XXXX ~ 1 ~ XXXX
Kolonia
Różnym ludziom pisane są różne rzeczy. Niektórzy z nich nawet nie rodzą się ludźmi, choćby i zostali poczęci w łonie najbardziej ludzkiej matki. Nie, niektórzy z nich są czarodziejami półkrwi, inni półelfami, a jeszcze inni chociażby takimi dhampirami.
Tak też i Noamenim, jeszcze zanim otrzymał imię czy stał się choćby czymś przypominającym humanoida już był potomkiem potężnego, tysiącletniego wampira, który nigdy nie zbratałby się (ładne określenie) tak bardzo z jednym ze swoich niewolników płci żeńskiej, gdyby nie fakt, że odpijało mu już od czterech setek. Lat.
Dokładny opis poczęcia mieszańca można od biedy pominąć, choć okoliczności przyrody były nader sprzyjające tamtej nocy. Z resztą - sam Noa nie dowiedział się nigdy jak to naprawdę wyglądało (widocznie biedak przegapił swoją edukację do życia w rodzinie), ale wszystko wskazywało na to, że zakazana para spotykała się ze sobą przez jakiś czas. Tak ze 3-4 razy. Oczywiście potajemnie, więc wiedzieli o tym tylko niektórzy (jeden sektor Kolonii), a jeszcze mniej o tym mówiło. W końcu było to bardzo nie na rękę Panom, by roznosiły się plotki o tym jak najstarszy z nich, głowa rodziny, zabawia się z ludzkim zwierzątkiem. Pięknym i wcale niewinnym, ale zwykłym człowiekiem, w dodatku o mocno ograniczonych prawach. Mając żonę, czworo (3 i pół - bo jedno uciekło) dzieci i potężnego teścia. Bardzo potężnego teścia.
Dlatego też kiedy urodził się Noa jakoś nikt szczególnie się nie cieszył. Chociaż nie - właściwie to cieszyli się wszyscy. Wszędzie było hucznie i kolorowo, tańczono, śpiewano i jedzono. Były to ostatnie dni miesiąca Smoka, więc Święto Życia trwało w najlepsze. Tak, Kolonia obchodziła to święto, nikt im tego nie zabraniał - byłoby to bardzo nierozsądne przy takiej ilości osób o różnym pochodzeniu, ale zazwyczaj znających i ceniących Alarańskie tradycje. Tak czy inaczej w ogólnym rozgardiaszu, narodziny rudego niemowlęcia przeszły bez większego rozgłosu. Umyto je, pobieżne zbadano i odpowiednio naznaczono - tatuażem mającym już zawsze mówić skąd się wzięło i kim jest, a pewnie także kim będzie.
Niestety.
Niestety, bo wyraźny czarny ,,X” na czole malca nie był najlepiej widziany w pewnych kręgach. W wampirzych kręgach. Był to zakazany produkt takiejż miłostki - świadczył źle o rodzinie Orvallo, której przywódca miał ze sobą problemy. Większość arystokratów produkt ów zniesmaczał. Inni natomiast byli w stanie ominąć kulturowe wymogi i zapłacić krocie za odrobinę krwi…
Ale najpierw należałoby coś wyjaśnić:
Kilka stuleci temu, Kolonia Niewolników założona przez rodzinę Orvallo połączona została (sposobem matrymonialnym oczywiście) z ,,Manufakturą Krwi” rodu Rosic’ów. Od tego czasu charakter ,,zakładu” zmienił się nieco i większość tamtejszych mieszkańców traktowana jest nie tylko jak służba czy siła robocza, ale i cenne naczynia pełne krwi kontrolowanej jakości (stąd badania noworodków). Pojawiły się nowe oznaczenia i polityka prowadzenia tej… działalności. O dziwo, dzięki wpływom Pani Rosic i jej rodziny, a także specyfiki krwi jako takiej, komfort życia niewolników znacznie się poprawił, choć w zamian za lepsze traktowanie stali się częścią hodowli mającej na celu uzyskanie coraz lepszych (bo smaczniejszych) osobników.<br>,,X” oznaczał, jawnie i bezpardonowo, że jeden z nich nie nadaje się do użytku.
Do użytku w najpopularniejszym tam sensie - pozyskiwania wampirzej pożywki, bo z innych robót ,,X” wcale nie zwalniał. Wręcz przeciwnie - od razu można było przewidzieć pewne predyspozycje malucha.
Ów ,,X” był bowiem literą używaną przy narodzonych w Kolonii dhampirach. Znamienne było też to, że pod kodem głównym (tym większym tatuażem na czole) znajdował się tylko jeden numer - matki. Ojca cichcem pomijano, bo po pierwsze ON na pewno nie miał własnego kodu, a po drugie wielki napis ,,DANIEL ORVALLO DZIĘKUJE I ŻYCZY MIŁEGO ŻYCIA W KOLONII” byłby bardzo nie na miejscu.
Powiedzieć jednak, że maluch stał się z miejsca skreślony byłoby na wyrost. Jak już wspominałam - niektórzy byli gotowi zapłacić sporą sumkę za skosztowanie go. Krew dhampira była bowiem rzadkością. Wampirów nie trzymało się jako niewolników. Oni tu byli Panami. Lub podwładnymi Panów, ale zawsze stali ponad Kolonią. Kontakty z niewolnikami (zwłaszcza bliższe kontakty) były zabronione. Oficjalnie więc nie chwalono się ewentualną dostępnością ,,X”, bo i nie był to powód do dumy. Także dla tych, którzy ewentualnie byliby zainteresowani kupnem. Pić z pół-wampira przez wielu uważanych było za niestosowne. Noamenim przekonał się jednak, że amatorów jego smaku jest wielu, choć to oczywiście kiedy już podrósł.
Zasady.
Zanim jednak zetknął się z tym wszystkim był małym, pulchnym niemowlęciem o nielicznych, rudych kłaczkach. Na początku niepokoiła niektórych deformacja jego uszu (znaczy ich niesymetryczność), ale aura była jak najbardziej czysta i prawidłowa. Chłopcu (o którym nie wiedziano wtedy, że wyrośnie na dziewczynkę) nadano imię Noamenim - w skrócie Noa.
Noa… piękne miano. ,,Noa” . W pewnym języku nawiązywało do wschodu słońca, początku i nowego życia. W sam raz dla kogoś urodzonego w czasie Wielkiego Święta, a o kim napisano, że przyszedł na świat w miesiącu Sowy - miesiącu oznaczającym początek nowej drogi. Nie była to pomyłka czy przypadek z tą zamianą Smoka na Sowę - dokładną datę zapisywano w spisie, jednak miesiąc na kodzie, pozwalający szybko określić wiek dobierany był na podstawie przybliżenia. Wygodniej było uznać, że dhampir urodził się w nowym roku niż zawsze mieć na uwadze te 2 czy 3 dni. Tak więc dzieciak urodził się nie wtedy kiedy się urodził, ale nikomu nie robiło to różnicy. Tak samo jak jego imię, którego skrót co prawda był piękny i romantyczny (i nieco żeński), ale które jako całość oznaczało ,,początek czegoś złego: gnicia, zepsucia (na przykład)”. Nieco złowróżbnie, ale ostatecznie młody rudzielec nie przyczynił się do upadku Kolonii, ani nawet do szkód większych niż przesunięcie jakiegoś kamyka z pobocza ścieżki na jej środek. Co prawda ktoś zawsze mógł się o niego potknąć i wywrócić (o kamyk, nie Noę) albo wbić go sobie w stopę, a jakby ktoś ważny coś by sobie zrobił mogłoby mieć to bolesne w skutkach konsekwencje dla jakiegoś arystokratycznego rodu, powodując nawet jego upadek! Tyle, że po pierwsze - ważne były tam głównie wampiry (regeneracja), a po drugie - Noa nie miał takich destruktywnych wibracji, by żwirkiem rozwalić panujący system. Nawet z resztą nie myślał o rozwalaniu go. Co prawda bywał nieco niszczycielski i kiedy dzieciaki grzebały się w piachu on był tym, który z lubością niszczył budowle kolegów; kochał też obrywać liście z drzew (czy bardziej krzaków przy jego wzroście) i wrzucać kwiatki w ognisko, ale ostatecznie nie przerodziło się w to w agresję skierowaną ku humanoidom. Przynajmniej nie w młodszych latach.
Młody Noa był bowiem raczej zdrowy psychicznie; ciekawski lecz dosyć cichy. Można by powiedzieć, że nieco nieśmiały. Trzymał się sukienki swojej opiekunki, ale w znajomym środowisku poruszał się pewniej i potrafił być odpowiednio asertywny. Za młodu nie miał wielu trosk, ani najmniejszych problemów z dostosowywaniem się do zasad - a w tym przypadku pierwsze wynikało z drugiego. Czasem nie chciał czegoś zjeść lub się awanturował, ale to przy innych o takim samym statusie jak ok - kiedy nadchodzili Państwo, przezornie zamierał.<br>Wampiry budziły w nim należyty strach i odruchowo okazywał im głęboki szacunek, nawet jeżeli nie do końca jeszcze pojmował co to właściwie jest. Przy organizowanych przez nich ,,kontrolach” najlepiej poznał swoją siostrę, o której nie wiedział przez dłuższy czas, że dzieli z nim ojca, ale która cieszyła się wśród niewolników wyjątkowo dobrą opinią. Agata bardzo dobrze ich traktowała i wykazywała się tak rozsądkiem jak i sercem - Noę zaś oglądała zawsze osobiście, choć niewiele mu przy tej okazji mówiła. On z resztą nie pytał. No, może później, kiedy nieco się polubili, albo przynajmniej kiedy poczuł, że Pani nie patrzy na niego z nienawiścią. Nie, ona tak nie patrzyła. Jej spojrzenie kierowane na żywą własność było zawsze wyjątkowo rozumne i czułe. Jednak przy Noamenimie często wzdychała i wznosiła oczy ku niebu, bądź ręką rozmasowywała czoło. Nie nielubiła chłopaczka - był jednak przypomnieniem, że jej ojciec (ich ojciec) staje się coraz bardziej nieprzewidywalny. Nie traktowała też Noi jak brata. Utrzymywała dystans i nigdy go nie zmniejszała. Była realistką, arystokratką, która wiedziała gdzie jest miejsce każdego z nich. I w przeciwieństwie do co poniektórych potrafiła się zasad trzymać.
