Podobno każda dobra historia zaczyna się od tragedii. Ta tragedią się kończy.
Victor Barnes, to tak naprawdę Victor Charles Cavendish. Szlachcic urodzony i wychowany w Demarze, jedynak. Pierwsze lata życia spędził na nauce i zabawie w domu. Miał wszystko, czego dusza zapragnie i jeszcze więcej, jako że zapracowany ojciec nadrabiał brak czasu poświęconemu synowi prezentami, w skład których wchodził na przykład kucyk. Matka zajęta była swoją własną osobą, i nie powinno się jej przeszkadzać takimi detalami, jak pierwsze kroki czy pierwsze słowo jedynego syna. Oboje rodzice uznali, że zatrudnieni guwernanci i guwernantki są o wiele lepszym narzędziem do kształtowania charakteru dziecka i jego edukacji. Oni sami mieli zamiar zainteresować się synem, gdy podrośnie i zacznie rokować na dziedzica majątku.
Victorowi jednak nic nie brakowało, nie był wymagającym dzieckiem. Jako chłopiec był do rany przyłóż, ciesząc nauczycieli i służbę. Inteligentny, roześmiany, pogodny. Chłonął wiedzę, jak gąbka i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, wyrósł na porządne i wykształcone szlacheckie dziecko, idąc do pełnoprawnej szkoły.
Talent przejawiał od zawsze. Rysował na wszystkim, dopóki nie przydzielono mu w końcu nauczyciela rysunku, który ukierunkował talent i niespożytą wenę chłopca, a stamtąd poszło już łatwo. Kradziona harmonijka, później lutnia, by w pierwszych nastoletnich latach odkryć pianino. Wtedy nie liczyło się już nic.
Chłopak rósł, zyskując popularność wśród rówieśników, jako osoba rozrywkowa, utalentowana i, czego nie kryła płeć przeciwna, atrakcyjna. Nie trzeba było wiele czasu, by szlachcicowi uderzyła woda sodowa do głowy. Zamiast uwagi niezbędnej dorastającemu dziecku miał puste uwielbienie niemal obcych ludzi. Victor wyrastał na aroganckiego młodzieńca ze zbyt wielkim ego. Młode dziewczęta przewijały się przez jego komnaty wywołując skandale, a kasyna bogaciły się na pieniądzach wydawanych przez rozrzutne szlachciątko, nim szatyn podłapał pierwsze lekcje kantowania. Jego ogromny talent muzyczny, zamiast bogacić duszę, służył tylko jako narzędzie na salonach. Umiejętności rozwijały się, ale nie dawały spełnienia, i chłopak popadał w coraz większe zakłamanie, próbując żyć życiem, które wszyscy sądzili, że ma.
Miał tylko jednego przyjaciela, jedynego którego traktował poważnie. Tego, który wyciągał go z tarapatów i odprowadzał dziewczęta do domu, nim ich rodzice się zorientowali, że spędziły noc poza domem. Henry praktycznie u niego mieszkał, a Victor ufał mu bezgranicznie, traktując jak brata, którego nigdy nie miał.
Miał siedemnaście lat, gdy po raz pierwszy się zakochał, tak naprawdę. Lara uczęszczała razem z nim do szkoły artystycznej, była malarką. Zdaniem Victora nieziemsko piękna, o bogatej duszy i usposobieniu, które miało go zmienić i wyprowadzić na ludzi. Spotykali się w każdej wolnej chwili, razem się uczyli i odpoczywali. On uczył ją gry na pianinie, ona jego malarstwa, próbując nadać kolor czarno-białym szkicom, w których lubował się chłopak. Związek zaaprobowany przez obie rodziny miał stać się formalny i zmienić jego życie. Cóż, zmienił.
