Pochodziłam z Leonii, byłam pierwszą córką i trzecim dzieckiem bogatego kupca handlującego tkaninami. Moi bracia mieli przejąć interes po ojcu, mnie zaś przeznaczony był ślub z jakimś bogatym człowiekiem. Jednak z racji pochodzenia, moi rodzice mogli pozwolić sobie na to, abym uzyskała godne wykształcenie. Byłam zdolnym dzieckiem i szybko przyswajałam wiedzę. Może poszłabym na jakiś uniwersytet, może wyjechałabym gdzieś, aby poznawać nowe, egzotyczne miejsca. Jednak tak się nie stało. Ojciec miał przyjaciela z czasów młodości - Miguela Saara. Widziałam go raptem dwa razy i wiedziałam o nim prawie tyle, co nic - jego matka była elfką, a ojciec człowiekiem, on sam był sporo starszy od mojego ojca, ale dalej zachował młodzieńczy wygląd. Bardzo mi imponował, nosił bogate, barwne stroje i zachowywał się niezwykle swobodnie, co drażniło moją matkę. Czym się zajmował - wtedy jeszcze nie wiedziałam. Zdarzyło się jednak, że wspomniał przy kolacji, iż szuka ucznia. Byłam wyszczekanym dzieciakiem, w mgnieniu oka podłapałam temat i zapytałam, czego naucza. Jego sztuką była alchemia, gdy to usłyszałam, z pewnością zaświeciły mi się oczy. Dla mnie, trzynastoletniej wtedy dziewczynki, Miguel stał się bożkiem, uwielbiałam go jeszcze bardziej, niż wcześniej. Od razu zapytałam, czy nie chciałby nauczać właśnie mnie. Rodzice momentalnie zawetowali mój pomysł, jednak było już za późno - do tej pory pamiętam śmiech Miguela i to, jak zapytał, czy w takim razie zdążę się spakować, nim wyjedzie. Klamka zapadła, matka co prawda próbowała protestować, jednak ojciec dał się przekonać staremu przyjacielowi i wtedy już nie było dyskusji. Dziesięć dni później przeniosłam się do domu mojego mistrza.
Jaki był Miguel? Tego dowiedziałam się dopiero, gdy u niego zamieszkałam. Był hedonistą i egocentrykiem, nie zaniedbywał mnie jednak przy tym, choć jego opieka wyglądała trochę inaczej, niż można by się tego spodziewać po dorosłym - teoretycznie odpowiedzialnym - mężczyźnie. Miguel trzymał mi włosy za każdym razem, gdy wymiotowałam od nadmiaru wina, które lało się na jego przyjęciach. Gdy zaczęli się mną interesować mężczyźni, zamiast pogadanki o odpowiedzialności i godności, dostałam rady co zrobić, by uniknąć niechcianej ciąży i wskazówki, jak sprawić, by obojgu było przyjemnie. Jak nietrudno się domyślić, mój mistrz wiele życiowych tematów traktował w mało ortodoksyjny sposób. Ponoć ze względu na mnie ograniczył niektóre ze swoich swobód, jednak nadal przez jego dom przelewały się tłumy przyjaciół, przyjęcia stanowiły pewną codzienną rutynę, a on nie krępował się chodzić nago nawet wtedy, gdy nie był w domu sam. Gdy zapragnęłam ozdobić swoje ciało tatuażami, jakie nosili jego zamorscy przyjaciele, on mi tego nie zabronił, znalazł jednak dla mnie artystę, który swoją robotę wykonał fachowo i bezpiecznie.
Można by pomyśleć, że Miguel sprowadził mnie na złą drogę i zaniedbał naukę, jednak tak się nie stało. Pod jego skrzydłami przeczytałam i przyswoiłam tysiące dzieł dotyczących alchemii, botaniki, anatomii i tego wszystkiego, czego potrzebowałabym, by zostać równie sławnym mistrzem, jakim był on. Podczas pracy nie pozwalał sobie na zaniedbania i chociaż na co dzień nie chodził kompletnie ubrany, w pracowni zawsze zakładał niezbędną odzież ochronną i pilnował, bym i ja tak czyniła.