Noa też się ich trzymał. Tylko nie wszystkie poznał. Albo raczej - poznał ich mało popularne, bądź wynaturzone odmiany. Zwłaszcza jeżeli chodziło o rodzinę, prywatność, czy niektóre wartości moralne. Oczywiście też bez przesady - w tej części Kolonii było nadzwyczaj spokojnie. Bójki były zabronione odgórnie, a nakładano za nie takie kary, że zazwyczaj każdemu odechciewało się na wstępie. Chłopak wychowywał się więc widząc nad sobą władzę absolutną, a wokół siebie - istoty mu równe. Był chroniony w zamian za posłuszeństwo i uważał to za naturalne. Docenił to jednak dużo później - kiedy dowiedział się, że istnieje coś takiego jak ,,przemoc” pomiędzy sobie równymi.
Wśród dzieciaków dochodziło czasem do przepychanek. Młodzież z kolei była już tak utemperowana, że nie odważyłaby się na nic więcej niż wyzywające spojrzenia, a wymyślaniu kreatywnych i bezkrwawych rozwiązywań sporów i problemów z dominacją nie było końca. Tylko dorosłym czasem coś odbiło. Zwłaszcza tym ,,obcym”, spoza Kolonii. To wtedy kiedy oni przybyli Noa po raz pierwszy zobaczył sytuację naprawdę niebezpieczną, a w której nie brali udziału Państwo. To było w jego mniemaniu chore. I zgodnie z jego oczekiwaniami kara wymierzona w agresorów była bardzo sroga. System działał bez zarzutów. A Noa wraz z nim.
Kolonia nie była jednak czysta ideologicznie, zwłaszcza w pewnych okresach. Tak więc czasem dało się usłyszeć coś nowego i zaskakującego, co bardzo intrygowało młode pokolenie.
- Ej, ej, Ann… co to jest ,,wolność”? - Zapytał raz swojej opiekunki, patrząc na fragment wysokiego ogrodzenia i wieżę strażników. - Słyszałem, że to to co jest za tym murem. To prawda?
Annabelle popatrzyła na niego dziwnie chłodno, po czym odparła:
- Nie pleć głupstw. Tam jest niebezpiecznie. Tutaj mamy wszystko czego nam potrzeba. - Po czym dodała - Czegoś ci brakuje?
- Nie. Ale jestem ciekawy.
- Nie bądź zbyt ciekawy Noa. I nie słuchaj tych bzdur. To pewnie znowu ci chłopcy z III? Są tacy nieznośni! Nie powinieneś się z nimi zadawać.
- Ale dlaczego?
- Pochodzą z różnych… podejrzanych miejsc. Są niegrzeczni. Ty nie możesz być niegrzeczny Noa.
- Dlaczego? - Zapytał, choć już chyba wiedział jaką usłyszy odpowiedź.
- A chcesz wylądować w plasterkach na stole u Państwa?
- Nie…
- A więc się słuchaj. I nie chodź do chłopaków z III. A teraz idź zrób coś pożytecznego. Ja jestem zajęta.
Tak kończyło się wiele jego rozmów z Anabelle. Ale zawsze mógł zapytać innej opiekunki. Tej, która wychowywała go wcześniej.
- Co to jest wolność? - Zaczynał powodując nerwowe drgnięcie u rozmówczyni. - Czy to prawda, że rodzimy się po to, żeby być lub nie być wolnymi?
Patrzyła na niego ciemnymi oczami, po czym wzdychała i pytała:
- A skąd u cie taki dziwne pytania?
- Jestem ciekawy.
- A co ty taki ciekaw, chłopcze?
- Bo słyszałem.
Znowu wzdychała.
- Tylko naszemu Panu i jego następcom należy się wolność. Ni każdy winien być wolny.
- Dlaczego?
- Ech, Panie, za co… Bo ni każdy umi korzystać z wolności. Szlachcice potrafio. Niektórzy bogaci potrafio. My ni.
- Ty też nie?
- Ja… tyż ni, chłopcze.
Po czym wracała do skrobania ziemniaków, a jej oczy zachodziły mgłą zamyślenia. Nie dało się z nią dalej rozmawiać.
Noa biegł więc do trzeciej:
- Ej!…
- Będziesz znowu gadał o ,,wolności”?
- Em, tak… - Odparł nieco zbity z tropu, bo mocno go zaskoczyła.
- A jak raz usłyszysz to ci wystarczy?
Przytaknął energicznie.
- Wolność Noamenim to coś… sama nie wiem jak ci to wytłumaczyć. My też mamy tu swoją wolność. Swoje prawa… tylko musimy być posłuszni… - Odłożyła wielki kosz z jabłkami, rozejrzała i nachyliwszy się, dokończyła szeptem:
- Ci, którzy są ,,bardziej wolni” nie muszą słuchać nikogo. - Oczy jej się zalśniły, a Noi zaparło dech. - A wtedy nie obowiązują ich żadne zasady! Tłuką się między sobą, wyżynają i wszyscy w końcu giną na jakimś polu pełnym krwi! - Dokończyła z entuzjazmem i anielskim uśmiechem i podniosła się.
- Wolność to straszna rzecz Noa. - Dodała - Ciesz się, że tu mówią ci co masz robić. Uf, jakie to ciężkie… Za swoją pracę zostaniesz wynagrodzony. Kto wie, jak się okaże, że masz do czegoś talent to może i pójdziesz na nauki. Jak nie to nie. Tylko nie mów przy Pani Agacie o takich sprawach! Nie będziesz o tym wspominał?
- Nie będę.
- No, dobry chłopak. Chodź, pomożesz mi to nieść.
I tak Noa nie dowiedział się co to znaczy ,,wolność”, choć rozumiał, że jest to coś strasznego. Coś za murem i coś w środku - coś czego nikt z niewolników nie chce więcej i należy się tylko ich właścicielom. Wyjątkowo udane podejście w jego sytuacji.<br>Nie miał z resztą jak myśleć inaczej, skoro wszystkie trzy jego opiekunki reagowały źle kiedy wspominał to słowo. Jedna pod trzydziestkę, jedna starsza i jedna młodsza. Ruda, ciemnoskóra i blondynka. Człowiek, człowiek i półelf. Wszystkie co prawda kobiety, ale jednak trzy na raz nie mogły się mylić.
Noa zastanawiał się też, czy jedna z nich nie jest przypadkiem jego matką. Co prawda nie byli do siebie za bardzo podobni, ale… może bardziej przypominał ojca? Nie potrafił ocenić, skoro nigdy nie widział go na oczy. Za to wszyscy, którzy widzieli, zgodnie orzekliby (gdyby ktokolwiek na ten temat rozmawiał), że Noamenima z Danielem Orvallo można by połączyć na podstawie wyglądu tylko po zażyciu przez obserwatora naprawdę mocnych leków, wcale niekoniecznie będących lekami.
Z to matka… Noa nigdy nie zdobył pewności w tej kwestii. Ci, którzy coś wiedzieli milczeli albo zwyczajnie nie miał z nimi kontaktu. Z resztą przy tylu niańkach nie musiał się tym tak bardzo przejmować - więzi rodzinne w Kolonii nie były zbyt ważne. Było to środowisko bardzo specyficzne, wielorasowe, ale dobrze (odgórnie) zorganizowane. Przebywając tam Noa nieświadomie nauczył się tak tolerancji jak i jej przeciwieństwa. Podłapał języki i dowiadywał się różnych ciekawostek na temat kultur, choć to akurat od bardzo nielicznych, którzy coś wiedzieli. Widział wielu przedstawicieli różnych ras i odmienne od siebie podejścia do wielu spraw, których jeszcze nie potrafił pojąć. Ostatecznie jasne jednak było dla niego, że ci, którzy nie zgadzają się z Państwem zostają ukarani (i słusznie).
Przy takim nastawieniu dni mijały mu w miarę spokojnie, aż z równymi mu wiekiem kolegami nieco nie podrósł. Wtedy zaczęły się schody.
XXXX ~ 2 ~ XXXX
Dzieciństwo
Wiele dzieciaków było tam różnych i wiele takich samych. Patrzyły na swoje oznaczenia i porównywały je - literki, numerki i symbole. Niektórzy siedmiolatkowie chwalili się jak to już pobrano od nich krew. Starszaki je wyśmiewały.
- Głuuupi! Musisz mieć osiem lat, żeby zostać dawcą!
- Nieprawda!
- Prawda. Zapytamy dorosłych?
- Nie!
- No widzisz. Zmyślasz!
- Wcale, że nie!
- Głuuupi!
I tak w kółko.
Ale Noa wiedział, że elfik (ten ‘głuuupi’) nie zmyśla. Od niego samego pobierano próbki jeszcze zanim ukończył siódmy rok. Ale Ann zabroniła mu o tym mówić. Druga niańka nie wierzyła. Trzecia machnęła ręką i stwierdziła, że to normalne. Koledzy zaś wyśmiali go zupełnie, a im bardziej się upierał tym było gorzej. Od tamtej pory przestał rozpowiadać swoją wersję. Teraz jednak był świadomy, że kolega mówi prawdę. Ale nie mógł stanąć po jego stronie, skoro znaczna większość była po przeciwnej. Już lepiej żeby oberwał jeden niż on razem z nim. Wtedy oduczy się wychylania przed szereg i zaprzeczania ogólnie przyjętym normom. Może gdyby było pół na pół… ale tak nie miało to sensu. Większość wiedziała lepiej (choć wszystko wiedzieli tylko Państwo).
