Witaj, droga zagubiona istoto. Wielką radość sprawia mi fakt, iż Twa ręka sięgnęła po tę księgę. Zapewne stało się tak przez zwyczajne zrządzenie losu, tym niemniej żywię głęboką nadzieję, że lektura okaże się na tyle interesująca, iż zapragniesz poznać ciąg dalszy, do którego scenariusz jest pisany właśnie w tej chwili.
Mogłabym opisać swą historię z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów, jednak wtedy na przeczytanie całości prawdopodobnie zabrakłoby Twego żywota, więc pozwolisz, że skupię się tylko na jej kwintesencji, dobrze?
A zatem, skoro kluczowe ustalenia mamy już za sobą, cofnijmy się dwieście czterdzieści siedem lat wstecz; do dnia, który dał początek tej opowieści…
Dziecię Zachodzącego Słońca i Córka Mroku
W trzecią Sandrię Miesiąca Dzika, w marmurowej komnacie dworu należącego do starego magnackiego rodu Hamlette’ów, wydarzył się cud. Markiza Jesmaine Hamlette, pani domu, której wszelakie rapsodiańskie czarodziejki i druidki od lat przepowiadały bezpłodność, wydała na świat bliźnięta. Dwie zdrowe córeczki, na których narodziny z wytęsknieniem czekała cała familia. Pierwszą z nich zdążyły jeszcze powitać ostatnie promienie zachodzącego słońca. Młodsza zaś przyszła na świat w chwili, gdy świetlisty krąg zniknął za horyzontem. I właśnie temu fenomenowi przypisano później wszelkie różnice, które podzieliły siostry.
Athelisia, piękna szlachcianka, o gęstej burzy orzechowych loków i twarzy jak spod dłuta najznamienitszego rzeźbiarza. Dziewczyna, która jednym spojrzeniem swych fiołkowych oczu potrafiła w mig zjednać sobie surowe serce ojca. Kiedy zatrzepotała długimi rzęsami, wielki markiz nie potrafił niczego odmówić swej ślicznej pierworodnej. A dla jej uśmiechu służący byli gotowi spełnić każdą zachciankę panienki. Każdy cal jej ciała był idealny; od wytwornie ułożonej fryzury, aż po delikatne stópki - według grona wielbicieli Athelisii “przeznaczone do stąpania po Planach Niebiańskich.”
Z drugiej zaś strony tkwiłam ja. Młodsza z sióstr, Alajella - snujące się po kątach straszydło, sprawiające wrażenie przymierającego głodem. Wiecznie zapadnięte oczy o barwie bagiennego błota, haczykowaty nos jak u wiedźmy i krzywe zęby, przypominające zdezelowany płot. Brakowało mi tego wszystkiego, co posiadała Athelisia: kaskady lśniących włosów, smukłych rąk i naturalnej dystynkcji, która towarzyszyła jej na każdym kroku. A także spacerów po mieście, uroczystych biesiad i bliskości drugiego człowieka.
W pięknym mieście Rapsodii, pełnej pięknych elfek, nimf i czarodziejek, nie było miejsca dla kogoś z moją aparycją. W pięknej posiadłości, piękna markiza, otoczona nie mniej pięknym zastępem służek, nie chciała przyznać, że upioropodobne coś jest dzieckiem z jej pięknego łona. I choć w mych najmłodszych latach matka starała się nie okazywać zawodu, jaki sprawiałam jej swym istnieniem - ba, nim skończyłam pięć wiosen, dokładała wszelkich starań, bym czuła się kochana - nawet dziecko, jakim byłam, nie mogło nie czuć się odepchnięte. Owszem, Jesmaine przytulała mnie tak samo często jak moją śliczną bliźniaczkę, lecz jej uśmiech wydawał się… wymuszony, a po matczynym “kocham cię” zawsze padało jakieś “ale”.
“... ale teraz idź już do siebie."
“... ale na następnej uczcie usiądziesz grzecznie w jadalni dla służby, dobrze?”
“... ale Athelisia nadaje się do tego lepiej.”