Od dwóch lat nie jestem już uczennicą Miguela - któregoś dnia uznał, że umiem tyle samo co on i najwyższy czas, byśmy się rozstali. W końcu dwóch alchemików nie może mieszkać pod jednym dachem - to zabija kreatywność, tak mówił. Można by pomyśleć, że dzięki temu mogłam rozwinąć skrzydła, tak się jednak nie stało. Już samo to, że byłam kobietą, utrudniało mi zrobienie kariery w stetryczałym, zdominowanym przez mężczyzn środowisku alchemików z uczelni w Menaos. Na domiar złego gdy jeszcze byłam uczennicą, pojawiła się plotka, iż mnie i mojego mistrza łączą łóżkowe relacje. Niestety, Miguel nie zrobił wtedy nic, aby uciąć domysły i naprostować sprawę, a tymczasem plotka rosła i rosła. Z początku niegroźne przypuszczenia co do spraw łóżkowych wpłynęły na to, iż zaczęto kwestionować moje umiejętności - w końcu wszyscy wiedzieli, jaki był Miguel, kto wie, czy nie trzymał mnie przy sobie dla przyjemności, a nauka odbywała się tylko “przy okazji”. Musiałam mocno się gimnastykować, aby o mnie usłyszano i mnie doceniono, w końcu jednak przestałam o to zabiegać, stawiając przed sobą inny cel: osiągnąć coś, co obroni się samo, w czym nie będzie można się dopatrywać ręki Miguela, a jedynie mojej własnej ciężkiej pracy.
Na dzień dzisiejszy mieszkam sama, w małym domu połączonym z pracownią, na skraju wioski kilka dni drogi od Menaos. Wbrew pozorom nadal utrzymuję kontakt z moim nauczycielem - spędziłam z nim wszak więcej czasu niż z własną rodziną i wiele mu zawdzięczałam. Inaczej sprawa ma się z moimi prawdziwymi rodzicami: oni już dawno zerwali ze mną kontakt. Nie podobało im się to, jak bardzo Saar wpłynął na mój charakter i jak daleko było mi do pełnej godności damy, na jaką chcieli mnie wychować. Plotka o romansie dodatkowo pogorszyła sytuację: ojciec nie mógłby wybaczyć zdrady, jaką było dla niego uwiedzenie córki przez przyjaciela z dawnych lat.
Początkowe, oczywiste, prace nad znalezieniem kamienia filozoficznego, porzuciłam na rzecz nowej, dość specyficznej niszy, w której upatrywałam jednak duży potencjał. Próbuję znaleźć zastosowanie alchemii w architekturze. Wiele materiałów można ulepszyć bądź znaleźć dla nich lepsze odpowiedniki, szkło może być twardsze, a zaprawa zastygać pod wodą… Wiadomo, w czym rzecz. Dlatego od pewnego czasu sporo podróżuję, szukając dobrze zachowanych ruin, z których mogłabym pobierać próbki do badań. Do domu wracam co jakiś czas, gdy skończą mi się fundusze, bądź torba zapełni się materiałami do badań.
AKTUALNIE
Jedna z wypraw po próbki była dla mnie szczególnie interesująca. Nie, bym znalazła wtedy cokolwiek ciekawego, gdyż wszystkie zebrane przeze mnie fragmenty cegieł i zaprawy były stanowczo zbyt nowe, by nadawały się do moich badań. Jednak pewnej nocy, gdy już wracałam do siebie, dostrzegłam dziwny rozbłysk na niebie - byłam przekonana, że to spadająca gwiazda i poszłam poszukać miejsca gdzie spadła. Nie znalazłam jednak meteorytu, a natknęłam się na dwie postaci - dziewczynę imieniem Eniko i smokołaka Fenrira. Nasze drogi zmierzały w tym samym kierunku, więc podróżowaliśmy razem. Eniko pochodziła prawdopodobnie spoza Alaranii, gdyż nie potrafiliśmy się porozumieć z nią we wspólnej mowie. Zaś między mną a Fenrirem od samego początku była