[i]"Maorcoille to bestia. Jest wielki jak dwóch chłopów stojących sobie na barkach, ma poroże szerokie na dwadzieścia stóp, pazury jak niedźwiedź i zęby ostre jak szable. Jego troje oczu jarzy się w ciemności jak błędne ogniki. Zabije każdego, kto stanie mu na drodze, lepiej więc nie zapuszczać się w las, gdy jest niezadowolony. A co go może rozzłościć? Niszczenie lasu, brak ofiar, zbyt wielu myśliwych i zbieraczy... Nie wiadomo do końca."
"Maorcoille to opiekuńczy duch lasu - szlachetny młodzieniec, piękny i subtelny jak niewiasta. Pomaga zbłąkanym, ratuje tych, którym rany nie pozwalają wrócić do domu, przegania wilki gdy stają się niebezpieczne. Składamy mu dary, by jak najdłużej utrzymać jego przychylność i podziękować za pomoc, a dziewczyny zanoszą do lasu lalki z trawy przypominające ukochanych, by Maorcoille ich strzegł, gdy udadzą się na wyrąb."
"Maorcoille to bestia i dobry duch jednocześnie. Ma taki sam charakter jak góry i lasy wokół Maagoth - daje pożywienie, schronienie i budulec, ale nie pozwala się rozzuchwalić. Uczy pokory i w swych naukach bywa zarówno okrutny jak i łaskawy, stosownie do zasług. Był, jest i będzie, powstał razem z górami i razem z nimi odejdzie."[/i]
To mnie nazywają Maorcoille. Strzegę tych lasów, nie żądam jednak ofiar, to ludzie wymyślili sobie ten zwyczaj. Nie jestem duchem, bestią ani pradawnym bożkiem. Czy jestem jednak potworem z rogami i ostrymi zębami czy tym pięknym chłopcem... jestem i jednym i drugim. Niestety. To historia tego jak stałem się Maorcoille, opowiedziana od samego początku.
Wioska, z której pochodzę, znajdowała się wysoko w górach, kilka dni drogi od Maagoth, a przy tym równie daleko od siedzib druidów ukrytych w jeszcze wyżej położonych kotlinach. Mieszkali tam głównie drwale z rodzinami i kilku druidów, którzy z jakiegoś powodu woleli być bliżej cywilizacji albo z dala od swoich pobratymców. Nie było jednak wśród nas kryminalistów, to nie o to chodziło w naszym odosobnieniu. Po prostu czasami życie różnie się toczy... I tak przez większość czasu przebywaliśmy w swojej małej, zamkniętej społeczności, bo wyprawy do Maagoth były długie i trudne, a my mieliśmy wszystko, co było nam potrzebne - żywność, odzież, opał. Wszystkiego dostarczała nam Matka Natura, a my nie nadużywaliśmy jej dobroci.
