Jestem Aiwei, pozostali druidzi zwą mnie jednak Wiesiołkiem. Mój pierworodny syn nosi imiona Arhuna Thorvaldsdottir Widugast, a jego matką była Allen z Shari. Historia ta ma tyczyć się mego syna, by jednak wszystko zachowało swój porządek, muszę zacząć od tego jaki związek tworzyliśmy z Allen. Byliśmy małżeństwem, co nie powinno nikogo dziwić skoro mieliśmy ze sobą potomstwo, i chociaż był to związek zaaranżowany przez jej rodziców i najstarszego druida z naszego chutoru, ja szczerze pokochałem moją żonę i bezwarunkowo oddałem jej swe serce. Przed ślubem widziałem ją przez czterdzieści dni, zaś między tym jak zostaliśmy małżeństwem a narodzinami naszego syna spędziliśmy ze sobą osiemdziesiąt trzy dni. W błędzie jest jednak ten, który myśli, że Allen urodziła nieślubne dziecko innego mężczyzny, z którym spała przed naszym poznaniem się. Prawda była trochę bardziej skomplikowana, gdyż mimo iż byliśmy małżeństwem, nie mieszkaliśmy pod jednym dachem. Rodzina Allen jak i ona sama nie zgodzili się na jej przenosiny do chutoru, twierdząc iż zbyt wiele za sobą zostawi - dom, rodzinę, znajomych, pracę - a na dodatek nie nadaje się do życia w dziczy i są to dla niej zbyt ciężkie warunki. Uszanowałem ich wolę i zadeklarowałem, iż w imię dobra naszego małżeństwa to ja przeniosę się do miasta, nie było mi jednak dane spełnić tej prośby. Miasto dosłownie wysysało ze mnie życie. Zawsze gdy tam przebywałem, otaczał mnie jednocześnie harmider i przejmująca cisza. Stukot, terkot, krzyki, gwar rozmów, a w tle pustka - nie szumiały drzewa, nie szeleściły owady w poszyciu, wszystko stało w kamiennym bezruchu. Pełne kurzu i pyłu powietrze mnie dusiło. To było do zniesienia przez dzień czy dwa, bo z reguły nie przebywałem dłużej w mieście, dlatego myślałem, że z czasem się przyzwyczaję. Bardzo się myliłem, gdyż z czasem było jeszcze gorzej. Byłem zmęczony, skołowany i rozdrażniony, nie było ze mnie żadnego pożytku i tylko przeszkadzałem Allen. Ten stan się pogłębiał, czułem jak serce zaczyna mi telepać w piersi, szybko straciłem apetyt i męczyły mnie mdłości. W końcu musiałem prosić Allen o wybaczenie i wrócić do lasu. Zrozumiała, choć już wtedy była brzemienna, przyznała nawet, że może woli widywać mnie rzadziej, a w dobrej kondycji niż mieć przy sobie cały czas umęczonego starca. Pokonany wróciłem więc między drzewa i przyznam, że jeszcze nim dotarłem do chutoru, poczułem, jak serce mi się uspokaja, a skurczone płuca rozluźniają się i znów mogę oddychać. Zupełnie jakby to tętnienie życiowej energii lasu napędzało krew w moich żyłach. I tak to trwało: Allen została w mieście, a ja w dziczy i tylko odwiedzałem ją tak często jak tylko mogłem. To ja odebrałem poród - jako druid byłem dobrym medykiem i najlepszym akuszerem w okolicy. Pozwoliłem, by to Allen nadała imię naszemu pierworodnemu i tak został on Arhuną. Dwa dni później wróciłem do chutoru, zostawiając syna pod opieką matki.
