko kontrahenci, ale również ich małżonki na ploteczki, znajomi ojca, matki, dalsza i wyjątkowo liczna rodzina. Gdy pojawiał się jakiś problem, zawsze mieliśmy się do kogo zwrócić i nawet jeśli dana osoba nie mogła udzielić nam pomocy, wiedziała kto może to zrobić. A, cóż… problemów było sporo i to ja byłem ich przyczyną.
Broń Prasmoku nie byłem rozrabiaką, wręcz przeciwnie - byłem dzieciakiem cherlawego zdrowia i wiecznie trzeba było wołać do mnie lekarzy. To chyba kwestia mieszanego pochodzenia - matka była wszak pustynną elfką i chyba po niej odziedziczyłem nadwrażliwość na wilgoć i zimno, przeziębiałem się od patrzenia na deszcz. Trzymano mnie przez to pod kloszem, a pół dzieciństwa spędziłem w łóżku. Miałem jednak dzięki temu dużo czasu na czytanie i naukę, bo nie mogłem bawić się z innymi dziećmi. Dla moich rodziców zaś było to szczęście i nieszczęście jednocześnie. Oczywiście martwili się, że byłem tak słabowity, ale mieli cały czas nadzieję, że to z wiekiem przejdzie i nabiorę odporności leśnego elfa albo z chwilą, gdy znajdą dla mnie odpowiedniego lekarza, a pozytywów upatrywali w tym, że cały czas przebywając w domu wiele uczyłem się od ojca, który często przyjmował innych kupców w gabinecie na parterze domu. Jako czternastolatek nie umiałem przebiec stu sążni, by nie złapać zadyszki, ale za to z pamięci recytowałem ceny szafranu, cynamonu i goździków z ostatnich czterech kwartałów… I co więcej podobało mi się to, ale chyba przez to, że nie miałem okazji poznać jasnej strony dzieciństwa. Byłem zbyt poważny na swój wiek.
Szybko nauczyłem się wszystkiego, czego można było nauczyć się stacjonarnie, bez najmniejszego problemu mogłem zastępować ojca w sprawach, które nie wymagały jego podpisu albo po prostu kogoś poważniejszego, bo chociaż handlowałem się jak prawdziwy wirtuoz, nadal byłem dzieciakiem i na dzieciaka wyglądałem. Co więcej nie dawano mi nawet tylu lat, ile faktycznie miałem, bo przez te wieczne choroby nie byłem ani wysoki, ani postawny. Moje młodsze rodzeństwo dawno mnie przerosło, a przy bracie wyglądałem jak jego skurczona karykatura. Czego by nie gadać, Keane był piekielnie przystojny i miał powodzenie wśród dziewczyn, zawsze mu tego zazdrościłem, a co gorsza on to wiedział i wykorzystywał tę wiedzę, by mi dokuczać, a ja nawet nie za bardzo miałem jak mu odpyskować nie zanosząc się kaszlem. Tak, jeśli ktoś w tym momencie miałby mnie ochotę dobić łopatą, wierzcie mi, myślałem tak samo…
Jakoś dobiłem trzydziestki, zdrowie mi się trochę poprawiło. Z ojcem pracowałem już na zasadzie partnerstwa, ale tylko stacjonarnie, od kilku lat jednak trułem mu, że nie mogę tak siedzieć do końca życia w miejscu i muszę też trochę ruszyć w świat, by oswoić się z obcymi rynkami. Nie zależało mi na przygodach, egzotycznych kobietach i piciu fikuśnych alkoholi, naprawdę w tamtych czasach miałem w głowie tylko interesy. Byłem nudny jak flaki z olejem albo gorzej - sam olej. Byłem zdeterminowany jak sto diabłów, by poznać inne rynki i nauczyć się lepiej targować, więc w końcu zmusiłem ojca, by mi ustąpił i wysłał mnie w podróż. Od razu poznałem, że wybrał dla mnie najbezpieczniejszą z możliwych opcję, tak bym miał komfort w podróży, dobre warunki pogodowe, mały kontakt z lokalną florą i fauną i generalnie bym żył sobie jak księżniczka pod kryształowym kloszem. Nie narzekałem, bo i tak cel osiągnąłem, a liczyłem, że jeśli w tym przypadku nie zawiodę, później dostanę coś ambitniejszego. Wszak kropla drąży skałę, czyż nie?