Mimo że dhampir umiał jasno wyrażać swoje zdanie, wolał unikać kłopotów.
Kiedyś tylko ulitował się nad już płaczącym chłopaczkiem:
- Dobra, zostawmy go. Przecież Państwo czasami biorą młodszych.
- Noa, odbiło ci?
- Co ty opowiadasz!?
Lecz kilku zamilkło. Jak się okazało oni również wiedzieli, że to prawda.
Następnego dnia znów temu zaprzeczali.
Młode pokolenie zdecydowanie nie wiedziało co myśleć, ani tym bardziej - co mówić. Niektórzy od tego głupieli, inni w końcu zaczynali rozumieć. Noa nie urodził się tępy, trafił więc do tej drugiej grupy.
A potem do Zakładu Edukacji i Szkolenia.
Tam predysponowano niewolników do dalszej pracy i badano ich zdolności, a następnie zgodnie z wytycznymi przygotowywano ich do wykonywania pewnych zadań. Od bycia najpodlejszym sługą, wytrzymałym i silnym jak dąb, a psychicznie złamanym jak brzozowa gałązka, przez zostanie dobrze utrzymaną służką, guwernantką, trefnisiem czy skrybą, po szczycenie się tytułem (kontrolowanego) naukowca, nauczyciela czy maga.
Drogi większości znajomych z dzieciństwa właśnie tutaj się rozchodziły. Kierowano ich do różnych placówek, nie mówiąc o tym, że jawnie dzielono ich na gorszych i lepszych. Tanich i kosztownych. Jednak mało kto został hańbiony mianem ,,bezużytecznego”. Z każdego starano się coś wycisnąć, a w ostateczności była to sama krew. Praktycznie nad nikim nie wisiało widmo wyrzucenia. Każdy miał szansę być pozbawionym woli narzędziem czy wytresowanym zwierzątkiem. Zwłaszcza ci urodzeni w Kolonii cieszyli się z tego szalenie. Bo i co innego mieli robić?
Każdy z dzieciaków nieco ćwiczył, rozwiązywał zagadki i był sprawdzany pod kątem posłuszeństwa i odporności mentalnej. Pod względem fizycznym Noa nie wyróżniał się wtedy jeszcze za bardzo (ani w jedną, ani drugą stronę), choć był zdecydowanie malutkim chłopcem. Zakładano jednak, że potomek wampira (w tym przypadku samego Oravallo!) z wiekiem zaskoczy wszystkich siłą. Był też bardzo sprawny intelektualnie, ale na szczęście całkiem pokorny. Należało go jednak mieć na oku. Czasem zadawał za dużo pytań. O! Może nadawał się trochę do magii.
Na dobry początek odesłano go więc do sprzątania parteru bogatej posiadłości.
Przez pewien czas wszystko szło normalnym trybem - Noa wraz z paroma rówieśnikami nosił wiadra wody, latał ze szmatami, wstawał wcześnie, dostawał posiłki, na które musiał już teraz pracować, oddawał krew, kłamał, milczał, usuwał się z drogi, płakał i obojętniał. Trochę się uczył. Tego co mu nakazywano i tyle na ile mu pozwalano. Raz dostał cynamonowe ciasteczka. Kilka razy oberwał bez powodu. Zrozumiał, że to normalne. A w końcu zaczął zwalniać.
Z upływem czasu dostrzeżono, że za chłopcami w swoim wieku zostaje coraz bardziej w tyle. Kondycję i siłę dzielił z elfią panienką, nie wyrabiał już z wykonywaniem swoich obowiązków. Patrzono na jego ładniejącą, młodą buźkę. Na wątłe ciało. Na puste niekiedy spojrzenie. I zmieniono plan.
Od dziesiątego roku życia zwolniono go z wielu typowo chłopięcych zajęć obsadzając go w rolach kobiecych. Zamiast wysiłku fizycznego stawiano też na wykształcenie i rozwój artystyczny, a po upewnieniu się, że natura buntownika zasnęła w nim snem kamiennym pozwolono mu liznąć literatury. Niewiele na razie i pozycje odpowiednio dobrane, ale w swoim ‘rodzinnym’ sektorze Noa zaczął uchodzić za wielkiego intelektualistę. Nie każdemu się to podobało. Spory między dawnymi znajomymi zaczęły narastać, a dhampir tracił zainteresowanie rozwiązywaniem ich (innymi słowy braniem udziału w zawodach czy grach, które miały określić który jest lepszy i kto ma rację). Bardziej porywczy i silniejsi koledzy powoli zaczęli się irytować. Drażnił ich piękniś-mądrala, mający czelność ich ignorować i patrzeć na nich (najwyraźniej) z góry. Kilka razy któryś z awanturników go napadł, gdy myślał, że nikt nie widzi. Ale ktoś zawsze widział. Młodzieńcy znikali, a po kilu dniach wracali nie przypominając samych siebie. Noa tylko unosił brwi <i>,,Na co im to było?” </i>pytał w myślach, ale w odpowiedzi tylko wzruszał ramionami sam do siebie i wracał do swoich zajęć. Stracił już prawie wszystkich kolegów.
XXXX ~ 3 ~ XXXX
Pierwsza zmiania
Nie był jednak wcale taki wyjątkowy. W końcu w Kolonii żyli jeszcze X11 i 13. Wychowani w innych sektorach najprawdopodobniej byli jego przyrodnimi braćmi. Jakoś nie ucieszył się, gdy o nich usłyszał. Kolejne dhampiry. Ciekawe czy ich krew też była tak dobra jak jego? Mógł przez nich stracić na wartości.
A jednak pomimo konkurencji wciąż był całkiem ceniony.
Może dlatego, że się nie stawiał? Mógł mówić cokolwiek jeżeli wampiry mu nakazały. Bez pudła odróżniał, którym z nich podlega i chronił ich nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Czuł się całkiem ważny. Nie tak do końca ważny, ale troszeczkę i owszem. Słyszał rozmowy o nielegalnych interesach, o problemach arystokracji jako takiej czy bardziej osobistych sprawach… mówiono o tym w jego obecności jakby był głuchy albo nie istniał. A on zapamiętywał co wydawało mu się ciekawe i cieszył się przywilejem. Ale nic nie mówił.
Tym bardziej zdziwiło go dlaczego nagle postanowiono go sprzedać. Złe słowo - wydzierżawić. Po raz pierwszy miał na dłuższy czas opuścić ‘rodzinne ziemie’.
Był wtedy młodym dzieciakiem, choć lepiej byłoby powiedzieć, że nastolatkiem. Jego więzy z innymi trwały w stagnacji i były jakości godnej pożałowania jak na taką ‘spokojną’ placówkę, ale on sam sądził, że wszystko jest w porządku. Czuł się całkiem bezpieczny i nie lękał się o siebie. Nie troskał się także zbytnio o innych, więc w sumie nie miał się chyba czego bać. A przynajmniej tak sądził.
A jednak myśl o opuszczeniu miejsca, o którym tyle wiedział, w którym się wychował, i którego prawami żył była dla niego paraliżująca. Nie zdążył na dobre się z niej otrząsnąć, zagadać do opiekunek i choćby się pożegnać, a już stał przed bramą bogatego dworu, gdzie przepych łączył się z bezguściem najniższej klasy, a hałasy sutych uczt z niepokojącą, grobową ciszą przerywaną jedynie szuraniem szczotek o twardsze elementy podłogowe.
XXXX ~ 4 ~ XXXX
Prawdziwa praca
Pierwszy nowy właściciel Noi niewątpliwie nie traktował go jak wyjątkowego okazu i egzemplarzu godnego szczególnej uwagi czy poszanowania. Dhampirek był po prostu kolejnym młodym i niedoświadczonym sługą, który będzie plątał się pod nogami innych, równie nieciekawych, ale za to bardziej pożytecznych niewolników.
Tam też młodzieniec spędził 5 lat. Czuł się jakby trafił w sam środek tornada, choć wszyscy inni trzymali się pewnie i jakby niczego nie zauważali. Wszystkiego musiał uczyć się od początku. Wszystkich reguł i niepisanych zasad. Hierarchii i obowiązków. Po raz pierwszy też nikt nie nakładał na niego żadnych ulg. Później Noa dowiedział się, że było to złamanie umowy - miano traktować go ‘lekko’ i przysposobić do dalszego służenia. Jednak jego pan trochę miał to gdzieś. Wziął go dla swojego ekscentrycznego brata - dla jago własnej satysfakcji i przyjemności.
Osobnik ów nigdy nie stał się największym koszmarem rudzielca. Był co prawda bezwzględny, egoistyczny i zapatrzony w siebie tak, że aż się niedobrze robiło, ale nie był potworem, z którym nie dało by się żyć. Nauczył Noę wielu rzeczy. Przymusowo i często bardzo nietrafionymi metodami, ale nauczył.
Kochał się bowiem nie tylko w sobie, ale i w sztuce i to dzięki niemu chłopaczek zaczął naprawdę dobrze grać na instrumentach. Podstawy znał wcześniej, ale wielogodzinne treningi pod okiem tego sadystycznego pomyleńca podniosły poziom jego umiejętności w zastraszającym tempie. Co prawda na jego psychice pojawiły się pierwsze poważne rysy, ale to nie miało znaczenia - stawał się coraz bardziej doskonały.
