Ach... Rapsodia! Miasto cudów, elfów, czarodziei i ludzi. Nad budynkami z białego i różowego marmuru przepływa czyste, pięknie pachnące, rześkie powietrze. Na skrzyżowaniach ulic skrzą się w słońcu różnorakie fontanny, z których każdą można by podziwiać przez długi czas. Pośrodku miasta jest naturalne jezioro, z którego powierzchni wyłania się wielka wyspa. Na niej stoi Pałac czarów, z murami z białego marmuru, jest idealną siedzibą dla władczyni, oraz dwunastu rządzących czarodziejek. Miasto, będące prawdziwym rajem na ziemi!<br><br> W tych dniach jednak nikt nie świętował. Jedna z członkiń najwyższej rady Rapsodii, siostra Rapsodii VIII Wielkiej, miała siostrę imieniem Lara, która z niewyjaśnionych przyczyn pewnego dnia zemdlała. Z początku nie uznano tego za nic poważnego, jednakże gdy incydent się powtórzył, uzdrowiciele dokładniej zbadali kobietę. Jak się nagle okazało, nie była to żadna choroba. Kobieta po prostu była w ciąży. Kiedy to odkryto, była już w trzecim miesiącu. W zasadzie nie byłoby to niczym nadzwyczajnym, gdyby nie to, że Lara nie miała męża. Nikt też nie zauważył wokół niej żadnego adoratora. Było to dość problematyczne, gdyż kobieta, która utraciła swą cnotę, a przy tym nie była w jawnym związku, musiała liczyć się z konsekwencjami. Co innego, gdyby była chłopką, gdyż wtedy nie byłoby wokół tej sprawy żadnego szumu. Lecz w takim wypadku jej reputacja w Pałacu, oraz w ogóle na dworze została poważnie zszargana. Nie musiała co prawda obawiać się o dziecko, które w cywilizowanej Rapsodii było bezpieczne, lecz sama musiała pożegnać się całkowicie ze wstępem do Pałacu. <br><br> O całej sprawie głośno było po całej Rapsodii. Dowiadywał się o tym każdy, kto choćby w mieście tylko nocował. Gdy sprawa dotarła do pewnego kawalera, będącego wysokim rangą oficerem stacjonujących w mieście oddziałów Rododendronii, postanowił on przyznać się przed radą do postępku, którego w rzeczywistości nie popełnił. Zrobił to, ponieważ znał Larę od dawna i było mu jej żal. To mocno nadszarpnęło również i jego reputacją, jednakże gdy dowiedziano się, że dziecko Lary jednak będzie mieć oboje rodziców, w dodatku będących po ślubie, to cała sprawa mocno przycichła, a tematy rozmów skierowane zostały ku nadchodzącemu weselu Lary, oraz Roana.<br><br> Niestety, przyszła matka dziecka zachorowała mocno w ostatnim miesiącu ciąży. Zaklęcia wspomagające jej organizm niewiele pomagały, gdyż nie chciano zaszkodzić dziecku. Sama Lara mówiła, że woli oddać życie za to, by jej dziecko mogło żyć. Mimo tych zapewnień, czarodzieje i czarodziejki umyślnie raz za razem zwiększali moc używanych zaklęć, bo widziano jak Lara gaśnie z dnia na dzień. Całe miasto wpadło ponownie w ponury nastrój, nie wyłączając Roana. On właśnie cierpiał najbardziej, bo choć w rzeczywistości pokochał Larę, to nie był w stanie zrobić dla niej nic więcej poza powiedzeniem dobrego słowa.<br><br> Pewnego dnia nadszedł dla niej czas rozwiązania. Lara po długim czasie narodziła syna, którego jedna z uzdrowicielek trzymała na rękach. Chłopiec płakał głośno, co świadczyło o tym, że jest zdrowy.<br> - Daj mi je... - powiedziała Lara słabym głosem. - Chcę je potrzymać.<br> - To chłopczyk. - oznajmiła uzdrowicielka, po czym włożyła płaczące dziecko w ręce matki. Lara chwyciła chłopca, po czym ten przestał płakać, rozpoznając matczyny dotyk. <br> - Będzie się nazywał... Sargybinis. - oznajmiła Lara, po czym uśmiechnęła się. Imię to znaczyło tyle, co "kamienny", czy też w żargonie "obrońca". Kobieta najwyraźniej chciała, by został żołnierzem. Po ledwie paru minutach okazało się, że to jej ostatnie życzenie - Lara odeszła z uśmiechem na ustach, oraz dzieckiem na rękach. Nie pomogły nawet zaklęcia, które działały z pełną mocą od chwili narodzin dziecka. Lara odeszła na zawsze.<br> <br> Rycerz został wtedy jedynym prawowitym rodzicem dla małego chłopca. Przez parę pierwszych lat życia Sargybinisa zajmowały się nim piastunki w odpowiednich warunkach, podczas gdy Roan otrzymał do użytku własną niedużą posiadłość w pobliżu. Roan starał się jak mógł, by chłopczyk dobrze się rozwijał. Respektował ostatnią wolę Lary, zamierzał wychować go na wojownika. Co prawda, nie obyło się bez sprawdzenia, czy cała ta magia, której użyto na matce przed porodem, odbiła się w jakiś sposób na chłopaku. Jednak Sargybinis, wbrew wszelkiej logice, przejawiał do magii antytalent, a jedynym, co mu w z nią wychodziło, było jej szukanie. To tylko utwierdzało Roana w postanowieniu odnośnie przybranego syna. Miał być Obrońcą.<br><br> Obrońcy to wyspecjalizowana kadra wojowników konnych. Ich zadaniem w bitwie jest nie gruchocząca szarża na przeciwnika, lecz podjazdy i ucieczki spod szeregów wroga, mające na celu prowokowanie do ataku. Natomiast gdy wróg uderza, Obrońcy tworzą szyki defensywne przed swoimi oddziałami dystansowymi. Bowiem zarówno strzelcy, jak i magowie, nie najlepiej radzą sobie, gdy wpada na nich z impetem piechota albo konni.