Niewiele dzieci rodziło się w naszej wiosce, moje przyjście na świat było więc wielkim wydarzeniem. Moi rodzice nie byli małżeństwem - w wiosce nie praktykowano tego typu ograniczeń. Wychowywali mnie wszyscy mieszkańcy wioski i dla wszystkich byłem jak syn. Imię nadano mi, gdy osiągnąłem dwa lata - taki panował u nas zwyczaj, podyktowany z jednej strony śmiertelnością noworodków, a z drugiej potrzebą bliższego poznania dziecka, by imię jak najlepiej je opisywało. Tak zostałem Mniszkiem, od mniszka lekarskiego, gdyż miałem włosy żółte jak jego kwiaty i lekkie jak dmuchawce, a na dodatek odznaczałem się bardzo dobrym zdrowiem. Gdy byłem bardzo mały nie sprawiałem kłopotów większych niż każde inne dziecko na tym etapie dojrzewania. Lecz później zaczęła doskwierać mi samotność. Nie, by mnie zaniedbywano, wręcz przeciwnie, byłem cały czas otoczony wianuszkiem dorosłych, którzy chcieli przekazywać mi swoją wiedzę, doświadczenie, rozmawiać ze mną i dokładać kolejne cegiełki do tego jakim miałem stać się dorosłym. Nie miałem jednak żadnego rówieśnika, nikogo z kim mógłbym porozmawiać jak równy z równym, z kim mógłbym się bawić i mieć swoje tajemnice. Na dodatek wioska stawała się dla mnie za ciasna. Chciałem poznać lasy, góry, te wszystkie miejsca o których słyszałem, ale nigdy ich nie widziałem. Mój głód wiedzy po części zgasił jeden z druidów, ucząc mnie magii - to pochłaniało większą część mojego dnia i nie pozwalało się nudzić, gdyż mój nauczyciel był bardzo wymagający, a jego sposób rzucania zaklęć dość nietuzinkowy. Inkantacje przez niego stosowane przypominały śpiew, krótkie piosenki, które można było wykonać nawet w wielkim pośpiechu. Znając podstawowe linie melodyczne, słowa i związki mogłem nawet sam próbować się rozwijać, bez pomocy ksiąg, chociaż wymagało to wiele wysiłku i działania metodą prób i błędów. W czasach mojego dzieciństwa nie zaprzątałem sobie tym głowy, gdy jednak byłem już znacznie, znacznie starszy, miałem mieć pod dostatkiem czasu, by się doskonalić... Tymczasem pod swe skrzydła wziął mnie jeden z zielarzy, ucząc mnie ludowej medycyny i lekarstw, które dawał nam las. W końcu jednak i to nie wystarczyło. Byłem ledwie młodym mężczyzną wedle standardów mojej rasy, gdy zaczęły się moje kilkudniowe samotne wycieczki w las. Czasami po prostu włóczyłem się po okolicy, rozmawiałem ze zwierzętami, wspinałem się po drzewach, zbierałem owoce. Od święta zdarzało się, że kogoś spotkałem, lecz bałem się podchodzić do obcych - nie wiedziałem nawet jak zagaić rozmowę. A gdy raz się ośmieliłem, bo dziewczyna którą obserwowałem wydawała mi się sympatyczna i niegroźna, ona uciekła z krzykiem, rzucając we mnie kamieniami. Wtedy nawet nie wiedziałem, że bała się mnie tylko przez to, że byłem mężczyzną, który zakradł się do niej stanowczo zbyt cicho, by mieć czyste zamiary.
Nim napytałem sobie biedy w wiosce pojęto, że ciągnie mnie do innych ludzi. Różnie na to reagowano: jedni suszyli mi głowę, że po co mi to, że w miastach lęgnie się zło i występek i życie zgodnie z naturą jest dla mnie najlepsze, inni zaś rozumieli, że jestem młody i każdy w moim wieku chce wiedzieć i doświadczać więcej. Pod swe skrzydła wziął mnie wtedy jeden z myśliwych, nauczył mnie strzelania z łuku, zastawiania sideł, odnajdywania drogi w lesie. Powiedział mi też wiele o ludziach z miasta i choć niczego mi nie zabronił, przestrzegł mnie, że nie warto tam chodzić. Jego posłuchałem i przez moment był ze mną spokój...
