Do zakonu przynieśli ją rybacy - małą dziewczynkę, którą znaleźli na morzu, gdzie złożona w wiklinowym koszu kołysała się na wzburzonych falach. Skąd się tam wzięła i jakim cudem przeżyła - nie wiedzieli, nie oddali jej jednak z powrotem oceanowi. Przekazano ją więc siostrom i szukano matki, tej jednak nigdy nie odnaleziono - żadna z kobiet z pobliskich wiosek nie rodziła w terminie, który zgadzałby się z wiekiem dziewczynki. Uznano więc, że pewnie wypadła albo wyrzucono ją z przepływającego statku. Została w zakonie, gdzie miała dorosnąć i dożyć swoich dni.
Nadano jej imię Hilda i wychowywano jak wiele innych sierot przed nią. Pracowała z nowicjuszkami i chodziła z nimi na modły. Była dość przeciętnym dzieckiem, może tylko odrobinę sprytniejszym i bardziej histerycznym od reszty, ale dało się nad nią zapanować. Przeorysza poświęcała jej jednak wiele uwagi i nie pozwalała na najmniejszy nawet wybryk - może przeczuwała, co takiego rośnie na jej oczach, ile nieszczęść wydarzy się za sprawą tej dziewczyny. Przegapiła jednak pierwszy zwiastun zmian, pierwszy kamyczek, który miał ruszyć lawinę. Udzieliła schronienia mężczyźnie, który podawał się za królewskiego gońca.
Noc była ze wszech miar przerażająca - padało, wiatr zawodził przeraźliwie, przeszywające zimno wysysało ciepło z ciał i z murów. Do bram zakonu załomotał jeździec proszący o schronienie - przedstawił się jako Wedast Colin, posłaniec króla w drodze do para Gascoigne’a. Droga do ziem arystokraty w istocie biegła przez pobliskie wioski, była jednak bardzo niebezpieczna w taką pogodę, gdyż prowadziła brzegiem nadmorskiego klifu - w ciemności, przy takim wietrze nietrudno o wypadek, kontynuowanie podróży byłoby więc szaleństwem albo wręcz samobójstwem, nigdzie jednak w okolicy nie było gospody, w której można by się zatrzymać. Przeorysza przyjęła więc posłańca na noc.
Zakon nie był tak restrykcyjny, by nowicjuszki nigdy nie widziały mężczyzny - przyjeżdżali do nich chłopi na handel czy rzemieślnicy, by naprawić to i owo. Dziewczęta nigdy jednak nie widziały [i]takiego[/i] mężczyzny - młodego, silnego i przystojnego, z szeroką szczęką, twarzą okoloną złocistymi lokami i jedwabistym głosem okraszonym śpiewnym akcentem wyższych sfer. Każda dziewczyna odprowadzała go tęsknym wzrokiem i Hilda nie była tu wyjątkiem. Nie było jednak sposobu, by się do niego zbliżyć - przeorysza widziała te wszystkie spojrzenia i przeczuwając kłopoty rozganiała wszystkie nowicjuszki. Nie spodziewała się nawet, że młode dziewczęta będą tak ciekawe przystojnego gońca, że spróbują go podglądać w łaźni. Na ten pomysł wpadła Hilda i jej dwie koleżanki, szybko jednak okazało się, że tylko ta pierwsza miała wystarczająco mocne nerwy na taki wybryk. Gdy dwie pozostałe nowicjuszki patrzyły, jak Wedast się rozbiera, wierciły się i szeptały nerwowo, aż w końcu zwróciły na siebie jego uwagę.
- Kto tam jest? - zapytał, a ton jego głosu był ostry i władczy. Dwie nowicjuszki bez namysłu rzuciły się do ucieczki, Hilda jednak została. Czuła, że Wedast nie dałby się zwieść i doszedłby w końcu kto go podglądał, a w stosunku do nich zostałyby wyciągnięte konsekwencje, pomyślała więc, że spróbuje uratować skórę w inny sposób. Wstała i wyszła do niego, skromnie obracając wzrok.
- Coś za jedna? - zapytał ostro Colin. Wsparł się pod bok, a z jego postawy biła niecierpliwość i władczość, chociaż był zupełnie nagi i tylko osłaniał swoje przyrodzenie trzymaną w garści koszulą.
- Jestem Hildi, panie - przedstawiła się nowicjuszka.