jakaś dobra chemia, byłam nim bardzo zafascynowana, a on od początku obdarzył mnie zadziwiającym zaufaniem. Nim dotarliśmy do Menaos, dwukrotnie ratował mi skórę i chyba już wtedy straciłam dla niego głowę, zbliżyliśmy się jednak do siebie dopiero w mieście, gdy Eniko nas opuściła i mogliśmy tylko we dwójkę spędzić wieczór i całą noc. Na następny dzień udaliśmy się do mnie - chciałam tym zostawić swoje rzeczy i ruszać dalej, gdyż Fenrir zaproponował odwiedziny u swojego przyszywanego ojca, jednak mężczyźni z wioski zaprosili go na polowanie, dlatego w Sadach zabawiliśmy dłużej. Voro dane mi było poznać dopiero następnego dnia, nie była to jednak długa znajomość - ledwo chwilę porozmawialiśmy, nim mężczyźni poszli do domu, a ja udałam się rozejrzeć po okolicy. Nie wiem, co dokładnie się stało, musiałam trafić na jeden z tych magicznych fenomenów typowych dla Alaranii, gdyż nagle znalazłam się z powrotem w swoim domu. Nie wiedziałam, jak trafić z powrotem do domu Voro, gdyż Fenrir zabrał mnie tam na swoim grzbiecie... A on osobiście już się u mnie nie pojawił. Z pewnym żalem odpuściłam sobie ten temat i zajęłam się swoimi badaniami. Miałam sporo na głowie - zbliżał się odczyt, który mógł mi zagwarantować nie dość, że patent na dotychczasowe odkrycia, to jeszcze finanse na nowe. Odczyt jednak został przyjęty bardzo chłodno, co nie powinno mnie dziwić w Menaos. Musiałam udowodnić swoje tezy przeprowadzając eksperyment na żywo, do tego jednak potrzebowałam świeżych materiałów - by je zdobyć, razem z najemnikiem Kalisem udałam się na poszukiwania do jaskiń niedaleko miasta. Podziemne korytarze były jednak zrujnowane i trafiliśmy w miejsce, gdzie niekoniecznie chciałabym się sama zapuszczać... Tam zresztą spotkaliśmy gburowatego maga, Corvo. Razem z Kalisem zapalili się do pomysłu wyplenienia "zła", które siedziało w tej jaskini, ja jednak wolałam nie brać w tym udziału - zwyczajnie się bałam. Myślałam, że na tym mój kontakt z magiem się zakończy, jednak Corvo skontaktował się ze mną gdy wrócił do miasta. Miałam pomóc mu w rozgryzieniu zagadki mieszkańca tamtej jaskini, nie poznałam jednak finału tej historii - mój towarzysz został ciężko ranny i pomogłam mu na ile mogłam, lecz później zajęli się nim jego znajomi i Corvo jakby zapadł się pod ziemię.
Jakoś zdołałam dokończyć swoje badania, obroniłam postawione tezy i dostałam finansowanie, od którego była uzależniona moja kariera naukowa. Na spokojnie zabrała się za kolejne eksperymenty, które po raz kolejny wymagały ode mnie wypraw do Szepczącego Lasu. W trakcie jednej z takich wycieczek spotkałam elfa, Ezekjela, który od samego początku zapałał do mnie sympatią. Upomniały się jednak o niego demony przeszłości, które ścigał - w wyniku tego został wplątany w walkę i ciężko zraniony, a mnie porwano. Ezekjel uratował mnie z ich rąk i tak naprawdę nasza znajomość miała jakieś szanse rozkwitnąć, jednak on nagle bez słowa zniknął. Wtedy zrobiłam sobie przerwę w badaniach, udałam się do Turmalii, w odwiedziny do swojego mistrza. Wykorzystałam ten czas, by zrobić sobie nowe tatuaże - tym razem na dłoniach - odnowiłam stare znajomości i z nową energią mogłam wrócić do pracy. Miałam przeczucie, że będzie dopisywało mi szczęście.