Żal mi mojego ojca, gdy patrzę na tamte dni z perspektywy czasu - pewnie długo wyrzucał sobie, że nie powinien pozwalać mi opuszczać domu. Cóż się dziwić, wszyscy myśleli, że nie żyję…
<i>Najdroższy Przyjacielu, Tareonie!
Z żalem piszę do Ciebie ten list, nie chcę jednak, byś o wszystkim dowiedział się od kogoś obcego, a wiadomość dotrze do Ciebie znacznie szybciej, niżbym sam był w stanie dotrzeć.
Twój drogi syn Rammon niestety nie dotarł do mego domu. W terminie, w którym do miasta zawitać miała karawana, w której miał podróżować, bramy nie przekroczyła żadna grupa kupców z zachodu. Dopiero dwa dni później dotarła jakaś jedna trzecia z nich, oświadczając, że nikt więcej za nimi nie przyjdzie. Pięć dni drogi przed bramami miasta zostali napadnięci przez jedno z dzikich plemion, które w ostatnim czasie stały się wyjątkowo agresywne. Wiele osób zginęło, część została porwana. Twój syn należał do tej drugiej grupy.
Proszę, przyjmij moje wyrazy współczucia, bo z pewnością w tym momencie umierasz ze zmartwienia, nie mogłem jednak tego przed tobą zatajać. Lecz nie trać nadziei, gdyż Rammon został porwany, możliwe więc, że zostanie jeszcze odnaleziony - straż już szuka porywaczy - a ja wyczekuję propozycji wykupu, która na dzień wysłania listu nie nadeszła, ale wierzę, że wkrótce się pojawi. Dołożę wszelkich starań, aby Rammon wrócił do domu cały i zdrowy.
Twój wierny przyjaciel,
Sariel</i>
“W dniu dzisiejszym uznano Rammona oficjalnie za zmarłego. Odbyły się uroczystości pogrzebowe nad zamkniętą, pustą trumną… Dziwna to była uroczystość. Jedynie matka płakała, a my, choć czuliśmy wielki żal, nie umieliśmy się zmusić do płaczu, bo już tyle czasu minęło od momentu jego zaginięcia. W międzyczasie chyba każde z nas pogodziło się z jego stratą albo nadal wierzyło, że on żyje i ten pogrzeb jest niepotrzebny… Ale nie oszukujmy się, po relacji Imahiego można było zidentyfikować plemię, które porwało Rammiego i nie byli to zwykli porywacze. Nawet teraz nie potrafię napisać ani powiedzieć tego, czego się dowiedziałem, ale wiem, że już nigdy nie odzyskam brata. A wyobrażenia jego ostatnich chwil sprawiają, że nie śpię po nocach, przerażony przez co musiał przejść. Wtedy faktycznie zdarza mi się płakać.”
