Tak po prostu się pojawił. Wokół panował wrzask, panika, pośpiech, strach, a on był gdzieś wśród tego i gdy nie zwracając uwagi na to kto przy mnie stał kazałem dociskać opatrunek do rany, zrobił to on. Widok drobnych dziecięcych rąk mnie zaskoczył, ale nie było czasu o tym myśleć - każda pomoc była bezcenna, nawet ta pochodząca od dziecka. Rannych było wielu, więcej niż byliśmy w stanie opatrzeć. Nie zastanawiałem się skąd wzięła się ta dodatkowa, zaskakująca pomoc w postaci na oko dziesięcioletniego chłopca o złotych lokach i twarzy lalki, który tak posłusznie wykonywał wszystko, co mu kazałem zrobić. Refleksja nadeszła nad ranem, gdy już nie pojawiali się nowi ranni, a w lazarecie zapanował względny spokój. Co tu robiło dziecko? Zapytałem go o to - co tu robisz, gdzie jest twoja mama? Nie odpowiedział, mruknął, że nie wie i nabrał wody w usta. Mijały godziny i nikt po niego nie przychodził. Zastanowiłem się czy wśród pacjentów bądź denatów nie było jego rodzica, ale on zaprzeczył. Zabrałem go więc do dziwek ciągnących za wojskiem, bo pewnie to był ich bękart, ale żadna się do niego nie przyznała. Zresztą, chłopiec był zbyt urodziwy, by wypaść spomiędzy nóg którejkolwiek z nich. Na pytanie o imię powiedział, że nazywa się Mitra, nazwiska jednak nie podał, nie pamiętał. Więcej pytań niż odpowiedzi…
W końcu chłopiec ze mną został. Na początku był taki niczyj, pętał się po lazarecie i pomagał, zarabiając w ten sposób na wikt i opierunek. Był lubiany, jego towarzystwo miało w sobie coś kojącego - śliczny i niewinny, pozwalał na moment zapomnieć o tych potwornościach wkoło. O wojnie, śmierci, wrogach, o straconych przyjaciołach i rodzinie, której już się nie zobaczy. Na krótką chwilę dziecko o złotych lokach robiące urocze miny podczas zmiany bandaża (czasami wykonywał tego typu prace) pozwalało ogrzać serce i zapomnieć. To nie zmieniło się wraz z jego wiekiem - gdy miał dwanaście, trzynaście, nawet piętnaście i szesnaście lat, jego obecność w lazarecie pozwalała wszystkim mieć nadzieję, że będzie lepiej. Szybko rozniosło się, że to niebianin, nie sposób było wszak we wspólnej łaźni ukryć jego wytatuowanych na plecach skrzydeł i jego szlacheckiej cery, która nie poddawała się trudom polowego życia. Często przesiadywał przy umierających, trzymając ich za rękę i głaszcząc po głowie. Nie wiem co wtedy czuł i co go do tego pchało, ale robił tak zawsze gdy miał czas, czasami zarywając przez to noce.
Z czasem zaczął uczyć się nowych rzeczy, był niezłym pielęgniarzem i powoli aspirował do miana felczera. Narzędzia chirurgiczne trzymał ze śmiałością, a jego ręka nigdy nie zadrżała, choć był jeszcze dzieckiem. Nie bał się śmierci i bólu, nie odstraszały go krzyki ani agresja pacjentów. Potrafił kolanem przydusić operowaną osobę i ciąć dalej albo uderzyć kogoś w twarz, by wybić go z histerii, z rozmysłem zadać ból, jeśli to miało w jakiś sposób pomóc. Ta jego brutalność była zaskakująca nawet dla tych, którzy dobrze go znali. A może szczególnie dla nich. Na co dzień był wszak kochanym chłopakiem o anielskim obliczu, gdy jednak wymagana była stanowczość, Mitra stawał się bezwzględny. Dobrze czuł się w lazarecie, ale to może przez to, że nie znał innego życia - tu się wszak wychował. Wśród jęków, krwi i rozpaczliwej - czasami z góry przegranej - walki o życie. To nie było normalne dzieciństwo.