I nie myliłam się. Prawie cały pobyt w mieście mojego nauczyciela był co prawda dość spokojny i przewidywalny, lecz sama końcówka wynagrodziła mi wszystko, co mogło mnie wcześniej spotkać niemiłego. W ostatni dzień przed wyjazdem wyszłam jeszcze na plażę nazbierać sobie trochę próbek, składników i odczynników, nie spodziewając się ani trochę tego, kogo tam spotkam. Na plaży jednak spotkałam Fenrira. Ze szczęścia popłakałam się jak dziecko, bo chyba dopiero w tamtej chwili dotarło do mnie, ile on dla mnie znaczy. Powiedział mi o wszystkim co się wydarzyło do naszego rozstania: okazało się, że jakaś banda złapała go w niewolę dla jakiegoś kolekcjonera, który interesował się takimi wyjątkowymi postaciami. Jemu jednak udało się uciec, a gdy wrócił do Alaranii, zaraz po odwiedzinach u swojego mistrza zaczął mnie szukać. Byłam przeszczęśliwa, że mogliśmy się znowu zobaczyć. Tamten wieczór spędziliśmy we dwoje, nie wychodząc z wynajętego w karczmie pokoju, na nowo ciesząc się sobą. Następnego dnia mieliśmy udać się do mojego domu w Sadach. Nasze plany pokrzyżował jednak mój znajomy tatuażysta Shan. Zostawiłam u niego moją kasetkę z dokumentami, a tuż przed tym jak miałam ją odebrać, przyszli do niego egzekutorzy mający odzyskać dług z gry w karty i przy okazji mu ją zabrali. W środku były moje patenty i notatki na nowe badania, nie mogłam ich stracić, to był wynik ostatniego roku mojej pracy. Gdy więc tylko dowiedzieliśmy się z Fenrirem, że minęliśmy po drodze tych egzekutorów, zaczęliśmy ich szukać. Jednak jeden z nich zdołał uciec, a gdy złapaliśmy drugiego, wszczął on taki alarm, że zamknięto nas na komisariacie do wyjaśnienia. Zdołaliśmy całe szczęście wyjaśnić co zaszło i mogliśmy podjąć poszukiwania. Dotarliśmy do osoby imieniem Mikael Saszkiawaland - lichwiarza, u którego Shan miał długi. Typek ewidentnie coś kręcił, lecz nie wiedzieliśmy jeszcze co - gdy przyparliśmy go do muru z pytaniami, wezwał swoich ochroniarzy i kazał nam wyjść, lecz dla Fenrira to nie byli żadni przeciwnicy - powalił ich bez wysiłku. Lecz niestety Mika zdołał nam uciec, korzystając z jakiejś magii iluzji czy czegoś w tym stylu. My mieliśmy jednak kolejny trop: były to magazyny należące do lichwiarza i jakiś mężczyzna, z którym miał się on tam spotkać. Jegomość nazywał się Harald i okazał się być typem niezwykle tchórzliwym: myślał, że zarazi się od Fenrira jego smoczą łapą, a mnie przez tatuaże uznał za groźną kryminalistkę. Nic nie udało się z niego wyciągnąć, lecz wtedy pojawił się Saszkiawaland. Nareszcie dowiedzieliśmy się, że nie bronił zabranej mi kasetki przez moje patenty, a przez cyrograf, który w niej nosiłam, a o którym zupełnie zapomniałam, bo nie był mi do niczego potrzebny. Oddałam mu więc go, a w zamian odzyskałam resztę zawartości szkatułki i co więcej dostałam jeszcze na drodze małego szantażu trochę złota i wahadełko alchemiczne. Z tym mogliśmy już wracać do domu. Fenrir zaproponował, że polecimy na jego grzbiecie, lecz okazało się, że podczas niewoli odebrana została mu zdolność przemiany. W podróż do Sadów udaliśmy się więc pieszo, a mój ukochany już obmyślał plan, jak odzyskać utracone umiejętności. Wiązało się to dla niego z kolejną podróżą, dlatego nie zabawił zbyt długo u mnie w domu - ledwo jeden dzień i jedną noc, tyle, ile było nam potrzebne, by chociaż odrobinę nacieszyć się sobą i by on mógł przygotować się do drogi. Opuścił mnie następnego dnia rana, obiecując jednak, że wróci, na co bardzo liczyłam.