Pewnego dnia jednak w swej włóczędze dotarłem do Maagoth. Miasto zrobiło na mnie zniewalające wrażenie. Długo kryłem się wśród drzew i podziwiałem je zachodząc w głowę jak można budować domy tak wielkie i wysokie, tak ciasno i topornie. Z jednej strony widok mnie odstręczał, a z drugiej fascynował. Widziałem chodzących ulicami ludzi ubranych tak barwnie, że aż oczy od tego łzawiły, a umysł podpowiadał, że są trujący jak kolorowe żaby drzewne. Lecz jednocześnie byli tak piękni, a blask bijący od biżuterii i wypolerowanych guzików tak bardzo nęcił... Podszedłem bliżej, by móc im się lepiej przyjrzeć, tego dnia jednak nie odważyłem się postawić stopy w Maagoth. Wróciłem do domu z sercem ciężkim od rozterek, jakie zrodził w nim widok miasta. By uniknąć pytań dorosłych coraz częściej wychodziłem do lasu, lecz mój mentor, myśliwy, spostrzegł zmianę, jaka we mnie zaszła. Prosił bym uważał, lecz ja byłem zbyt pewny siebie, jak to młodzian, i nie posłuchałem. Chciałem tylko lepiej się przyjrzeć, lepiej słyszeć, lepiej poznać to miejsce... Podchodziłem coraz bliżej aż w końcu wszedłem w ulice miasta. Nie myślałem, że poruszanie się tam będzie takie trudne, ogarnął mnie strach, gdy ta ludzka rzeka porwała mnie ze sobą wgłąb zabudowań. Nie potrafiłem jednak i chyba też nie chciałem się wydostać. Jak owad ciągnący do mięsożernej rośliny o pięknych barwach i upojnym zapachu, lecz o tym jak dałem się zwieść dowiedziałem się stanowczo, stanowczo za późno. Wszystko było dla mnie takie wyjątkowe, piękne. Gapiłem się na ludzi obwieszonych barwnymi materiałami, biżuterią, na konie z pięknymi rzędami, na wystawy sklepów, w których prezentowano przedmioty, które widziałem pierwszy raz w życiu. Nie byłem zupełnym dzikusem, nie łapałem ludzi za ubranie i nie kradłem, bo wiedziałem czym jest pieniądz i czego mi nie wolno... A przynajmniej wiedziałem to z grubsza, bo wiele rzeczy pozostawało dla mnie niewiadomą. Miasto opuściłem przed zmrokiem, zupełnie wyczerpany psychicznie, lecz podniecony do granic możliwości. Chciałem tak wrócić.
Przez kolejne dni wracałem do Maagoth, chłonąc atmosferę tego miejsca i wiedzę jak gąbka. Moja fascynacja graniczyła z obsesją, zacząłem rozważać czy nie opuścić rodzinnej wioski, chciałem stać się jednym z mieszkańców tego miejsca, ubierać się tak jak oni, mieszkać i żyć. Zdawało mi się, że moje dotychczasowe życie było takie nudne i bezbarwne... Później musiałem zapłacić za moja odwrócenie się od korzeni wysoką cenę.
Dopiero gdy było za późno zrozumiałem co widziała Ariana, gdy na mnie patrzyła, lecz wtedy, gdy wyciągnęła do mnie rękę i zaprosiła do siebie, nie wyczułem żadnego podstępu. Była piękną i uśmiechniętą maginią, ciepłym głosem powiedziała, że widzi iż nie jestem stąd i zaproponowała mi, bym się u niej zatrzymał, bo ma wielki dom, gdzie miejsca starczy dla wszystkich. W wiosce czyniliśmy tak samo w stosunku do zbłąkanych wędrowców, więc jej propozycja wydawała mi się naturalna. Nie wiedziałem wtedy, że mieszkańcy miast są bardziej samolubni niż my i to wcale nie było dla nich normalne zachowanie. Ariana była jednak w stosunku do mnie szczodra - dała mi własny pokój, nakarmiła mnie i zabawiała rozmową. Upiła mnie słodkim winem, w którym nie poczułem gorzkiego smaku środków nasennych, przekonany, że to posmak alkoholu. Bo ona nie widziała we mnie podróżnika, któremu trzeba było pomóc - widziała przybłędę, o którą nikt nie zapyta. Na dodatek odznaczałem się młodością i urodą, o którą jej chodziło.