Dwa dni przed umówionym ślubem natknął się na Larę i Henrego w jego sypialni. Wpadł jak zawsze, bez pukania. Jego przyjaciel oficjalnie się z nikim nie spotykał, a Victor nie widywał go z dziewczętami, więc nie sądził, by mógł w czymś przeszkodzić. Poza tym wciąż był u siebie w domu. Trwał w szoku tylko krótką chwilę nim wpadł w szał, atakując „przyjaciela”, którego pobił niemal do nieprzytomności, nim Lara wezwała straże.
Okazało się, że żadne z nich nie miało wyrzutów sumienia, każde wykorzystywało chłopaka w ten sam sposób, dla jego pieniędzy. Przyłapani nie kryli się już ze swoimi intencjami, najwyraźniej nie darząc Victora żadnym szczerym uczuciem. Skrywany związek trwał odkąd przedstawił Larę Henremu, czyli praktycznie od momentu, w którym zaczął się z nią spotykać. Dla chłopaka, który nigdy nie zaznał żadnego szczerego uczucia, utrata dwóch najbliższych osób była ostatnim krokiem w przepaść.
Zabrał, co miał, a właściwie co zmieściło się do podróżnej torby na ramię, bo wychowany w rezydencjach chłopak nie mógł mieć pojęcia o samodzielnym życiu. Wyjeżdżał tylko na polowania, ale teraz bez wahania osiodłał konia i ruszył przed siebie. Był tak zaślepiony żalem i złością, że oprzytomniał dopiero, gdy jego wierzchowiec poddał się, wracając do stępa. Był wieczór, a Victor nie miał pojęcia, gdzie jest.
Pierwsza noc pod gołym niebem nie była łatwa. Okazało się, że absolutnie wszystko wydaje dźwięki i chłopak przesiedział całą noc pod drzewem, wytrzeszczając oczy w ciemności i próbując dostrzec zagrożenie, którego nie było.
Tamta noc mocno na niego wpłynęła. Victor uświadomił sobie, że będąc niemal pewnym o swojej dorosłości, nie miał o życiu najmniejszego pojęcia. Uczył się teraz od nowa, na własnych błędach, a tych było wiele. Musiał sprzedać wszystko co miał, żeby związać koniec z końcem i przetrwać do następnego dnia. W żadnym mieście nie był dłużej niż kilka dni, podróżując ciągle w cieniu własnego lęku i dogasającej złości. Ale nigdy, nawet gdy został na trakcie pobity i okradziony, przez myśl mu nie przeszło, żeby wrócić do domu. Twardy charakter był pierwszą nową rzeczą, którą odkrył. Ciekawość kazała szukać kolejnych.
Po roku był nie do poznania, a po kolejnych dziesięciu sam nie pamiętał o swoim dawnym życiu. Nazywał się teraz Victor Barnes, urodzony w Demarze. Jego rodzice zmarli. Oficjalnie oczywiście. Ci prawdziwi żyli i mieli się świetnie, utrzymując że ich syn zginął na polowaniu. Najwyraźniej przygarnęli Henrego i przysposobili go jako syna.
Nawet to go nie ruszyło, to już nie było jego życie. Miał nowe, lepsze na tyle różnych sposobów, i podobało mu się to. Każdy nowy dzień przynosił coś ekscytującego, kolejną lekcję, kolejną umiejętność, kolejny problem do rozwiązania. Brał każdą pracę, jaką mógł dostać, wiedząc już jak łatwo można stracić wszystko z dnia na dzień. Pomagał w polach podczas plonów, dorabiał u kowala, który nagle stracił czeladnika, zatrudniał się w barach jako wykidajło (tych na szczęście wiecznie było mało, a on nie wyglądał już jak szlachcic z dobrego domu), a nawet pomagał w piekarni, bo szukał pracy, a piekarz pracownika. To wystarczyło. Kiedyś spędził dwa lata w górach na wyrębie i chociaż nie było bardziej wyizolowanego miejsca ani bardziej podejrzliwych i nieprzyjaznych towarzyszy, podobało mu się tam. Każdy miał swoją chatę, niewielką, byle na izbę i kuchnię. Rano wychodzili do lasu i wracali wieczorem. Jedli, pili i szli spać. Następnego dnia to samo. Minął miesiąc zanim „tamci” zaczęli się do niego odzywać i kolejny zanim przestał być „nowym”. I tak czuł się jak w domu. I kurde lubił to. Lubił całe dnie nie słyszeć nic innego niż walenie siekiery w drewno. Do teraz zostało mu to, że agresję lub nerwowość rozładowuje na pieńkach przed chatą; nieważne ile zapasów by miał, zawsze znajdzie się coś jeszcze do porąbania.