I tak przez całe lata żyłam w cieniu swojej siostry… choć może “egzystowałam” byłoby w tym miejscu bardziej trafnym określeniem... W mojej pamięci wciąż żywy jest jej obraz, postawiony naprzeciw mego odbicia w lustrze. Dziecię Zachodzącego Słońca i Córka Mroku. Tak, pamiętam… Właśnie tymi pompatycznymi przydomkami nazwał nas Maestro…
Wszystko zaczęło się w dniu piętnastych urodzin, kiedy rankiem matka wezwała nas do swojej komnaty, by oznajmić wielką nowinę. Aby uczcić kolejną rocznicę naszego przyjścia na świat - co, według Jesmaine, było największym szczęściem, jakie ją spotkało - rodzice postanowili zabrać nas do teatru na wytworną sztukę. Dokładnie tak powiedziała.
Nie Athelisię. Nas.
Nieprzyzwyczajona do tego typu wieści - był to pierwszy raz, gdy ktoś proponował mi wspólne spędzenie czasu, nie mówiąc już o wyjściu do miasta i publicznym pokazaniu się z moją osobą - nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam. Do tego stopnia, iż musiałam się upewnić, że to nie był kolejny z tych pięknych, acz denerwujących snów, po których powrót do rzeczywistości był tak bolesny... Pamiętam słowo w słowo odpowiedź matki.
“Oczywiście, że możesz, kochanie. W końcu to także twój wielki dzień… Zasłonimy ci twarzyczkę jakimś ładnym koronkowym welonem i żadne nieproszone oczy nie będą patrzyły w twoją stronę.”
Radość, która ogarnęła moją duszę, była tak wielka, iż zupełnie nie przejęłam się drugą częścią wypowiedzi rodzicielki. Teatr. Mogłam pójść do teatru, zasiąść w pierwszym rzędzie i delektować się sztuką. Nigdy nie sądziłam, że nadejdzie dzień, w którym spełni się moje marzenie o jednym dniu w ciele normalnej, ładnej dziewczynki. Nic to, że zgodnie ze słowami matki musiałam oglądać spektakl zza półprzezroczystej warstwy tiulu. Tamto doświadczenie wstrząsnęło mną całą i skierowało moje losy na zupełnie inną ścieżkę. Sztuka pochłonęła mnie do głębi; gdy podziwiałam kunszt występujących artystów, moje serce biło tak szybko, jakby chciało wyrwać się z piersi. W wieku piętnastu lat zakochałam się po raz pierwszy. Zakochałam się w sztuce. I była to miłość, która nie osłabła ani na chwilę przez całe dwieście trzydzieści dwa lata mojego istnienia.
A gdy ucichły gromkie brawa…
Po skończonym występie, kiedy mieliśmy już opuścić wspaniały budynek, podszedł do nas dziwacznie ubrany mężczyzna, przedstawiający się jako Maestro. Już z odległości dziesięciu metrów promieniowała od niego aura prawdziwego artysty. Przywitawszy się z rodzicami i wymieniwszy niezbędne uprzejmości, człowiek ten wysunął propozycję, która na zawsze odmieniła moje życie.
“Ostatnimi czasy moje zastępy aktorów znacznie się uszczupliły… Czy istnieje szansa, że byliby wielcy państwo zainteresowani umożliwieniem jednej z pańskich córek pobierania nauk o sztuce i teatrze?”
Pamiętam jak z wrażenia wstrzymałam oddech, a w głowie słyszałam rytmiczne pulsowanie tętna. Wiedziałam, że mężczyźnie chodziło o Athelisię - w końcu to jej uroda sprawiała, że nie sposób było oderwać od niej oczu - jednak gdzieś w głębi duszy tliła się maleńka iskierka nadziei. Nadziei, że może… może…
Lecz doskonale wiedziałam, że było to niemożliwe.
Mogłam stać i zwyczajowo przyglądać się, jak Athelisia kradnie mi sprzed nosa kolejne marzenie. Mogłam z pokorą pochylić głowę, godząc się z losem, w którym moja bliźniaczka wiedzie życie usłane różami, a mnie przeznaczone jest zniknąć w jej cieniu.
Mogłam.