Nie trzeba było wiele czasu, by Sady stały się dla mnie za ciasne. Nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca ani motywacji do pracy, zdecydowała się je w końcu opuścić i udać się do Menaos, gdzie wynajęłam pokój w domu asystenta i tam rozmyślałam nad nowym patentem. Gdy zbierałam składniki do przeprowadzanego eksperymentu – wtedy pracowałam nad czymś przeciwko mchu na elewacjach – w szklarniach, gdzie się zaopatrywałam, spotkałam jegomościa imieniem Kaonites. Wtedy nie spodziewałam się jak wielkie zmiany zajdą w moim życiu przez ten jeden moment słabości, gdy podeszłam do niego, aby zapytać o zbierane przez niego rośliny…
Dogadywaliśmy się doskonale – Kaonites miał otwarty umysł, mówił dużo i ciekawie, a i mnie pozwalał rozwinąć się w dyskusji. Szybko się zaprzyjaźniliśmy, a on chyba chcąc mi zaimponować zaprowadził mnie do sierocińca zwanego „Nową nadzieją” – prowadziła go jego znajoma, a w placówce przebywały głównie dzieci zmiennokształtne, które były uczone przyszłego życia w społeczeństwie. Byłam pod wielkim wrażeniem tego miejsca i tego, co opowiedział mi o nim Kaonites. W ramach rewanżu za tę wizytę zaprosiłam go do domu asystenta na obiad, który sama przygotowywałam. Gdy już jednak zjedliśmy i udaliśmy się do wynajmowanego przeze mnie pokoju, cały dobry nastrój prysł – ktoś się do mnie włamał. Wszystko zostało zdemolowane, a część rzeczy skradziona. Ledwo zaczęliśmy to ogarniać, gdy całą sytuacją zainteresowały się sprzątaczki, a one zaalarmowały straż… No i tak trafiliśmy na posterunek, gdzie musieliśmy się zmierzyć z bandą biurokratów i idiotów. Gdy w końcu wyrwaliśmy się z tego miejsca, był już wieczór, zjedliśmy więc kolację i poszliśmy do mnie, by skończyć sprzątać i w końcu odpocząć - Kaonites spał tego wieczoru w moim pokoju, by straż mogła go łatwo znaleźć, bo czymś sobie przeskrobał podczas przesłuchania. Wyniknął z tego dość zaskakujący incydent, gdy chcąc się zrelaksować przygotowaliśmy sobie pewną miksturę, a on wypił jej porcję, która powaliłaby dziesięć osób, a nie doprowadziła do odprężenia. Dopiero następnego dnia udało mu się przezwyciężyć moje dąsy i wytłumaczyć, że to wcale nie było nieodpowiedzialne, bo jego przemiana materii znacznie różniła się od ludzkiej… Wtedy zresztą przypadkiem przyprowadził do mnie Creviego - nastoletniego panterołaka, którego poznaliśmy dzień wcześniej w Nowej Nadziei. Wtedy miałam okazję go lepiej poznać, a był to niezwykle uroczy chłopak, od razu ujął mnie za serce. Przez to pewnie nie miała siły, aby przeciwstawić się pomysłom jego i Kaonitesa, gdy w poszukiwaniach moich skradzionych rzeczy chcieli udać się do Dzielnicy Cudów - miejsca o dość nieprzyjemnej opinii. Tam znaleźliśmy pewien niezwykle cenny podręczniki z moich zbiorów - bardzo ucieszyło mnie odzyskanie właśnie tego przedmiotu, bo był najcenniejszy, a złodziej chyba nie do końca wiedział co trafiło w jego ręce. Cenniejszym znaleziskiem był jednak kawałek tkaniny pochodzący z płaszcza złodzieja, który trafił w ręce Kaonitesa. Nim jednak zrobiliśmy z niego użytek, spędziliśmy naprawdę miłe popołudnie z Crevim - wtedy dowiedziała się o istnieniu jego młodszego brata, Arutio, poznałam też magiczne umiejętności naszego nastoletniego przewodnika… Nie dało się ukryć, zdobył on moje serce i jeszcze mocniej rozbudził moją potrzebę założenia rodziny. W mojej głowie zaczął kiełkować pewien pomysł…
Niestety gdy wieczorem wróciliśmy do mojego pokoju w akademiku, w najlepsze trwało tam przeszukanie. Wściekłam się niemiłosiernie nim Kaonites wyjaśnił mi, że strażniczka wysłana w celu zdemolowania mojego lokum (rozkaz jej mściwego przełożonego, któremu trochę pyskowałam dzień wcześniej…) była jego dobrą znajomą. Całe szczęście udało nam się nie wszcząć żadnej wojny i rozeszliśmy się w przyjaźni.