Pierwszym dużym problemem w górach okazały się zimy. Nie było nawet sensu wyruszać do lasu. Wszystko było przysypane śniegiem i oblodzone. To były długie miesiące bezczynności, zimnych nocy i starego suszonego mięsa. Ale i to szło przeżyć. Drugim dużym problemem były wilki. Latem zazwyczaj trzymały się z dala. Teoretycznie mężczyźni byli na ich terytorium, ale praktycznie mieli wielkie siekiery i ogniska, więc zwierzęta szukały obiadu gdzieś indziej. Zima doskwierała jednak wszystkim i drapieżniki każdej nocy podchodziły bliżej. Nie dało się przecież przesiedzieć kilku miesięcy w chałupie (w nocy nie ruszali się nawet za drzwi odkąd jednego z nich pożarły wilki, gdy szedł w nocy do wychodka), a chociaż byli nieźle wprawieni w odganianiu drapieżników od osady, wypadki się zdarzały. Większość ginęła, albo jako obiad, albo od poniesionych ran. Niektórzy dochodzili do siebie po dłuższej rekonwalescencji, jak właśnie Victor. Sam nie byłby na tyle głupi by oddalać się poza ścieżkę z pochodni pomiędzy chatami, ale był na tyle głupi, żeby próbować pomóc innemu. Czegoś takiego się nie pamięta. Tylko nagły atak, warkot i szarpanie. Nawet nie ból, ale właśnie to dziwne uczucie bycia ciągniętym we wszystkie strony naraz.
Obudził się po dwóch dniach, opatrzony i szanowany za wyjątkową odwagę. Skorygowałby idiotów, że pokarało go za wyjątkową głupotę, ale ugryziony był pomiędzy barkiem a karkiem i mówił dość niechętnie. Doszedł do siebie jednak wyjątkowo szybko. Zasługi przypisał sanitariuszce, która była najwyraźniej równie utalentowana, co piękna, ale gdy po tygodniu okazało się, że po ugryzieniu nie ma śladu, zaczął mieć złe przeczucia.
W górach nie ma bibliotek, ale tyle ze swojej edukacji pamiętał. Ugryzienie wilka, regeneracja. Gdy doszedł do tego nadzwyczajny węch, Barnes wiedział już, że ma kłopoty. Oczywiście nikomu nic nie powiedział. Jeszcze tego mu brakowało, żeby go utłukli zawczasu; on by tak zrobił. Zamiast tego zaszył się u siebie i już w noc poprzedzającą pełnię, poprzywiązywał się łańcuchami do ścian domu, wbijając w nich dziurę. Siedział tak całą noc i cały dzień. Diabli wiedzieli jak dokładna jest przemiana, mogło go przecież capnąć wcześniej.
„Capnęło” go jednak punktualnie o północy w pierwszą pełnię. I nie przemiana, ale towarzysze. Skuł się sam jak idiota i gdy wpadli do chaty z siekierami, mieli go właściwie podanego na tacy. Jednak nie byli tacy głupi i zorientowali się co się święci. Byli też na tyle bystrzy, by uprzedzić zdarzenia i utłuc niedorośniętego wilkołaka zanim dokona pierwszych szkód. Ale i tak nie zdążyli. Tyle domyślił się po przebudzeniu. Pół wioski wymordowane, pozostała połowa zesrana ze strachu w swoich chatach. Sam sobie nie przypisał zasług, najwyraźniej pojawiła się cała sfora wilków, przywołana zamieszaniem. Próbował dowiedzieć się czegoś u ocalałych, ale musiałby siłą wdzierać się do ich chat, a to wydawało się przesadą. Jak gdyby nigdy nic spakował się więc i zszedł z gór.