Przebudzenie po tym jak mnie uśpiła było przerażające. Leżałem rozkrzyżowany na kamiennym ołtarzu, a na moim obnażonym torsie wymalowano wzory jasno kojarzące się z czarną magią. Ariana oświeciła mnie, co się ze mną stanie, gdy nie przestawałem drżącym ze strachu głosem zadawać pytań - miałem zostać poświęcony po to, by ona mogła być nadal młoda i piękna, bo jako ludzka kobieta odczuwała upływ lat znacznie dotkliwiej niż ja. Nie mogłem zrobić nic, by temu zapobiec, choć szarpałem się tak bardzo, że otarłem sobie nadgarstki do krwi… Symbole wymalowane na moim ciele zaczęły się rozgrzewać i parzyć, lecz nie mogłem przed nimi uciec. Byłem tak przerażony, że pamiętam wszystko jak przez mgłę… Ktoś krzyczał. Nie Ariana, jakiś męski głos. Mówił coś, że nie wyszło, coś o braku równowagi. O gniewie Matki. Magini z początku milczała, a potem nagle stęknęła, zaniosła się histerycznym śmiechem, płaczem, zaczęła wyć. Im głośniejsza była, tym ja czułem większy ból. Aż w końcu jakby rozerwało moje ciało…
Zabiłem Arianę. I jej pomocników też. Czułem pierwotny, nieokiełznany gniew, szał, musiałem go ugasić krwią, ukarać tych, którzy go wzniecili. Zabiłem wszystkich, zniszczyłem wszystko. A potem uciekłem między drzewa, w miejsce, które było moim domem… Lecz to nie byłem ja. Nie tylko ja, głównie nie ja. To on, to stworzenie, które wykonywało wolę Matki Natury. Bałem się go, lecz czułem, że mnie uratowało. I że zostaliśmy ze sobą związani na zawsze. Wydawało mi się, że to była kara za to, że chciałem wyrzec się lasu. Poczułem odrazę do samego siebie i rozpacz tak silną, że znowu obudziła ona drzemiącego we mnie potwora. Szybko nauczyłem się, że moje negatywne emocje go budzą: strach, gniew, rozpacz… Bałem się wrócić do siebie. Przecież mogłem całą wioskę przemienić w zgliszcza. Nie mogłem ryzykować, bałem się. Uciekłem wysoko w góry, znalazłem miejsce, w którym się zaszyłem, lecz nie przebywałem tam długo. Musiałem jeść, pić. Wiedziałem jak przeżyć w głuszy, to nie był problem. Zacząłem jakoś sobie radzić, znalazłem sobie schronienie, przygotowałem legowisko… Unikałem cały czas ludzi, lecz zdarzyło się raz czy dwa razy, że komuś pomogłem, bo nie mogłem patrzeć obojętnie na tych, co zbłądzili w górach czy mieli jakiś wypadek. A czasami trafiałem na kłusowników czy bandytów. Mój strach albo gniew niejednokrotnie budził siedzące we mnie stworzenie.
Tego dnia trafiłem na mężczyznę, który miał nieszczęście wsadzić stopę w pułapkę na niedźwiedzie. Zapadał zmrok, a on opadał już z sił. Poszedłem mu pomóc. Patrzył na mnie jakbym był duchem.
- Maorcoille? - zwrócił się do mnie, a ja tak dawno do nikogo nie mówiłem, że nie umiałem i w tym momencie wydusić z siebie słowa. Przekrzywiłem pytająco głowę, jak pies, on jednak gapił się na mnie przerażony i nic więcej nie powiedział. Poszedłem po kij, którym rozchyliłem szczęki pułapki, a potem pomogłem mu wstać.