Po pewnym czasie poznał kolejną grającą zabaweczkę - Louina. Morski elf o delikatnej budowie ciała i ducha przywiązany był (nie zawsze dosłownie) do harfy i niewielkiej sali, w której ćwiczył. Codziennie rano i popołudniami wpadało do niej przyjemne słoneczko, a co jeszcze lepsze, można było z niej wyjść na mały tarasik, a z niego zejść do ogrodu z głębokim jeziorem.
Noa bardzo lubił tam przesiadywać. Za to nie lubił grać. Nie w tamtym pokoju. Dla niego były to chwile odpoczynku i zapomnienia.
- Także powinienieś poćwiczyć. - Mówił Louin swoim dźwięcznym głosikiem przesuwając palce po strunach harfy. Robił to gestem tak naturalnym jakby łatwiej mu to przychodziło niż samo wypowiadanie słów. Z resztą - do tej drugiej z czynności nie był zanadto przyzwyczajony.
- Nie będę. - Odpowiadał Noa rozsiadając się w plamie światła i odchylał głowę. - Zacznę ćwiczyć jak wrócę na górę. - Nie było wątpliwości, że będzie. Już ktoś tego przypilnuje.
- Jeżeli osiągniesz zadowalający poziom… - Elf uśmiechał się blado - Już w ogóle nie będziesz musiał tam chodzić. Będziesz mógł tylko grać.
- I co to za różnica?
- Ale na przyjęciach. Oficjalnie. Będziesz ładnie ubrany i nikt cię nie zaczepi. Przyjedziesz… wystąpisz… i wrócisz. - Te słowa jakby zalśniły w umysłach chłopców.
- Aha.
Tak, to była różnica. Ten rodzaj spokoju był czymś na co warto było zasłużyć. Louin nie był już uczniakiem, więc nikt go nie ruszał. Noa miał za to pod górkę. Ale elfik jak nic przechodził niegdyś przez to samo. Trochę szkoda.
- Jeżeli osiągnę twój cholerny poziom, wtedy pewnie też będę siedział tu całymi dniami i patrzył na wodę, co? - Mruczał Noa marszcząc lekko brwi.
- Możesz i tak. - Uśmiechał się elf i rozmowa się urywała. Srebrzystowłosy chłopaczek nie najlepiej nadawał się do pogawędek.
Nadawał się chyba z resztą do niewielu rzeczy - podobnie jak Noa, ale rudzielca do nich przymuszano. Musiał sprzątać, podawać, odnosić, przekazywać, polerować, podlewać, skubać, biegać, latać, klęczeć, szczotkować, szorować, ostrzyć, tępić, ścinać, rozplątywać, wiązać, ścierać i zamiatać. W kilku jednak zajęciach tego typu był całkiem niezły. Potrafił pleść idealne warkocze i dobrze ubierać małe dziewczątka. Za to jednak miało mu się oberwać później. Póki co nagradzano go trudem nauki i prywatnych, bardzo nieoficjalnych występów, kiedy już skończył wycierać ostatnią półkę kredensu lub stopień szerokich schodów.
Poza grą na instrumentach zaczęto wymagać od niego śpiewu i recytacji. Rzucania żartami i opowiadania ciekawostek na życzenie. Nigdy nie był nazbyt dowcipny, a poziom jego wiedzy był dużo niższy niż obrzydliwie bogatego arystokraty przez lata pobierającego wykształcenie w postaci przygotowanych przez kogoś wykładów, więc z początku szło to opornie. Ale jedno uderzenie, drugie… i samo zaczęło wychodzić. Wystarczyła odpowiednia motywacja.
Tak, dla Noi chcieć znaczyło móc. Bo móc znaczyło przetrwać, a młody dhampir z jakiegoś powodu uparcie trzymał się życia. Może dlatego, że nikt nie kazał mu umrzeć? A może nadal niektóre z jego instynktów prawidłowo działały.
Kilka jednak na pewno uległo deformacji.
Lecz i tak - z biegiem lat na obcym dworze młody Noamenim znowu poczuł się tak bezsilnie, że aż odważnie. Wśród innych sług przechadzał się i prezentował arogancko i bezczelnie, jakby posiadłość należała do niego - tylko przy Panach okazywał wspaniale pokorną uległość i skłaniał głowę z wyolbrzymionym szacunkiem. Teraz już znał wszelkie niepisane i pisane prawa - był wyrabiającym się artystycznym niewolnikiem, ozdobą, która coraz częściej umilała przyjęcia i nawet zaczynała cieszyć się uznaniem, jak dobry porcelanowy talerzyk. Coś już było mu wolno. I doskonale wiedział czego ma nie robić. Powoli zaczynał wdrapywać się na pozycję Louina.
Ten zaś z niewiadomych przyczyn, choć był tam znacznie dłużej, nigdy nie wyglądał na tak pewnego siebie. Nigdy nie podpadał nawet najmniej cenionym posługaczom. Do wszystkich uśmiechał się uprzejmie choć blado, grzecznie się witał, a kiedy umiał - pomagał. Zwracał się do nich jakby mieli oni nad nim jakąkolwiek przewagę. Dhampirek nie umiał tego pojąć (więcej - nie chciał nawet próbować!), więc obserwował to z narastającym wzburzeniem i irytacją. Także często spierał się o to ze swoim elfim kolegą. Uznał go za niezwykle wkurzającą osobę, gdyż ten, mając różnorakie możliwości wybierał dla siebie najmniej dogodne rozwiązania. Mogąc coś zabrać - oddawał. Mogąc popchnąć - podtrzymywał. Mogąc odpocząć - grał. Schylał głowę przed każdym i to było obrzydliwe. Nieraz dostał za to od Noi, dla którego pierwsze podniesienie ręki na kogoś o (minimalnie) większej wartości było prawdziwym wyczynem. Szokiem i przeżyciem doprawdy niezwykłym, choć wcale nie aż tak przyjemnym. Trudno mu było zrozumieć jak może się czuć lepszy od kogoś kto jest odgórnie oceniany wyżej, ale również - dlaczego podejście elfa doprowadza go do takiej pasji. A jednak właśnie tak to działało. Z jednej strony napełniało go przy harfiarzu poczucie ważności i siły, z drugiej… jakoś wcale nie chciał, by dawał się on poniżać innym.
XXXX ~ 5 ~ XXXX
Z deszczu pod rynnę - dni spędzone u Moar
Ta w pewnym sensie przełomowa dla Noi znajomość, w końcu się zakończyła. Oczywiście właśnie wtedy kiedy już przyzwyczaił się do tego miejsca, do ludzi i do zajęć. Kiedy już miał swoją wcale nie najgorszą pozycję i w dodatku mógł coś jeszcze osiągnąć (albo tak mu się przynajmniej wydawało). Właśnie wtedy nagle, z dnia na dzień (znowu) został przeniesiony. I to nie do Kolonii.
Ponownie to samo ogłupienie, ponownie ten sam (w sumie uzasadniony) strach. Niech to trafi…
Wtedy jeszcze nie wiedział od czego został uratowany.
W szczegóły nie trzeba wchodzić - grunt, że palce w jego ‘przeniesieniu’ maczały Agata i Moar - dwie wampirze arystokratki, w tym jedna przecież mu znajoma. Nikt mu tego jednak nie wyjaśniał. Agata nie spotkałaby się z niewolnikiem (nawet jeżeli był jej przyrodnim bratem) tylko po to, by powiedzieć, że i tak zrobiła już więcej niż wypadało w jego sprawie. Ale nie ukrywała swojego udziału - ona i jej przyjaciółka były na to zdecydowanie zbyt uparte.
Dowiedziały się nieco o dzierżawcy Noi, a właściwie jego krewnym, z którym dhampir miał najwięcej styczności. Nie dość, że ci dwoje za nic mieli umowę to jeszcze wszystko zmierzało ku gorszemu… wampirzyca miała pełne prawo zerwać porozumienie i przejąć Noamenima. Jednakże nic nie mogło pójść ot tak, gładko i bez problemów wśród wyższych sfer. Noę dosięgnęłyby konsekwencje zachowania jego tymczasowego właściciela (bo i kto inny miał za to odpowiadać?) i mógłby skończyć nie najlepiej. Słudzy, których Panom odbiło, często borykali się później z nieprzyjemnościami jakby cokolwiek mogło być ich winą. Patrzono na nich z niechęcią, chyba tylko dlatego, że coś w ich otoczeniu poszło nie tak. Z resztą - Agata także musiała się pilnować i nie narażać rodziny na awantury. Tak więc wampirzyce posunęły się o krok dalej i zamiast zwyczajnie odesłać go do siedliska niewolników postanowiły, że Moar weźmie go na jakiś czas do siebie - aż sprawa przycichnie.
Ten jakiś czas trwał piętnaście lat. Piętnaście niby pięknych lat. Ale były nieco trudne dla Noi. Może dlatego, że miał wtedy trochę ponad siedemnaście wiosen i zaczęło docierać do niego to, co łaskawie omijało jego poddańczy umysł wcześniej.
Przede wszystkim - zorientował się, że już raczej nie urośnie. Niby zaczął coś podejrzewać jakiś czas temu, ale teraz upewniał się z dnia na dzień. Nie dość, że był pokurczem, to wyglądał jak baba. Miał za ładną twarz, kobiece oczy, ponętne ciałko i uhh! To wszystko razem było godne pożałowania. Nie miał siły czy urody młodzieńca, a ze względu na rasę nawet nie mógł się normalnie zestarzeć… Definitywnie znielubił swoją fizyczną powłokę. Ale to był tylko jeden z problemów.
Od nowa musiał się asymilować, przyzwyczajać i przyuczać. Zwłaszcza, że u Moar było… zupełnie inaczej niż gdziekolwiek indziej.