Przez cztery lata Arhuna dorastał w mieście, a ja widywałem go przy okazji odwiedzin u Allen albo w te nieliczne dni, gdy to ona przybywała do chutoru. Od kiedy nasz syn skończył pierwszy rok życia, nalegałem, bym to ja i pozostali druidzi zajęli się jego edukacją - wyczuwałem u niego tę specyficzną magiczną więź z lasem, a otaczająca go aura emanowała blaskiem, który chciałem rozwijać, by mógł służyć słusznej sprawie. Allen przystała na moje nalegania i w dniu czwartych urodzin syn zamieszkał ze mną w chutorze. Teoretycznie miał przebywać pół roku w lesie, a pół w mieście, ten układ działał jednak tylko kilka lat, bo gdy jeszcze Arhuna był mały, matka miała na niego jakikolwiek wpływ, im bardziej jednak dorastał, tym mocniej stawiał na swoim. Był ledwie nastolatkiem, gdy zadecydował, że na stałe przenosi się do chutoru. Allen miała do niego trochę żalu, ale zgodziła się na ten układ, a my - druidzi - byliśmy w głębi ducha bardzo zadowoleni. Z okazji tego, że pozostał z nami, zgodnie z tradycją naszego chutoru nakazującą nadawać nowe imiona w najważniejszych chwilach życia druida, nazwałem go Thorvaldsdottir, co oznacza "młoda gałąź dębu".
Arhuna szybko rósł i niezwykle łatwo i szybko przyswajał wiedzę, był dla nas cennym nabytkiem i byłem dumny, że mój syn ma taki talent. Przy okazji odczułem ulgę, że nie odziedziczył po mnie skazy w postaci niemożności przebywania w mieście - może było to zasługą tego, że tam się wychowywał w pierwszych latach swego życia. Zadziwiało mnie tempo i zapał z jakim uczył się medycyny i gdy był już młodym mężczyzną, zapytałem w czym tkwi jego sekret. Długo kręcił i szukał odpowiednich słów, a na koniec powiedział, że po prostu to czuje i nie jest w stanie tego wytłumaczyć. Dodał, że obcując tak blisko z mechanizmami życia czuje się, jakby był na swoim miejscu. Tym bardziej podziwiałem syna, że jego motywacja płynęła tak głęboko z serca. Kolejnym moim powodem do dumy z Thorvaldsdottira było to, jak radził sobie z magią. Już w bardzo młodym wieku zdecydował, że oprócz zaklęć typowych dla druida chce wiedzieć więcej. Zafascynował go świat duchów, gdyż jak twierdził był naturalnym następstwem życia, i zgłębiał go na ile mógł, szybko jednak zastrzegł, że to co oferują mu druidzi z naszego chutoru mu nie wystarczy - zrozumiałem, że gdy dowie się wszystkiego, opuści nas i miałem czas się na to psychicznie przygotować. Allen już dawno przestała przejmować się naszym pierworodnym synem. Oddaliliśmy się od siebie w naturalny sposób i nie pomogła nawet dwójka dzieci, które urodziły się gdy Arhuna był już dorosły - one pozostały z matką w mieście, a swego starszego brata druida wręcz się obawiały, bo dziwnie wyglądał i umiał rzeczy, które nie były dla nich do końca jasne. Dla matki był prawie jak obcy, tak samo zresztą jak ja, więc jego wyprawa w świat tylko we mnie wywołała jakiekolwiek emocje i rodzicielski żal na myśl o opuszczeniu przez pisklę gniazda. Przez to rozluźnienie więzi Thorvaldsdottir przez moment zamierzał nawet odrzucić imię Arhuna, kategorycznie mu tego jednak zabroniłem - matka to matka, nieważne co się o niej myśli. Jego gniew ustał, gdy wyruszył na swoją wyprawę w celu zgłębiania spirytualizmu. Nie wrócił do naszego chutoru przez następne pięć dziesięcioleci.
Te pół wieku było w moim życiu przełomowe. Druidzi wśród których dorastałem mieli mi do przekazania olbrzymią wiedzę, która jednak tylko częściowo pokrywała zakres moich zainteresowań. Opuszczałem ich potrafiąc już całkiem nieźle władać nad naturą, mając mocne podstawy z dziedziny medycyny (wielka zasługa mego ojca), sztuki życia w dziczy i z mętnym pojęciem w wielu innych dziedzinach. Chciałem dalej się kształcić i, cóż, poznać też smak wolności. Byłem jeszcze bardzo młody gdy opuszczałem chutor i wielu rzeczy miałem okazję doświadczyć po raz pierwszy. Nie było to takie do końca złe, bo przez kilka lat zdołałem się po prostu wyszaleć i jedyne, co mi zostało po tamtym burzliwym okresie, to silna skłonność do niezobowiązujących romansów trwających nie dłużej niż kilka dni. Brakowało mi typowego dla druida poszanowania wartości rodzinnych, tłumaczyłem sobie, że to przez to, że nie miałem dobrych wzorców. Ojciec bezgranicznie kochał matkę i był jej wierny, lecz ona zupełnie go nie szanowała i prawdę powiedziawszy jestem skłonny kwestionować, czy moja najmłodsza siostra faktycznie była siostrą pełnej krwi. Nie zamierzałem jednak dochodzić prawdy, skoro Wiesiołek sam nie był tym zainteresowany.