[fragment dziennika Keane, dwa lata po zaginięciu Rammona]
Plemię, które mnie uprowadziło, nazywało się Latuki i w czasach, gdy miałem z nimi swój pierwszy kontakt, słynęło ze składania krwawych ofiar swoim wojennym bożkom i pożerania jeszcze bijących serc niewinnych. Wszyscy podejrzewali, że właśnie tak skończyłem, jakież więc było ich zdziwienie, gdy piętnaście lat później stanąłem na progu rodzinnego domu cały i zdrowy…
Kultura Latuki jest aktualnie o wiele lepiej poznana - nieskromnie zaznaczę, że głównie dzięki moim opracowaniom na ich temat - i choć nadal nie uchodzą oni za lud przyjazny, wiadomo już jak ich nie denerwować. Wtedy tego nie wiedzieliśmy. Żadne z nas nie wiedziało, że ptaki to dla nich stworzenia święte i szanowane tak bardzo, że za zabicie jednego z nich myśliwy sam musiał ponieść śmierć. My tymczasem beztrosko raczyliśmy się upolowanym po drodze ptactwem, nic więc dziwnego, że i na nas zapolowano… Swoją drogą, gdybyśmy poprzestali na drobiu albo bażantach, nie byłoby problemu, gdyż Latuki nie uznają za ptaki niczego, co nie jest w stanie wzbić się powyżej koron drzew, zaś Fellarianie czy anioły są przez nich uważani za stworzenia półboskie, którym należy się szacunek i królewskie traktowanie…
Do brzegu jednak, do brzegu. Latuki, którzy nas napadli, byli w gruncie rzeczy całkiem rozsądni i chcieli się dogadać, proponując układ, byśmy sami spomiędzy siebie wybrali jedną osobę, której śmierć zmaże grzechy całej grupy, ale ich język był dla nas praktycznie niezrozumiały, a strach i wynikająca z niego agresja tak silne, że nie byliśmy otwarci na dialog. Gdy pierwszy z nas sięgnął po miecz, był to sygnał do zerwania pertraktacji - jakże logiczne. W wyniku walki, która się wywiązała, zginęło wielu ochroniarzy karawany, a kilku z nas porwano, by złożyć nas w stosownej ofierze. Dwóm osobom prawie udało się uciec, zostali jednak w późniejszym czasie wytropieni i zabici. Resztę zaś Latuki zaprowadzili do swojej wioski.
Cały następny dzień trwały przygotowania do rytuału, a my siedzieliśmy pod strażą, czekając jak cielęta na rzeź. Nie wiem jakim cudem zachowałem wtedy spokój - chyba przez gorączkę, bo oczywiście w podróży się rozchorowałem. Jak przez mgłę pamiętam, że Latuki nabrali jakiś wątpliwości i zapytano mnie ile mam lat, a ja udzieliłem tak bełkotliwej odpowiedzi, że zamiast “trzydzieści” zrozumieli “piętnaście” i uznali mnie za dzieciaka, no bo faktycznie nie byłem specjalnie wyrośnięty, a oni mogli nigdy wcześniej nie widzieć elfa, stąd ta pomyłka… Okazało się, że spotkało mnie przez to niebywałe szczęście, gdyż zostałem oszczędzony - moich towarzyszy złożono w ofierze, a ja zachowałem życie, gdyż Latuki nigdy nie zabiliby w rytuale dziecka, a tym dla nich byłem jeszcze przez następnych pięć lat. Skoro jednak nie mogli mnie zabić, zabrali mnie ze sobą, a ja twardo udawałem, że faktycznie jest o połowę młodszy niż faktycznie, by ratować skórę.
<i>Drogi Sarielu,
Zwracam się do Ciebie w tej krótkiej wiadomości z niesamowitymi wieściami: wrócił do nas mój syn Rammon, przed trzydziestu laty uznany za zmarłego po tym, jak porwało go plemię dzikusów w drodze do Ciebie. Jest cały i zdrowy i co więcej spotkało go wiele niezwykłych przygód, o których z pewnością ze szczegółami sam chętnie Ci opowie, gdyż wybiera się do Was z wizytą. Jestem jednak przekonany, że go nie poznasz, gdy stanie na Twoim progu. Zmężniał przez te ostatnie lata - życie wśród dzikich, w lasach i wiecznie w drodze sprawiło, że przestał tak chorować, jak to mu się wcześniej zdarzało, nabrał też odrobinę krzepy. Co na pewno cię zaskoczy, wytatuował sobie twarz: ponoć był to jakiś rytuał wejścia w dorosłość, który kultywowało tamto plemię, a któremu on się poddał. Wygląda dziwnie, ale zdaje się być całkiem zadowolony z siebie i z tego, co go spotkało. Ponoć żył z tym ludem przez dziesięć lat, podróżując z miejsca na miejsce, aż w końcu zapragnął wrócić do domu. Był już jednak wtedy wiele miesięcy drogi stąd i jego powrót nie był wcale łatwy. Wódz plemienia, które opuszczał, wysłał go do kolejnego plemienia, gdzie mieli się nim zająć i towarzyszyć mu w dalszej drodze, lecz gdy Rammon dotarł na miejsce okazało się, że plemię zostało zdziesiątkowane przez jakąś zarazę i nie miał on do kogo się zwrócić. Trafił jednak na jakiś misjonarzy i zabrał się z nimi, lecz nie podążali oni wcale prosto do środkowej Alaranii, a gdzieś tam kluczyli. W końcu ich zostawił i osiadł w pewnym mieście po drodze - nie była to do końca jego decyzja, bo po prostu znowu podupadł na zdrowiu. Cóż, chyba co jakiś czas będzie to do niego wracać. Tam jednak wzięła go pod swój dach para uczonych, którzy byli ciekawi jego przejść w dziczy - z ich pomocą Rammon stworzył ponoć jakieś opracowanie na temat tego ludu. Zajęło mu to kolejnych parę lat, po których znowu spróbował dotrzeć do nas… No nie spieszyło mu się jak widzisz. Wrócił jednak cały, zdrowy i szczęśliwy, a to w jaki sposób się odmienił raduje mnie, choć nadal nie mogę uwierzyć w łaskę, jaka nas spotkała, że go odzyskaliśmy.