Wampirzyca miała swoją posiadłość w Thenderionie. Rezydencja była pokaźnych rozmiarów, dobrze utrzymana i bardzo stylowa. Wręcz charakterystyczna. W środku skrywała zaś wiele sal, komnat, pokoi i pokoików. Kilka z nich od teraz należały do Noi. Były niewielkie. W sumie trzy. Jedna do teoretycznej nauki, druga do praktycznych ćwiczeń i sypialenka. Skromna na swój ponuro-zamkowy sposób, ale wystarczająca aż nadto dla kogoś, kto nie miał nic.
Właśnie tam po raz pierwszy Noa spał w tak miękkiej pościeli. Tfu! Po raz pierwszy spał na prawdziwym, porządnym, drewnianym łóżku! Było tak wygodne, że przez pierwszy tydzień nie zmrużył oka, chyba, że wziął kołdrę i owinął się nią leżąc na podłodze.
Posiłki zjawiały się o czasie i były zniewalającej jakości (chłopak oceniał po wyglądzie, bo w smaku większość rzeczy i tak była dla niego nijaką papką). Bał się, że za te luksusy przyjdzie mu zapłacić głową.
Zdecydowanie gubił w nowym otoczeniu, ale szybko i dziwnie konspiracyjnie wyjaśniono mu gdzie może, a gdzie nie powinien przebywać. Polecano mu, aby się nie wychylał (co uznał za oczywiste). Goście panny Moar nie powinni nakrywać go na korytarzu, a jeśli już go widzieli opowiadano im jakieś nie do końca zgodne z prawdą historyjki. <i>,,Typowe”</i> myślał Nomenim, który powoli zaczynał się czuć jak na spotkaniach z wampirami w Kolonii. Oni też zawsze coś ukrywali i nie mówili do końca wszystkiego. Tu jednak brakowało tej iskry napięcia czy niepokoju. O - nieufności. Tutaj widziało się wyraźnie dwie strony barykady: tutejszych i obcych. W Kolonii każdy mógł donieść na każdego, nie tworząc wyraźnych frontów, a mieszaninę instynktów, obaw, zamierzeń, planów, możliwości i sprytu. A tu wszyscy głupcy i mądrzy zwyczajnie sobie ufali. Niepokojące zjawisko.
W pałacyku było także niepokojąco przestronnie. Posiadłość panny, czy też może pani de Ville była bajecznie wielka, i koszmarnie cicha. Sprawiała wrażenie opustoszałej, choć niewątpliwie plątało się po jej korytarzach całkiem sporo osób. A jednak nie wszystkie tam mieszkały. Atmosfera wymierającego domu stanowiła uderzający kontrast w porównaniu do zwykle przepełnionej życiem i hałasami rezydencji poprzedniego właściciela i Noi trudno było do tego przywyknąć. Służby było o wiele mniej albo przebywała przeważnie w innych częściach budynku niż on. Z resztą - przez długi czas tkwił w swoich trzech pokojach nie mając chęci na konfrontację z nowym otoczeniem. I nikt nie zmuszał go jakoś radykalnie do zmiany postawy. Przez większą część czasu przebywał sam i miał dla siebie przestrzeń. Ten spokój, ta prywatność… były nie do zniesienia. Rozkoszne tak bardzo, że budziły w nim niesprecyzowane obawy i przyprawiały o dreszcze i zawroty głowy. Ale polubił je w końcu. Może nawet za bardzo.
Polubił też panią Moar. Na początku trudno było to tak nazwać, ale w końcu dotarło do niego, że to właśnie to uczucie. Choć skąd się w nim wzięło?
Nie wiele mu mówiła o sobie i właściwie nic o swoich sprawach biznesowych, ale rozmawiała z nim nadspodziewanie często. Wzywała go do siebie do gabineto-salki i siedząc na zdobionym fotelu zagadywała go o coś. O różne rzeczy.
A on jej odpowiadał.
Z początku niepewnie i wyuczonymi formułkami. Ale ona jak na złość, nie zadawała pytań, na które mógłby mieć przygotowaną odpowiedź. Zaczął więc odzywać się swobodniej i szczerze. Bardziej szczerze niż swobodnie prawdę powiedziawszy, ale to i tak był niemały postęp. Nie były to co prawda plotkarskie spotkania przy herbatce, a raczej krótkie indagacje podpadające niemal pod przesłuchania, a jednak trudno było posądzić Moar o nacisk. Ku zdumieniu Noi jeżeli nie chciał o czymś mówić - nie musiał. Wykorzystywał tę opcję wyjątkowo często, a ona godziła się na to z całkowitym spokojem.
Przez to wszystko przez kilka tygodni widział w niej jakby drugą Agatę, ale szybko wyrobił sobie o niej inną opinię, która przysłoniła pierwotne skojarzenie.
Moar w przeciwieństwie do jego siostry nie utrzymywała na siłę dystansu między nimi. Role się odwróciły - to on się wycofywał i nie chciał zaangażować. Wampirzyca jednak konsekwentnie trzymała się swojej metody. Traktowała go zawsze sprawiedliwie i bez pobłażania, ale uprzejmie, wykazując się cierpliwością i zrozumieniem, niczym rasowy pedagog powoli go kształtując i zdobywając jego zaufanie. Zajęło jej to bardzo dużo czasu, ale ostatecznie udało jej się nieco naprawić Noę, a przynajmniej uczynić go nieco bardziej samodzielnym i dojrzałym.
Usunęła całą tę zbędną cenzurę z jego nauczania - pokazywała mu świat taki jaki jest, ze wszystkimi jego zaletami, wadami i niedoskonałościami. Nie rozpalała w nim niemożliwych marzeń, ale przedstawiała mu klarowny obraz rzeczywistości, aby mógł się w niej w końcu odnaleźć. Rozplanowała jego edukację tak, by miał potem jak najwięcej możliwości. Może jako niewolnik, może już nie… To wykraczało poza jej kompetencje, ustalenie tego i poprowadzenie jego życia w lepszym kierunku. Choć być może planowała coś więcej niż udało jej się zrealizować.
Jeżeli chodzi o naukę to wszystko przebiegało wyjątkowo pomyślnie, a przynajmniej sprawnie i bez niespodzianek. Przez piętnaście lat, nadal młody umysł dhampirka pochłaniał nową wiedzę i porządkował starą. Mówiono mu o historii i geografii, o fizyce, matematyce i przyrodzie. O rasach, kulturach i wierzeniach. Cóż… nie zapamiętał wszystkiego. Był typem, który najwięcej wynosił z praktyki, a zagadnienia teoretycznie zwyczajnie wypadały mu z głowy. Skoro zaś siedział w domu to nie widział tych wszystkich kultur czy praw. Zapomniał historii. Coś tam mu oczywiście majaczyło, ale nie za wiele. Zrozumiał za to od groma rzeczy i zagadnień, które wcześniej były dla niego tak obce, że nie wiedział nawet o ich istnieniu. Rozwinął także nieco swoje umiejętności językowe. Nauczył się o wiele szybciej i staranniej pisać, ale przede wszystkim - w końcu pozwolono mu myśleć.
Od niechybnego szaleństwa i załamania, kiedy jako nastolatek dowiedział się, że w sumie wszystko w co wierzył było bzdurą, ratowały go ćwiczenia.
Dużo grał, teraz już całkiem chętnie - na wiolonczeli, guzhengu i skrzypcach (z którymi tam zetknął się po raz pierwszy). Dalej śpiewał, ale teraz doszedł do tego taniec i postawa jako taka. Uczono go chodzić! Ale w sumie było to całkiem zabawne.
Powiedziano mu też nieco więcej o magii. Zaczął przypominać sobie jej podstawy, od wiedzy tajemnej po pismo runiczne i ostatecznie całkiem dobrze opanował dziedzinę przestrzeni. Po jakiś dziesięciu latach pozwolono mu zająć się też kreomagowaniem, choć to raczej w ramach samodzielnego rozwijania zainteresowań niż nauki pod czyimś okiem. Mógł się chłopak bawić eksperymentując ze szkatułkami czy monetami - przenosząc je w różne miejsca i ustalając jakie runy odpowiedzą za to, że po paru minutach przedmioty pojawią się gdzie indziej. Z niewiadomych względów stało się to jedną z ulubionych form jego rozrywki. Chyba pierwszą, którą sam sobie wybrał - i może właśnie dlatego. Moar też patrzyła na to przychylnym okiem. Cieszyła się, że Noa ma zajęcie na którym może się skupić i zapomnieć o innych, mniej przyjemnych sprawach.
Sprawą najgorszą i numer jeden był Sombre, młodszy braciszek Moar. Z pewnych względów oddzielony od reszty rodziny. Phi - dhampirek wiedział dlaczego. Był nienormalny!
Z całym swym skrzywionym wychowaniem i podejściem do wielu spraw, Noa nadal mógł stwierdzić z całą pewnością, że ten wampir jest jeszcze bardziej stuknięty. Nie - on był po prostu chory.
Nie od razu się o tym przekonał. Z początku w ogóle jego kontakty z nim były mocno ograniczone. Kiedy młody Sombre pojawił się na horyzoncie rudzielec tylko wzruszył ramionami - ktoś ważniejszy, rodzony brat pani domu, co z tego że wygląda jeszcze bardziej dzieciakowato niż on… omijać, zostawić, wrócić do własnych spraw. Inaczej wyglądało to z perspektywy wampira, który ze względu na swoje szczególne zdolności szybko przejmował inicjatywę, a kiedy tylko zobaczył Noę już wiedział, że będzie on jego następnym… kolegą. Tak, tego pragnął! Pobawić się, popytać, poskubać, połamać… może się potem da naprawić? Och, jego piękna, ruda zabawka! Chciał ją, bardzo ją chciał. I oczywiście łatwo ją zdobył.
