To był niezwykle mroźny wieczór. Ciężko było ogrzać wielkie pomieszczenie, toteż dzieci stłoczyły się wokół kominka, w którym wesoło trzaskał ogień.
Ich opiekunka przypatrywała się im surowo z założonymi na piersi rękoma, od czasu do czasu dorzucając do paleniska. Pozwoliła im jednak pościągać
koce z metalowych łóżek i spać dzisiaj na podłodze, w zasięgu ciepła - nie chciała mieć później kłopotów z chorymi smarkaczami. W pewnej chwili, mimo iż
zastanawiała się, czy aby się nie przesłyszała rozległo się nerwowe pukanie do drzwi. Kobieta ruszyła w stronę wejścia, ostrzegając dzieci, że za wstanie
z posłania będzie kara, bo już jest późno i trzeba spać. Zamknęła drzwi izby i stanęła w holu. Nacisnęła klamkę, otwierając tym samym główne przejście.
Zmrużyła oczy, gdy na jej rzęsach osiadły płatki śniegu; zakryła twarz rękawem i wyjrzała. Nikogo nie było. Na ganku leżało za to pudło, które z
pewnością wcześniej się tam nie znajdowało. Panna Samara podeszła do niego, zerknęła do środka i krzyknęła.
- Przynosić tutaj dziecko w taki mróz! I zostawić przed drzwiami! Trzeba być... - urwała, nie chcąc przeklinać. Szybko wyciągnęła z pudła zawiniątko i
wbiegła z powrotem do izby. Dzieci, które powinny już dawno odejść w objęcia Morfeusza, otworzyły zainteresowane oczęta.
- Panno Samaro, czy to kolejne dziecko?- zapytał ktoś, kobieta nie była w stanie zidentyfikować pytającego w tym tłumie ciał. Nim zdążyła odpowiedzieć,
padło następne pytanie:
- Czy ono żyje?
Jako że było niezwykle trafne pytanie, Samara zasępiła się i warknęła „spać natychmiast!”. Nie czekając, aż polecenie zostanie wypełnione, zajęła się
zawiniątkiem. Położyła je na stole i odwinęła gruby koc; odkryła tym samym maleńkie dziecko, ledwie kilkutygodniowe. Nie płakało, lecz wpatrywało
się w nią przerażonymi, smutnymi oczyma. Jej tęczówki były szare.
- Witaj, maleńka.- powiedziała kobieta, uśmiechając się lekko i głaszcząc dzieciątko po zaróżowionym policzku.
Gdy dziewczynka, której cały dom dziecka wybrał zgrabne imię Anabde, miała lat pięć, niespodziewanie zgłosiło się po nią pewne małżeństwo.
- Rozumie pani, moja siostra była... no, jakby to grzecznie powiedzieć, kobietą lekkich obyczajów. Uciekła z rodzinnego domu i nie wiedzieliśmy, co się z
nią stało. Dopiero niedawno, całkiem przypadkiem, moja żona - tutaj mężczyzna zerknął na siedzącą koło niego brunetkę, której znaczną część twarzy
zajmował nieładny pieprzyk- natrafiła na jej ślad.
- Chcą państwo odzyskać siostrzenicę? - upewniła się panna Samara, przypatrując się owej dwójce dosyć sceptycznie. Mężczyzna miał brudną brodę, co
absolutnie ją odpychało, a kobieta źle dobraną garsonkę.
- Oczywiście, ze chcemy! - zapiała żona, natychmiast uciszona niezadowolonym sykiem brodatego męża. Posłała mu wściekłe spojrzenie, ale zamilkła.
- Mimo wszystko to rodzina. My nie mamy własnych dzieci, a jej należy się coś lepszego. - potwierdził, niby przypadkiem rozglądając się dość znacząco po
izbie. Samara miała ochotę palnąć go w łeb.
- Dobrze. – powiedziała. W sierocińcu było przeludnienie, a ci ludzie nie mieli powodu, by zgłaszać się po dziecko - nie mieli z tego tytułu żadnych profitów,
więc zapewne rzeczywiście byli jej rodziną.
- Doskonale! - brodacz zaklaskał w dłonie, po czym wstał i wyciągnął rękę w stronę Samary. Pocieszył ją fakt, że miał zadbane paznokcie - przynajmniej
dziewczynka nie trafi do brudnego domu. Czas było się pożegnać.