Nie był psychopatą, po prostu miał dosyć dramatów, znieczulił się więc na większość z nich. Nie miał wyrzutów sumienia, co trochę go zastanawiało, ale nie niepokoiło. Musiał znaleźć jakiś sposób na przeżycie reszty życia i nie wymordowanie przy okazji okolicy, w której zamierzał się osiedlić.
Nie szło mu to najlepiej. Okazało się, że w pierwsze kilka pełni przemieniał się tylko w wilka. Oczywiście nie było z nim nikogo, kto mógłby mu to powiedzieć, po prostu z czasem zaczął kontrolować swoją przemianę. Omijał miasta, wpadając tylko do bibliotek, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, ale to ciągle były strzępy informacji. Wszędzie pisano o wilkołakach, jak upiornych hybrydach, siejących terror i śmierć gdziekolwiek się nie pojawią. On pamiętał tylko wycie do księżyca, polowanie na sarny i drapanie się nogą za uchem.
Jak wszystko jednak, i to było kwestią czasu. Podczas swojej pierwszej przemiany w wilkołaka był pewien, że umrze. Jak zawsze w okolicach pełni znalazł się w głębi lasu, by nikogo przypadkiem nie skrzywdzić, ale teraz przydało się to też dlatego, że nikt nie słyszał jego wrzasków. Całymi godzinami łamały się wszystkie kości w jego ciele, zmieniały swoje położenie i nastawiały na nowo. Łudził się, że straci przytomność z bólu, ale najwyraźniej podczas przemiany musiał być przytomny. Samej nocy nie pamięta. Jakby cierpiał tylko po to, by stracić przytomność i obudzić się nad ranem nago, umorusany ziemią i krwią. Zwierzęcą na szczęście, sądząc po odpadkach wokół.
Nauczył się więc, że w wilka może się przemieniać kiedy chce i zachowuje wówczas trzeźwość umysłu (a po przehandlowaniu połowy oszczędności na jakiś tandetny, ale działający o dziwo amulet – również ubranie), natomiast podczas pełni i przemiany w wilkołaka… nic go nie chroni. Amulet nie działa, pozostawiając go zawsze nagiego, nie pamięta nic z przemiany, a ta wcale nie jest łatwiejsza z czasem i wspomnienia też nie wracają. Więc takie będzie teraz jego życie.
Ale nie, to jeszcze nie ta tragedia. Z tym sobie jakoś poradził, chociaż czasem mijając jakąś przyzwoitą przepaść, zerkał sobie w dół, gdybając o tym, co dzieje się z niewierzącymi ludźmi po śmierci. I wilkołakami. No i co jakiś czas musiał zmieniać miejsce zamieszkania, jeśli ten raz w miesiącu nie odszedł za daleko, albo jego bardziej rozrywkowa postać postanowiła wrócić w ludzkie siedliska. Powiedzmy, że pięć lat w jednym miejscu to był jego rekord. Ale poza tym był całkiem zadowolony ze swojego życia. Tak, tragedia zaczęła się dopiero, gdy znowu się zakochał.