Drogi Sarielu, wiem, że targały Tobą wielkie wyrzuty sumienia, lecz teraz możesz spać spokojnie - wkrótce Rammon sam się do Ciebie wybierze i wtedy przekonasz się na własnej skórze na jakiego mężczyznę wyrósł.
Z wyrazami przyjaźni,
Tareon</i>
“Rammon po powrocie do domu był zupełnie inną osobą niż przed swoim zaginięciem i nie była to jedynie kwestia tego, że w moich wspomnieniach niektóre jego cechy uwydatniły się, a inne rozmowy. Gdy jednak wyjeżdżał te przeszło dwadzieścia lat temu z domu był poważnym, nudnym, ale dobrze rokującym kupcem, gdy zaś wrócił nie był już ani poważny, ani nudny, ani nie interesował go handel. Stał się o wiele bardziej otwarty, z radością wdawał się w dyskusje i zawsze miał coś ciekawego do powiedzenia. Szybko urósł wokół niego wianuszek znajomych, złaknionych przebywania z kimś, kto przeżył tak egzotyczne przygody, a Rammon miał dla nich wszystkich wręcz nieograniczoną ilość czasu. Nadal oczywiście przesiadywał z nosem w książkach, ale już nie były to rejestry sprzedaży, a stare dzienniki i powieści podróżnicze. Widziałem, że nie potrafił usiedzieć w miejscu, więc to, że wkrótce gdzieś go poniesie było kwestią czasu. Odnalazł swoje nowe powołanie - odkrywanie i poznawanie świata.”
[fragment dziennika Keane]
Kilkaset lat temu miałem kryzysowy moment w życiu. W dżungli na południowym-wschodzie Rendeniru ugryzł mnie jadowity wąż i ledwo mnie odratowano. Kilka tygodni byłem wtedy uziemiony, choć pierwszych dwóch nie pamiętałem - leżałem wtedy w malignie w łóżku. Później, gdy oprzytomniałem, długo wracałem do sił. Trudno w to pewnie uwierzyć, ale tak schudłem i zmarniałem, że ważyłem połowę tego co teraz, można było liczyć mi żebra, a przejście się od łóżka do fotela (dziewięć kroczków!) stanowiło dla mnie nadludzki wysiłek.
Zajęli się mną naprawdę dobrzy medycy i uzdrowiciele i dzięki temu doszedłem do siebie znacznie szybciej niż zrobiłbym to pod opieką lokalnych szamanów, ale… I tak coś wtedy we mnie pękło. Całe dnie leżałem w łóżku i myślałem, że jestem cholernie samotny. Moi bliscy jeszcze nie wiedzieli o tym co zaszło, a minęły tygodnie. Nikt ich nie poinformował, no bo w sumie nawet nie wiedzieli, że ktoś taki istnieje. Natychmiast poprosiłem o to, by wysłano im wiadomość, ale i tak zanim by ona dotarła, oni już mogli zacząć się martwić brakiem znaków życia ode mnie. No i... samolubnie, lecz cały czas myślałem, że żadnego z nich przy mnie nie ma.