<br> Obrońcy znani są z tego, że niewiele korzystają z kopii, którą posiadają tylko nieliczni z nich, a zamiast niej noszą ze sobą tarczę, która powierzchnią przewyższa prawie czterokrotnie zwykłe tarcze. Jest doskonała przeciw odpieraniu prawie wszystkich ataków, szczególnie wtedy, gdy Obrońcy ustawią się w żywy mur. Ściana tarcz jest tak skuteczna, że oddziały atakujące przeważnie wycofują się, chcąc znaleźć drogę naokoło. Daje to strzelcom mnóstwo czasu do przeprowadzenia skutecznego ostrzału.<br><br> Jednak teraz, gdy nie trwała żadna wojna, Obrońcy, których nie było bardzo wielu, rozjeżdżali się po państwie, do przydzielonych posterunków. Stawali się wtedy zwykłymi konnymi, z normalnymi tarczami i przypasanymi mieczami, lecz gotowymi w każdej chwili zjechać się, aby bronić pierwszej linii w armii. Taki właśnie los przeznaczony był młodemu Sargybinisowi.<br><br>Roan wychowywał chłopca w swojej posiadłości w Rapsodii. Nie była wcale duża, ale nie zabrakło tam służby, więc nie przeszkadzało to bardzo. W końcu chłopak miał być żołnierzem, nie powinien przywyknąć do luksusów. Mimo to w pierwszej kolejności nauczył go zasad dworskich, czyli jak zachowywać się na zamku, jak jeść, jak mówić. W końcu był bliskim krewnym samej Rapsodii VIII. Od tamtej pory chłopak uczył się nie tylko tego, co potrzebne jest wiedzieć wszystkim ludziom, a również i tego co tyczyło się polityki. W końcu był ważną osobą i byłoby nietaktem, gdyby trzeba mu było gdzieś na ważnych spotkaniach tłumaczyć wszystkie polityczne zawiłości. <br><br> W wieku ośmiu lat Sargybinis otrzymał na urodziny sprzęt wojskowy, składający się z broni treningowej, dopasowany do niego rozmiarem. Razem z Roanem zaczęli pierwsze wojskowe ćwiczenia. Chłopcu podobało się to, co robili i tak naprawdę była to pierwsza rzecz, którą robił aż tak instynktownie. Już teraz widać było, że Lara się nie pomyliła. Szczególnie dobrze radził sobie z parowaniem i odbijaniem ciosów mieczem, tarcza jednak nie bardzo przypadła mu do gustu. Roan jednak przyłożył do tego ogromną wagę, gdyż zależało mu, by Sargybinis rzeczywiście został Obrońcą. Chłopak starał się, jak mógł, jednak dalej lepiej radził sobie z mieczem.<br><br> Gdy miał lat trzynaście, Roan ofiarował mu młodego rumaka bojowego. Był już po treningach, więc nie było obaw, że chłopiec po prostu z niego spadnie, gdy koń się czegoś wystraszy. Nauczono go, jak obchodzić się z końmi, jak się nimi zajmować oraz jak zdobywać ich zaufanie. Dopiero gdy już to opanował, zaczęto go trenować w jeździe konno. Sargybinis bardzo szybko sobie to wszystko przyswajał, nie było większych problemów z nauką. Gdy miał lat osiemnaście, nauczył się, jak walczyć w siodle tak, by z rumaka nie spaść. Była to niezwykle przydatna umiejętność, bo czasem walka na własnych nogach to za mało. <br><br> Mniej więcej tak minęło dzieciństwo Sargybinisa. Osiem następnych lat jeszcze szlifował swoje umiejętności, po czym nareszcie gotów był przyjąć zaszczytny tytuł Obrońcy. Został pasowany na prawdziwego rycerza. Roan był z niego wielce zadowolony. Co prawda, cała ceremonia była mało oficjalna, lecz młodemu wojownikowi to wystarczyło.<br><br> Jako że w tych czasach Rapsodia i Rododendronia nie prowadziły żadnych działań wojennych, to Sargybinis miał pozostać w zamku do czasów wojennych, jeśliby miały takie nastąpić, lub dopóki nie przejmie funkcji oficera po swoim ojcu. Czas ten, miał poświęcić całkowicie na naukę dowodzenia, która miała w przyszłości wspomóc go w jego zawodzie. Jednak teraz nauka Sargybinisowi szła bardzo opornie. Marzył o tym, by opuścić mury miejskie i wyruszyć w świat. Po roku nauk zadecydował, że będzie żył jak zwykły Obrońca, czyli pojedzie patrolować obszary wokół jednego z posterunków. Decyzji tej nie przyjęto zbyt dobrze, lecz sam Sargybinis był dostatecznie wysoko urodzony, by móc samemu o tym zadecydować. Najbardziej szkoda było tak naprawdę Roanowi, który nie chciał się rozstawać z synem. Sargybinisa jednak niewiarygodnie ciągnęło do świata, którego jeszcze niewiele widział. Młody wojownik wkrótce wyruszył w świat.<br><br> Miejsce, do którego się udał, wydawało się przechodniom być dość przeciętne. Zwyczajna wieża strażnicza, o grubych murach, stojąca niedaleko granicy terytoriów. Nic szczególnie nadzwyczajnego. Parę komnat, jadalnia i niewielka zbrojownia. Stajnia, w której pasą się dwa konie należące do strażników. W wieży stacjonuje niewielka załoga, licząca sobie ledwie kilku żołnierzy. Wszyscy nie byli szczególnie dobrze wyszkoleni. Ot, ludzie od poboru opłat, straszący tylko wyglądem. Raz na jakiś czas objeżdżali teren, w poszukiwaniu jakichś uchyleń od prawa, czy też jawnego jego łamania. Nie sprawiało to jednak, by cokolwiek znajdywali, bo były to na tyle rzadkie i regularne objazdy, że potencjalni złoczyńcy mogli obrabować całą okolicę, poczekawszy po prostu jeden dzień po patrolu. Na szczęście okolica była nader spokojna, a złoczyńców nie było ani widać, ani słychać.<br><br> Tak czy siak, była to pierwsza strażnica, jaką na swojej drodze napotkał Sargybinis. Było to już parę dni jazdy, więc już wcale nie tak blisko Rapsodii. Obrońca zadecydował, że pozostanie w niej przez jakiś krótki okres czasu, przed wyruszeniem w dalszą drogę. Może tydzień, może dwa. W tym czasie zamierzał pełnić funkcję strażnika granicznego, pomagając stacjonującemu tu niewielkiemu Rododendrońskiemu oddziałowi.