Miała na imię Iola i pracowała jako sanitariuszka w szpitalu, w którym wylądował po przegranej walce z innym wilkiem. Nie by się do takiej pchał, po prostu miał pecha i natknął się na jakiegoś agresywnego samotnika. Jakieś doświadczenie w walce pod zwierzęcą postacią miał, ale i tak zgarnął manto nim pokonał basiora. Do miasta dotarł ledwo żyw i padł na jakiejś ulicy nim ktoś z litości zgarnął go do szpitala. Wyrzucał sobie skrajnego pecha, dopóki nie zobaczył swojej pielęgniarki. Była piękna. Nie „niezła”, jak zwykł oceniać większość kobiet. Była też od niego dziesięć lat młodsza, ale jak to mówią, wiek to tylko liczba.
Pierwsze podrywy spławiała rozbawionym uśmiechem, widocznie nawykła do takich zaczepek. Dopiero, gdy zaczął wracać do szpitala już po rekonwalescencji, zaczęła traktować go poważnie. A on wpadł po uszy jak gówniarz.
Nie powiedział jej o swojej klątwie, nie widział powodu. Wcześniej mówił, że zaatakował go wilk i było to prawdą, starczy tej szczerości. Raz na miesiąc tylko znikał, wymawiając się wyrębem za miastem. Wracał po dwóch dniach lub dłużej, jeśli miał pecha i musiał gdzieś wylizać rany. Żyli sobie jednak spokojnie, a Iola była szczęśliwie nieświadoma i wszystko było w porządku przez 3 lata. Później kobieta zaszła w ciążę i Victor nagle odkrył, że w tym parszywym życiu coś się jednak dla niego liczy. Miał niemal obsesję na punkcie ciąży Ioli, która z rozbawieniem obserwowała, jak wokół niej biega. Było to dla niej o tyle satysfakcjonujące, że tylko do niej się tak odnosił. Dla każdej innej osoby wciąż był chamem, w najlepszym razie.
Gdy urodziła się Amelia, wydawało się, że nie mogą być szczęśliwsi. Victor zarabiał tyle, że Iola nie musiała pracować, zostając w domu i opiekując się małą. Nie wiedziała czym dokładnie się jej mężczyzna zajmuje, ale poród miała ciężki, więc nie wnikała, ciesząc się nowo narodzoną dziewczynką. Żyli bez ślubu, ale jak pączki w maśle i to powinno mu dać do myślenia. Nikt nie może być aż tak szczęśliwy. To nienaturalne. I natura w końcu upomniała się o swoje.
Amelia pierwszy raz przemieniła się przypadkiem, mając raptem rok. Sam nie wiedział, czy to dobrze, że był wtedy w domu, bo Iola wpadła w czystą histerię. Wrzeszczała tak, jakby sam diabeł pojawił im się w chacie. Amelka w swojej szczeniaczkowej postaci skuliła się przestraszona pod łóżeczkiem, a Victor próbował uspokoić kobietę.
Za cholerę się tego nie spodziewał. I nie dlatego, że zignorował ryzyko. Naczytał się swego czasu sporo o własnej rasie i wszędzie jak byk było napisane, że wilkołakiem można stać się wskutek ugryzienia wilkołaka lub urodzić, gdy OBOJE rodziców są wilkołakami. Więc o ile Iola nie chowała pod spódnicą ogona, byli bezpieczni. Tak, tylko teoria jedno, a szczeniak, który chwilę temu był jego córką – drugie.
Pozostało mu zaparzyć Ioli melisę, wziąć zlęknionego szczeniaczka na kolana i wszystko partnerce opowiedzieć. Spodziewał się, że to nie będzie łatwa rozmowa, oczywiście. Dyplomatycznie jednak milczał, gdy zarzucano mu okłamywanie kobiety przez tyle lat. Zaraz okłamywanie, nie wiedziała, że raz w miesiącu zamienia się w krwiożerczą bestię, która niszczy wszystko, co stanie jej na drodze – to chyba lepiej, prawda? Dowodem było chociażby to, jak teraz reagowała. Czysta panika. A tłumaczył spokojnie, wyjaśniał, odpowiadał na pytania, ciągle obejmując maleńkie wilczątko, które z czasem zasnęło na jego kolanach.
