Panna z dzieckiem - cóż za hańba. Co więcej panna z dzieckiem, która nie miała żadnego stałego adoratora, a rosnąca w jej brzuchu pociecha była owocem krótkiego zapomnienia, jednej chwili beztroski. Rodzice niefrasobliwej panny nie mieli komfortu, by wydać ją w pośpiechu za mąż za pierwszego lepszego kandydata, który zgodziłby się na ten krok ze względu na uczucia, jakimi by ją darzył albo posag, który by wraz z nią otrzymał - ona nie była specjalnie popularna, a jej rodzina niespecjalnie majętna. Ot, rzemieślnicy, jakich wielu w dużych miastach Alaranii - on pracował w warsztacie, ona prowadziła sklep, córka zaś miała wyjść za jakiegoś przeciętnego chłopaka z sąsiedztwa… Lecz taka hańba była nie do pomyślenia. I nic to, że dziewczyna zarzekała się, że jej kochanek był bogaty i dobrze urodzony, wręcz śmiało nazywała go księciem, wymieniając imię i nazwisko jednego z faktycznych następców tronu elfich królestw. Nikt nie uwierzyłby w takie banialuki. Szukając rozwiązania, które umożliwiłoby im wyjście z sytuacji z twarzą, odesłali córkę do jej stryja - w domu rozpowiedziano, że miała tam znaleźć sobie męża, a u stryja przyjęto wersję, że była młodą wdową, dzięki temu wszyscy wkoło byli zadowoleni… A jej nikt o zdanie nie pytał. Urodziła syna, który faktycznie miał wyraźną domieszkę elfiej krwi i chociaż nikt jego matce nie wierzył, ona cały czas mu powtarzała, że jest synem księcia - chłopak może i w to wierzył, lecz co z tego? Gdy był mały, było to jedynie źródło jego rozczarowań, bo liczył, że któregoś dnia pozna ojca i razem z matką pojadą na jakiś piękny dwór, tak się jednak oczywiście nie stało. Gdy był zaś starszy, te słowa były tylko dobrym bajerem działającym na rówieśnice, które dzięki domniemanej domieszce błękitnej krwi patrzyły na zadziornego Rianella znacznie przychylniej podczas zalotów. Nie, by cokolwiek poza jego słowami mogło świadczyć o tym, że faktycznie był potomkiem elfich książąt. Mieszkając w domu stryja zyskał większe możliwości rozwoju, niż u swych prawdziwych dziadków (których zresztą nigdy nie miał okazji poznać). Stryj był dość majętnym człowiekiem zajmującym się handlem - stać go było na zapewnienie dachu nad głową dla bratanicy i jej bękarta, a potem na zapewnienie im jakiejś przyszłości. Wolał jednak dać im kij niż rybę, dlatego matka Rianella znalazła zatrudnienie w jego sklepie, by nauczyć się fachu, a sam Rianell został wysłany do szkoły. Nie była to elitarna placów dla synów arystokracji, lecz dzięki niej chłopak nauczył się czytać, pisać, liznął trochę arytmetyki i mógł myśleć nad swoją przyszłością w znacznie szerszej perspektywie niż szukając wśród najprostszych fachów, jak tragarze czy zamiatacze ulic. Szybko okazało się, że miał sprawne dłonie i smykałkę do rzemiosła. Rzeźbienie figurek w drewnie przychodziło mu bez większego wysiłku, ale jego umysł był zbyt praktyczny, by poszedł w kierunku rzeźbiarstwa - stolarka zdawała się być zajęciem odpowiednim dla niego. Poszedł na termin do człowieka, u którego zaopatrywał się jego stryj. Był dobrym uczniem, bo szybko łapał niuanse swojego fachu, lecz jak to nastolatek miał też swoje za uszami. Rozrabiał, czasami wymykał się do kolegów albo dziewczyn. Nie było to całe szczęście nic groźnego i łatwo było go przywołać do porządku, wszystko wskazywało więc, że wyrośnie na ludzi.