<br> Jednakże obrońca został przyjęty tu niezbyt miło. Nie żeby oczekiwał pokłonów, czy czegoś w tym rodzaju, ale zaskoczyło go, gdy ludzie ze strażnicy obchodzili się z nim tak po prostu, tak jakby nic w ich szeregach nie znaczył. Sargybinis nie wyjawiał im swojego pochodzenia, zresztą wcale nie widział takiej potrzeby. Nie miało to większego sensu, choć nie był przyzwyczajony do takiego... normalnego traktowania. Nie zaoferowano mu również żołdu, lecz służbę w zamian za wyżywienie i niewielkie pieniądze. Obrońca wkrótce zauważył, że zwykli żołnierze z tej strażnicy otrzymują nie tylko jedzenie, ale i normalne wynagrodzenie. Być może dlatego, że nie spodziewano się dodatkowych wydatków, lecz w jego opinii było to po prostu wyzyskiwanie go.<br> W tej kwestii akurat się nie pomylił. To właśnie jemu wyznaczano najbardziej niewdzięczne zadania. Sprzątanie stajni, czy czyszczenie kuchni jednogłośnie przydzielono właśnie jemu. Oprócz tego, to właśnie jemu kazano jeździć na patrole, dzięki czemu cała reszta żołnierzy mogła nie robić nic.<br><br> Sargybinis szybko zechciał wyjechać stamtąd jak najszybciej. Zdecydował jednak zaczekać z tym do czasu, aż otrzyma żołd. Pieniędzy nie miał ze sobą bardzo dużo, a dodatkowe monety na pewno mu się jeszcze przydadzą. Żołd przydzielano akurat tego dnia kiedy tam przyjechał, toteż do następnej zapłaty trzeba było poczekać pełny tydzień. <br><br> Obrońca najwięcej czasu spędzał na patrolach. Przeprowadzał je codziennie, przez długie godziny obserwując okolicę. Czasami nawet robił to dwa razy w ciągu jednego dnia, co do tej pory się nie zdarzało. Sargybinis w ten sposób odsuwał się od trudniejszych i mniej przyjemnych zadań, samemu tylko jeżdżąc konno. Było to w sumie najbardziej przyjemne zadanie, które spotkało go podczas tego postoju. Niestety, rzeczywiście okolica była aż nazbyt spokojna i nie działo się zupełnie nic. Sargybinis w ogóle nie miewał okazji by przetestować swoje długo nabywane umiejętności w praktyce. Trochę tego żałował, ale nie rezygnował z zakładania pancerza, który uznał za bardzo potrzebny.<br><br> Na ósmym patrolu, czyli dnia piątego, Sargybinis pojechał dalej niż zwykle. Po zrobieniu normalnego objazdu, Obrońca skierował konia w drugą stronę niż zazwyczaj, czyli w stronę granicy. Sargybinis po prostu nie chciał jeszcze wracać do strażnicy, a wiedział, że i tak nikt go nie sprawdzi. Poza tym, zamierzał pojechać tą drogą ponownie, już po zwolnieniu z czasowej pracy na strażnicy. Uznał, że uprzednie zbadanie terenu nie jest wcale złym pomysłem.<br> Po przekroczeniu granicy, Obrońca zdjął tarczę z pleców. Teren, na który wjeżdżał nie należał do nich, więc nie wiedział, czego można się spodziewać. Gdzieś po bokach drogi mogli kryć się rozbójnicy, lub ktoś inny, pragnący obrabować wędrowca. Wolał móc szybko zasłonić się przed atakiem, jeśliby miał on nastąpić.<br><br> Jak na razie jednak nie działo się nic. Sargybinis jechał po prostu głównym traktem z wyciągniętą tarczą. Jednak po tej stronie granicy okolica najwyraźniej była równie spokojna, co po tamtej. Obrońca nie do końca wiedział, czego szukał, kiedy tu przyjeżdżał. Może najbliższej wioski, albo strażnicy? Chciał może poznać obyczaje tutejszych? To raczej był zwykły impuls, który sprowokował go do złamania rutyny.<br> Sargybinis zadecydował o zjechaniu z traktu, jako że obok niego pojawiła się mała, lecz zdecydowanie wydeptana polna dróżka. Obrońca najwyraźniej po prostu świadomie pakował się w kłopoty. Co z tego, że zjeżdżał nie wiadomo gdzie? Coś po prostu zmusiło go do zjechania tam, lecz nie do końca wiadomo co.<br><br> Wtem usłyszał cichy szelest, gdzieś dalej. Może było to tylko zwierzę, ale Sargybinis nie miał co do tego pewności. Mogło to być wszystko. Dźwięk powtórzył się, jednak tym razem rozległ się jeszcze cichy dźwięk wyginanego drewna. W sekundę później powietrze przeciął świst, a Obrońca wiedział już, że w jego stronę leci strzała, lub bełt. Wyprostował rękę z tarczą i zasłonił się przed nadlatującym pociskiem. Rozległ się metaliczny brzęk, gdy grot strzały prześlizgnął się po metalowym okuciu. <br><br> Obrońca zeskoczył z konia, bo wiedział, że na wierzchowcu dużo łatwiej będzie go trafić. Tarczę ustawił przed sobą, kierując ją w stronę, z której nadleciał pocisk. Upewnił się, że miecz można łatwo wysunąć, po czym szybko ruszył do przodu, z nadzieją na złapanie strzelca. W tej chwili widok jeszcze zasłaniała mu roślinność, poza tym nie wiedział dokładnie gdzie szukać. <br> Tuż przy drodze, zaledwie parę stóp od miejsca gdzie zostawił konia, była niemal niewidoczna z zewnątrz polanka. Sargybinis patrząc zza tarczy, dostrzegł gdzieś na jej brzegu młodą dziewczynę. Stała w lekkim, ale pewnym rozkroku, ze skupieniem celując w niego ze sporego łuku. Broń sama w sobie wyglądała okazale, wykonana z dużą pieczołowitością, ale Obrońcę najbardziej zaniepokoiły strzały. Groty były z ciemnego, najpewniej twardego metalu, jednak zakończone pięcioma bliźniaczymi końcami. Coś takiego umożliwia strzale na przebicie się głęboko w ciało, a nawet na przejście na wylot. Nawet opancerzony człowiek może w wyniku takiego strzału mocno ucierpieć.