Nie poszło jednak do końca tak jak się spodziewał. Iola jakby nigdy się już nie uspokoiła w pełni. Odmawiała zostawania samej z małą, co najmniej jakby ten szczeniak z mlecznymi kłami mógł jej coś zrobić. Ogryźć pantofle chyba. On musiał pracować, tego nie mogli obejść. Gdy Iola zarządziła, że Victor ma spać na kanapie, zaczął się irytować, a gdy kobieta podnosiła larum za każdym razem gdy Amelka nieświadomie przechodziła z czworaków na cztery łapy, zaczął się wkurwiać. To była ich córka, a ta kobieta zachowywała się, jakby miała w domu potwora. Albo dwa, na dobrą sprawę. Miłość gdzieś się ulotniła, a Victor z każdym dniem był coraz bardziej rozdrażniony zachowaniem Ioli. Z jego strony jednak nic się nie zmieniło. W innych okolicznościach spakowałby torbę i odszedł bez słowa, albo upierdliwą babę przepędził, ale teraz mieli córkę i dla niej musieli się dogadać. Najwyraźniej jednak i na to Iola miała rozwiązanie.
Odkąd został przemieniony, wyczulił mu się nie tylko słuch i węch, ale też instynkt. Coś, co błąkało się gdzieś z tyłu głowy, podsuwając myśli i sugerując rzeczy, których rozsądek nie mógł uzasadnić. Cokolwiek by to nie było, nigdy się nie myliło. Więc gdy pewnego dnia Victor cały dzień nie mógł się skupić na pracy, przez omyłkę prawie zabijając faceta, którego miał tylko nastraszyć, stwierdził, że musi wrócić wcześniej do domu. A gdy tylko podjął tą decyzję, coś kazało mu tam pędzić ile sił w nogach.
Wpadł do chaty, jakby wiedział co się święci. Już na ganku słyszał chlupot wody i skomlenie. Przeciął izbę jak burza, wpadając do łazienki i nawet nie marnując czasu na szok, gdy zobaczył, jak matka jego dziecka próbuje je właśnie utopić w balii. Iola zdrętwiała ze strachu na jego widok, ale zamiast się odsunąć, tym głębiej upchnęła wilczątko pod wodę. A on już się nie kontrolował. Tak jak szedł, tak dopadł do kobiety i odepchnął ją, szybko wyciągając szczeniaka z wody. Tylko wtedy to była już jego maleńka córeczka, nieprzytomna. Na Iolę nawet się nie obejrzał. Wyniósł dziecko do pokoju, rozpaczliwie usiłując przywrócić jej przytomność. To była szansa jedna na milion, że akurat był kiedyś świadkiem tego, jak jeden z jego znajomych uratował topielca. Victor momentalnie zaczął odtwarzać zaobserwowane lata temu ruchy, delikatnie naciskając klatkę piersiową dziewczynki, jednocześnie bojąc się ją stracić i nie chcąc połamać jej żeber. Gdy w końcu zaczęła kaszleć i pluć wodą, popłakał się z ulgi.
Siedział z nią tak jeszcze chwilę, głaszcząc po głowie, uspokajając, zawijając w koc. Dopiero, gdy mała zapytała gdzie jest mama, sam się nad tym zastanowił. Ale w tym samym momencie poczuł woń krwi. Amelię położył spać i dopiero poszedł do łazienki. Nie chciał tego, to był wypadek. Po prostu nie pomyślał o swojej sile i gdy pchnął Iolę, ta uderzyła głową w ceramiczną umywalkę. Mocno.
Ciało zakopał. Dobytek spakował. Córce powiedział prawdę, że mamusia nie wróci. Nie płakała. Miała wtedy dwa lata.