Miał jakieś szesnaście lat, gdy jego dość nietypowe, ale stabilne życie z perspektywami, zostało zniszczone. Przegrali. Tak po prostu, w końcu ugięli się pod siłą wroga. Obcy żołnierze, najemne wojsko wkroczyło do obozu i nie miało litości, wszelkie konwencje, zasady, były wskazówkami, do których nie każdy chciał się stosować. Naruszono nietykalność lazaretu, dobito rannych, lekarzy odciągnięto od pacjentów, a opornych zamordowano. Mitra również był oporny, lecz jego oszczędzono - zbyt młody i zbyt piękny od razu przykuł uwagę wrogich żołnierzy, na swoje szczęście czy nieszczęście. Przydusili go do ziemi, odarli z szat i choć starał się walczyć, nie miał wielkich szans przeciwko napędzanym adrenaliną wojownikom. Nim jednak doznał większej krzywdy, doznał krzywego uśmiechu losu - ktoś, pewnie jakiś oficer zważywszy na jego posłuch, zwrócił uwagę na wytatuowane skrzydła na jego plecach, szybko dodał dwa do dwóch i doszedł do jasnego wniosku: taki niebianin bardziej przyda im się czysty niż zbrukany, nieźle na nim zarobią, odsprzedając go jakiemuś czarnemu magowi albo pewnym specyficznym kolekcjonerom… Złoto było argumentem, który przemówił do żołnierzy, odpuścili więc gwałt na Mitrze. Wspomnienie tego dnia i następnych położyło się jednak cieniem na psychice błogosławionego, może nawet bardziej niż całe lata otaczania się śmiercią i beznadzieją polowego szpitala.
W niewoli był raptem kilka tygodni, może miesięcy. Nie zasłużył sobie na status jeńca, bo nie należał do regularnego wojska, zresztą i tak nikt by go nie wykupił i chyba oficer, który się za nim wstawił, doskonale o tym wiedział. Mitra stał się więc zwykłym łupem wojennym, skrupulatnie pilnowanym przez tych, którzy pierwsi położyli na nim łapy. To co widział i czego zaznał przez ten czas nie pamięta, wyparł to wszystko ze swojej pamięci, bo wspomnienia były zbyt traumatyczne. Żadna fizyczna krzywda mu się nie działa, gdyż wzięto sobie do serca to, że zarobią na nim więcej, jeśli będzie nietknięty. O zranionej psychice nie było mowy i nikt nie przejmował się tym, co mógł czuć wzięty do niewoli nastoletni chłopak.
Kupił go człowiek, którego nikt się nie spodziewał. Nie mroczny mag, by upuścić mu krwi w rytuale, nie luksusowy zamtuz, by jego czystość sprzedać za horrendalną sumę jakiemuś “koneserowi” - rycerz. Po prostu wędrowny rycerz. Ani jednym słowem nie zdradził się ze swoimi pobudkami, targował się jakby niespecjalnie mu zależało, jakby kupował pierwszą osobę z brzegu. Mitra był swemu nowemu panu uległy - w przebłysku racjonalnego myślenia doszedł do słusznego wniosku, że nie dałby mu rady w walce, chciał czekać na lepszy moment… A może po prostu stracił wolę walki. Rycerz zresztą był całkiem łagodny. Prowadził Mitrę ze sobą gdzieś na zachód, nie mówiąc o miejscu przeznaczenia, nie mówiąc nic dlaczego, po co. W ogóle ze sobą nie rozmawiali. Nie rozkazywał też Mitrze w żaden sposób, nie kazał mu sobie służyć ani wykonywać żadnych prac. Jakby kupił psa albo worek owsa.