<br> Sama dziewczyna natomiast nie wyglądała groźnie. Była przeciętnego wzrostu, niczym zwyczajna kobieta. Nie miała mocno zarysowanych mięśni, przez co wydawała się trochę wątła. Oprócz tego wydawała się być jeszcze chuda, w porównaniu z innymi kobietami. Miała za to nadzwyczaj długie włosy, które sięgały jej aż do pasa, a były w kolorze ciemnych migdałów. Kształty jej ciała również były nadzwyczaj urokliwe, co najmniej w jego opinii. Miała skupiony wyraz na twarzy, a na widok zbrojnego mężczyzny chyba trochę zagniewany. Obrońca zauważył też, że jej oczy są w różnych kolorach, jedno błękitne, a drugie zielonkawe. Gdy Sargybinis ją zobaczył, postanowił spróbować załatwić tę sprawę pokojowo.<br><br> - Wiesz, że mam prawo by cię aresztować? - zapytał spokojnie, powoli jedną ręką odpinając pas z bronią, po czym rzucił nim na ziemię. - Nie zrobię tego. Po prostu opuść łuk. <br> Dziewczyna zerknęła najpierw na niego, potem na tarczę. Nie odezwała się do niego ani jednym słowem. Chyba mu nie uwierzyła.<br> - Nie jestem groźny. - powiedział, po czym wyjął ukryty sztylet i rzucił za siebie na ziemię. - Widzisz?<br> Dziewczyna wciąż nie odpowiadała. Widział wahanie w jej oczach, możliwe, że zastanawiała się nad jego propozycją schowania broni. Jej twarz jednak nadal nie okazywała pozytywnych uczuć.<br> - Nic ci nie zrobię... - powiedział, po czym zatrzymał się parę kroków od niej. - Ani tobie, ani twoim przyjaciołom, jeżeli takich masz. - oświadczył. Zaczął się poważnie zastanawiać, dlaczego to robi, jednak najwyraźniej nie zamierzał przestać. Z jakiegoś powodu, stojąca przed nim kobieta stała się dla niego nagle bardzo ważną osobą. W zasadzie to był gotów na to, by zdać się na jej łaskę i niełaskę, choć nie znał jej wcale. Sargybinis odrzucił tarczę na bok, a ręce rozłożył na boki, pokazując, że prócz zbroi nie posiada już niczego. - Teraz mi wierzysz? <br> Łuczniczka powoli opuściła broń, a chwilę potem zdjęła strzałę z cięciwy i włożyła do kołczana. Sargybinis uśmiechnął się przyjaźnie, po czym usiadł tam, gdzie stał, by nie denerwować dziewczyny.<br> - Nazywają mnie Sargybinis, miło mi poznać. Jak ci na imię, piękna niewiasto? - zaczął, stosując występującą w Rapsodii etykietę. Miał nadzieję, że w ten sposób pokaże jej, że jest osobą, której można zaufać. Gdy Sargybinis usłyszał jej piękny, kobiecy głos, ciarki przeszły mu po plecach.<br> - Jestem Riveneth.<br><br> Spotkanie z łuczniczką nie trwało długo. Dzień powoli się kończył, a Sargybinis musiał szybko wrócić do strażnicy. Gdyby tego nie zrobił, mógłby zostać ukarany za włóczenie się bez celu. Obrońca zamienił z nią ledwie kilkanaście zdań, opowiedział trochę o sobie i wysłuchał co ona mówiła. Zapytał też, czy będzie tu ponownie, dnia następnego, na co usłyszał odpowiedź twierdzącą.<br><br> Jak się potem dość szybko okazało, spotykali się na tej polance codziennie, każdego wieczoru. Rozmawiali tam o różnych sprawach, o swoich zajęciach, czy zainteresowaniach. Sargybinis z jakiegoś "niewyjaśnionego" powodu, po wypłacie żołdu oświadczył, że zostanie tu na dłużej. Wiedział już, na co zamierza wydać pieniądze. Potrzebował ich jeszcze sporo więcej. Żołnierze ze strażnicy zaczynali go tymczasem coraz bardziej brać za swojego. Wyręczał ich w dostatecznie wielu zadaniach, że znacznie zwiększono jego żołd.<br> Obrońca zaczął jeszcze chętniej wybierać się na patrole, z których nie rezygnował nawet podczas choroby. Niedługo potem zorientował się, że Riveneth zawróciła mu w głowie. Nie było chwili, by nie myślał o ich następnym spotkaniu, o tym, gdy znów usłyszy jej piękny głos. Dziewczyna natomiast każdego dnia przybywała na spotkanie z Obrońcą, ona również nie chciała rezygnować z tych spotkań.<br><br> Po paru miesiącach, Sargybinis nareszcie uzbierał wystarczającą ilość pieniędzy. Nie chciał, by były to monety które mu podarowano przed wyjazdem, a te, które zarobił własnoręcznie. Miał je przeznaczyć na coś dla niego bardzo ważnego. Pożegnał się z Riveneth na dwa tygodnie, oświadczając, że już wkrótce do niej wróci. Zaraz potem, nie zwlekając udał się spiesznie do Rapsodii.<br><br> Zajechał tam po pięciu dniach, po czym niemal od razu udał się do najlepszego jubilera w mieście. Bardzo mu zależało, by to co zamówi było jak najwyższej jakości. Na wykonanie zamówienia musiał poczekać cztery dni, lecz gdy zobaczył gotowy wyrób, ani trochę nie wahał się zapłacić z nadwyżką. W czasie oczekiwania odwiedził ojca, któremu opowiedział o swojej podróży, oraz oczywiście o Riveneth. Powiedział mu również o swoich zamiarach na najbliższą przyszłość, oraz wyjaśnił, z jakiego powodu znalazł się z powrotem w Rapsodii. Roan ugościł go, lecz przez te cztery dni Sargybinis nie mógł już doczekać się, aż znowu wyruszy. Gdy już dostał to, po co przyjechał, niezwłocznie wyruszył z powrotem.