- Co tam robiłaś? - dopytywał posłaniec, a ton jego głosu był niezmiennie ostry.
- Ja… Pomyślałam, że jak jest pan tak blisko króla - no bo osobisty goniec, do pana Gascoigne’a, to musi być ktoś ważny - to pewnie jest pan wysoko urodzony i nawykły do wygód i że się panu usługuje. No to pomyślałam, że przyjdę panu usługiwać, żeby nie było, że jesteśmy niemiłe…
- I po to schowałaś się w tamtym kącie? - drążył, chociaż ton jego głosu był już bardziej rozbawiony niż rozgniewany.
- Nie. To znaczy… Bo gdy zerknęłam i pan już był… taki - dokończyła niepewnie, ruchem dłoni zakreślając jego sylwetkę. - To nie miałam śmiałości i się schowałam.
- Nie kąpię się w ubraniu.
- Tak, wiem. Nie przemyślałam tego - przyznała nowicjuszka pokornie spuszczając przy tym głowę.
- I nadal utrzymujesz, że chcesz mi usługiwać?
- Tak…
- A wiesz, jak to się robi?
- Nie… Ale postaram się - zapewniła natychmiast z gorliwością. To wywołało pogodny śmiech Wedasta.
- Dobrze więc. Będziesz więc robiła, co ci każę. Umyj mi włosy.
Colin opuścił zakon nazajutrz rano, nie omieszkał przy tym powiedzieć przeoryszy o swojej przypadkowej służącej i pochwalić ją za podjęte starania. Hilda zebrała za to straszną burę, ale miało ono raczej podłoże matczynej troski (“Mogłaś sobie napytać biedy”) niż oskarżeń o złe zachowanie w stosunku do gościa. Wszyscy byli przekonani, że na tym ten krótki epizod się zakończy, dlatego nikt nie ukrywał zaskoczenia, gdy kilka miesięcy później Wedast Colin ponownie zapukał do bram klasztoru.
I tym razem Hilda dostąpiła zaszczytu obsługiwania gościa. Goniec opowiadał jej o życiu na dworze, ze szczegółami opisywał jak wyglądają damy dworu i ich kreacje, wiele czasu poświęcił też królowi i jego rodzinie, w tym również jego synom, którzy byli mniej więcej w wieku nowicjuszki. Dzięki jego opowieściom Hilda przez następne tygodnie miała o czym opowiadać napotkanym osobom, niektórzy specjalnie wręcz szukali pretekstu, by móc do niej podejść i usłyszeć jakąś ciekawą historię. Na takiej prowincji rzadko słyszy się podobne ciekawostki.
I tak to trwało. Colin zrobił sobie z zakonu regularne miejsce postoju i coraz bardziej zbliżał się do Hildy. Ich relacja nosiła pewne romantyczne cechy, jednak do niczego zdrożnego między nimi nie dochodziło. Mimo to Wedast nie działał za dobrze na dziewczynę - pod jego wpływem ona pragnęła poznać świat, zrobiła się pyskata i zadziorna. Mógł to być oczywiście objaw młodzieńczego buntu, ale o wiele łatwiej zwalić winę na coś (albo na kogoś) namacalnego.
- Hildi - szepnął pewnego ranka Wedast, obejmując dziewczynę gdy ta była zajęta przygotowywaniem posiłku dla niego. - Wyjeżdżam dzisiaj.
- Wiem - przyznała nowicjuszka, wzdychając.
- Gdybyśmy mogli wieczorem spotkać się na plaży przy klifie, pożegnałbym cię.
- Co masz na myśli? - upewniła się zaskoczona Hilda.
- Dobrze wiesz… - szepnął Wedast, ciaśniej obejmując jej przyjemnie zaokrąglone, dziewczęce ciało. Pod nowicjuszką ugięły się kolana, zdobyła się tylko na pojedyncze skinienie głową.
Następnego ranka już jej nie odnaleziono. Jej płaszczyk znaleziony na plaży nieopodal klifu stanowił pewną poszlakę świadczącą o tym, że Hilda mogła już nie żyć. Wszyscy przyjęli to za pewnik i tylko gdybali czy sama rzuciła się ze skał, może porzucona przez swojego Wedasta, czy też idąc na schadzkę z nim spadła, a może to on ją zrzucił? Kilka miesięcy o tym plotkowano, a później Hilda stała się kolejnym niewielkim grobem na tyłach zakonu i zapomniano o niej i jej historii.