Na nic było zamykanie drzwi i tłumaczenie stukniętemu chłopcu, że ma nie nękać dhampira (ani w ogóle nikogo). Sombre był kochanym braciszkiem Moar, a choć ona traktowała go surowo to nie mogła zrobić nic gwałtownego. Wiedziała, że trzeba do niego podejść powoli. Starała się rozdzielać chłopców, ale Sombre jak zauroczony szwendał się za rudzielcem. Uśmiechał się słodko, po czym używał swojej magii żeby zrobić coś co jego śmieszyło, a Noę… tak niekoniecznie. Co najgorsze wampir był przerażająco potężny. Bardzo młody i chyba jakiś niedrozwinięty, ale obdarzony talentem tak miażdżącym, że mało kto mógł użyć na nim siły czy w ogóle czegokolwiek. Dlatego też podejście i zdrowy rozsądek Moar były tu tu tak potrzebne. Sombre ją uwielbiał, a ona się go nie bała. Może dlatego to u niej zamieszkał? Noi nigdy tego nie powiedziano. Wiedział jedynie, że sam panicznie nie znosi tego nawiedzonego dzieciaka, ale musi robić dobrą minę do złej gry, żeby go nie sprowokować. Był świadomy, że nie może się z nim równać, a wampirzyca nie może go przed nim obronić. Znaczy - pewnie mogłaby. Gdyby to Noa był najważniejszy. Ale nie był - w najlepszym przypadku traktowano go prawie na równi z innymi. Czuł, że nie ma szans z rosnącym zagrożeniem ze strony chłopca.
Jego sytuacji nie mogła poprawić dziewczyna, kolejna arystokratka z rodu de Ville, przyrodnia siostrzyczka Moar. Była nieco starsza od niego lecz - co wspaniałe - nie przewyższała go wzrostem! Trochę stuknięta, zajmowała się różnymi rzeczami - szyła, tworzyła, złościła się… Noa czasem do niej zagadywał, ale jej nadpobudliwość przepełniała go niepokojem. Była gwałtowna i siłą rzeczy kojarzyła mu się z małym prześladowcą. A im bardziej Noa wykończony był przez tego drugiego tym mniej chętnie odnosił się do dziewczyny. Zdecydowanie wolał spokojne i bardziej zrównoważone towarzystwo.
To jednakże jakoś się nie pokazywało. Żadnych światłych ludzi czy mnichów na białych koniach, którzy uratowaliby go z tego chaosu.
A sama Moar już nie mogła robić za bohaterkę.
Ile nie chciałaby zrobić dla chłopca, rodzeństwo de Ville miało większe prawa, a wampirza społeczność wymagania (często bzdurne, ale co zrobić). Nie mogła zmieniać swoich postanowień i relacji ze względu na Noę. Powiedziała mu o tym już dawno.
Canił ją za to - nie próbowała się z nim przyjaźnić i osładzać mu życia, tylko przygotowała go do radzenia sobie w pojedynkę. Dlatego nawet się nie zdziwił, gdy pewnego dnia oznajmiła, że muszą się pożegnać.
Oboje wiedzieli, że nie był tutaj bezpieczny, gdyż Sombre nie miał wobec niego zahamowań. W dodatku inne wampiry naciskały na wampirzycę, a obecność Kiki podpruwała nadszarpane nerwy chłopaka. Nauczył się już wystarczającej ilości rzeczy, by mógł spokojnie odejść, choć słowo ‘spokojnie’ nie było najlepszym określeniem.
Był u skraju wytrzymałości, gdy pani de Ville go uwolniła. Uwolniła - bo teraz mógł odejść gdzie chciał. Stwierdziła, że powinien wsłuchać się w siebie i podążyć w stronę, która mu się spodoba, ale najlepiej z daleka od wampirzych siedzib. Zapewniła go, że sobie poradzi. Może nadal był niewolnikiem, ale obróżka, którą otrzymał przed swoją pierwszą ‘posadą’ skutecznie zasłaniała symbole o tym świadczące.
Niejako zwróciła mu wolność.
XXXX ~ 7 ~ XXXX
Podobno wolność
Nie każdemu pisana jest swoboda. Niektóry ponoć rodzą się po to, aby nie być wolnymi. Noa przypominał sobie jego dawne rozmowy z opiekunkami. Wolność… iść gdzie cię nogi poniosą. Prosto w niebezpieczeństwo, prosto w wojnę i śmierć… bo w przygody i liczne przyjaźnie jakoś nie wierzył (a przynajmniej wmawiał sobie, że tak jest). Ale czy byłby w ogóle zdolny do czegoś takiego? Co miałby niby zrobić? Zagadać do obcych ludzi? Ratować księżniczki? Czy może bardziej realistycznie - starać się do kogoś wprosić i pasożytować na nim aż do znudzenia? W końcu nie zarabiał. Tak, mógł zostać albo poszukiwaczem skarbów (całkiem romantyczna wizja), złodziejem (Moar nie byłaby dumna), albo znaleźć normalną pracę. Co umiał? Grał… ale gdzie należałoby się udać żeby to wykorzystać? Czy i tak nie skończy na jakimś dworze? Ale czy to było złe? A w ogóle to potrzebował pieniędzy? Jakie życie by mu odpowiadało? Czy da radę przetrwać z dala od cywilizacji? A wśród ludzi? Jak ma się do nich odnosić? Jak traktować? Argh, było uważniej słuchać na tych wszystkich lekcjach!
Ale to nie była wyłączna wina niedouczenia. Chłopak zwyczajnie nie miał pojęcia co ze sobą zrobić. Bo co o sobie wiedział? Że nazywa się Noamenim, jest rudy i chyba lubi kreomagowanie. Poza tym? Zastanawiał się dłuższy czas, idąc przed siebie, ale do niczego szczególnego nie doszedł. Nie, chwila - doszedł!
Prosto pod bramę Kolonii.
Oczywiście - idąc tam pokonał całkiem ładny kawałek drogi. Próbował różnych rzeczy. Ale czy były to występy na rynku, czy oszustwa, czy pakowanie się w kłopoty i ucieczki, jakoś nie był przesadnie szczęśliwy. Nie odnajdywał dla siebie miejsca w ,,zewnętrznym” świecie, albo wmawiał sobie, że nie może go znaleźć. Coś, czego nie umiał nazwać przyciągnęło go do jego małej, zepsutej ojczyzny. Konkretniej pod mur - z tej strony porośnięty był mchem i lekko się kruszył. Mimo imponującego rozmiaru idealnie wpasowywał się w otoczenie i nawet lekko z nim zlewał. Noa uśmiechnął się z dumą.
Szybko też odnalazł znajomą wieżyczkę strażniczą - jego sektor!
Nie myśląc wiele (bo chyba nie było o czym, skoro już się tu znalazł) podszedł powoli do bramki i wskazał rozeźlonym wartownikom obróżkę. Widok niewolnika latającego samopas trochę dziwił, ale zgodnie z procedurą obejrzano go, odsłonięto kod i wpuszczono.
Po 20 latach wrócił do domu.
XXXX ~ 8 ~ XXXX
Znowu w Kolonii
Dom ten zmienił się trochę przez szereg minionych miesięcy. Wiele osób zestarzało się, większość po prostu przeniesiono. Pojawiło się sporo nowych twarzy.
Noa oglądał je raczej beznamiętnie, choć z budzącą się w jego wnętrzu ciepłą satysfakcją, której genezy nie umiał się doszukać. Ale czuł się dobrze. Był już doświadczonym niewolnikiem - długowiecznym, z ciekawymi doświadczeniami i praktycznie bez określonej osobowości. Idealny przykład dla młodszych i bardziej hardych egzemplarzy pałętających się pod nogami.
Ktoś tam od czasu do czasu do niego podchodził, ale Noa był wyjątkowo niekomunikatywny. Wyglądało na to, że wszystkich ma gdzieś, więc z biegiem czasu przestali do niego podchodzić. On nie miał interesu w tym, by z nimi rozmawiać, więc nie dopominał się o uwagę.
Wspominał za to czasem swoje pogawędki z Louinem, we Wspólnym i tym jego dziwnym języku… czy godziny spędzone z elokwentną Moar… ale milczeć też było w porządku. Rok milczenia. … To brzmiało jak tytuł książki. Całkiem ciekawej z resztą, o ile można ocenić książkę po tytule, choć gdyby on był głównym bohaterem chyba mało kto by to czytał. Może zabroniono by ją rozpowszechniać ze względu na treść? Może… Może sam powinien coś napisać? Coś brutalnego, ciężkiego i przyjemnie krwawego, tak dla rozładowania napięcia? A może od drugiej strony - prowadzić dzienniczek ogrodniczy i opisywać kolorowe rabatki?… Nie, to głupi pomysł. Pisanie wiązało się z myśleniem, a to był bardzo niebezpieczny element wywrotowy. Nie należało myśleć. W każdym razie - nie za dużo.
W takim razie pozostało chłopcu ćwiczenie. Przekonał swoich nadzorców, a oni siebie nawzajem, że nikomu to nie zaszkodzi.
Pozwalano mu grać, przechowywano dla niego instrumenty - niedługo z własnej inicjatywy zaczął występować przed sprawującymi nadzór nad kolonią. Czasem śpiewał ujawniając kolejny talent oraz swój uwodzicielski, niestety bardzo nie męski głos. Więcej! Co poniektórzy strażnicy (nie wampiry, ale przeszkolone przez nich dziwadła) zapraszali go do gry w kości czy karty! A nawet jeśli nie grał to podliczał punkty. To było niegdyś nie do pomyślenia, by on, zwykły dhampirek mógł odciąć się od reszty sektora i zbratać z niewolnikami wyższej rangi. Ewentualnie jakimś innym rodzajem wyszkolonej służby. Ale dobre było i to.