Osiedlili się pod Efne, w całkiem przyzwoitym drewnianym domku, zbudowanym na zlecenie Victora przez jednego z miejskich cieśli. To był koniec jego oszczędności, ale pracę znalazł szybko. Nawet dwie. W ciągu dnia pomagał w stolarni cieśli, który zbudował jego dom. Szybko złapali język. Wieczorami grywał w miejskim barze na pianinie. Nie mógł się powstrzymać. Pił tam raz ze znajomymi i gdy zobaczył instrument, po prostu przy nim usiadł. Ofertę dostał tego samego dnia. A ponadto… cóż. Dorabia sobie poważniejsze pieniądze, gdy tylko jest taka okazja. Zazwyczaj nie musi nawet nic robić, wystarczy, że towarzyszy facetowi, który upomina się o swój dług. Czasem trzeba dłużnikowi przypomnieć dokładną kwotę – ludzka pamięć bywa zawodna.
Do domu wraca więc późno, ale Amelia nie jest wychowywana na dziewczynkę, która kładzie się z zachodem słońca. Zawsze czeka na niego i każe opowiadać sobie o jego dniu, a gdy nie działo się zbyt wiele (lub nie wszystko mógł jej powiedzieć), przychodzi czas na czytanie bajek.
Barnes zdaje sobie sprawę, że córkę rozpieszcza, ale nie zamierza przestać. Uważa, że po tym co przeszła jako dziecko i po stracie matki, potrzebuje jeszcze więcej uwagi. Nazywa ją „księżniczką” i spędza z nią każdą wolną chwilę. Kilka razy nawet była z nim w barze (za dnia) i stojąc dumnie na stołku śpiewała, podczas gdy Victor grał na pianinie. Ponadto mała wyrosła na rezolutną dziewczynkę, która bynajmniej nie wykorzystuje uczucia ojca. Jest inteligentna i bystra, szybko łapie nawet informacje, których nie powinna. Ma też swoje zdanie, mimo że ma dopiero 8 lat. Jest dość poważna przy pierwszym poznaniu, ale wystarczy lepiej ją poznać i okazuje się, że musi się po prostu oswoić. W wilczka nadal przemienia się niekontrolowanie, a Victor ciągle szuka informacji kiedy zacznie przemieniać się w wilkołaka. Problem polega bowiem na tym, że on nie może być przy niej podczas pełni. Wciąż musi znikać głęboko w lesie, wciąż nie wie co się wtedy dzieje i wciąż się nie kontroluje. Myśl, że mógłby zrobić coś córce… Nie. W pełnię siedzi z nią zawsze jedno z dwojga jego przyjaciół, równie specyficznych, jak sam wilk.
Prostytutkę Maggie poznał w okolicznościach, których można się domyślić. Jak zaś przeszło od tego do przyjaźni, trudno powiedzieć, ale jest to jedyna kobieta (poza jego córką), do której Victor ma minimalne zaufanie. Do kobiet ogółem stracił już bowiem jakikolwiek szacunek, uznając je wręcz za obrzydliwe i słabe istoty. Wewnętrznie oczywiście. Zewnętrznie wciąż uważa je za atrakcyjne i chętnie spędza z nimi czas. A Maggie, mimo swojej profesji, jest inteligentna, a co ważniejsze, Amelia ją lubi. A gdy kurtyzana jest… zajęta, pałeczkę przejmuje Seneca, znajomy medyk, którego poznał wkrótce po przeprowadzce do nowego miasta. Facet jest nie w ciemię bity i już za drugą wizytą zorientował się, że Barnes wciska mu kit. Szybko rozpoznał w nim wilkołaka, a co ciekawsze, zupełnie się tym nie przejął. Wręcz przeciwnie, przyjaźnią się, razem piją irazem szukają informacji o tym, jak pomóc Amelii. Póki co jedynym rozwiązaniem są potężne rygle na jej drzwiach i okiennicach. Dziewczynka wie, że tylko raz w miesiącu jest zamykana i że nic jej nie grozi. W końcu… jeśli przemieni się teraz, to jak groźny może być taki mały wilkołak?