Tymczasem ona żyła i miała się całkiem dobrze… Choć może nie na początku. Nie przypuszczała, że tamtego dnia Wedast nie chce się z nią pożegnać tylko chce, aby to ona pożegnała się ze swoim dotychczasowym życiem - zabierał ją ze sobą. I nie było w tej kwestii dyskusji, miała z nim jechać i już. Dyskutowała, wyrywała się i ewidentnie nie chciała z nim jechać… Ale nie miała zbyt wiele do powiedzenia, on po prostu załadował ją na konia jak worek i pojechał z nią w noc. Porwał ją i długo miała mu to za złe, przez kilka dni płakała i nie chciała z nim rozmawiać. Przeszło jej dopiero w jego posiadłości…
- Nigdy nie istniał żaden Wedast Colin - wyjaśnił jej wtedy, jakby gardził tamtym człowiekiem. - Po prostu nie lubię, gdy inni wiedzą gdzie jestem. I nie lubię też schodzić poniżej pewnego poziomu życia… Więc podszywanie się pod królewskiego gońca jest mi na rękę.
- Czyli jesteś…
- Dziedzicem tych ziem. Jestem Savon Gascoigne, moja droga Hildi.
Rok później nikt już nie poznałby Hildy - Savon sprawił, że stała się kobietą, której nikt nie podejrzewałby o życie w klasztorze. On dostrzegł jej potencjał już wtedy: widział, że była piękna, ale nikt tego nie potrafi wydobyć, że była kusząca, ale nikt nie umiał tak na nią patrzeć. On to wszystko zmienił - kazał ją ubrać, umalować i uczesać, prowadzał się z nią i uczył jak ma nie robić mu wstydu. Brał ją sobie do łóżka, choć z początku bardzo mu się opierała. On jednak potrafił być stanowczy albo czarujący, w zależności od potrzeby… I ją też tego uczył. Bo nie chodziło tylko o to, by trzymać na dworze kolejną kochankę.
- Och, lord de Laroga, dawno was nie widziałem. Rozumiem, że pańskie tajemnicze interesy idą pomyślnie? - zagaił Savon, lekkim acz konspiracyjnym szeptem.
- I niech jeszcze chwilę pozostaną tajemnicą, Gascoigne. Nie ciągnij mnie za język, nic ci nie powiem, by nie zapeszyć…
- Naturalnie - ustąpił zaraz młody dziedzic i gładko zmienił temat. - O właśnie, chyba nie mieliście okazji się jeszcze poznać: to Hilda, moja droga towarzyszka.
I samo spojrzenie de Laroga na piękną, płomiennowłosą metresę Savona wystarczyło by oboje wiedzieli, że mają go w garści. Dwa miesiące później złoty interes trzymany w takiej tajemnicy okazał się niewypałem, gdyż potencjalni nabywcy jego towarów nie byli już nimi zainteresowani, ponoć zniechęciło ich czekanie i skupili się na czym innym, a żadne umowy ich nie zobowiązywały. Byli zaskakująco jednogłośni i podawali te same argumenty, lecz kto włożył je w ich usta - tego de Laroga nigdy się nie dowiedział. A wszystko było bardzo proste - wystarczyło skojarzyć namiętną noc spędzoną z Hildą z jej kolejnymi podbojami, gdy uwodziła kolejne wskazane jej przez Savona osoby i wmawiała w nich to, czego nie dało się zdobyć inaczej i efektywniej, niż poprzez alkowę. Płomiennowłosa kochanka młodego arystokraty doprowadziła jego interes do fiaska, gdyż Gascoigne był człowiekiem zawistnym i nie zapomniał de Larodze tego, że został przez niego upokorzony, choć oficjalnie mu wybaczył. Dopiero teraz był usatysfakcjonowany.