Życie wymierzyło mi policzek. Pokazało, że nie jestem nieśmiertelny a jedynie długowieczny i że być może kiedyś w pogoni za nowymi odkryciami zginę i pochowają mnie w bezimiennym grobie.
Teraz, po latach, to brzmi histerycznie i żałośnie, ale wtedy naprawdę miałem ochotę rzucić to wszystko, osiąść w końcu na tyłku i przestać się narażać, może nawet wrócić do kupiectwa, założyć rodzinę… Ten pomysł jednak zaraz porzuciłem, bo już dawno wypadłem z obiegu... I chyba potrzebowałem wtedy spokoju. Czasu na poukładanie myśli. Szukając sobie miejsca do przemyśleń trafiłem pod bramy Klasztoru Mrocznych Sekretów. Zostałem tam wpuszczony... I zostałem na następne osiemdziesiąt lat. Dobrze mi zrobił ten okres, pozwolił nie zwariować, odzyskać siły, zregenerować psychikę. Poznałem tam też bardzo wyjątkową dla mnie osobę: bibliotekarza imieniem Tumeryn. On i jego siostra (której nie miałem okazji poznać osobiście) byli czarodziejami od dziecka związanymi z Klasztorem - zbierali dla niego cenne woluminy. Gdy jednak Tumeryn ogłuchł, został w tym miejscu już na stałe, zostając jednym z bibliotekarzy utrzymujących zbiory. Miał perfekcyjną pamięć: można było zapytać go o dowolne dzieło, a on zawsze wiedział gdzie leży, kto był jego autorem i jak wyglądała okładka. Jestem pewny, że oprócz tego znał również treść wielu z nich - miał naprawdę niesamowitą pamięć i wiele, wiele innych talentów. Na przykład doskonale czytał z ruchu warg, przez co mogliśmy prowadzić długie dysputy na wszelakie tematy. To on wypchnął mnie ostatecznie poza mury Klasztoru, gdy tylko zorientował się, że taki pomysł kiełkuje w mojej głowie. Gdy się żegnaliśmy, obiecaliśmy sobie, że będziemy ze sobą korespondować, a ja raz na jakiś czas postaram się wpaść w odwiedziny. Tumeryn poprosił mnie, bym ewentualnie przywiózł coś ciekawego z podróży, co mogłoby powiększyć ich zbiory, a na sam koniec wręczył mi prezent - naszyjnik zwany Srebrnymi Ustami Rina, który pozwalał mu mi rozmawiać we wszelkich możliwych językach. Powiedział, że on jego już nie potrzebuje, bo przecież i tak nie słyszy, a dla mnie będzie akurat. Założył mi go z łatwością, jakby był to ugotowany makaron, lecz musiał skorzystać z jakiegoś czaru, gdyż zaraz po tym jak zabrał ręce, naszyjnik zesztywniał i od tamtej pory nie umiem go zdjąć. Nie bym próbował, bo wielokrotnie ratował mi skórę i ułatwiał życie.
<i>Drogi Tumerynie,
Znajdź proszę w swoich zbiorach książkę "Ludy Archipelagu Farrahin" Francisa Holma i przy rozdziale drugim zamieść erratę na temat rytuałów powitalnych ludu Ysitaa na podstawie tego, co ci poniżej napiszę. Do szanownego pana Holma pofatyguję się zaś osobiście, by wyprowadzić go z błędu, w który sam mnie za sobą pociągnął. Otóż nie wiem czy pamiętasz to dzieło i wspomniany rozdział, jest w nim jednak zapis właśnie rytuału powitalnego Ysitaa, który ma służyć pokazaniu własnej waleczności i twardości - krótko mówiąc delegaci obu stron dają sobie po mordach.