- Maorcoille - wezwał mnie po raz kolejny. - Wiedziałem, że istniejesz, wiedziałem… Wysłuchałeś moich modlitw, jestem ci tak bardzo wdzięczny…
Nie wiedziałem, co on bredził…
Odpowiedź nadeszła kilka miesięcy później, wraz ze starym magiem, którego znalazłem ciężko pobitego i okradzionego na skraju drogi, wśród rozrzuconych wokół rzeczy, które nie zadowoliły zbirów. Zająłem się nim, by nie zrobili tego za mnie padlinożercy. Opatrzyłem go, zająłem się raną na głowie, która mogła być śmiertelna i gdy był już zdrów przyniosłem wody, by go ocucić. Gdy nagle otworzył oczy był już w pełni świadomy i przytomny. Spojrzał na mnie jakby zobaczył ducha.
- Maorcoille - powiedział. Już zdążyłem do tego w miarę przywyknąć, oswoiłem się z tym imieniem.
- Ależ historia, uszczypnij mnie… Ała! - krzyknął, gdy faktycznie to zrobiłem i syknął, gdy poruszył swoim obolałym ciałem. - Ty jesteś prawdziwy! To ty, Maorcoille? Staroelficki strażnik lasu?
Zaskoczyły mnie jego słowa, ale skoro tak mówił, to nie zamierzałem się kłócić. Kiwnąłem głową, a on zaczął się miotać wokół, jak ryba wyrzucona na brzeg. Coś mamrotał do siebie, a ja go próbowałem zrozumieć. W końcu spomiędzy rozrzuconych wokół rzeczy wyciągnął flet, który nie spodobał się zbirom.
- Proszę - powiedział szybko, podając mi go. - Proszę, przyjmij to, nie mam nic cenniejszego…
Trochę zaskoczył mnie jego słowa, ale wziąłem od niego flet. Był niezbyt fikuśny, mały - akurat do moich rąk i ust. Spróbowałem na nim zagrać - miał ładny dźwięk. Mag widząc moją reakcję ucieszył się i chyba nawet poczuł jakąś ulgę.
- Proszę, to dar za to, że mi pomogłeś. Gdy tylko dotrę do miasta…
Zagłuszyłem go grą na flecie. Ta muzyka mnie rozweselała. Wstałem i nie przestając grać wróciłem do lasu. O magicznych właściwościach instrumentu dowiedziałem się później, ale i tak nie przestawałem na nim grać.
Od tego momentu zacząłem zwracać uwagę na to co opowiadali ludzie w lesie, co mówiły zwierzęta. To co robiłem nie przechodziło bez echa. Ludzie połączyli ze sobą fakty i stworzyli nową legendę. Maorcoille - ducha lasu, który się przebudził i pilnował swej dziedziny. Wkrótce zacząłem znajdować małe kapliczki i ofiary zostawione tam by przebłagać tego niby ducha. Jako że chodziło o mnie, cóż, przyjmowałem to co tam było, wybierając jednak rzeczy, na których mi zależało. Złoto - po co mi ono? Lecz jedzenie… nie mogłem pogardzić chlebem, którego smaku nie czułem dziesięciolecia ani słodkim winem, które rozgrzewało i przypominało o domu. Zabierałem też lalki, bo podsłuchując zbierające jagody dziewczyny dowiedziałem się, że to na dobrą wróżbę dla ich ukochanych, bo wtedy będę ich pilnował. I tak przyjąłem rolę, którą mi nadano, stałem się Maorcoille, choć wcale tego nie chciałem…