Ich drogi rozeszły się po jakimś miesiącu - rycerz przekazał chłopaka jako dar pewnej pięknej, bogatej kobiecie, która wyglądała na czarodziejkę. Niedbale zwrócił uwagę na jego jaśniejącą lecz cichą aurę oraz młody wiek, który pozwalał na to, by mieć z niego jeszcze wiele pożytku. Kobieta zdawała się być zadowolona z podarku, choć chłopak był cichy i wylękniony. Choć nie był przykuty łańcuchami do ściany, nie miał jak uciec, gdyż prędzej czy później napotykał zamknięte na klucz drzwi, zakratowane okno, człowieka, który nie pozwolił mu iść dalej. Jego nowa właścicielka wpuściła go do biblioteki i podała stos ksiąg, każąc przepisywać z nich wskazane fragmenty, co Mitra posłusznie czynił. Zdarzało się jednak, że tekst przykuwał jego wzrok na znacznie dłużej niż powinien, choć nie zawsze rozumiał czytaną treść. Nie wiedział, że jego pani była świadoma niektórych z tych momentów i bacznie zwracała uwagę na to, co interesowało jej nową własność. Zapytany wprost nie umiał jednak odpowiedzieć co go tak fascynowało, po prostu nie umiał oderwać wzroku od kartek. Przeprosił, a ona długo rozważała czy mu wybaczyć, patrząc mu w oczy. Pierwsza opuściła wzrok i kazała odejść, lecz nie ukarała go. Dobrze zapamiętała jego słowa - tak bardzo fascynowało go to co czytał, że nie potrafił oderwać od tego wzroku. Nie był jej potrzeby, miała dla niego lepsze zastosowanie. Kilka tygodni później odesłała go więc ze swojego dworu. Oddała go pod opiekę rycerza, który go kupił, kazała spętać i podała nazwisko, wspominając niby od niechcenia, by nowy właściciel spojrzał Mitrze w oczy tak głęboko, jak tylko będzie potrafił.
Błogosławiony szybko mógł przekonać się, dlaczego kazano go tym razem związać, choć nigdy nie był problematyczny - w świecie, do którego wkroczył, niejedno mogło przerazić i zmusić do ucieczki. Dotyczyło to jednak osób normalnych, wychowanych w prawdziwych domach, w zdrowych społeczeństwach. Mitra taki nie był. Dlatego też Mroczne Doliny wywoływały w nim pewien niepokój, ale nie przerażały. Ten widok wydawał mu się znajomy, jęki tak dobrze znane. I ten zapach, który w wielu wywoływał mdłości, jemu wydawał się uspokajający. Jego spokój, a momentami wręcz fascynacja, wprawiły w zaskoczenie rycerza, który go prowadził. Niby słyszał skąd wziął się ten chłopak, ale jednak było coś przerażającego w tym, jak taki młody półanioł wstrzymując oddech stawał w siodle, by patrzeć na rozciągające się w oddali wisielcze lasy, nad którymi unosiło się potępieńcze zawodzenie.
Następne dni były jak sen, lecz ani dobry ani zły, ani koszmar ani marzenie. Miejsce, do którego pasowało jego wnętrze, lecz nie pasowała powierzchowność. Dom, w którym był wolny, ale ta wolność była zbyt niebezpieczna, by mógł z niej korzystać.
Wszystko zaczęło się od Sarazila Aresterry. To jego nazwisko padło kilka tygodni wcześniej w posiadłości wiele mil na wschód. To w jego ręce rycerz przekazał Mitrę wspominając tylko imię jego dawnej właścicielki i tę krótką uwagę o oczach. Sarazil jednak zignorował te słowa - najwyraźniej podarek spodobał mu się z zupełnie innych względów niż miała to w zamyśle obdarowująca go kobieta i nie zwracał już na nic więcej uwagi. Mitra miał wszystko to, czego nie miał już Aresterra, nekromanta żyjący znacznie dłużej niż jakikolwiek inny przedstawiciel jego rasy, a to wszystko dzięki magii umarłych. Błogosławiony zaś był młody, pełen życia choć niezbyt energiczny, jego skóra była miękka i ciepła, a oddech równy, poruszał się płynnie i z gracją, których stary, niedołężny mag już nie pamiętał. Żywił się więc samą obecnością błogosławionego w swoim otoczeniu. Mitrze nie było to w smak i próbował go unikać, co Sarazil skwitował kpiarską uwagą, że przecież jest wolny. Faktycznie, było to jedno z pierwszych zdań, jakie do niego skierował: “jesteś wolny, nikt cię tu nie trzyma”. Lecz Mitra nie miał dokąd pójść. Na dodatek… Chyba nawet nie chciał. Posiadłość nekromanty skrywała wiedzę i przedmioty, które budziły jego fascynację.