Ta część się zgadzała. Jednakże twierdzenie Holma jakoby można było wystawić najtwardszego przedstawiciela grupy było już dalekie do prawdy… Zachodzę w głowę czy Holm złośliwie przemilczał prawdę, czy też źle zrozumiał Ysitaa, ale do oberwania po pysku wcale nie deleguje się ochotnika, a jest to psi obowiązek wodza. Przywódcy. Zgadnij więc komu przyszło mierzyć się z wodzem Ysitaa, chłopem, który miał chyba z siedem stóp wzrostu. No oczywiście, że mnie. W końcu to była moja wyprawa i od początku to ja mówiłem za wszystkich. Jednak jak wiesz ja pary w rękach nie mam praktycznie w ogóle, bić się nie umiem, a na dodatek ledwo sięgałem twarzy tego gościa… Miałem jednak do wyboru podjąć wyzwanie albo wracać do cywilizacji, a nie po to przedzieraliśmy się przez tę dzicz cały bity tydzień, by zawrócić przez moje tchórzostwo, przyjąłem więc wyzwanie. Pozwolono mi zacząć, bo byłem gościem, podejrzewam zresztą, że spodziewano się wyniku tej "manifestacji siły" i każdy z nich wiedział, że i tak nic nie traci… Stając więc na jakimś kamieniu dałem ich wodzowi w pysk jak jakaś oburzona niewiasta, bo nie umiałem inaczej. A potem nadeszła jego kolej...
Ledwo to przeżyłem. Tak dostałem po mordzie, że myślałem, że mi łeb urwało... Ale jakoś ustałem. Bo nie wspomniałem o tym wcześniej, ale kluczem całej tej manifestacji jest właśnie ustanie na nogach, bo Ysitaa nie tolerują mięczaków.
Od tej pory możesz mnie więc tytułować nieustraszonym wojownikiem, bo tym właśnie po tej wyprawie się stałem (...)
Twój nieustraszony wojownik,
Rammon</i>
<i>”(...) A skoro już jesteśmy przy tym moim szczęściu w nieszczęściu, ostatnio dzięki temu poznałem bardzo ciekawą osóbkę, opowiem ci o niej.
Byłem w drodze z Demary, gdy na trakcie dopadł mnie deszcz. Bardzo niespodziewany, jak to zawsze jesienią w tych stronach: rano jest piękna pogoda, a już po śniadaniu leje jak z cebra! Momentalnie cały zmokłem, a ty wiesz jak ja źle reaguję na zimno i deszcz. Chciałem się gdzieś schować nim mnie totalnie przemoczy i na kilka tygodni przykuje do łóżka, ale wielkiego wyboru nie miałem, bo wokół tylko lasy, łąki i wezbrana rzeka. Bezczelnie skorzystałem więc ze świętego - aczkolwiek już w wielu stronach zapomnianego - prawa podróżnika, by prosić o schronienie w najbliższym domu. I tam poznałem Yuki, naprawdę uroczą dziewczynę, która udzieliła mi schronienia. Co więcej, zaparzyła mi również ziółka na przeziębienie, bo oczywiście się przy niej rozkichałem. Spędziłem u niej bardzo miłe chwile, bo okazała się bardzo ciekawa świata, chętnie mnie słuchała i zadawała mądre pytania. Zostałem u niej po tym jak przestało padać i jeszcze spędziłem u niej noc, którą w całości przegadaliśmy. W dalszą drogę ruszyłem następnego dnia. Za gościnę odwdzięczyłem się jej jak mogłem najlepiej, darowując jej księgę, którą akurat miałem przy sobie, bo wydawało mi się, że mogłaby jej się spodobać - był to zbiór legend z centralnego Archipelagu Farrahin. Tak, ten sam, który napisaliśmy razem z Ann Marie Feregorn. Wiem, że to stare dzieło, ale nadal wartościowe i aktualne, a ja miałem je akurat przy sobie, bo planuję wznowienie i chciałem napisać do tego wstęp. Ze wstępu wyszły może nici i dodruk wyszedł dużo później, ale nie żałowałem, że oddałem jej swój egzemplarz, bo naprawdę dobrze ją wspominam. Nawet czasami pisujemy do siebie listy, a gdy mogę przesyłam jej jakieś książki, które w mojej ocenie mogą jej się spodobać. Gdy mi odpisuje, zawsze dzieli się wrażeniami z lektury i sprawia mi to ogromną radość! Na pewno postaram się ją jeszcze odwiedzić….”</i>
[fragment listu do Keane, początek znajomości z Yuki]
<i>Drogi Keane,
Na wstępie pragnę prosić cię o wybaczenie dwudziestu lat mojego milczenia. Zapewne tak długa przerwa w korespondencji sprawiła, że uznaliście mnie za martwego. Jeśli tak się stało, liczę, że doskonale bawiliście się na urządzonej dla mnie stypie - wiesz wszak jakie wyznaję podejście do śmierci i że pragnąłbym, aby było to święto radosne, bo zapewne odejdę czyniąc to, co najbardziej kocham. Jeśli jednak smuciliście się, było to bezcelowe - jak widzisz żyję i mam się świetnie. Niestety nie miałem czasu ani sposobności Wam o tym donieść, nad czym ubolewam, lecz w tym liście pragnąłbym wyspowiadać się z tego, co wydarzyło się przez te dwadzieścia lat.