<br><br> Wrócił akurat po upływie dwóch tygodni. Zrobiło się już ciemno, ale Sargybinis o to nie dbał. Miał nadzieję, że Riveneth wciąż jeszcze jest na ich małej polance, że jeszcze czeka.<br> Rzeczywiście była. Przecudnie ubrana w suknię, która pięknie podkreślała jej kształty, oczekiwała jego powrotu. Sargybinis zeskoczył z siodła, po czym przytulił mocno dziewczynę. <br> - Tak bardzo mi cię brakowało... <br> - Mnie ciebie też.<br> - Gdy mnie tu nie było, zrozumiałem, że nie umiem bez ciebie żyć. To nie jest tylko przyjaźń, czuję, jak to rozpiera mnie od środka. - oświadczył Sargybinis. Przyklęknął na jedno kolano, po czym wyciągnął z kieszeni torby mały lśniący przedmiot. Był to srebrny pierścień, zdobiony w motywy liści i winorośli. Obrońca założył pierścień na palec serdeczny jej lewej dłoni, po czym uśmiechnął się promiennie. Spojrzał w niebo, na którym roiło się od gwiazd, a księżyc przyświecał im, nadając całej sytuacji jeszcze więcej romantyzmu.<br> - Ja, Sargybinis, od teraz, po całą wieczność, nie zważając na żadne przeciwności, przyrzekam ci wierność. Moja dusza nawet po śmierci nigdy cię nie opuści. Zaś ja obiecuję, że będę chronić cię przed wszelkimi niebezpieczeństwami i zapewnię nam byt. Przysięgam, że na zawsze będę twój i nigdy nie odwrócę się od ciebie. Obiecuję to, a jeślibym miał nie dotrzymać tych postanowień, niechaj moja dusza spłonie. Czy zgodzisz się być moją, na zawsze?<br> Riveneth przez dłuższą chwilę stała tak, patrząc raz na podarowany jej pierścień, raz na tego, który go ofiarował, z wyrazem niedowierzania na twarzy. Nie odpowiadała tak długo, że Sargybinis zaczął się nagle zastanawiać, czy go nie odrzuci, jednak wkrótce powiedziała:<br> - Tak, po stokroć, tak!<br><br> Wtedy, Sargybinis poczuł jakby wstrząs, choć ziemia nawet nie drgnęła. Coś błysnęło jasno, chociaż Obrońca nie zdążył dostrzec co to było. A potem... potem nie wydarzyło się już nic dziwnego. Oprócz tego, że Sargybinis poczuł potężną więź z Riveneth, tak silną, że wątpił, by kiedykolwiek miał ją zostawić. Zauważył, że również i ona to dostrzega. <br> - Poczułaś to? - zapytał.<br> - Tak. - oświadczyła. - To miłość.<br><br> Niestety, po jakimś miesiącu musieli się rozstać. Wszystko to z powodu jednego, głupiego listu, który nadano wprost do strażnicy. Obrońca miał niezwłocznie opuścić tamto miejsce i stawić się do Rapsodii na wezwanie. Fellarianka nie chciała tam jechać, ponieważ stroniła od większości ludzi. Sargybinnis był od tego jednym z bardzo niewielu wyjątków, lecz rozumiał, że kobieta źle czuje się w tłumie. Przysiągł Riveneth, że nieważne co się wydarzy, to on do niej wróci. Był pewien, że tak będzie, bo czuł wciąż bardzo mocno więź, która łączyła trwale ich serca i dusze.<br> Podróż nie trwała długo. Po paru dniach Sargybinis znalazł się przed obliczem swojego ojca który od jakiegoś już czasu nie pełnił funkcji oficera z powodu choroby. To właśnie od niego dostał ten list, który nakazał mu się stawić. Chciał, by wykonał dla niego jedno, niebezpieczne zadanie, aby mógł opowiedzieć o jego wyczynach w radzie i tym samym uzyskać dla niego stopień oficerski. Z początku Obrońca chciał od razu odmówić, zależało mu tylko na tym, by wrócić na strażnicę. Jednak, gdy Roan powiedział mu, że od powodzenia tego zależy życie paru śmiertelnie chorych osób, a w tym jego, Sargybinis zmienił zdanie. Gdy chodziło o czyjeś życie, a już tym bardziej jego ojca, to nie zamierzał ot tak tego zostawić. Strażnica oraz spotkanie z Riveneth mogło poczekać, zwłaszcza że jego zadanie nie było skomplikowane.<br><br> Przydzielony został do pewnego brodatego czarodzieja z siwizną. Do jego zadań należało przede wszystkim obrona starca przed czymkolwiek, co chciało wyrządzić mu krzywdę. Nie miał być bardzo zaangażowany w to, co czarodziej miał robić. Miał tylko pilnować jego bezpieczeństwa. Wkrótce dowiedział się też, że wysłani zostali w poszukiwaniu niezwykle rzadkich ziół, których znalezienie wręcz wymaga magii. Nie do końca rozumiał dlaczego, lecz jako żołnierz nauczył się by nie zadawać żadnych pytań, tylko wykonywać rozkazy. <br><br> Wyruszyli gdzieś na północ, prosto w góry. Czarodziej miał na imię Erin. Na szczęście miał własnego konia, w dodatku nie byle jakiej rasy, przez co dystans jaki mogli pokonać jednego dnia sporo się zwiększył. Drogi wyłożone luźnymi kamieniami wiły się od jednego wzniesienia do drugiego, co po paru dniach zrobiło się już irytujące. Sargybinis miał nieodparte wrażenie, że prawie się nie ruszyli przez cały ten czas, bo szczyty wydawały się być równie daleko.<br> Sargybinisowi nie zajęło dużo czasu zorientowanie się, że Erin jest niesamowicie roztrzepany i tak oderwany od rzeczywistości, jakby żył w kilku miejscach jednocześnie, a każdemu swojemu bytowi musiał poświęcać mnóstwo uwagi. Był w stanie zapomnieć o tym, że jest głodny i spragniony, przez co okazało się, że trzeba go pilnować nawet w tej kwestii. Sargybinis zastanawiał się nawet, czy nie zdarzyło mu się już kiedyś zapomnieć o wypróżnianiu.