Następny dzień spędziłam prawie w całości z Crevim i jego młodszym bratem, których obiecałam odwiedzić. Chłopcy byli naprawdę cudowni i nawet się nie spostrzegłam, gdy musiałam już wracać, bo Kaonites przygotowywał jakieś wyjątkowo skomplikowane zaklęcie by odnaleźć człowieka, który zdemolował mój pokój i odzyskać od niego skradzione rzeczy. Był to niezwykły rytuał, do którego wykorzystana została bardzo precyzyjna makieta okolicy miasta, znaleziony skrawek tkaniny i jeszcze kilka innych przedmiotów, które pomogły Kaonitesowi w bardzo precyzyjny sposób odnaleźć jegomościa. Zaraz przenieśliśmy się w jego okolice i doszło do konfrontacji. Okazało się, że jego atak na mnie był rykoszetem - oberwało mi się za to, że kto inny zniszczył jego życie i przywłaszczył sobie jego dorobek. Nie kto inny, jak mój drogi mistrz Saar. Poczułam się zdradzona, miałam ochotę urwać Miguelowi łeb, ale nim udało mi się w ogóle wyjaśnić moją aktualną sytuację, ten człowiek rzucił się na mnie z nożem. Osłonił mnie… Crevi, który zakradł się za nami do pokoju ukrywając się pod zaklęciem iluzji. Przyjął na siebie cios zaczarowanego ostrza, na które nałożony był bardzo silny czar śmierci… Nie było szans, aby pomóc mu w tradycyjny sposób, lecz Kaonites dzięki magii zdołał powstrzymać rozprzestrzenianie się klątwy i co więcej znał sposób, by uratować chłopaka. Zgodziła się na wszystko co zaproponował, bo już wtedy wiedziałam, że Crevi przez te kilka dni stał mi się bardzo drogi i nie mogłabym go tak zostawić. W ten sposób trafiliśmy do Maurii.
W mieście śmierci na początku było nerwowo. Kaonites przeniósł ich do posiadłości swojej ukochanej, liszki Leastafis, i razem z nią postarali się, aby na pewien czas powstrzymać rozwój śmiercionośnej klątwy. Później nadeszła pora na ustalenie dalszego planu - należało stworzyć odtrutkę, na którą białowłosy elf znał recepturę, lecz potrzebował do niej wielu trudnych do znalezienia składników. Najpierw jednak należało wszystko spisać, a Sanaya musiała przygotować się do dalszej podróży - w tym bardzo pomogła jej Leastafis, zabierając alchemiczkę na zakupy. Dziewczyny jednak poza kupieniem niezbędnego sprzętu, w tym na przykład ubrań czy magicznego talizmanu chroniącego przed wrogimi zaklęciami, miały jeszcze czas na znalezienie pamiątek dla Creviego i Arutio, a nawet na wizytę w magicznym ogrodzie stworzonym przez nekromantkę, w którym Sanaya poznała wiele nowych roślin i co więcej mogła wziąć próbki kilku z nich. Czas jednak naglił, szybko wróciły więc do posiadłości, a tam po obiedzie alchemiczka przebrała się w swoje nowe ubrania o bardziej terenowym charakterze i mogła już ruszać razem z Kaonitesem. Po co konkretnie - nie było czasu pytać. Wiedziała tylko, że ich celem były Góry Druidów.
Pierwszy przystanek w ich drodze okazał się być jednocześnie ostatnim - w sumie na całe szczęście. W wiosce niedaleko Drzewa Świata, gdzie szukali przewodnika, który poprowadzi ich dalej, natknęli się na Polinę - ciekawską wieśniaczkę, która bardzo chciała im pomóc, głównie przez to, że Sanaya wcisnęła jej bajkę, jakoby anioł strzegący przejścia do Drzewa był jej ukochanym. Wieśniaczka poprowadziła więc alchemiczkę (Kaonites gdzieś się zawieruszył) do groty, gdzie... no cóż, anioła nie było. Za to okazało się, że Polina to nie jest zwykła ludzka dziewczyna tylko pokusa, która chciała wykorzystać San, aby dobrać się do anioła, który siedział w ukryciu - w końcu do ukochanej na pewno wyjdzie. Tai nie miała innego wyjścia jak przystać na tę współpracę licząc na to, że wszystko dobrze się skończy. I faktycznie tak było, bo nie dość, że dzięki niej anioł zdołał uciec przed piekielną, to jeszcze pomógł uleczyć Creviego - nie było już potrzeby sporządzania odtrutki, a Sanaya wraz z młodym panterołakiem mogła wrócić do Menaos.