Swojego mistrza z dziedziny magii ducha znalazłem w samotni w górach. Nie wybrał tego miejsca z własnej woli, ludzie jednak za bardzo się go bali, by mógł zamieszkać w wiosce. Zdziwiła go moja prośba, wypowiedziana tak po prostu: nauczaj mnie, a w zamian ja podzielę się swoją wiedzą. Od razu na to przystał. Był człowiekiem, więc moja nauka trwała jakieś trzydzieści lat - tyle, ile on jeszcze żył. Wiele mnie nauczył - nie tylko przekazał mi całą swoją wiedzę z dziedziny magii ducha, ale również poznałem związaną z tym teorię na temat dusz, czasu, istot, które mogę spotkać na swej drodze. Próbował przekonać mnie do stosowania rytuałów, ja jednak od dawna czarowałem przy pomocy rozkazów i nie potrafiłem już tego zmienić, niemniej jakąś wiedzę książkową zdołał mi wbić do głowy. Jedyne, co było związane z rytuałami, a czego nauczyłem się z chęcią, to śpiew alikwotowy. On w ten sposób rzucał zaklęcia, a ja po prostu sobie śpiewałem, czasami też w ten sposób medytowałem - te dźwięki w niesamowity wręcz sposób relaksują i wyciszają. Po jego śmierci bardzo okrężną drogą wróciłem do chutoru, z którego pochodziłem.
Prawie nie poznałem Thorvaldsdottira, gdy stanął przede mną po tych pięćdziesięciu latach. Wyraźnie zmężniał i dojrzał, jego charakter się ukształtował, zapuścił włosy i wytatuował sobie całe ciało, a jego aura nabrała dźwięków, których wcześniej nie słyszałem. W przeciągu kilku miesięcy stał się wśród nas wielkim autorytetem dzięki wiedzy nabytej w podróży. Nie przesadzę, gdy powiem, że wręcz stał się sławny w okolicy - pewną zasługą było z pewnością to, że jako jeden z nielicznych druidów tak często bywał w mieście. Z jego powodu nasz chutor zaczęli odwiedzać ludzie, którzy chcieli porozmawiać ze zmarłymi krewnymi, posłuchać jego historii, poprosić o przysługę. Wbrew pozorom on nie zawsze się zgadzał, zwłaszcza w kwestii wywoływania duchów - mówił, że nie wolno bezpodstawnie zawracać zmarłych z ich drogi, trzeba być odpowiedzialnym za swoje czyny. Byłem z niego bardzo dumny.
Arhuna zniknął nim przeminęło jedno ludzkie pokolenie. Wrócił, gdy odeszły już dwa kolejne.
To nie było tak, że zniknąłem nagle, Aiwei jednak ze względu na swe ojcowskie przywiązanie inaczej postrzegał niektóre rzeczy. Nie widział, że znikam na coraz dłużej i czasami nie ma mnie całe dnie ani w chutorze, ani w mieście. Zbytnio mi ufał, więc moje zniknięcie zauważył dopiero, gdy nie wróciłem przez wiele lat.
W tym czasie żyłem z watahą górskich wilków. Czułem silną więź z tymi stworzeniami i zdaje mi się, że ten los był mi przeznaczony od samego początku. Podziwiałem te piękne stworzenia z daleka podczas podróży. Wiem, że kiedyś obroniły mnie przed inną watahą, która się na mnie czaiła, a ja spłacam takie długi. Pewnej nocy obudziłem się i po prostu wiedziałem, że coś jest nie tak. Wstałem i poszedłem wiedziony instynktem, aż do miejsca, gdzie kłusownicy znęcali się nad jednym z samców ze stada, które śledziłem. Skutecznie przepędziłem tamtych ludzi i zostałem sam na sam z rannym wilkiem.