<br><br> Po upływie dwóch tygodni zaczęło im powoli brakować zapasów w jukach. Co prawda, czarodzieja wcale to nie martwiło, gdyż zdążył o tym zapomnieć ledwie w ciągu godziny, ale Sargybinis naprawdę się niepokoił, bo nie potrafił łapać pożywienia w dziczy. Oprócz tego, Obrońca zaczął się również zastanawiać, czy na pewno jadą w dobrym kierunku, skoro to właśnie Erin prowadził. Były spore szanse, że wcale nie uda im się wrócić, choćby i teraz zawrócili, chociażby ze względu na skurczone zapasy. Już nie mówiąc o tym, że Sargybinis całkiem zapomniał drogi, a niedawno padający deszcz zatarł wszystkie ich ślady.<br><br> - To tutaj. - usłyszał nagle nieobecny głos Erina i aż podskoczył z zaskoczenia w siodle. Westchnął, będąc szczęśliwym, że jednak nie zgubili się na całkowitym odludziu w górskich szczytach Felarionu.<br> - Masz szczęście... - mruknął Sargybinis, z lekką dozą zniechęcenia. Nie chciał marnować tu czasu, chciał tylko wrócić do fellarianki.<br> Miejsce nie wyglądało szczególnie nadzwyczajnie. Pokryta trawą prawie okrągła powierzchnia była dość płaska, a od jednej ze stron zasłonięta przez stromy nawis skalny. Dookoła tejże powierzchni rósł sobie las. Nic niezwykłego, zwyczajny górski krajobraz. <br> - Dobra, zaczynaj. - oświadczył Obrońca.<br> - Ale co? - zapytał Erin.<br> - Że jak? Sprawdż sobie w książce, notatniku, czymkolwiek! Miałeś jakichś ziół szukać...<br> - Aaa, że to... - mruknął czarodziej, a Sargybinis najchętniej walnąłby go teraz w łeb. Miał zdecydowanie dość tego nierozgarniętego człowieka.<br><br> Erin zsiadł z wierzchowca, po czym wyciągnął z juków spore, drewniane pudło. Otworzył je, po czym wyjął różnych rozmiarów przedmioty, w tym drewniane płytki z narysowanymi znaczkami nie do rozpoznania, jakieś naszyjniki, oraz coś przypominające but, a co okazało się być nakryciem głowy. Czarodziej zaczął rozkładać te wszystkie rzeczy w różnych miejscach, a kapelusz z buta założył sobie na głowę. Wyglądało to po części magicznie, a po części komicznie, a Sargybinis nie był w stanie zdecydować się, co bardziej. Nie przeszkadzał jednak w przygotowywaniu tego czegoś.<br> - To miało być tu? A może tam... - czarodziej zaczął drapać się po głowie, ale tego co powiedział, Sargybinis nie dosłyszał. Potem Erin pozamieniał ze sobą miejscami kilkanaście ze znaków.<br><br> - Co my właściwie robimy? - spytał Obrońca.<br> - Przywołuję ducha. Pomoże nam w poszukiwaniach, a nawet więcej, wskaże nam drogę i trafimy na miejsce o wiele szybciej.<br> - Ducha? - spytał Sargybinis z lekkim niedowierzaniem. Wydało mu się mało prawdopodobne, by jakieś latające straszydło miało wskazywać mu drogę do magicznego zielska. Ale trudno, to nie było dla niego, tylko dla jego ojca. Trzeba było tak zrobić...<br><br> Nagle krąg eksplodował jasnym światłem. Coś zagrzmiało, jakby burza, choć na niebie nie zapowiadało się by miało choćby kropić. Sargybinis zasłonił oczy przed nagłym rozbłyskiem. Nie zdążył nawet zorientować się, co się stało, bo Erin zdematerializował się gdzieś w tym świetle. Nagle Obrońca zorientował się, że do tego światła jakby coś wciąga. Nie był to wiatr, ale coś ewidentnie mocno przyciągało go w tamtą stronę. Na dodatek zaczęło przybierać na sile, tak że wierzchowiec czarodzieja wpadł do środka i również się zdematerializował. Sargybinis nagle stwierdził, że chyba nie było warto tu przychodzić. Spróbował zejść z własnego konia, lecz ten również mimo wyraźnego oporu przemieszczał się w stronę tego światła. Sargybinis zeskoczył, mając nadzieję że wyjdzie z zasięgu, jednak była to płonna nadzieja. Jego koń również wleciał w środek magicznej dziury i już go tam nie było. Sargybinis próbował łapać się trawy, czy czegokolwiek, lecz magia była silniejsza. Poczuł, że jego również wessie ta nieznana siła. Chwilę potem cała polanka wyglądała dokładnie tak, jak wtedy zanim ktokolwiek tam przybył. Żadnej magii.<br><br> Co się dokładniej stało? Trudno powiedzieć. Miał pojawić się duch. Tymczasem pojawił się magiczny tunel, który wciągnął ich wszystkich nie wiadomo gdzie. Obrońca czuł we wszystkich kończynach piekący ból, a także ogniste zadrapania na plecach.<br> Otworzył oczy. Miejsce, w którym się znalazł wcale nie przypominało Alaranii. To było całkowicie szare pustkowie, gdzie nie rosła ani trawa, ani drzewa, ani krzewy. Ziemia wydawała się jakaś szara i jałowa. Nawet niebo było całe w odcieniach szarości.<br><br> Wtedy zobaczył czarodzieja. Nie było tam co prawda jego konia, ale nie był sam. Wokół jego osoby stały trzy, wysokie istoty. Nie przypominały ludzi. Wszystkie trzy miały na sobie dziwne, wymyślne pancerze, które wydawały się rozpraszać jego uwagę. Wszystkie miały rogi, ciemną, lub czarną skórę, a u ich stóp odzianych w pancerne obuwie wiła się smolista, czarna mgła. Każda z istot dzierżyła broń: Pierwsza miała miecz, z dziwnymi zębami na klindze, druga dzierżyła włócznię, której szpic wyglądał niczym smoczy ząb, a trzecia miała w ręku ogromny topór.