Niebianin i nekromanta docierali się miesiącami. Mitra poza swoim opiekunem przyzwyczajał się do Maurii, która stała się jego domem, uczył się skomplikowanego życia w społeczeństwie, do którego już na pierwszy rzut oka nie pasował. Dopasowując się do nich i jednocześnie uciekając od własnego mistrza skrywał się pod szatami, które nie zdradzały kim był, bo ciała nie mógł zmienić tak łatwo jak myśli. To drugie zaś przyszło mu niezwykle łatwo. Śmierć pociągała go od kiedy tylko pamiętał. Ten moment, gdy słuchał oddechu konającego i nagle po wydechu nie pojawiał się już kolejny wdech. Oczy gasły, a skóra stygła. Fascynowało go to, lecz była to fascynacja, której nie rozumiała reszta świata - Mitra był na tyle świadomy, by się z tym przed nimi kryć. Prawdę można było dostrzec patrząc głęboko w jego oczy - to spojrzenie osoby, która widziała więcej zgonów niż niejeden dorosły, podsycone ogniem pragnienia, bez najmniejszego cienia lęku i pobożnego szacunku. W Maurii nie musiał się z tym ukrywać. Mógł zgłębiać temat, który nie dawał mu spokoju: co takiego łączyło duszę z ciałem jednocześnie w sposób tak trwały, by nie rozmyć się przez dziesięciolecia, lecz jednocześnie kruchy, bo raz przerwanej więzi nie dało się odbudować. Czy istniał czynnik, który za to odpowiadał? Podniecała go myśl, że kiedyś mógłby rozdzielać i łączyć dusze z ciałami jakby były to elementy układanki, do której miał odpowiedni klej.
Kolejne kilka lat później był już jednym z wielu. Młodym nekromantą, którego nie traktowano już jak zabawki, maskotki, ofiary. Nadal może zdarzały się wampiry pragnące zatopić zęby w jego szyi, by poznać smak młodej niebiańskiej krwi, bywali też tacy, którzy kpili z niego przez kwiatowy zapach aury, który nie niknął mimo iż Mitra już dawno nie przypominał sługi Pana przez swoje zachowanie. Błogosławieni nie mogli jednak upaść tak jak aniołowie, miał więc do końca życia pamiętać o swoim niebiańskim dziedzictwie. Cóż za ironia. Równie zepsuty jak cała reszta tego miasta z łatwością mógłby udawać kogoś zupełnie innego.
Sarazil skonał kilkadziesiąt lat później. Skonał… Zabiły go jego własne twory. Wypadki się zdarzają, każdego nekromantę może zaatakować ożywieniec, którego powołał do nowego życia. Sarazil umierał długie godziny, a przez cały ten czas przy jego boku siedział Mitra. W zimnej, cichej krypcie, gdzie nikt inny nie usłyszałby wołania o pomoc. Spokojny i milczący półanioł, trzymał swego mistrza za rękę i głaskał po głowie tak jak lata temu pacjentów lazaretu. Uśmiechał się w ten sposób, który bez słów przekazuje “wszystko będzie dobrze”. Można było mu uwierzyć, Sarazil mu wierzył i przez to odszedł spokojniejszy, choć jako nekromanta miał całkiem zasadne powody do obaw co też czeka go po drugiej stronie...