Jednym ze szczególnie wartych zapamiętania epizodów z tego okresu w życiu Rianella był pewien wypadek, który mógł się dla niego bardzo źle skończyć, ale ostatecznie zaowocował niezwykłą znajomością. Otóż wracając pewnego razu z odwiedzin u przyjaciela, młody Pestelli chciał skrócić sobie drogę do domu i iść na azymut, a nie wracać utartym szlakiem. Błąd. O tym, że był to głupi pomysł, przekonał się gdy napotkał rzekę, której nie dało się przekroczyć suchą nogą. Oczywiście byłoby to możliwe, gdyby nadłożył drogi by dotrzeć do jakiegoś brodu albo przeprawy, ale wiadomo jak działa umysł młodego, silnego mężczyzny – myśli, że jest niezniszczalny. Dlatego też w tamtej chwili Rianell nie zastanawiał się wiele, tylko postanowił przebyć rzekę w tym miejscu, w którym do niej dotarł, bo nie wyglądała na jakąś dramatycznie głęboką ani na rwącą. Wychowany w mieście elf zapomniał o czymś takim jak prądy przydenne. Wkrótce jeden z nich porwał niefrasobliwego młodzieńca i niechybnie Pestelli dokonałby w tym momencie swego żywota. Walczył jednak ile miał sił by nie utonąć, a charakterystyczny chlupot wody przykuł uwagę kobiety, która pospieszyła mu na ratunek. Pływała doskonale i jakoś poradziła sobie z panikującym niedoszłym topielcem - wyciągnęła go na brzeg. Rianell był jej niezwykle wdzięczny, bo wiedział, jak niewiele brakowało, by dokonał w tej rzece żywota, lecz nie miał pojęcia jak mógłby jej się odwdzięczyć za ratunek, a ona bardzo skromnie zapewniała, że to nic wielkiego i niczego od niego nie chce. Widząc jednak chatkę, w której mieszkała Yuki - jego wybawicielka - Pestelli od razu wiedział, co z tym począć. Śmiało zaproponował jej, że przebuduje to mikre domostwo w coś większego, wygodniejszego i solidniejszego - pewnie przez swoje królewskie pochodzenie czasami miał pomysły tak szczodre, że aż głupie. Nie przyjął odmowy i żadnych zapewnień, że nie trzeba. Pomieszkując to trochę na miejscu, to u znajomego, to dojeżdżając z domu, w kilka tygodni postawił Yuki mały, ale solidny domeczek, który z czasem można było rozbudowywać - oczywiście zaoferował się, że w razie czego jej z tym pomoże… Ale później życie inaczej mu się ułożyło i już nigdy do Yuki nie zajrzał.
Wszystko skomplikowało się w chwili, gdy jego matka zapragnęła pojednać się ze swoimi rodzicami. Rianell nie chciał z nią jechać, opierał się - dom stryja był jego domem, miał w tym mieście znajomych, przyjaciół, miał nawet dziewczynę, z którą planowali wspólną przyszłość, choć oczywiście były to marzenia nastolatków, które może po kilku miesiącach przerodziłyby się w obojętność… Matka była jednak równie nieustępliwa co on, wyniszczający impas trwał miesiącami. Z jakiegoś powodu ona nie chciała ruszyć się z miejsca bez Rianella, twierdząc, że musi poznać swoich dziadków. Jemu na tym nie zależało, cóż się dziwić, byli to dla niego ludzie zupełnie obcy, co więcej, obcy, którzy kiedyś skrzywdzili jego rodzinę - bo czyż nie wyrzucili jego matki z domu? Do nastoletniego łba Rianella przemówił dopiero stryj, precyzyjnie dobierając argumenty, jak i czas i miejsce rozmowy. Na osobności wyłuszczył mu, że nie ma sensu się spierać z matką: niech z nią pojedzie, za kilka tygodni wróci, bo przecież to tylko odwiedziny, a na dodatek stryj będzie spokojniejszy, gdy syn pojedzie z matką, bo będzie mógł jej pilnować i strzec. To ostatnie miło połechtało dumę Rianella i zwróciło jego uwagę na fakt, że faktycznie, matka będzie bezpieczniejsza, jeśli pojadą razem. W końcu więc dał się przekonać do tej podróży. Była to najgorsza decyzja w jego życiu.