<br> Wszystkie trzy istoty stały wokół czarodzieja, który rozpaczliwie rzucał zaklęcia, licząc że uda mu się obronić. Sargybinis nawet nie myśląc w momencie rzucił się tam biegiem dobywając tarczy, lecz zabrakło mu dziesięciu stóp. Miecz jednej z istot, dotychczas wiszący tuż przy twarzy czarodzieja, w momencie wbił się w jego czaszkę, wychodząc z drugiej strony. Sargybinis niewiele myśląc rzucił się z mieczem na tego stwora, celując w odsłonięte miejsca. Pierwszy cios nawet się udał. Trafił lekko ponad zbroją, tnąc skórę i rozcinając coś w środku. Z bojowym okrzykiem ciął ponownie, lecz tym razem spotkał się z ripostą przeciwnika. Miecz zgrzytnął, gdy zderzył się z innym ostrzem. <br> - Uch... - sapnął, zaskoczony brutalną siłą swojego przeciwnika. Gdyby nie trenował defensywy, najpewniej byłby już przecięty w pół. Odskoczył do tyłu i przygotował do sparowania następnego ciosu. Istota zamiast twarzy miała dziwną maskę, przypominającą smoczy łeb, co dodatkowo utrudniało mu zgadnięcie kiedy nastąpi atak.<br> Ostrze nagle bez żadnego ostrzeżenia śmignęło ku jego czaszce. Sargybinis musiał się uchylić, bo wątpił, by tak silny cios dało się odbić. Ostrze, zaraz po tym jak minęło go o parę cali zawróciło znów ku niemu. Obrońca zasłonił się tarczą, której metalowa struktura zgrzytnęła ciężko. Poczuł ogromny ból w ramieniu i już wtedy wiedział, że nie ma najmniejszych szans na wygraną. Następny druzgocący cios nastąpił z góry, lecz ten Sargybinis odbił w bok, a sam ciął mocno z prawej strony. Miecz uderzył w pancerz i... utknął. Obrońca nie był w stanie go stamtąd wyciągnąć. Cofnął się, ukrywając za tarczą. Chwilę potem potężny łomot pogruchotał jego tarczę, która złamała się w pół.<br><br> Sargybinis upadł na ziemię, łapiąc się za całkiem zdrętwiałe ramię. Stwór stanął nad nim, celując w niego czubkiem ostrza. Obrońca przegrał walkę - teraz zapłaci za to życiem. Wiedział, że za chwilę skończy dokładnie tak samo jak czarodziej, którego nie zdążył ochronić. Zauważył, jak dwie pozostałe istoty podchodzą dopiero teraz, zupełnie tak jakby wynik walki nie był żadnym zaskoczeniem. W sumie, rzeczywiście nie był.<br> Poczuł, że demon, bo tym najwyraźniej był ten stwór, zaczyna robić coś dziwnego. Czubek ostrza zaczął drgać. Sargybinis zaczął odnosić dziwne wrażenie, że coś przyciąga go do tego ostrza. Tymczasem jego ciało pozostawało na miejscu. Demon, gdyby chciał, już by z nim skończył. Więc, co teraz robił? "Kradnie mi duszę" pomyślał Obrońca. To było jedyne racjonalne wytłumaczenie. Nie potrafił stwierdzić, jak to się dzieje. Najgorsze jednak było to, że nie potrafił się obronić. Po stokroć bardziej wolał chyba zostać przebity mieczem.<br> Nagle wszystko się zatrzymało. A Obrońca dalej żył. Darowali mu życie? Tak się czuł ktoś, kto nie miał duszy? Nie czuł niczego szczególnego. Może coś się zepsuło? To przypuszczenie potwierdzał chyba fakt, że demon z mieczem spojrzał na pozostałych.<br> - Akaen? - mruknął basowy, chrapliwy głos. - Jego dusza...<br> - Co z nią? - zapytał inny demon, lecz o identycznym głosie. <br> - Trudno wyjaśnić... Jak dotąd ostrze karmiło się duszami wszystkich napotkanych śmiertelników... Teraz po prostu tego nie robi...<br> - Hmm... - mruknął demon zwany Akaenem. - Spróbuj jeszcze raz... Energia zawarta w tym ostrzu będzie nam potrzebna, pamiętaj.<br> Tym razem kradzież duszy również nie odniosła żadnego skutku, a przynajmniej tak się wydawało Sargybinisowi. Może nie będzie aż tak źle.<br> - Po prostu go zabij. - oświadczył trzeci, o równie identycznym głosie co jego towarzysze. - Wtedy się uda.<br> - Nie. - oświadczył Akaen. - Nie ma przedmiotu, zdolnego ochronić duszę przed kradzieżą. Takie coś nie istnieje, a nawet jeśli, to nie może tego posiadać zwykły żołnierz. On ma powiernika.<br> - Powierniczkę. - poprawił Akaena pierwszy. - to na pewno ona.<br> - A co to przeszkadza w zabiciu go? - warknął trzeci.<br> - Jak go zabijemy, to stanie się duchem, który pójdzie do swej powierniczki. Przysięgał wierność duszy, tego nie można zerwać ot tak. A wtedy ona o wszystkim się dowie. Nie muszę ci chyba przypominać, że się ukrywamy? - wyjaśnił Akaen.<br> - Zostawmy go tutaj, to problem z głowy. - oświadczył pierwszy, nie opuszczając miecza sprzed twarzy Sargybinisa.<br> - Może mieć więź z powierniczką. Tego nie da się sprawdzić. A jeśli tak, to ona i tak wkrótce się o nas dowie. - powiedział Akaen, który najwidoczniej znał się na tych sprawach najlepiej.<br> - Zobaczy nas jego oczami?<br> - Tak.<br> - Wątpię. - oświadczył pierwszy, po czym wyciągnął dwa palce i zanim Sargybinis zdążył coś zrobić, dźgnął go prosto w oczy. Po otchłani rozległ się głośny krzyk śmiertelnika.<br><br> Oślepł. Nie widział niczego. Czuł się tak, jakby ogień tańczył w jego oczodołach. Czuł krew spływającą po jego twarzy razem ze łzami płynącymi ze szczątek oczu. Płakał.<br> - Co to da? - Sargybinis już nie umiał rozróżnić kto mówi.<br> - Pozbawmy go zmysłów. Wtedy nic nie zobaczy.<br> - To i tak nic nie da. Zobaczy wspomnienia. Widział nas już.<br> - Więc co proponujesz?<br> - Mam pewien plan...