Ale kiedy mężczyzna odwrócił się z zamiarem odejścia, po raz pierwszy w życiu wyłamałam się z szeregu. Stanęłam na środku sceny, gwałtownym szarpnięciem zerwałam z twarzy tę okropną firankę i tupnęłam nogą o teatralne deski. Ten jeden jedyny raz pozwoliłam sobie na bunt. Czułam, że jeśli teraz nie podejmę walki, szansa na to, by odmienić nieszczęśliwy los, minie bezpowrotnie.
Pamiętam dobrze, jak rodzice próbowali protestować, jednak Maestro, dostrzegłszy upór wypisany na mojej twarzy, zdołał namówić ich, by pozwolili mi podążać w kierunku, w którym zmierzało me serce. Lecz moje szkaradne oblicze godziło w estetyczny zmysł Maestro, dlatego przydzielenie mi choćby najmniejszej roli było tylko mrzonką biednej zakochanej w sztuce dziewczynki. Nie mogłam wystąpić na scenie, więc wykorzystywano mnie do tych prac, którymi “prawdziwi artyści” nie mieli ochoty bądź czasu się zajmować. Dbałam o porządek na scenie i za kulisami. Roznosiłam poczęstunki dla aktorów i byłam odpowiedzialna za dostarczanie rekwizytów… Do czasu, gdy podczas jednej z prób odruchowo podpowiedziałam tekst jąkającej się artystce. Trzynaście razy. A potem, na polecenie zaintrygowanego Maestro - równocześnie ku memu własnemu zdziwieniu - wyrecytowałam z pamięci całą trwającą ponad godzinę sztukę.
W ten oto sposób odkryto moją pamięć absolutną. I zaczęła się moja kariera zawodowego suflera.
Przysięga złożona diabłu
Mijał tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem; całe lata, podczas których każdy mój dzień wyglądał niemal identycznie. Athelisia tymczasem nieustannie powiększała grono swych adoratorów i wkrótce jej występy stały się słynne na całą Rapsodię, a w odleglejszych rejonach choćby przelotnie znano jej imię. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że jej nie zazdrościłam. Na wszelkie muzy, zazdrość wręcz pożerała mnie od środka! Zazdrość i rosnąca nienawiść; zarówno względem siostry, jak i samej siebie. Ale z tym mogłam żyć, do tego bowiem zdążyłam się przyzwyczaić przez dwadzieścia pięć lat marnego żywota.
Jednak wszystko ma swoje granice. W pewnym momencie naszego życia dzieje się coś, po czym mówimy stanowcze “dość”. Miarka się przebrała. W moim przypadku kroplą, która przepełniła czarę goryczy, był mężczyzna.
Godne pożałowania, wiem. Patrząc przez pryzmat czasu, jestem głupcem w mych oczach, lecz w tamtym okresie zdawało się, iż nie ma na świecie rzeczy - materialnej czy nie - która oderwałaby moje myśli od miłosnych marzeń.
Był wędrownym czarodziejem, na pewno znacznie ode mnie starszym, choć przez sam wygląd nikt nie dałby mu więcej niż trzydzieści wiosen. Jego imię brzmiało Deamore. Wciąż doskonale pamiętam nasze pierwsze spotkanie; było dość niezręczne, a zarazem zabawne. Wniosło do mojego życia powiew świeżości i… coś jeszcze.
Nadzieję.
Która potem okazała się zgubną.
Ale wracając do meritum, tego ranka zjawiłam się w teatrze wcześniej niż zazwyczaj (wieczorem odbywał się wielki spektakl, na którym mieli zjawić się wyjątkowi goście, więc ktoś musiał dopilnować, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik) i również wcześniej niż zazwyczaj wypełniłam swe obowiązki; przed nadejściem Maestro zostało mi nadspodziewanie dużo czasu, kiedy więc poczułam ogarniające mnie znudzenie… weszłam na scenę. I rozpoczęłam deklamację wiersza o stu strofach. Moją publicznością były ściany, kurtyna i cały teatralny sprzęt.
… a przynajmniej tak mi się wydawało.
Bo gdy wypowiedziałam ostatnie słowo, gdy wybrzmiało ono w przestronnej sali, ku największemu w życiu zaskoczeniu, usłyszałam rytmiczne oklaski.