Do dziadków nigdy nie dotarli, a do domu stryja również nie wrócili. Napadnięto ich po drodze. Samotna kobieta z nastoletnim chłopakiem - to żadni przeciwnicy dla bandy uzbrojonych mężczyzn. Pojmano ich z gościńca bez żadnego wysiłku. Rianell próbował walczyć… Ale co z tego? Został pobity i ogłuszony tak skutecznie, że przez moment wątpiono nawet czy się obudzi. A gdy w końcu się ocknął, miał już obrożę na szyi i pęta na kończynach. Gdzieś daleko od siebie słyszał lamenty własnej matki, jej płacz i zawodzenie. Nie mógł jej jednak pomóc, nie mógł nawet utrzymać w górze powiek. Znowu zapadł się w ciemność, a gdy po raz wtóry odzyskał przytomność, nie słyszał już głosu matki. Nigdy nie dowiedział się, co się stało - uciekła, zostawili ją gdzieś, zabili… To do końca życia może pozostać dla niego zagadką.
Jego nowi panowie byli wędrownym plemieniem mówiącym w języku, którego nie znał. Dali mu tylko tyle czasu, by doszedł z grubsza do siebie i ledwo był w stanie ustać na nogach, zagoniono go do roboty. Wykonywał najbrudniejsze, najbardziej uwłaczające prace, a jego opór był łamany biciem, odmawianiem mu odpoczynku, jedzenia czy wody. Duch był jednak w nim silny i nie chciał im się poddać. Cierpliwie planował ucieczkę, czekał na odpowiednią chwilę. I w końcu mu się udało…
Wolnością cieszył się dwa dni. Tyle zajęło jego właścicielom dogonienie go i zawleczenie z powrotem do obozu… Następne dni zaś jasno dały mu do zrozumienia, że drugiej szansy nie będzie. Z wprawą skatowali go tak, by na pewno nie umarł, ale czuł jak najgorszy ból. Wtedy też został naznaczony - niebieskie pręgi na jego twarzy i barkach nie pozwoliłyby mu skryć się w żadnym społeczeństwie, wszędzie byłby odnaleziony. A znak dłoni na karku, jakby ktoś go nieustannie trzymał za grzbiet, do końca życia miał świadczyć o tym, że nie należał już do samego siebie. Musiał robić co mu kazano, żyć z dnia na dzień w nadziei, że jeszcze kiedyś jego los się odwróci. Nie złamano go jednak do końca, gdzieś na dnie duszy nadal tliła się w nim dusza buntownika, która kazała mu od czasu do czasu pokazać rogi. Każdorazowo kończyło się to dla niego biciem i ranami, ale wylizywał się i żył dalej, uprzykrzając przy tym życie swoim oprawcom.
Może żyłby tak do tej pory albo w międzyczasie zatłuczonoby go na śmierć, los jednak krzywo się do niego uśmiechnął. Nastał czas głodu. Kilka złych decyzji doprowadziło do sytuacji, w której jego właścicielom brakowało pieniędzy i pożywienia. Rianell miał szczęście, że ktoś przytomny zdecydował się go sprzedać, a nie zabić. Sam już od dawna był niedożywiony, niewielki był z niego pożytek i wręcz obawiał się, że nikt go nie zechce odkupić, wtedy na pewno nie wróci do obozu… Ale kupiec, przed którym go postawiono, był sprytniejszy i bardziej przenikliwy niż ci, którzy byli właścicielami Rianella. Mówił we wspólnym, w języku, którego młody mieszaniec nie słyszał już od wielu lat. Bez wysiłku wyciągnął z Pestelliego co ten potrafi i jakie są jego zalety, a gdy posiadł tę wiedzę, zdecydował się na zakup. Ponoć cena była przyzwoita dla obu stron…