W ogólnie przyjętej hierarchii stali na pozycji, na którą mógł zerknąć, ale do której jeszcze nie sięgał - to wystarczyło by był im (przynajmniej pozornie) posłuszny. Przymilał się do nich z większą wprawą niż czynił to ze stworzeniami po drugiej stronie muru. Zwodził ich coraz umiejętniej i co więcej czuł się mocno zmotywowany. Nie przestawał kantować nawet jeżeli raz czy drugi podwinęła mu się noga. Tu, w tym zamkniętym światku wiedział do czego zmierza. Miał cel, odgórnie narzucone zasady gry i całkiem stabilny grunt. W TAKICH warunkach dało się rozwijać swoje zdolności.
Mimo ciągłych knowań i coraz liczniejszych wypadów do coraz bardziej zaprzyjaźnionych żołnierzy, myśli o twórczości pisanej nie chciały wypaść Noamenimowi z głowy. W sumie… nie był zbyt dobry w opisach. Umiał skomponować list czy sporządzić krótką notatkę, ale nic poza tym. Może nie dręczyłoby go tak, gdyby miał dość książek… tutaj udawało mu się zdobyć jedną na trzy miesiące. I to przeważnie podłej jakości. A że najwidoczniej brakowało mu literek, to skoro nie mógł czytać zostawało mu samodzielne skrobanie.
Kartek i pióra też jednak nie miał. A kiedy jakieś dostał był to pliczek mizerny, na którym nie zmieściło by się nic porządnego. Jak już to same ogryzki.
Ale to wcale nie był taki zły pomysł - z doświadczeniem pisarskim Noamenima to nawet lepiej, że powinien streszczać wszystko jak umie. Tylko o czym by tu pisać wyłącznie takie króciutkie notatki? Czyżby padło na ten nieszczęsny ogród? Fakt, mieli tu trochę kwiatuszków. Ale one nie były w ogóle ekscytujące. Na nic mu też mierny opis ślicznych z natury roślin. Przydałoby się coś ciekawszego i bardziej niedoskonałego…
W zamyśleniu popatrzył na ‘współhodowanych’ krzątających się i krążących dookoła. Otaczali go ze wszystkich stron, skrajnie różni, ale wszyscy zrównani. Prezentowali odmienne płcie, rasy i poglądy, choć z tymi ostatnimi nikt się nie wychylał. Skoro i tak codziennie ich widywał to może przyjrzałby się im nieco bliżej? Mógłby przeprowadzić amatorską analizę; spróbować dowiedzieć się co myślą; co lubią i czego się boją. Zobaczyć kto z kim się zadaje. Co o sobie mówią. Może nawet co sądzą o Kolonii… nie, tak blisko do nikogo nie udało by mu się podejść.
Ale plan był niezły. W sam raz na wolne godziny. Siedzieć i obserwować tę mizerną zgraję. Ich odruchy i charaktery. Zawsze był z tego jakiś pożytek na przyszłość - może udałoby mu się dojść do tego kogo ewentualnie można by później wykorzystać… znaczy na kim da się polegać?
Zaczął niezgrabnie prowadzić dzienniczek, w którym zamieszczał informacje na temat znajomych mu osób. Jednak wraz z tym rozwijał w sobie zdolność do świadomego i mądrego obserwowania ludzi. Słuchał ich i patrzył na gesty. Porównywał je z własnymi obserwacjami i cudzymi opiniami. Zaczął rozmawiać. Pytać. Poznał paru kłamców, parę prostych i szczerych kobiet, tchórza, podrywacza i kilku inteligentnych osobników oraz masę mniej lub bardziej wyróżniających się charakterów. Na początku gubił się we własnych notatkach i powątpiewał w zasadność swojego nowego zajęcia, ale z czasem zaczęło to do czegoś prowadzić. Jego uprzednie doświadczenia nagle przestały być takie zawiłe i zaskakujące, a ludzie, których widywał obecnie, stawali się coraz prostsi do ‘odczytywania’. Po kilku miesiącach Noa porzucił pisanie i skupił się na samej obserwacji, polegając na własnej pamięci i zdobytej wiedzy, zamieniając ostatecznie niejasną zachciankę w całkiem pożyteczny nawyk.
Jego chwile spokoju i samodzielnego rozwoju wkrótce miały się jednak (cóż za niespodzianka) skończyć. Szkoda by w końcu było zmarnować tak dobrze zapowiadającego się niewolnika i pozwolić mu zgnić z bezczynności.
XXXX ~ 9 ~ XXXX
Awans społeczny(?)
Odkąd Noa sam wrócił do Kolonii, na jakiś czas faktycznie wymknął się ścisłemu schematowi działania i nadzorowi wampirów. ‘Kumplując się’ ze strażnikami wbrew pozorom tylko odwracał od siebie uwagę. Agata zaś, nawet jak go widziała trzymała się z jakiś powodów z daleka.
Już zaczynał czuć się zapomniany, kiedy kazano mu stawić się w kwaterze krwiopijców - był to znak, że na pewno coś się zmieni. Zostanie przeniesiony, odstanie jakieś nowe polecenia, może otrzyma kolejne tatuaże… na dobrą sprawę mogło to być wszystko.
Zjawił się tam mentalnie przygotowany na wielkie upierdliwości.
A wyszedł… dziwnie przejęty i usatysfakcjonowany.
Okazało się, że postanowiono zrobić go niewolnikiem II kategorii (był to pewien rodzaj prestiżu), a jego wartość znacząco wzrosła. Zwracali się do niego niemal jak do rozumniej istoty - zwolnili go z oddawania krwi i wypytali o różne rzeczy. Zainteresowania, talenty… Pop raz pierwszy zobaczył takie oblicze komisji. Trochę go z tego powodu telepało, ale wyszedł całkiem zadowolony - jednak coś osiągnął!
Nadal decydujący głos w każdej sprawie miał nowy nadzorca dhampira, ale po przeniesieniu do innego sektora i zdobyciu pokoju w całkiem komfortowej placówce, rudzielec miał to gdzieś. Teraz już nie był żadnym X, słabym dzieciakiem czy ofiarą - teraz był II! Dumnym reprezentantem niewolników wyższej klasy - sam nie wiedział kiedy zasłużył na ten przywilej, ale nie wątpił, że mu się on należał. Zniknął teraz problem jedzenia czy niewygody - konkurencja za to… była potężna. Żeby utrzymać swój status i nie spaść z powrotem do rangi zwykłego bydełka Noa od tej pory musiał wziąć się w garść. Dużo trenować i stawać się coraz lepszy w tym co robi. ,,Pewny swoich możliwości, posłuszny, mądry i piękny” - taki był niewolnik idealny. A tutaj każdy przewyższał go pod względem co najmniej jednej z tych cech (choć i tak udało mu się nie dyndać na szarym końcu).
Właściwie to umiał doskonale udawać opanowanego. Nie miał godności, która kazałaby mu się przeciwstawiać. Moar pilnowała, by był wykształcony i doceniał pielęgnowanie wiedzy (ze średnim skutkiem, ale skurczybyk przynajmniej był inteligentny), a jego ciało, choć na swój sposób wypaczone stało się atutem. Mało gdzie jak wśród sług mających być ozdobami lub dziwadłami wystawianymi na pokaz, tak bardzo doceniało się rzadko spotykane typy urody.
Nieco wbrew jego oczekiwaniom ostatecznie ten ostatni czynnik przemawiał na jego korzyść - utrzymywał na pozycji w hierarchii lub pomagał piąć się wyżej. Zaskoczyło dhampirka bycie docenianym i wychwalanym niczym dzieło sztuki, skoro oczywistym było, że chłopak (zwłaszcza w jego wieku) tak jak on wyglądać nie powinien. Ale w sumie czemu nie? Miał być miły dla oka, bawić i zadziwiać, a nie imponować kobietom i się rozmnażać.
Tak, tak - Noa był jakby stworzony do roli, która mu przypadła.
XXXX ~ 10 ~ XXXX
Kto da więcej!
Występował także na deskach teatru. I o dziwo, wśród innych artystów znalazł nawet paru… całkiem znośnych znajomych. W ogóle nagle przybyło mu kontaktów, choć nie ze wszystkimi (początkowo) potrafił się porozumieć. Co zaś tyczy się samych wystąpień to zapomniał, że istnieje coś takiego jak trema - to co robił ani go nie ekscytowało, ani nie przerażało. Po prostu tam był. Jeżeli dzięki bezmyślnemu wysiłkowi i przemyślanym podchodom okazywał się być od kogoś lepszy - to wspaniale. Jeżeli nie - pracował dalej. Wypowiadał się z coraz większą swobodą, prezentował z fachowo podrobioną dumą swoje ciało i różnymi metodami pozyskiwał potrzebne mu informacje. Nadal nie wiedział na co mu to wszystko, czego naprawdę pragnie i… ale to nie miało już teraz znaczenia. Za tymczasowy cel obrał sobie w końcu bycie pożądanym. Docenianym, nagradzanym i tak drogim, by stać na niego było tylko najbardziej rozrzutnych, zapatrzonych w siebie burżujów!
Ale do tego droga była bardzo daleka…
Żeby nie odpaść w przedbiegach konkurując z okiełznanymi czarodziejkami i słodkimi elfickimi panienkami, Noa musiał wysilać się bardziej niż kiedykolwiek (niż kiedykolwiek bez noża przyłożonego do pleców). Nie mógł też porzucić magii - na początku zabroniono mu kreomagowania, ale pomagano mu rozwijać dziedzinę przestrzeni. Z resztą jak sądził - po pewnym czasie uznano jego poddańczość i mógł wrócić do swoich run, co w sumie od początku było do przewidzenia. Mimo ciągłych zajęć, treningów i nauki cały czas poznawał kogoś nowego; jego życie nabrało tempa, ale było w przyjemny sposób ustabilizowane. I nie stresowało go zbytnio.
Poza tym miał własny pokój, w którym mógł odpocząć. Nie ważne ile ruenów on sam byłby wart - własny pokój, mini-domek, do którego mógł wrócić nadal był dla niego największym luksusem o jakim można było pomyśleć.