Stał tam, z wyrazem zachwytu na twarzy. Uśmiechał się. Po raz pierwszy ktoś uśmiechał się na mój widok. Przez chwilę byłam tak oniemiała, że zapomniałam o tym, kim byłam i jak wyglądałam. Ale gdy świadomość tego wróciła ze zdwojoną siłą, umknęłam za grubą, czerwoną kotarę, usiłując zapaść się ze wstydu pod ziemię. Po upływie kilkunastu sekund - które w moim odczuciu trwały całe eony - poczułam dotyk jego dłoni na ramieniu.
“Chciałem tylko poprosić o pomoc w odnalezieniu najtańszej gospody w mieście - rzekł. A potem uśmiechnął się raz jeszcze; tak, że moje serce wywinęło salto, potrącając po drodze żołądek. - Lecz mam wrażenie, że udało mi się odnaleźć coś bardziej wartego uwagi.”
Długo nie byłam w stanie wykrztusić z siebie choćby słowa. A kiedy już zdołałam się odezwać, potrafiłam jedynie wskazać mu drogę do rzeczonej gospody. Byłam roztrzęsiona, a Deamore musiał to wyczuć, gdyż posławszy mi przyjazne spojrzenie, podziękował niezwykle uprzejmie - i opuścił teatr. Wrócił nazajutrz o tej samej porze - nie, trzynaście minut wcześniej - i zagadnął mnie, gdy byłam zajęta zamiataniem podłogi. Najpierw niezobowiązująco. Następnie przyznał się, iż wiedziony ciekawością, obejrzał spektakl poprzedniego wieczoru. A potem zapytał:
“Dlaczego ciebie zabrakło na scenie?”
Cóż… być może dlatego, że Maestro nie chciał, by moja szkaradna twarz przyczyniła się do spadku prestiżu? - ale tego oczywiście nie mogłam powiedzieć. Zręcznie wymigałam się tremą, lecz Deamore wymógł na mnie obietnicę, iż kiedyś w przyszłości mam zawalczyć o to, by wystąpić na deskach teatru. Byłam naprawdę poruszona tym, jak mocno ten obcy człowiek we mnie wierzył, zupełnie nie licząc się z tym, co reprezentowałam swoją aparycją, przez którą nikt nie zainteresował się mną i moimi pragnieniami.
Aż do tej pory.
Deamore został w Rapsodii przez dłuższy czas - jak mi się przyznał, znacznie dłuższy, niż początkowo planował - i przychodził każdego dnia, w porze gdy teatr świecił pustkami i poza godną pożałowania Alajellą nie było w nim nikogo. Prowadziliśmy wyczerpujące rozmowy; któregoś razu nawet pokusiliśmy się o drobną improwizację na wolnej scenie. Mijał dzień za dniem; całe tygodnie, podczas których każdą wolną chwilę spędzałam z przypadkowo poznanym czarodziejem. W tamtym okresie byłam naprawdę szczęśliwa.
Ale, jak już wcześniej wspomniałam, była to przyczyna wszystkich późniejszych nieszczęść.
Stało się bowiem tak, iż Athelisia, która posiadała absolutnie wszystko - a przynajmniej tak mi się zdawało - także okazała się zdolna do odczuwania zazdrości wobec mnie. Bo choć wpatrzone były w nią całe tłumy, a mężczyźni tańczyli jak im zagrała, moja starsza siostra wciąż pozostawała panną. Kilka miesięcy wcześniej wyznała mimochodem, iż cały sęk w tym, że żaden z tych zauroczonych nią panów nie jest dla niej wyzwaniem.
Wyzwaniem okazał się oczywiście Deamore, który nie wykazywał najmniejszego zainteresowania jej osobą. Za to żywo interesował się mną, więc Athelisia, nienawykła do stanu, gdy mam coś, czego ona nie posiada, postanowiła zmienić zaistniałą sytuację. I choć czarodziej, zauważywszy podejmowane przez nią wysiłki, ciągle utrzymywał, że nie obchodzą go one w najmniejszym stopniu, nie potrafiłam pozbyć się strachu, że historia potoczy się tak, jak zwykła to robić i własna siostra odbierze mi kolejną cenną dla mnie rzecz. Nie mogłam na to pozwolić. I dlatego popełniłam błąd najgorszy z możliwych.