Tu po raz kolejny szczęście okazało się nie dopisywać Rianellowi - nikt go nie chciał kupić. Ludziom nie podobał się niewolnik tak wyraźnie naznaczony przez poprzednich właścicieli, a jego umiejętności nie były na tyle wybitne, by przymknąć na to oko. Pestelli widział już siebie przykutego do ławki na jednej z galer, lecz nim zupełnie stracił nadzieję, znalazł się ktoś, kto go kupił. Targował się ostro, miał kupieckie zacięcie i wyraźnie zależało mu tym konkretnym niewolniku, lecz nie dał się przez to wykorzystać. Dobito targu, a Rianell po raz pierwszy usłyszał nazwisko swoich nowych właścicieli: Mandeville. Nie wiedział kto to, nie wiedział czego mogliby od niego chcieć. Nieufny jak to wszyscy niewolnicy w nowym domu, nikomu nie wierzył i nie chciał rozmawiać, jeśli nikt nie kazał mu mówić. Wieść o tym, że już nie był zniewolony, przyjął jak bardzo złośliwy żart, a każdy przejaw dobroci wydawał mu się pułapką. Nie uwierzył w zapewnienia, że bransolety to jedynie część uniformu służby, bo ich kształt był oczywisty - kajdany. Odmawiał założenia ich, bo i tak był już dość napiętnowany. Zwrócono zresztą zaraz na to uwagę - na jego niedożywienie, na blizny, na jeszcze nie wyleczone rany, oczywiście też na tatuaże, które miały pozostać na jego skórze do końca życia. Próbowano okazać mu troskę, przed którą on się wzbraniał jak jakieś dzikie i nieufne zwierzę. Pracował jednak należycie, bo powierzono mu zadanie, na którym się znał - remonty, naprawy, stolarka. Do tego był w tamtym czasie potrzebny, gdyż dom Mandeville’ów spotkało olbrzymie szczęście - młody panicz się ożenił. Co więcej już spodziewał się dziecka, należało więc przygotować dom do przyjęcia nowych członków rodziny i był to też impuls, by zatrudnić kilka dodatkowych osób, w tym Pestelliego.
Dopiero po kilku tygodniach Rianell jako tako uspokoił się i przekonał, że nic złego z ręki nowych panów go nie spotka. Chyba dopiero wtedy uświadomił sobie, że w domu, w którym mieszka anielica, nie może stać mu się krzywda… Ale to nie oznaczało końca kłopotów. Pestelli nie był już tak otwarty i zadziorny jak przed laty, w domu stryja. Wolał trzymać się na uboczu i robić tylko to, co do niego należało. Pracował za dwóch, znajdując w powierzonych mu zajęciach azyl. W otwarciu go na innych o dziwno największy udział mieli państwo domu. Pani Aurora, jak to anielica, miała w sobie nieskończone pokłady ciepła i dobra, które oczywiście były ukierunkowane głównie na jej najbliższych, a nie na jakiegoś pośledniego stolarza, lecz ten uśmiech, który mu czasami posyłała gdy z nim rozmawiała, w bardzo osobliwy sposób rozgrzewał jego serce. Nie było tu oczywiście mowy o miłości ani tym bardziej zakazanym romansie, lecz dzięki niej Pestelli zaczął znowu dostrzegać, że nie był na tym świecie sam i inni mogli naprawdę dostrzegać w nim człowieka, a nie niewolnika. Miała wielki dar przekonywania. Z jej mężem zaś Rianell złapał nić porozumienia w kwestii wykonywanych obowiązków: pan Mandeville cenił sobie doświadczenie służącego i był skory do przyjmowania jego poprawek czy sugestii. Swego rodzaju próbą dla Pestelliego było wyjście z propozycją stworzenia małej zabudowy ogrodowej: altany, ławek, huśtawki dla panienki Aureoli. Niby nic wielkiego, lecz dla niego oznaczało to podniesienie głowy, wzięcie spraw w swoje ręce i stanie się na powrót panem swojego losu, bo w końcu realizował coś, co wymyślił sam, a nie tylko to, co mu rozkazano. Prace poszły zresztą bardzo dobrze, widać było, że Rianell odnajdywał się w tego typu zajęciach i potrafił nawet rozdzielać obowiązki innym zgodnie z ich możliwościami i zapotrzebowaniem. Później poszło już z górki. Pestelli wracał do życia i może nigdy już nie był taki jak przed niewolą, ale wyraźnie mu się polepszyło. Szybko stał się jednym z głównym zarządców posiadłości, odpowiedzialnym za utrzymanie domu w dobrym stanie. Służba w końcu miała okazję się do niego przekonać a nawet go polubić, a z państwem (a w szczególności panem domu) Rianell nawiązał wręcz przyjacielskie stosunki, choć nigdy nie pozwolił sobie na spoufalanie się - to była kwestia szacunku i zaufania.