Przebywając w Soralu napotkałem grupę geologów, którzy udawali się na Wulkaniczne Pustkowia w celach badawczych. Miałem co prawda inny cel podróży, jakie to było miejsce jednak po tylu latach nie pomnę, bo zdecydowałem się zmienić plany i udać się dalej z napotkaną grupą - jak wiesz nigdy wcześniej na Wulkanicznych Pustkowiach nie byłem, a słyszałem wiele o plemionach zamieszkujących te ziemie i byłem ciekaw ich kultury. Udało mi się zyskać miejsce w wyprawie geologicznej i co więcej mogę śmiało powiedzieć, że polubiliśmy się. Nie przedłużając jednak, mieliśmy pecha: napadnięto na nas i w mgnieniu oka rozbrojono. Przywódca grupy miał łeb na karku, jakoś przekonał tubylców do rozmowy, chciał się dogadać. Szło mu opornie - kaleczył lokalny język, a kobieta z którą rozmawiał była niezwykle charyzmatyczna. Słuchałem z daleka - zagoniono mnie razem z resztą grupy w jedno miejsce, jak kury do klatki, a tam dalej nasz los miał w rękach człowiek, który nawet nie umiał się dogadać z potencjalnym oprawcą. Chciano nas pozabijać za naruszenie granic terytorium plemienia. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że te totemy, które mijaliśmy, stanowiły tutejsze słupy graniczne, a nie miejsca kultu. Powinniśmy wtedy usiąść przed takim słupem, rozpalić ognisko i czekać aż będziemy mogli wejść na ich ziemie, ale my pogwałciliśmy ich prawa i mieliśmy zapłacić za to najwyższą cenę…
Nie wiem w którym momencie rozmowa zmieniła swój bieg - nagle kobieta z lokalnego plemienia była skora do ustępstw, podała jakiś warunek, ja z daleka słyszałem tylko jak powtarzała “ogień”. Szef naszej grupy nadal się bronił przed jej ultimatum, ale opór słabł. Do tej pory pamiętam jak spoglądał w naszą stronę, w moją stronę, ale znasz mnie, nie bałem się, choć oczywiście coś mi śmierdziało. No i w końcu dowiedziałem się o co chodzi: przehandlował mnie. Taki był warunek: oni mogli odejść wolni (chociaż okradzeni), ale ja miałem zostać, bo byłem “dzieckiem ognia”. To o moje włosy chodziło - rudy, to zrodzony z ognia, taka symbolika. Wtedy jeszcze nie wiedziałem co się z tym wiąże, bo niewiele słyszałem, a geolog, który mnie - nazwijmy rzeczy po imieniu - przehandlował, nie umiał mi nawet w oczy spojrzeć. Z perspektywy czasu nie mam do niego pretensji, a i wtedy byłem zadziwiająco spokojny, gdy sobie to przypomnę.