I tak Mitra został sam. Po Sarazilu zostało mu nazwisko, domostwo, imponujący zbiór ksiąg. Nie nazywał go swoim ojcem, chociaż może właśnie tym był dla niego nekromanta. W końcu tyle mu zawdzięczał. Więcej niż tym wszystkim ludziom po drodze, którzy go oddawali, sprzedawali, więcej niż lekarzom, którzy tak po prostu go przygarnęli, więcej nawet niż tym, którzy go poczęli, o których może miał jakieś wspomnienia, lecz nigdy nie ujrzały one światła dziennego. Chciał być taki, jakim pomógł mu zostać Aresterra. Nekromantą, badaczem, osobą, która nie boi się śmierci, która chce z nią walczyć, nie uznając jej jednak za potworność, a godną przeciwniczkę.
AKTUALNIE
W moje ręce wpadł niezwykle cenny grymuar - Czarna Księga z Thulle, spisana przez braci Krazenfir, którzy byli legendą w dziedzinie nekromancji. Chroniły ją jednak zamki i kłódki, których wcale nie było tak łatwo otworzyć i musiałem zwrócić się o pomoc, choć bardzo tego nie chciałem. Padło na Fausta van der Leeuwa, dawnego przyjaciela mojego mistrza. Wampir zgodził się mi pomóc, dał mi księgi, swój notes z informacjami na temat Krazenfirów i wysłał ze mną swojego syna - Aldarena. Z tego ostatniego byłem najmniej zadowolony, bo skrzypek wydawał mi się kulą u nogi… Okazał się przydatny, ale to nie znaczyło, że go polubiłem. Zaatakował mnie w kryptach, gdzie mieliśmy otworzyć grymuar i być może bym go zabił, gdyby nie wmieszał się w to jakiś demon, którego zostawiłem Aldarenowi na głowie, a sam poszedłem dalej. Udało mi się przejść przez labirynt krypt bez niczyjej pomocy i przeprowadziłem ostatni rytuał, który tymczasowo sparaliżował połowę mojego ciała, ale nie dbałem o to, bo na wyciągnięcie ręki miałem źródło olbrzymiej wiedzy… Wtedy jednak okazało się, że to wszystko był spisek uknuty przez Fausta, który najpierw wykończył Krazenfirów, a teraz chciał wykończyć mnie, bo miałem grymuar, który jego poprzednie ofiary zdołały przed nim ukryć. Nie miałem szans się bronić, lecz wtedy o dziwo pojawił się Aldaren, który obronił mnie przed swoim Mistrzem zabijając go. Później pomógł mi wrócić do miasta, chronił mnie i dbał o mnie zupełnie bezinteresownie. To nie znaczy, że się od razu zaprzyjaźniliśmy, choć może i chcieliśmy - parokrotnie wybuchały jednak między nami dramatyczne kłótnie, próbowaliśmy się pozabijać. Duchy Krazenfirów nieustannie próbowały mnie przekonać, bym to zrobił i pozbawił życia syna ich oprawcy, zemścił się za nich, oferowali mi za to wiedzę i pomoc przy otwarciu swojej księgi, wyleczyły mnie z paraliżu… Ale ja nie mogłem, bo wiedziałem, że Aldaren był inny. Był dla mnie wyjątkowy, bo był pierwszą osobą, która nie traktowała mnie jak przedmiot i nie patrzyła na mnie przez pryzmat mojej rasy a tylko przez to jaki byłem. Dlatego w końcu zadbałem o to, by odesłać duchy Krazenfirów tam gdzie ich miejsce, by mu nie zagrażały. Wydawało mi się, że będzie wszystko dobrze, lecz wtedy Aldaren powiedział mi, że musi wyjechać, by w zamian za pewną przysługę dla lady Ariszii móc otworzyć szpital w posiadłości swego rodu. Wahał się ze względu na mnie, ale przekonałem go do wyjazdu, choć wiedziałem, że być może przez to go stracę. Jego szczęście było jednak ważniejsze.
Spodziewałem się, że to będzie koniec naszej znajomości, ale tak się nie stało. Tęskniłem, a jego powrót przyjąłem z radością. Znowu jednak coś poszło nie tak. Kolejna kłótnia sprawiła, że nie chciałem go znać - w przypływie emocji Aldaren mnie pocałował, wbrew mojej woli. Później jednak wyznał mi miłość, a ja... dotarło do mnie, że również go kocham.