- Nie wiedziałem, że taki mizerny leśny duch jak ty może mieć taką siłę - odezwał się do mnie w swojej mowie. Użył w stosunku do mnie miana "Widugast", starego określenia na duchy strzegące lasu i jego mieszkańców przed śmiercią. Zrozumiałem, dlaczego to stado wcześniej mi pomogło - uważali, że jestem dla nich dobrym znakiem, tą parą bocianów, która wije gniazdo na dachu stodoły.
- Mizerny leśny duch potrafi nie tylko przegonić paru obdartusów - przechwalałem się, zakasując rękawy, by uleczyć jego rany. Było to trudne i kosztowało mnie tyle siły, że na koniec straciłem przytomność, ale gdy się przebudziłem, czuwało nade mną kilka wilków ze stada, którego członka uratowałem.
I tak zostało. Stałem się częścią ich społeczności, chociaż zajmowałem wśród nich dziwną pozycję - wedle ich standardów byłem małym, słabym, łysym samcem, więc w hierarchii dyndałem gdzieś na szarym końcu, z drugiej jednak strony zdarzało się, że miałem głos na równi z alfą i chociaż kpiono z mojej fizycznej słabości, doceniano magiczną potęgę. Dobrze wspominam te lata, wilki wiele mnie nauczyły o obowiązku, dyscyplinie, szacunku. Odbudowałem w sobie szacunek do instytucji rodziny i społeczeństwa.
Wilk, którego uratowałem, nosił imię Vertai, co oznacza "obrońca". Gdy się poznaliśmy pełnił rolę samca beta, a z czasem awansował na alfę. Dobrze się dogadywaliśmy, chociaż nadal lubił mi wypominać, że jestem łysym pokurczem. Widziałem w nim swoją bratnią duszę i on traktował mnie tak samo. Nadszedł jednak czas, gdy miał odejść z tego świata, a od początku było powiedziane, że chociaż mogę, to nie wolno mi zawracać dusz z tej drogi. Vertai poprosił mnie jednak, by mógł po śmierci ze mną zostać. Zgodziłem się, to wiązało się jednak z wykluczeniem ze stada. Powiązałem ze sobą jego duszę i oskórowałem jego ciało, by przez fizyczny kontakt wzmocnić więź między nami. W ten sposób zyskałem najwierniejszego towarzysza, o którego nawet nie śmiałby prosić. Razem wyruszyliśmy w drogę, która po wielu latach miała zaprowadzić mnie z powrotem w rodzinne strony.
Znowu nie poznałem Thorvaldsdottira, gdy wrócił do domu. Jego spojrzenie zmatowiało jak u osoby, która nabrała mądrości i doświadczenia, sama jego postawa świadczyła o sile i majestacie. Co więcej przybrał nowe imię - Widugast, gdyż tak zwracał się do niego widmowy wilk, który stał się jego opiekuńczym duchem.
Po raz kolejny świat zaczął kręcić się wokół niego, przypomniały sobie o nim nawet jego dawne kochanki, które on jednak bez skrupułu odtrącał, mówiąc tylko, że to już przeszłość (większość z nich i tak miała już mężów). Zaryzykowałbym stwierdzenie, że w końcu wydoroślał i stał się druidem, na jakiego go wychowywaliśmy. Myślałem, że teraz w końcu osiądzie wśród nas na stałe, jednak on znowu wyszedł któregoś dnia z chutoru i nie wrócił. Tym razem już nigdy więcej go nie zobaczyłam.