Później Savon nie musiał już mówić Hildzie co ma robić - sama zaczęła korzystać z tego, czego on ją nauczył. Pozostawała wierna jemu i jego interesom, ale gdy sama czegoś pragnęła, po prostu to sobie brała. Oczywiście o wierności w uczuciach nie było mowy, o tym wiedzieli oboje od początku - po pierwsze nie pasowało to do ich charakterów, a po drugie wszyscy wiedzieli, że Savon kiedyś się ożeni i nie było mowy o tym, by Hilda stanowiła ku temu przeszkodę. Byli wyrachowani w swoim postępowaniu. I chyba to ich zgubiło…
Gascoigne jak niczego innego pragnął wzmocnić swoją pozycję na dworze królewskim. Najprostszą drogą ku temu było zdyskredytowanie tych, którzy byli wyżej od niego. Jedną z takich osób był lord Mandaro, ponoć szlachetny i kryształowy…
- Ależ lordzie, proszę się opanować, zaraz ktoś może wejść…
- Ile mam jeszcze czekać, Hildo? Przy tobie odmłodniałem o dwadzieścia lat i mam też werwę dwudziestolatka, nie wiem jak długo będę mógł się powstrzymywać.
- Po balu, lordzie, po balu. Moje drzwi będą dzisiaj otwarte, gdyby lady Mandaro rozbolała głowa…
Nie wszystko poszło jak trzeba. Ani Savon ani Hilda nie spodziewaliby się, że lord wpadnie w ich sidła wręcz za bardzo i nim oni doprowadzili do ujawnienia skandalu, on sam wziął sprawy w swoje ręce. Szaleńczo zakochany w Hildzie był gotów zrobić dla niej wszystko, a gdy ona nie zgodziła się “zostawić” dla niego Gascoigne’a zasłaniając się tym, że on był żonaty, on usunął przeszkodę, która stała na drodze do ich szczęścia.
- Zwariowałeś?! - krzyknęła przerażona Hilda patrząc na lorda Mandaro, który stał przed nią z czerwonymi rękami i nożem, z którego nadal kapała krew.
- Już jej nie ma, najdroższa. Możemy być teraz razem.
- Jesteś nienormalny…
- Chodź ze mną, najdroższa.
- Nie ma mowy! Puść mnie! Savon! Pomocy!
Savon przybiegł najszybciej jak mógł. Szarpanina, zgiełk, chaos, krzyk Hildy. Gdy nadbiegli dworzanie, widzieli już tylko martwego lorda Mandaro i Gascoigne’a, który trzymał wpół swoją piękną metresę, jakby odciągał ją od ciała. Między nimi leżał nóż. Przerażona Hilda próbowała wszystkich przekonać, że to ona była ofiarą i śmierć Mandaro była przypadkiem, lecz to się nie liczyło - zginął zbyt ważny i zbyt wpływowy człowiek, z rąk kobiety, która była tak naprawdę nikim. Osądzono ją niemal na miejscu, a Savon widząc, że to droga prosto na dno, wycofał się i nie bronił swojej kochanki. Nie powiedział prawdy, że to on zabił oszalałego z nieszczęśliwej miłości lorda. Przybrał postawę oszukanego biedaka ze złamanym sercem, omamionego przez wdzięki tej diablicy - nawet na tym potrafił coś dla siebie ugrać. Ktoś musiał za to odpowiedzieć… Więc dlaczego on?
Kilka dni później Hilda już nie żyła - wypiła truciznę, którą jej miłosiernie zaoferowano. Nawet wśród sędziów miała swoich kochanków, którzy woleli oszczędzić jej okrutnej, nieuniknionej kary.
Odrodzenie w Piekle nie było w sumie niczym zaskakującym zważywszy jakie życie prowadziła Hilda do tej pory. Po tym jak przeżyła pewien okres aklimatyzacji i poznała swoje nowe możliwości i ograniczenia, przeszła nad tym niemal od razu do porządku dziennego - jakby taka się urodziła i koniec. Jedyną różnicę stanowił fakt, że teraz była mądrzejsza. Wcześniej polegała na Savonie i jego intrygach, rozsmakowała się w nich… No i patrzcie jak skończyła. Gnojek wyparł się jej, choć tyle dla niego zrobiła. Ale i ona nie była bez winy, bo to akurat ona zdecydowała się wtedy pogrążyć lorda Mandaro przez romans i zszarganie jego opinii. Teraz wiedziała jedno: że jak nie ugryzie za dużego kęsa, to się nie udławi. I tego zamierzała się od tej pory trzymać.