W następnych dniach razem pracowaliśmy nad budową szpitala w posiadłości van der Leeuwów oraz budowaliśmy naszą relację - powoli, ale do przodu przesuwałem granice swojej tolerancji na dotyk, na bliskość, wszystko to z czym do tej pory miałem problem. Jednocześnie pracowałem nad otwarciem grymuaru. Nie przyznałem się Aldarenowi, że tego jeszcze nie zrobiłem: on nie pytał, a mnie było wstyd, że zajmuje mi to tyle czasu. Wydawało mi się, że już byłem bliski rozwiązania, ale wtedy zamek się zaciął... Nie miałem jednak czasu się tym martwić, bo w międzyczasie Aldaren został zaatakowany przez demona, który mu wcześniej służył i który zdawało się, że po śmierci Fausta wrócił do Otchłani. Zdrowie mojego ukochanego było ważniejsze i zapomniałem o porażce. A później już zupełnie nie myślałem o tej księdze - tyle się działo między nami, między mną i moim ukochanym. Zajmowaliśmy się budową szpitala: nieoczekiwanie jeden z mauryjskich lordów zaproponował objąć mecenat nad tym miejscem, ale jego propozycja wymagała przemyślenia i pewnych konsultacji. Między nami zaś, cóż… Działo się różnie. Raz lepiej, raz gorzej: docieraliśmy się. Nieraz się pokłóciliśmy, nieraz zdarzały nam się przyjemne chwile… Jedna burza między nami była jednak wyjątkowa. Pokłóciliśmy się, ale o wiele gorzej niż zwykle. Poszło o - że tak to ujmę dramatycznie - kobietę. Przyjaciółkę Aldarena, która do tej pory dzieliła się z nim swoją krwią. Ostatni raz będąc u niej mój ukochany przeholował i omal jej nie zabił. Poszliśmy, by Ren mógł ją przeprosić, a ja - głupio nie konsultując tego z nim - zaoferowałem jej swoją krew na przeprosiny. Chciałem dobrze, chciałem, by mój ukochany nadal mógł chadzać do jej karczmy, ale nie wiedziałem, że to aż tak go ubodnie. Strasznie się o to pokłóciliśmy, zarzucając sobie wiele okropnych rzeczy: zdrady, kłamstwa, brak komunikacji… Aldaren prawie wtedy ode mnie odszedł, lecz gdy byliśmy już u skraju wytrzymałości, a on zarzucił mi, że nic o mnie nie wie… Otworzyłem się przed nim i powiedziałem mu o sobie wszystko: zwierzyłem się ze swojej przeszłości, fobii, okaleczania się. Dzięki temu w końcu mnie zrozumiał. Pogodziliśmy się. A następnego dnia Aldaren mi się oświadczył - to był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Otrzymałem od niego bransoletkę zaręczynową, którą obiecałem sobie, że nigdy nie zdejmę, choć później oczywiście jeszcze wiele razy pokłóciliśmy się tak, że bym go najchętniej tą błyskotką udusił. Chyba tak to już musi być między nami, że na każdą radosną chwilę przypada jedna kłótnia. Kocham go jednak i doceniam wszystko co dla mnie robi. Dzięki niemu wróciłem do praktykowania medycyny i nawet mam już kilka udanych zabiegów, bardzo trudnych, ale zakończonych sukcesem. To będzie dobra reklama dla naszego szpitala - ten już za miesiąc będziemy mogli otworzyć… Tymczasem jednak przyszło nam opuścić Maurię. Aldaren musiał gdzieś wyjechać, aby rozwiązać swój problem z łaknieniem i załatwić również kilka spraw związanych z naszym szpitalem, a ja bardzo nie chciałem znowu się rozstawać. Pojechałem więc z nim, po raz pierwszy opuszczając Mroczne Doliny od chwili, gdy przyjechałem tu trzydzieści lat temu…