W Saurii pociągało mnie chyba to, że zupełnie jej nie imponowałem. Nie liczyło się to, że byłem druidem, medium, lekarzem, nawet to, że byłem najzwyczajniej w świecie uważany za przystojnego na swój dziki sposób i kobiety z miasta wprost za mną szalały. A ona tak bardzo mi się podobała - do tego stopnia, że chciałem ją zdobyć za wszelką cenę. Zalecałem się do niej ze wszystkich sił, ona jednak okazywała mi bardzo umiarkowaną przychylność i potrafiła nawet wyciągnąć za argument nazwiska kobiet, które uwiodłem za młodu i którym złamałem serce. Powtarzała, że nie dołączy do mojej kolekcji trofeów. Jej wypominki jakby ściągnęły mi na głowę jedną z kobiet, z którymi kiedyś sypiałem, a do której nic nie czułem - elfią wiedźmę Vitarię, która po prostu któregoś dnia przyszła do chutoru, bo usłyszała, że wróciłem i myślała, że odnowimy dawną znajomość. Ja byłem niezainteresowany, a ona nieustępliwa, ale chyba dzięki temu udało mi się w końcu zdobyć Saurię - zobaczyła, że nie rzucam słów na wiatr i przeszłość zostawiłem za sobą. Przyjęła mnie i byłem wtedy naprawdę szczęśliwy, nie umiałem jednak pozbyć się Vitarii, która przekonywała mnie, że nadal mnie kocha i przez to nie mogę jej tak porzucić. Mogłem i zamierzałem - liczyła się dla mnie tylko Sauria. Jeszcze nie zdobyłem się na to, by wyznać jej miłość, obiecałem jednak, że póki jestem z nią, nie będzie żadnej innej, a ja ceniłem sobie dane słowo i bardzo szanowałem Saurię, mogła być więc pewna mojej prawdomówności, choć nadal nie umiałem odpędzić od siebie wiedźmy z dawnych lat. W końcu powiedziałem jej w dość obraźliwy sposób, że nic dla mnie nie znaczy i nie znaczyła - osłupiała, ale chyba w końcu do niej dotarło. Powiedziała, że rozumie i w takim razie chce się ze mną pożegnać. Objęła mnie, usłyszałem wtedy jak szepcze zaklęcie, spod którego nie zdołałem się wyrwać. Poczułem, jak mój umysł spala się jak suchy jesienny liść. Później długo nie pamiętałem nic.
Obudziłem się nagi, nakryty skórą Vertaia, koło mnie leżała Vitaria, a nade mną stała Sauria. Nie rozumiałem co zaszło i nie pojmowałem, dlaczego driada próbuje mnie zabić samym wzrokiem. Wszystko docierało do mnie jak przez warstwę szkła, nie wzbudzało żadnych emocji, przemyśleń. Gdy nagle jakimś sposobem odzyskałem władzę nad sobą, wszystkie wydarzenia dotarły do mnie ze zdwojoną siłą. Spędziłem noc z Vitarią, chociaż zupełnie tego nie pamiętałem. Sauria jednak już o wszystkim wiedziała, elfia wiedźma dopowiedziała jej resztę i ja już nie miałem nic do powiedzenia. Pośpiesznie się ubierając próbowałem jej powiedzieć o tamtym zaklęciu, przeprosić, wyjaśnić. Zachowywałem się bardzo gwałtownie, używałem słów, które nie przystają druidowi. Długo nie zapomnę spojrzenia, jakim obdarzyła mnie Sauria - jednoczesnego żalu i dzikiej furii. Mogłem wyjść z siebie i stanąć obok, a i tak nie przekonałbym jej do swojej wersji historii, gdyż w jej oczach byłem taki jak kiedyś - lekkomyślny, bez honoru i bez szacunku dla kobiet. W nagłym potoku myśli zrozumiałem, jakie zaklęcie rzuciła na mnie Vitaria - chciałem pokazać działanie klątwy Saurii, udowodnić jej, że to nie była moja wina, lecz ledwo wyciągnąłem do niej rękę, ona krzyknęła "nie zbliżaj się do mnie!". Później uchwyciły mnie konary drzewa poruszanego jej wolą. Nie byłem w stanie walczyć z siłą, jaką wzbudził w niej gniew. Jeszcze próbowałem się opierać, przemówić jej do rozsądku i błagać o szansę, lecz w jej zielonych oczach nie było dla mnie przebaczenia. Wykrzywiona w pogardzie twarz driady i jej łzy gniewu była ostatnim widokiem przed tym, gdy drzewo zamknęło mnie w swym wnętrzu na sto lat i jeden dzień, bym więcej nie mógł skrzywdzić Saurii.