Los leśnego bożka skazał mnie na nieznośne i bolesne życie w odosobnieniu, chociaż... Czasami zdarzały się wyjątkowe osoby, które zostawały przy mnie na dłużej niż tylko kilka chwil, aż wyprowadzę je z lasu. Wśród nich, całkiem zresztą niedawno, była pewna driada, Sonea. Ona... zobaczyła mnie, gdy przemieniałem się z bestii w swoją naturalną postać, a mimo to się mnie nie zlękła. Wręcz przeciwnie, uważała, że moja potworna strona jest urocza - nazwała mnie "wilkołosiem". Dała mi jagody i świergotała jak mały polny ptaszek. Z początku trochę nie byłem jej pewny, bo wcześniej każdy uciekał na widok bestii, a ona tak beztrosko zaczęła rozmowę. Okazało się, że ona po prostu taka była - miła, przyjazna, radosna. Pocieszała mnie, gdy powiedziałem, że jestem krwiożerczym potworem, a potem zaczęła się zachwycać moimi włosami, tak po prostu. Została ze mną kilka dni, nim ruszyła w dalszą drogę. Żegnałem się z nią z ciężkim sercem, bo była pierwszą osobą od bardzo dawna, do której się zbliżyłem, lecz ona szukała swojej przyjaciółki - driady imieniem Frigg - nie śmiałem więc jej zatrzymywać. Obiecała jednak, że zajrzy do mnie w drodze powrotnej i to mnie bardzo ucieszyło. Zrobiłem sobie jej lalkę, taką samą jak składano mi w ofierze, by mieć po niej jakąś pamiątkę - we włosy kukiełki wplotłem najładniejsze piórka, jakie znalazłem wśród drzew. A potem moje życie wróciło do dawnej rutyny, gdy dnie spędzałem na patrolowaniu lasu, śpiewaniu zaklęć i grze na flecie...
AKTUALNIE
Raz znalazłem w lesie kobietę. Była ranna i nieprzytomna, zaniepokoił mnie jej stan, więc ją uleczyłem. Dobrze, że to zrobiłem, bo gdy ledwo doszła do siebie, zwierzęta ostrzegły mnie o pojawieniu się w lesie myśliwych, którzy byli niebezpieczni i zbliżali się w naszym kierunku. Uciekłem razem z nią. Zaczęła pytać co się stało i powiedziałem jej to, co przekazały mi ptaki: że ktoś mnie ściga i muszę tych ludzi przepędzić. Zdecydowała się mi pomóc, bo chyba nie wierzyła, że sam dam radę… Faktycznie sam bym nie dał rady, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem co mnie czeka - tylko tyle, że kłusownicy mnie szukają, ale to zdarzało się często. Gdy jednak śledziliśmy ich z Indigo - właśnie tą ranną, milczącą kobietą - dowiedzieliśmy się, że kierował nimi mag, który chciał mnie pojmać żywcem, aby wykorzystać moją moc w jakimś rytuale. Nie mogłem ich przepędzić, bo by wrócili. Zaczęliśmy więc polowanie na drapieżnika. Wielokrotnie podchodziliśmy obóz i wracaliśmy wylizywać rany. Wróg był zawzięty i miał wiele atutów - zesłał na nas deszcz i burzę, ogień, zastępy kłusowników, a nawet szalonego wojownika, który nie bał się żadnego wyzwania, zginął jednak z ręki Indigo w niezwykłej walce. Raz było prawie blisko - mag pojmał mnie, gdy byłem przemieniony w bestię, pozbawił mnie przytomności w potężnym rytuale. Zginąłbym, gdyby nie głos Indigo, który przywrócił mi zmysły i wyciągnął mnie z czeluści tamtego czaru. W szale zabiłem wtedy wszystkich w obozie… Albo prawie wszystkich, bo Indigo nie zrobiłem krzywdy, a i sam mag zdołał uciec. Poszliśmy jednak jego śladem i dopadliśmy go w labiryncie podziemnych korytarzy. Tam spróbował drugi raz tej samej sztuczki, lecz my byliśmy sprytniejsi. Zaszliśmy ich od tyłu, Indigo rozprawiła się z kłusownikami i uczennicą maga, którą przebiła mieczem jak włócznia, a ja jako Maorcoille zrobiłem porządek z czarnoksiężnikiem. To był dla nas koniec walki… Ale też koniec naszej znajomości, bo Indigo musiała ruszać w dalszą drogę, a ja niestety wiedziałem, że nie mogę jej zatrzymać… Liczę jednak, że jeszcze ją spotkam, bo stała mi się bliska.