<br> Obrońca usłyszał kroki na dziwnej glebie, zmierzające w jego stronę. Drgania w glebie, wiedział, że któryś z nich się zbliża. Nie wiedział, co chce zrobić. Wtem poczuł, jak opancerzony but staje na jego nodze, a potem ogromna siła działa na jego kość. Wrzasnął, lecz nie był w stanie powstrzymać bólu. Noga była złamana, kość chyba wystawała na zewnątrz. Wykrwawi się tu i tyle. Sargybinis przewalił się na ziemię, łapiąc się za nogę. Udał, że stracił przytomność i przestał się poruszać. Wymagało to od niego ogromnej siły woli, ale chyba udało mu się nabrać demony.<br><br>Damy mu wrócić na ziemię. Tak po prostu. Pozbędziemy się wspomnienia z naszym wyglądem. Pozwolimy mu wrócić do powierniczki. Pójdziemy jego śladem. A gdy już ich znajdziemy, zabijemy ją, a wtedy również on zginie. Nikt nie zdąży się o nas dowiedzieć. - powiedział jeden z demonów, prawdopodobnie Akaen.<br> - Przecież wszystko wygada...<br> - Dopilnuję, żeby tak nie było.<br> - A jak on tam dojdzie? To kaleka.<br> - Mam na to sposób, choć to skomplikowane. Pamiętacie lekcje Fena?<br> - Jeśli zadziała, to może być. - zgodził się któryś.<br> Przez dłuższy czas zostawiono go samemu sobie. Nie słyszał niczego, nic też nie czuł. Nie wiedział, co się dzieje, lecz nadal udawał zemdlonego.<br> Po jakimś czasie usłyszał kroki i dziwne szuranie. Któryś z nich złapał go za ramię i pociągnął zmierzając w jakimś kierunku. Po jakimś czasie wciągnął go na jakąś górę kamieni. Coś grzmotnęło mocno. Potem poddźwignął go i przycisnął do drewnianego słupa. Poczuł, jak wiąże jego ręce i nogi sznurem. Czuł się jak skazaniec. Miał dość udawania.<br> - Co się tu dzieje? - zapytał słabo.<br> - Zobaczysz. - usłyszał tylko i miał nieodparte wrażenie, że demon tam, za maską, perfidnie się uśmiecha.<br> Sargybinis spróbował się wyrwać, lecz złamana noga skutecznie mu to uniemożliwiała. Zresztą, więzy były zbyt silne.<br> Wtem usłyszał trzy, identyczne, demoniczne głosy dobiegające z trzech stron. Mówiły równo, bez żadnych zająknięć, w jakimś niezrozumiałym dla niego języku. Trwało to dobrych parę minut, gdy zgodnym chórem demony krzyknęły w jego języku:<br> - Niech cię ogień pochłonie!<br><br><br> Dopiero wtedy Sargybinis zrozumiał. Ta góra kamieni, na którą go wywleczono, była stosem. Miał spłonąć, przywiązany do pala, nie mogąc nic zrobić. <br> Wpierw poczuł nieznośne gorąco u swoich stóp. Jeszcze przez chwilę był w stanie wytrzymać, lecz temperatura gwałtownie wzrosła. Sargybinis zaczął wrzeszczeć, pewien, że jego stopy płoną. Wkrótce ogień rozprzestrzenił się, a Obrońca ledwo oddychał, stojąc w płomieniach. Był pewien, że zaraz zginie. Nagle poczuł rwący ból w klatce piersiowej, w okolicach serca. Nie wiedział dlaczego, ale był pewien, że to włócznia Akaena.<br><br> Konał jednak dużo dłużej, niż przypuszczał. Ale z jakiegoś powodu, im bliżej był śmierci, tym mniej bólu odczuwał. Gdy płomieniami zajęła się również jego głowa, nie czuł prawie nic. Czuł jednak, jak z rany w piersi wypływa obficie jego krew i kapie na płonące głazy. Czy tak czuł się umarły? Widział swoją własną śmierć? Sargybinis miał nawet wrażenie, że umie zobaczyć płomienie, które otuliły i zabiły jego ciało, oraz smolistoczarne kamienie, na których się to dokonało. A potem znów była tylko ciemność.<br><br>*******************************<br><br> Zobaczył trawę. Rosła na ziemi i bujała się na wietrze. Kawałek dalej były drzewa. Zwykłe, Alaranijskie sosny, które wyglądały tak, jak jeszcze kiedy żył. Nie miał żadnych wątpliwości, że umarł. Najpewniej był teraz duchem, który rozmyślał o swoim dawnym życiu. Chciał obrócić się, by spojrzeć w inne miejsce, lecz zorientował się, że bycie niematerialną istotą chyba nie jest takie łatwe. Nie drgnął nawet. Spróbował się poruszyć tak, jakby miał ciało, jakby używał mięśni. Udało się.<br><br> Podparł się, a potem uniósł w górę. Właśnie wtedy zorientował się, że jednak nie jest duchem. Naprawdę miał ciało.<br> Widział tylko fragment, lecz było czarne, zupełnie niczym kamienie w których spłonął. Pomiędzy tym, co przypominało głazy, były nieduże wyrwy, w których pulsowało czerwone światło. Sargybinis obrócił szyję, dzięki czemu zobaczył, że ma również ogon, z tego samego materiału, z identyczynymi ognistymi przerwami. Miał też łapy, cztery, z czego dwie przednie bardzo przypominały ludzkie dłonie, miały tylko duże szpony.<br> Sargybinis przeszedł kawałek. Nogi działały, a on był w stanie chodzić. Znalazł małe jeziorko, w którym spojrzał na swoje odbicie. Z wody spoglądał na niego smok, nieduży, o czarnej łusce z ognistymi przerwami pomiędzy pancerzem. Sargybinis prawie się ucieszył. Dalej żył.<br> To znaczyło, że może dotrzymać przysięgi wierności. Słyszał, jak demony mówiły o tym, że chcą zgładzić Riveneth. Mówiły, że ją znajdą. Nie zamierzał pozwolić na to, by cokolwiek jej się stało. Fellarianka nie tylko była dla niego skarbcem, w którym trzymał duszę. Była dla niego miłością, a miłości nie mógł zostawić. Zamierzał nie tylko ją chronić, ale i znaleźć odpowiednią pomoc. Skierował swe kamienne ciało w stronę, w którą coś podpowiadało mu, żeby iść. I poszedł. Obrońca. Czarny smok zrobiony z kamieni. Sargybinis.