Swego czasu spędzałam długie godziny na wychwytywaniu plotek, które służba rozpuszczała po dworze rodu Hamlette. Z tych źródeł dowiedziałam się o pewnej sekcie, która, jeśli wierzyć pogłoskom, regularnie odprawiała mroczne rytuały w ciemnych zaułkach, w które obfitowały dalsze okolice. I kiedy łamałam sobie głowę, co zrobić z palącym mnie problemem, przypomniałam sobie dokładnie usłyszane niegdyś rozmowy. Byłam zdesperowana i nie myślałam trzeźwo.
Wieczorem zostałam w teatrze do bardzo późna. Kilka godzin po zmroku - dokładnie trzy godziny i czterdzieści dwie minuty - zjawił się Deamore. Zamierzałam tym razem odesłać go z powrotem do gospody, lecz on miał jasny cel, a ja stałam się kompletnie bezbronna po usłyszeniu dwóch słów, których do tej pory nikt nie powiedział mi szczerze. Czarodziej wypowiedział je tak lekko, jakby była to oczywistość - a przy tym nie żądał niczego w zamian. A jednak tamtego wieczoru oddałam mu całą siebie. W ukochanym teatrze z ukochanym mężczyzną. Żadne słowa nie są w stanie opisać spełnienia, jakie wtedy odczuwałam. Dlaczego więc nadal nie umiałam zadowolić się posiadanym szczęściem? Może dlatego, że wciąż nie umiałam zaakceptować samej siebie? A może dlatego, że w głębi serca uważałam, że taki mężczyzna zasługuje na więcej niż jestem w stanie mu zaoferować?
Niezależnie od przyczyny, byłam tylko człowiekiem. Ludzie popełniają błędy, więc i ja się ich nie ustrzegłam. Zostawiwszy Deamore’a śpiącego za kulisami, opuściłam teatr i odnalazłam sektę, o której szepty kryły się po kątach mego domostwa. Brakowało mi charyzmy, lecz mieszek ruenów doskonale zniwelował te braki. Tajemniczy ludzie zaprowadzili mnie do swego nie mniej tajemniczego Przywódcy; dowiedziałam się wtedy, że opis “piekielna istota” należy traktować jak najbardziej dosłownie. Sam fakt, iż mężczyzna okazał się być diabłem, powinien był zapalić w mojej głowie ostrzegawcze światełko, lecz byłam zbyt zaślepiona niegasnącym pragnieniem zmiany. Piekielny jegomość przedstawił mi ofertę, która w tamtym momencie wydawała się nie do odrzucenia.
Nieskazitelne piękno w zamian za duszę po śmierci.
Któżby nie przystał na taką propozycję?
Cóż, zapewne każdy. Ale ja byłam głupia, nieskończenie głupia. Ani się obejrzałam, jak mój krwawy podpis zdobił prawy dolny róg pergaminowego zwoju. Chwilę potem straciłam przytomność i podobno przeleżałam bez świadomości całe trzy dni. Kiedy się obudziłam, natychmiast spojrzałam w lustro…
W niczym nie przypomniałam siebie sprzed kilkudziesięciu godzin. Wszelkie wady, wszelkie niedoskonałości… zniknęły. Moje czarne włosy stały się gęste i lśniące. Oczy w kolorze błota nagle nabrały głębszej barwy, a rysy twarzy, podobnie jak cała figura, zmieniły się nie do poznania. Byłam równie piękna - nie, nawet piękniejsza! - co Athelisia. Wątpliwości zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Cała w skowronkach popędziłam na spotkanie z ukochanym.
Na początku mnie nie poznał. A gdy przedstawiłam mu całą sytuację, od początku do końca... smutek, jaki odmalował się na jego twarzy sprawił, że coś ścisnęło mnie za serce. Nie miałam jednak zbyt wiele czasu na to, by go pożałować, bo słowa, które padły z jego ust, przysłoniły mi wszystko inne.
“Pokochałem tamtą Alajellę, z jej wszystkimi niedoskonałościami. Teraz owszem, olśniewasz pięknem, ale… nie jesteś tą osobą, którą znałem. Choć właśnie dochodzę do wniosku, że jednak nie znałem jej wcale...”