Działało. Działało wprost genialnie. Ogana- bo teraz takie imię nosiła Hilda - przypominała bardziej siebie z początków znajomości z Savonem, niż z jej dramatycznego końca. A mimo to nie mogła narzekać na powodzenie. Okazało się, że wielu mężczyzn ma dość prosty gust i niewielkie wymagania, a kobiety zbyt idealne tylko ich odstraszały. Ona była… Swojska. Mogli sobie wyobrażać, że mają taką śliczną sąsiadeczkę i że może kiedyś… A tu nagle los się uśmiechnął! Szkoda tylko, że nie mogli się tym chwalić. Bo Ogana była teraz sprytniejsza - nie zostawiała po sobie śladów. W Piekle nauczyła się magii, która pozwalała jej odbierać wspomnienia swoich ofiar - działało za każdym razem. Chłopcy mieli co najwyżej mgliste wspomnienie, że kiedyś zdarzyła im się jakaś przygoda, ale z kim, gdzie, kiedy - tego już nie pamiętali. Wszystko zwalali na karb alkoholu albo podobną bzdurkę. A jej już dawno w wiosce nie było - nasyciła się i znikała. Dzięki takim przygodnym miłostkom miała to, czego aktualnie potrzebowała. Czasami zdarzało się, że pozwalała sobie na krótki romans z kimś lepszym, jeśli akurat zauważyła, że może to łatwo i bez kłopotów osiągnąć - na przykład jakiś samotny lord w długiej podróży daleko od domu. Ale nie gdy mogło to być dla niej kłopotliwe lub męczące. Znacznie bardziej wolała wiele mniej ambitnych celów, niż jeden frykas. I tak sobie żyła, podróżując.
W hrabstwie Ascant-Flove nie zamierzała się w ogóle zatrzymywać na dłużej niż to konieczne, tak jak zresztą nigdzie indziej do tej pory. Trafiła tam wiosną - mimo niezbyt późnej pory było już szarawo na dworze. Weszła do mijanej piekarni skuszona ciepłym oświetleniem witryny i zapachem wypieków - nie czuła prawdziwego głodu, ale nie mogła się nie skusić. Z początku nawet nie zainteresowała się właścicielem tego miejsca, który ją obsługiwał - mężczyzna jakich wielu mijała po drodze. Kupiła sobie słodką bułkę z lukrem i wyszła. Następnego dnia wróciła w to miejsce - wypieki jej zasmakowały. Tym razem poświęciła sprzedawcy trochę więcej uwagi. Krzepki czterdziestolatek o dobrotliwym spojrzeniu. Oczarowała go samą swoją obecnością - bez magii, bez zalotów, po prostu była i podobała mu się taka, jak przed nim stała. Nie flirtował z nią, choć pewnie by chciał - był bardzo szarmancki. Starał się zagaić rozmowę - takie niewinne pytania jak jej smakowało, jak tam pogoda, skąd jest. Przedstawił się, ale ona nie zapamiętała jego imienia. Kupiła sobie ciastka i wyszła, żegnając się z uśmiechem.
- Och… Dzisiaj trochę się pani spóźniła, już zamykam… Ale zostały mi dwie drożdżowe bułki z kruszonką, jeśli pani poczeka, to przyniosę. Do jutra i tak stałyby się czerstwe.
- Nie chcę sprawiać kłopotu…
- Zapraszam. Już i tak skończyłem. Proszę się mnie nie obawiać - dodał po chwili z pewnym przejęciem. - Możemy usiąść na progu, jeśli lepiej się pani z tym poczuje.
O, jakże miłe. Takiemu zaproszeniu trudno odmówić….
- ...Ostatni raz gdy jadłam tak dobre drożdżówki miałam osiem lat.
Ogana widziała jak on się na nią patrzył, gdy oblizywała palce z lukru. Ale tylko patrzył - oczu nie można było okłamać, ale za to gesty kontrolował perfekcyjnie. Był dobrze wychowany.
- Bardzo mi miło - zapewnił piekarz. Miał na imię Willem, ale o tym Pokusa przypomniała sobie dopiero, gdy ktoś go pozdrowił, przechodząc obok. - Pani mama piekła? Babcia?