Tak naprawdę Herald, bo tak nazywał się owy mężczyzna nie był bratem matki Anabde. Tak naprawdę był nekromantą, dość nieumiejętnym, a kiedy
usłyszał o „dziwnej dziewczynce z sierocińca, która widzi duchy”, postanowił, że musi odnaleźć ten skarb. Miał nadzieję, że mając Anabde nauczy się
czegoś o naturze nekromancji.
Traktowali ją dość dobrze, przynajmniej w porównaniu do tego, jak miały się inne dzieci, które kiedyś mieszkały w sierocińcu. Zawsze zjadała
przynajmniej jeden posiłek w ciągu dnia, każdego tygodnia choć raz miała w brzuchu coś ciepłego. Herald nauczył ją pisać i czytać, pozwolił jej się
edukować, ba, nawet to pochwalał. Raz na miesiąc dostawała złotą monetę, więc miała za co zaopatrzyć się w ubrania, jakie się jej podobały, książki,
które ją interesowały i co tylko chciała. Nie było jednak kolorowo. Opowieść o siostrze-kobiecie lekkich obyczajów tak naprawdę dotyczyła Anne Rose,
żony Heralda. Pod nieobecność męża przyprowadzała do domu różnych panów i nie kryła się z tym co z nimi robiła. Anabde regularnie musiała słuchać
jej jęków i wrzasków dochodzących zza ściany. Herald dość często przyłapywał Anne Rose na zdradach, spuszczał jej wtedy piekielne manto i kobieta
ledwie mogła się ruszać, ale i tak kontynuowała swoje rozrywki. Zapytana przez Anabde dlaczego nie opuści męża odparła „bo w gruncie rzeczy ja
naprawdę go kocham”. Właśnie wtedy nasza bohaterka zwątpiła w sens miłości.
Anabde wyniosła się z domu przybranych rodziców w wieku dwunastu lat. Herald popadł w alkoholizm i jego egzystencja była dla dziewczyny coraz
bardziej uciążliwa, Anne Rose chadzała z podejrzanymi typami, jeden czy drugi jej kochanek próbował zostać sam na sam z adoptowaną córeczką Anne,
co na szczęście nigdy się nie udało. Gdy pewnego dnia musiała przytrzasnąć zbyt nachalnemu gościowi palce drzwiami, a później Herald w napadzie
agresji stłukł ją na kwaśne jabłko, po prostu zabrała swoje rzeczy, wyjęła ze skarbca worek złotych moment i wyszła z domu. Nigdy do niego nie wróciła.
Przez kilka lat próbowała sobie zagrzać gdzieś miejsce. Wędrowała po najróżniejszych kątach, zazwyczaj były to przerażające speluny, niebezpieczne i
zdradliwe. Kiedyś wróciła do rodzinnego miasta, by poszukać prawdy o swoich rodzicach. Dowiedziała się, że była córką biednej sprzątaczki i jej
pracodawcy, który nie chciał mieć z bachorem nic wspólnego. W czasie swoich wędrówek nawiązywała mnóstwo znajomości, zwyczajnych i tych bardzo
dziwnych.
- Podaj mi tamten słoiczek, De.- głos brzmiał dość niewyraźnie w związku z tym, że trzymał w ustach korek butelki, jednak dziewczyna kiwnęła głowa i
sięgnęła po wspomniane naczynko.
- W środku znajdziesz starte na proszek nasiona pewnej rośliny, która rośnie na północy. Potocznie nazywana jest ona Pędem Diabła. Wsyp tutaj jedną
płaską łyżeczkę. - kiedy Anabde wykonywała polecenie, mężczyzna już rysował na podłodze krąg. Później rdzawą farbą domalował tajemniczo
wyglądające znaki; rudowłosa wiedziała już, co one oznaczają i nawet potrafiła je powtórzyć. Mężczyzna wyprostował się i ocenił swe dzieło, wreszcie
kiwnął z zadowoleniem głową i wytarł ubrudzone farbką dłonie w ścierkę.
- Trzeba wysypać mieszankę na sam środek Kręgu. - wyjaśnił, opowiadając o procesie wraz z wykonywaniem kolejnych czynności. Anabde uklękła koło
niego i bystrym spojrzeniem śledziła jego ruchy, o nic nie pytając tylko zapamiętując jak najwięcej. Jej długie włosy wysypały się z upięcia i sięgnęły
ziemi; warknęła pod nosem, zebrała je szybkim gestem i związała w kucyk. Mężczyzna zignorował to, był zbyt skupiony na swoim zadaniu.