To, co wydarzyło się w ciągu następnej godziny stanowi jedyny okres z życia, którego nie pamiętam. Przytłoczyły mnie tak silne emocje, że na pewien czas odebrały mi zdolność percepcji. Następną rzeczą, którą mój umysł zarejestrował po słowach Deamore’a, był szum rzeki, wezbranej po deszczu. Do dziś nie wiem, jak znalazłam się w tamtym miejscu. Łzy płynęły po mojej twarzy równie wartko jak wspomniana rzeka. Biegłam po kamieniach na brzegu, usiłując zgubić własne myśli.
Aż w końcu potknęłam się o wystający spomiędzy głazów korzeń, straciłam równowagę i runęłam do wody. I nie, nie umiałam pływać. Ta historia ma właśnie taki żałosny koniec: biedna, głupia Alajella, dziedziczka rodu Hamlette, utonęła w odmętach Nefari, a rodzina nigdy nie odnalazła jej ciała, bowiem nikt nie rozpoznał Alajelli w cudnej urody nieznanej kobiecie, której zwłoki rzeka wyrzuciła wiele staj dalej.
Post scriptum
Jednak nie dane mi było umrzeć w spokoju. Nieszczęsny cyrograf został podpisany, a uśmiechu tamtego diabła, kiedy tak szybko dostał moją duszę w swe ręce, nie zapomnę nigdy.
Cóż, nie mogłabym, nawet gdybym chciała...
W ten sposób zostałam pokusą. Ma to swoje zalety, w końcu pokusy to w piekielnych otchłaniach całkiem uprzywilejowana grupa, lecz bywały dni, kiedy wolałam po prostu przestać istnieć. Z początku było ciężko; nie potrafiłam odnaleźć się w nowej roli, ale z czasem nauczyłam się doceniać korzyści płynące z egzystencji w pięknym i bliższym nieśmiertelności ciele.
Miałam czas, nieskończenie wiele czasu, by pławić się w sztuce. Hm, przynajmniej tak długo, jak Feth - mój pan i władca - nie miał dla mnie żadnego zadania. Od czasu do czasu udawałam się do Alaranii (choć Rapsodii unikałam jak ognia, a nawet bardziej, bo o ogień w piekle nietrudno), by łaskawie dawać śmiertelnikom szansę na zaznanie nieziemskich rozkoszy. Zarówno w znaczeniu artystycznym, jak i fizycznym. A w zasadzie jedno i drugie naraz, bo uprawianie miłości też może być sztuką, o ile posiada się odpowiednie podejście. Silne pożądanie było dla mnie czymś zupełnie nowym i początkowo dość zaskakującym, lecz i do tego szybko przywykłam.
Tym, co nie dawało mi spokoju - i nadal nie daje, po ponad dwustu latach - była zawiść, jaką darzyłam wszystkie piękne śmiertelniczki. Nie umiem z tym walczyć. I chyba nawet nie chcę. Gdy spotykam na swojej drodze kobietę o wybitnej urodzie, nie mogę się oprzeć pokusie, by nie uwieść jej wybranka. A potem torturować oboje. Zabić... Z zemsty? Sama nie wiem, czy można nazwać to zemstą.
Nie wiem, jak potoczyły się losy Athelisii i Deamore’a. Nie wiem też czy czarodziej nadal żyje. Nie zamierzam już nigdy więcej dać się porwać uczuciom, by drugi raz nie popełnić tych samych błędów. Podążanie właściwą ścieżką jest o wiele łatwiejsze, kiedy raz na zawsze pozbędziesz się dręczących cię emocji. Nie zamierzam już nigdy więcej wracać do przeszłości; zmieniłam nawet imię, by mi o niej nie przypominało (choć muszę przyznać, że czasem brakuje mi arystokratycznie brzmiącego nazwiska, toteż sporadycznie zdarza mi się nim posługiwać.)
Właśnie tak upływa mi życie po życiu; dzielę czas między wypełnianie rozkazów Fetha, kontemplowanie sztuki i pogoń za instynktem nienawiści. Na ten moment nie wiem, dokąd zmierza moja egzystencja, lecz w świecie, gdzie jesteśmy tylko nieznającymi scenariusza aktorami, zamierzam ćwiczyć improwizację tak długo, aż istnieć będę jedynie w umysłach istot, których dusze nakarmiłam Sztuką przez wielkie S.