AKTUALNIE
Sto lat i jeden dzień były dla mnie jednocześnie mgnieniem oka i wiecznością. Dąb utrzymywał mnie na kruchej granicy między życiem a śmiercią, gdyż nie mógł pozwolić bym umarł w jego wnętrzu, lecz jednocześnie nie zamierzał mnie rozpieszczać. To była kara, co z jednej strony rozumiałem, a z drugiej nie umiałem się z nią pogodzić - nie dostałem szansy by się wytłumaczyć i chociaż fakt, iż współżyłem z Vitarią był niepodważalny, tak moja świadomość podczas tego aktu była już kwestią sporną. Przed poddaniem się i popadnięciem w szaleństwo powstrzymywały mnie jedynie powtarzane jak modlitwa plany tego, co uczynię, gdy już będę wolny. Chciałem wszystko naprawić...
Gdy minął odpowiedni czas i nadszedł moment mojego uwolnienia, dąb pękł, a ja w jego wnętrzu usłyszałem ten dźwięk tak głośno, jakby to moja czaszka rozpadła się na kawałki pod wpływem jego nacisku. Mogłem jedynie trwać w bezruchu i czekać na to, co będzie dalej... Na moment chyba straciłem przytomność, a przywróciło mi ją uderzenie o ziemię. Wtedy po raz pierwszy od stu lat nabrałem powietrza w płuca... to było straszne. Bolesne, trudne, męczące, przerażające. Powrót do żywych okazał się trudny, bo moje ciało przez te sto lat gdy pozostawało w uwięzieniu, oduczyło się wszystkiego, co wcześniej było dla niego oczywiste. Nie wiem jak doszedłbym do siebie, gdybym nie Rumi - dziewczyna, która miała wątpliwą przyjemność być w okolicy, gdy zostałem uwolniony. Choć tamten dzień pamiętam jak przez mgłę, wiem, że wiele jej zawdzięczałem, choć mieliśmy problem się dogadać - Rumianek okazała się być dziewczyną bardzo wrażliwą i kruchą, której dobre serce nie pozwalało jej jednak porzucić obcego w potrzebie, nawet jeśli ten swym krzykiem doprowadził ją do łez. Była tak dobra, że nawet zabrała mnie do siebie, bym mógł ozdrowieć. Po drodze przyjęła pod swój dach jeszcze jednego gościa - wojownika imieniem Ronin. Podróżnik był niezwykle interesującą osobą, z którą doskonale mi się rozmawiało, zdawało mi się iż nie pochodził z Alaranii, gdyż jego poglądy, chociaż niezwykle spójne i urzekające, nie były typowe dla tego rejonu Łuski Prasmoka. Niestety nie mogłem pozostawać w towarzystwie Rumi i Ronina zbyt długo - próbując się jak najszybciej uleczyć i wrócić do pełni sił korzystałem z zaklęć w sposób nierozważny, który w połączeniu z działaniem mych tatuaży zwrócił na mnie uwagę świata duchów, dla których wyglądałem jak konające stworzenie, którego magiczne siły migoczą rozpaczliwie, starając się utrzymać w świecie żywych. By nie zamienić domu swej dobrodziejki w nawiedzone miejsce, musiałem ich opuścić. Ruszyłem w drogę, chcąc naprawić błędy przeszłości.
Okazja ku temu nadarzyła się wkrótce. Natrafiłem w lesie na dwie driady - Sylje i Soneę. A później... Spotkałem Saurię. Wprost nie mogłem w to uwierzyć. Padłem przed nią na kolana i w końcu miałem okazję się jej wytłumaczyć i przeprosić za to co zaszło... Ale to niewiele pomogło. Rozumiałem ją - dla niej minęło sto lat, na pewno zdarzyło się w jej życiu tak wiele rzeczy, że być może nawet mnie zapomniała... A my mieliśmy zresztą inne kłopoty na głowie. Zdziczały las, ludzie z miasta niszczący faunę i florę, zagubione dziecko... Było tego wiele. Tak wiele, że nie było kiedy porozmawiać. A gdy nadarzyła się okazja, Sauria odeszła. Nie zatrzymywałem jej, bo wiedziałem, że ona chciała być sama. Później jednak i tak odszedłem od Sylje i Sonei, bo nie mogłem o niej zapomnieć. Nie zastanawiałem się nawet wtedy nad tym, że szukamy niszczycieli lasu, zaginionej dziewczynki, które brat poprosił nas o pomoc. Po prostu musiałem iść za Saurią. Ale i tak jej nie odnalazłem...