Kiedy skończyli przygotowywać rytuał, Mistrz ożywił drewnianą figurkę. Wydawał kolejne polecenia, a dębowy ludzik skakał, chodził lub wymachiwał
rękami, zależnie od tego co było rozkazem. Anabde wpatrywała się w to z podziwem, jej szare oczy zrobiły się ogromne i błyszczały ciekawością.
Tego dnia Anabde miała osiemnaście lat. Od pół roku pracowała u Mistrza Lorlena. Był on dość znanym i niezwykle utalentowanym nekromantą, który
uczył ją swej sztuki w zamian za pomoc przy utrzymywaniu domu i laboratorium. Miał jakieś czterdzieści lat, był stosunkowo niski, tak że Anabde
widziała plamy łysiny, które pojawiały się w brązowej czuprynie. Lubiła go, był zabawny, wymagający i przede wszystkim znał się na tym co robił.
- No, wystarczy na dzisiaj.- poinformował ją, otrzepując dłonie - posprzątaj wszystko. - dodał jeszcze, nim obrócił się i wyszedł z laboratorium.
Dziewczyna uśmiechnęła się sama do siebie, po czym zabrała się za przecieranie pustych słoiczków. Gdy te były już wyczyszczone i ustawione w
odpowiednim porządku na półce, nawilżyła szmatkę w stojącym przy ścianie wiaderku z wodą i zaczęła zmywać rytualny krąg. Wtedy usłyszała krzyk.
Wypuściła szmatkę z rąk i wspięła się szybko po schodach, przestraszona myślą, że Mistrz mógł przewrócić się i uszkodzić lub coś jeszcze gorszego.
Jednak tego, co zastała na parterze, nie spodziewała się ujrzeć nawet w najgorszych koszmarach.
Och, spodziewaliście się pewnie tłumu wojowników, przelanej krwi i trupów? Nic bardziej mylnego. W przedsionku stała kobieta.
- I co, spodziewałeś się, że skoro wyjechałam na jakiś czas, to sobie możesz dziewki do chałupy sprowadzać?! - wrzeszczała właśnie, nawet nie
zauważywszy pojawienia się Anabde. Jej Mistrz, zaczerwieniony i jakby mniejszy, pokręcił nerwowo głową.
- Kochanie, to nie tak! Ona mi tylko pomaga... - nie dane mu było dokończyć, bo ''kochanie'' weszła mu w słowo.
- Pomaga w zaspokajaniu Twoich chorych żądz?! - krzyknęła piskliwie, głosem tak nieprzyjemnie wysokim, że Anabde skrzywiła się brzydko.
Postanowiła, że czas zakończyć tą farsę.
- Droga pani - zaczęła i nie ugięła się pod naporem wściekłego spojrzenia kobiety - tak naprawdę...- nie miała jednak okazji wyrzucić z siebie tego, co
miała do powiedzenia.
- Milcz, dziwko! - warknęła kobieta. I tego właśnie było za wiele.
- Dziwko?- powtórzyła Anabde, marszcząc brwi. Na jej malinowych wargach pojawił się zły grymas; gdy znów spojrzała na swą rozmówczynię, jej oczy
błyszczały niebezpiecznie. Postawiła dwa szybkie kroki, wykonała zamach i uderzyła nieznajomą otwartą dłonią w twarz.
- Nigdy więcej mnie tak nie nazywaj. - powiedziała spokojnie, patrząc kobiecie prosto w jasnoniebieskie tęczówki.
Nie minęło pół godziny, jak Anabde spakowała się i wyszła. Później robiła tak często- zostawała gdzieś na kilka tygodni, by nagle zniknąć bez śladu. W
sumie, nadal jej się to zdarza. Jej życie pełne było mniejszych lub większych przygód, niektóre podobne do przytoczonej tu opowieści o Mistrzu i jego
żonie, inne zupełnie odmienne, nie mam jednak czasu opowiadać ich wszystkich. To, co przeżyła, miało na nią ogromny wpływ, nauczyła się nie
przywiązywać do ludzi i nie zapuszczać nigdzie korzeni.