Nie było jednak źle, przeciwnie, było bardzo dobrze. Okazało się, że moje “ogniste” pochodzenie niosło za sobą prawie same przywileje. Trafiłem do ludu, który wierzył w duchy żyjące w wulkanach - wiele mógłby ci o tym po tylu latach opowiedzieć, ale wtedy wysłałbym ci prawdziwą książkę a nie tylko list, opowiem ci więc szczegóły gdy się spotkamy. W każdym razie dla nich rude - “ogniste” - włosy były symbolem szczęścia i dobrobytu, byłem więc ich dobrym omenem, traktowali mnie prawie jak bożka i niczego mi nie brakowało w tej “niewoli”. Nie było jednak tak wspaniale, jak mogło się wydawać - pilnowano mnie na każdym kroku, nie mogłem opuścić terenu wioski, nie mogłem kontaktować się z obcymi. Poślubiono mnie ich przywódczyni - nie przeczę, pięknej i charyzmatycznej kobiecie - i postawiono warunek, pod którym mogłem opuścić ich lud: miałem dać jej potomka o rudych włosach. Wiesz dobrze, że to wcale nie jest takie łatwe, bo chociażby w naszej rodzinie ja jestem jedynym rudym. Przyznam ci się, że po kilku latach wymogłem, bym mógł wziąć sobie kochankę, z którą zdawało mi się, że będę mieć większe szanse na spłodzenie kolejnego dziecka ognia. Potem kolejną i kolejną, jakoś uciekały kolejne lata. Aż w końcu urodziło się to dziecko o rudych włosach - dziewczynka, na pewno będzie piękna, bo miała po mnie jedynie włosy, a buzię po mamie - doczekałem jedynie dnia, gdy osiągnęła rok i czym prędzej stamtąd odszedłem, bo co prawda życie tam było wygodne i przyjemne, ale ciągnęło mnie dalej, chciałem zresztą wrócić do swojego życia i swoich znajomych.
Tamtych geologów nigdy więcej nie spotkałem.
I nie myśl, że zawsze miałem takie szczęście przez swój wygląd, bo innym razem gdy próbowałem zrobić to samo i wykorzystać wizerunek dziecka ognia, próbowano wrzucić mnie do wulkanu…
Nie odpisuj na ten list i nie gniewaj się, że jest on taki krótki, zamierzam jednak was wkrótce odwiedzić i wtedy sobie pogadamy.
Twój ponownie żywy brat,
Rammi</i>
Czasami przygody zdarzały mi się praktycznie na własnym podwórku. Na przykład pewnego razu wpadłem w zasadzkę, gdy wybrałem się na spacer podczas podróży z Demary do Fargoth. Po prostu: szedłem i nagle zawisłem za nogę głową w dół! Chyba rąbnąłem przy tym głową o ziemię, ale była w miarę miękka, więc nie straciłem przytomności. I co więcej, miałem jeszcze tyle szczęścia, że wkrótce nadeszła pomoc w postaci dziewczyny, która te sidła zastawiła. O dziwo nie mówiła we wspólnym (dzięki ci, Tareonie, za twój dar!) i nie kwapiła się, by mnie odwiązać - wyrzuciła mi, że pozbawiłem ją i jej grupę kolacji, a ja naprawdę przez moment obawiałem się, że może wpaść jej do głowy wprowadzenie mnie do jadłospisu - aby to raz mi się coś takiego przydarzyło... Jednak tak jak wtedy miałem szczęście, tak i teraz mi ono dopisało - w końcu Dean, jak przedstawiła mi się dziewczyna, uwolniła mnie, choć tylko jeśli chodzi o sidła, bo nie dając mi specjalnego wyboru zabrała mnie ze sobą do swojego obozowiska. W sumie to mi to nie przeszkadzało - poznałem bardzo ciekawe osobistości, z Dean na czele. Dużą przyjemność sprawiło mi to, że mogłem ją uczyć wspólnego - była zdolną uczennicą. Gdy się rozstawaliśmy pomyślałem, że szkoda, aby moje nauki przepadły, dlatego podarowałem jej jedną z moich książek - biograficzne, ale przy tym lekko napisane opracowanie o pewnym szlacheckim rodzie z Demary, de Loer.