NOWE DZIEJE
Rok temu coś zaczęło się zmieniać. Z początku niepozornie, bo Prasmok postawił na drodze Pestki kobietę, która jawiła mu się jak cud - nową niewolnicę w posiadłości, bardkę Nevaeh. Była piękna, dowcipna, otwarta, a jej głos był w stanie ogrzać nawet najbardziej zlodowaciałe serce - miała głos anioła. Rianell niemal się zakochał... Niemal, bo niestety w chwili, gdy uczucie między nimi zaczęło kwitnąć, najpierw miał miejsce incydent, w wyniku którego ich stosunki się ochłodziły, choć była to kwestia jedynie nieporozumienia, a później zarządca musiał wyjechać - jego pan wysłał go do pracy do swojego kuzyna na drugim końcu kontynentu. Nie za karę, nie przez złośliwość, tak po prostu by wspomóc rodzinę za pośrednictwem rąk dobrego fachowca, bo Pestelliemu ufał wręcz bezgranicznie. Rianell więc pojechał, czy tego chciał, czy nie.
A kolejny rok minął jak z bicza strzelił i nagle Pestka był w zupełnie nowym miejscu i okolicznościach - zakrwawiony i pokiereszowany, stał przed obliczem arystokratki, Blanche Counteville, prosząc ją o pomoc. Miał szczęście, bo trafił na błogosławioną o prawdziwie anielskim sercu. Kobieta zajęła się nim i jego ranami, cierpliwie dawała mu czas na dojście do siebie i odzyskanie wspomnień, bo uraz głowy skutecznie namieszał w jego wspomnieniach. Wszystko zaczęło mu się przypominać z rana, lecz wraz z powrotem świadomości pojawiły się wyrzuty sumienia, strach... I straż, która przybyła zamknąć go za morderstwo jego aktualnego pana - Ellisa Mandeville'a. Gdyby nie kolejna interwencja panny Blanche, która ukryła go w zakonie, Rianell zostałby pewnie powieszony bez sądu, bo stanowił idealnego podejrzanego - wszak był niewolnikiem i na dodatek znaleziono przy nim dużą sumę pieniędzy, które mógł ukraść denatowi. On jednak twierdził, że tego nie zrobił, a po prostu razem ze swoim panem spadli w przepaść, gdy koń arystokraty się znarowił. Chciał go ponoć ratować, ale nie zdążył. Taka była prawda, którą powtórzył i przed strażą i przed sędzią podczas procesu. Prawda jednak nie wystarczyła - by los Pestelliego był pewny, potrzebował on pomocy. Po raz kolejny uzyskał ją od panny Blanche, która zeznawała na jego korzyść i na dodatek sprowadziła na rozprawę jego panią, lady Lavię Mandeville, która wstawiła się za niewolnikiem. A gdy zapadł już wyrok uniewinniający, wdowa po Ellisie na dodatek zwróciła Pestce wolność - za to, że robił wszystko, aby uratować jej męża, co być może się nie udało, ale jednak intencje miał szczere i jak najlepsze.
I tak Pestka odzyskał wolność, co przyniosło mu tyle radości, co i trosk. Uświadomił sobie, że nagle znalazł się sam w obcym mieście, bez grosza przy duszy, bez zajęcia, bez nikogo bliskiego. Poza panną Blanche i opatem Benedyktem, którzy pozwolili mu zostać w zakonie tak długo, jak tylko to będzie konieczne. Nie musiał przyjmować ślubów... Lecz kto wie co przyniesie przyszłość?