- ...Nie miałam mamy - przyznała Ogana. - Wychowałam się w zakonie…
Poznali się, zbliżyli. Willem poznał Hildę taką, jaka była przed jej znajomością z Savonem - biedną sierotę wychowaną w klasztorze. Zapytany sam przyznał, że nie ma rodziny - rodzice już dawno pomarli, a on jakoś tak nigdy się nie ożenił. Był szczery, prosty, poczciwy. Nie umiał oderwać od niej wzroku, ale nie był nachalny. No i naprawdę świetnie piekł. Można powiedzieć, że przez żołądek do serca… Ale Ogana się nie zakochała. To była dobra kalkulacja. Pokusa zaczęła przychodzić mu pomagać w piekarni - sprzątała, sprzedawała. Ich relacja kwitła - zawodowo i prywatnie również. Ogana nie musiała się wysilać, aby go uwieść ani też żeby doprowadzić do sytuacji, w której jej się oświadczył - a właśnie to było jej celem. Chciała mieć na własność jego, jego dom i piekarnię. Że do Pokusy nie pasuje małżeństwo? Bzdury. Willem potrafił ją nasycić, a gdyby nie stawał na wysokości zadania, zawsze można go było zdradzić, bo możliwości było w bród - dostawcy, klienci, sąsiedzi. To jednak nie było póki co potrzebne.
Zaskoczeniem było jednak to, jak ciepło została przyjęta przez środowisko. Nie była przybłędą, która wykorzystała dobrego mężczyznę tylko biedną sierotą, która w końcu znalazła swoje miejsce. Mówili, że do obojga uśmiechnął się los - piekarz wyraźnie odmłodniał przy żonie, która mogłaby być jego córką. Życie rodzinne kwitło, interes kwitł. Ogana nauczyła się od Willema wszystkiego co wiedział i dzięki niemu cały czas była syta. Sielanka nie trwała jednak długo…
Piekarze chodzą wcześnie spać - dla Ogany pobudka jeszcze przed północą była więc wyjątkowo nieprzyjemna. Nic dziwnego, że strażnikom miejskim, którzy stanęli na progu jej domu, posłała bardzo niezadowolone spojrzenie.
- O co chodzi? - mruknęła, poprawiając szlafrok, choć i tak zdążyła uchwycić to szybkie spojrzenie na odsłonięte przez krótką halkę uda, które posłał jej jeden ze stróżów prawa, nim ponownie przybrał profesjonalną pozę.
- Pani Fjallid - odezwał się drugi z nich. - Chodzi o pani męża.
- Nie ma go w domu - odpowiedziała Ogana z coraz wyraźniejszym niezadowoleniem. - Poszedł z waszym kolegą, Kristoffem…
- Wiemy - przerwał jej strażnik, jakby nie mógł wytrzymać presji. - Wiemy… Niestety. Pani Fjallid, chodzi o to, że pani mąż nie żyje.
Nie musiała udawać szoku. Choć liczyła się z ewentualnością, że kiedyś będzie musiała pozbyć się Willema, nie spodziewała się, że nastąpi to tak samo z siebie, stanowczo za szybko. Zrobiła strażnikom karczemną awanturę i nie chciała przyjąć do wiadomości, że mówią prawdę. Zatrzasnęła im drzwi przed nosem. Zaraz jednak otworzyła - nalegali, by okazać jej ciało.
Willem zginął w karczmie. Jacyś pijani poszukiwacze przygód wszczęli awanturę, jej mąż miał pecha stać się celem jednego z nich. Był mocno poturbowany, ale nie tak, by nie można było go rozpoznać. Patrząc na jego ciało Ogana jednak nie rozpaczała. Poczuła żal i tęsknotę, ale głównie żałowała samej siebie - spokoju i dobrobytu, który w ten sposób utraciła. Jakiś czas była przygaszona, a brak pożywienia - wszak wcześniej polegała głównie na Willemie - sprawił, że zmarniała. Wszyscy wzięli to za oznakę żałoby i tym bardziej jej współczuli. Syn młynarza współczuł jej zaś tak bardzo, że wkrótce Ogana zaczęła odzyskiwać zdrowy wygląd…
I życie toczy się dalej. Ogana dzielnie prowadzi piekarnię po Willemie - cały majątek zmarłego męża stał się jej na wyłączność. Wszyscy sąsiedzi garną się, by pomagać biednej wdowie, a ona nie nadużywa tego, co dostaje - podoba jej się stabilne życie, które dzięki temu prowadzi. Pilnuje się, aby któregoś z bardziej pomocnych kawalerów nie poniosła fantazja i nie przyszło mu do głowy, że marzy jej się drugie zamążpójście. Utrzymuje, że nadal nie jest na to gotowa, ale bądźmy szczerzy - chyba już nigdy nie będzie.