Choć liznął także innych wygód - przez następne lata co i rusz spędzał po kilkanaście miesięcy na różnych dworach, zamkach czy w posiadłościach. Nie zawsze było tam kolorowo jeżeli o atmosferę chodzi, ale ostatecznie posłania były wielgachne, woda gorąca, a ubrania fikuśne i nawet dopasowane do temperatury.
Czasem poza szeroko pojmowanym zabawianiem kazano mu zajmować się młodymi panienkami, w ramach zwyczajnych obowiązków służącego. Całkiem dobrze wpasowywał się w takie towarzystwo (nie tylko wizualnie) - potrafił się wysławiać i cierpliwie słuchać - znosić ze stoickim spokojem godziny bezsensownych narzekań dzieciaków oraz budzących odrazę zwierzeń rozkochanych dziewczątek. Towarzyszył im, udzielał im krótkich rad, a także czegoś uczył (jeżeli umiał). Głównie jednak miał skupiać się na pielęgnowaniu ich urody i pilnowaniu, by nie robiły głupot (np. nie uciekały do swoich chłopców przez okna, nie zamykały się w pokojach czy nie rozmawiały z obcymi na ulicy). Dbał o nie, pomagał im w kąpieli, wyszukiwał olejki, układał włosy, dobierał garderobę… nie sądził, że potrafi coś takiego, a jednak przychodziło mu to z nadzwyczajną łatwością. Nie był z tego zadowolony.
<i>,,Przynajmniej umysł mógłbym mieć męski”</i> narzekał w myślach, masując młode stópki i kładąc dziewczynki do łóżek okrytych zwałami jedwabnych pościeli.
Niedługo miał szansę zasłużyć na własny jedwab - traktowano go coraz lepiej (przynajmniej w niektórych miejscach). Tylko czasu miał dla siebie niewiele. Ale chyba aż tyle go nie potrzebował - gdyby go miał i tak przeznaczyłby go na doskonalenie umiejętności potrzebnych do dalszego podbijania własnej ceny.
W tym okresie swojego życia zobaczył prawdziwą mnogość różnorodnych zjawisk czy osobliwości związanych z charakterem ludzkim. Widział dobrych i złych, odpowiedzialnych i nieroztropnych, obleśnych i przystojnych, cierpliwych i porywczych, głośnych i cichych, agresywnych i pokornych, ciekawych i nudnych, mężczyzn i kobiety, starych i młodych. Miał Panów chyba z każdej kategorii - wiele się nauczył na ich i własnych błędach oraz zastanych sytuacjach. Dopasowywał się do warunków z godną podziwu wprawą i zupełnym brakiem poszanowania dla resztek swojego wrodzonego temperamentu.
Poza doświadczeniem zyskiwał też kolegów i wrogów oraz sojuszników, o ile można to tak nazwać. Wszystko to po trochu na niego wpływało - każde spotkanie, wymienienie spojrzeń czy rozmowa. Każdy jeden dzień i każda następna noc - wszystkie jakie przeżył przez te dwie (z hakiem) dekady.
XXXX ~ 11 ~ XXXX
Jeden jedyny
Co więc przy tym usystematyzowanym i poddanym rygorom i nadzorowi trybie życia mogło pójść nie tak? Pomijając fakt, że często coś szło nie po myśli dampira, to z punktu widzenia jego właścicieli wszystko było już zaplanowane i ustalone. Z wyjątkiem drobnych wpadek system przez nich stworzony działam bez zarzutu, a urodzony niewolnik (tutaj: Noa) spełniał swoje zadanie śpiewająco. Co więc, powtarzam, mogło się w tym interesie nie udać?
Ktoś na przykład mógł zapragnąć Noamenimka dla siebie. Tylko i wyłącznie dla siebie. Bez żadnych umów i obowiązku oddania go w dobrym stanie w odgórnie ustalonym terminie. Dobry stan, phi! Co za kpina!
A jednak ten, o kim mowa wcale dhampira nie uszkodził. Wielbił go. Do tego stopnia, że nie odważyłby się strącić jednego rudego kłaczka z jego głowy. Dałby mu wszystko… o ile ten pragnąłby tego, co było mu oferowane. Sam też chętnie wiele by od niego wziął. Przymierzał się do wykupienia Noi za ogromną sumę już od jakiegoś czasu, ale z jakiegoś powodu Orvallo nie chcieli pozbyć się mieszańca raz na zawsze. Kazali więc adoratorowi zadowolić się latami w liczbie najwyżej trzech. Kpina po raz wtóry!
Możny kombinował i knuł nieustannie jak tu dopaść rudą ślicznotkę, a potem uciec od natrętnych sług wampirzego rodu. Może Noa widując go coś podejrzewał… a może nie. Zwrócili jednak na siebie uwagę od razu, gdy tylko po raz pierwszy znaleźli się na tej samej sali - niby ich spojrzenia zetknęły się przypadkiem, ale właśnie w ten sposób jaki w książce zwiastuje niechybne pojawianie się słowa ,,przeznaczenie” w każdym ważniejszym monologu heroiny. Tylko tu nie było takowej - był za to Noa, który za niedorobioną dzierlatkę robić mógł, ale nie zamierzał. Nawet nie dlatego, że jego ‘ukochany mimo woli’ nie był w żaden sposób atrakcyjny i szkoda byłoby się dla niego wysilać - zwyczajnie nie dano mu takiego polecenia. Nie został wykupiony, tylko porwany (ostatecznie właśnie na tym stanęło), a więc gość, który go trzymał, nie był w jego pojmowaniu Panem. Owszem - miał nad nim władzę, niemal absolutną od kiedy go zamknął, ale nie był właścicielem. Chłopak nawet nie wiedział, że jest tak oddany zasadom Kolonii, a jednak teraz, gdy ktoś działał im wbrew - wkurzał się. Z pogardą patrzył na dobrze zbudowane, wysokie stworzenie obdarzone rozumiem i bogactwami, które ze względu na jakieś głupie uczucie rujnowało mu utopijny brak planów na przyszłość. Inni też na pewno mieli przez to wiele problemów.
Trudno mu było odnaleźć się w nowej sytuacji. O wiele trudniej niż u Moar, te kilka dekad temu, a nawet gorzej niż w pierwszej ‘pracy’. Nie dlatego, że jego oprawca różnił się czymś od wielu innych - nie, był nawet całkiem typowy. Gdyby zadowolił się tym co mu dawali i zaakceptował warunki Orvallo, nie byłoby problemu. Noa by mu grał, śpiewał, sprzątał czy nawet dla niego tańczył - co tylko by chciał. Ale nie. Zapragnął postawić na swoim. Wmówił sobie, że dhampirek jest i zawsze był właśnie jemu przeznaczony. Że do niego należy. A jednocześnie zamiast normalnie wydawać polecenia (jak posiadacz) lub być miłym gościem (jak adorator) mieszał oba rodzaje postępowania i próbował właśnie taką koślawą metodą nawiązać z rudzielcem jakąś relację. Oczywiście nie relację jakiejkolwiek, która zawsze, prędzej czy później rodziła się z czasem. Chciał konkretnych, wycudacznionych efektów, do których nie umiał jakoś chłopaczka nakłonić. Ni kijem go ni marchewką - każdy sposób wydawał się równie nieskuteczny.
Rozkazy Noa co prawda wykonywał bez szemrania, przyzwyczajony do tego w zupełności, ale im bardziej jego samozwańczy Pan starał się traktować go ,,po ludzku” i ,,z sercem” tym było gorzej. Frustrowali siebie nawzajem. Krzyczeli na siebie i robili podchody nie mogąc pojąć jeden drugiego. A jeśli już się pojmowali to i tak stawali okoniem. Zwłaszcza dhampir. Tak, on był w tym niezrównany.
Całkiem dobrze szło mu też pogrywanie z upartym porywaczem. A im dłużej był przez niego więziony tym bardziej owijał go sobie wokół talii (kiedy skończyły mu się palce). Oczywiście sam był na straconej pozycji od samego początku, ale co szkodzi poutrudniać życie takiemu idiocie. Ochoczo wykorzystywał słabość arystokraty do własnej osoby, choć czasami zdarzało mu się przegiąć i źle na tym wychodził. Poza tym jednak mógł czerpać z jego iście ‘demonicznej’ wiedzy magicznej, pokaźnej wielkości biblioteki i rozkładać do woli w głębokim fotelu. Powoli przyzwyczajał się do tej parodii romansu i zaczął nawet swobodnie z amantem rozmawiać (co było niezbitym dowodem na to, że nie darzy go zbytnim szacunkiem czy uznaniem).
Trudne i ciekawe lata. Koronacja jego nauki udawania kogoś kim nie jest, rzucania kpiących spojrzeń i rozumienia, że ludzie potrafią być nieprzyzwoicie wręcz szurnięci. Dodać należy do tego kolejną rewolucję w spojrzeniu na świat i samego siebie, prawa natury i wszechświata i kolejny etap w życiu Noi można uznać za gotowy do zakończenia.
Nie zakończyłby się on jednak tak szybko, gdyby nie pewien zbieg okoliczności, na pewno również będący ‘przeznaczeniem’ i to o wiele pomyślniejszym niż spotkanie upartego wielbiciela - na horyzoncie ponownie pojawił się Louin!
Bynajmniej nie znienacka i nie w roli herosa, rycerza, czy czegokolwiek bardziej przydatnego - miał być artystą, który umilałby Noi i jego romeowi wieczory. A może i dnie. Czasem nie było między nimi różnicy.
Chłopcy nie spodziewali się ze sobą spotkać w takim miejscu, ale pamiętali się doskonale. I w jakiś dziwny sposób porozumieli się za pomocą jednego spojrzenia i następnych czterystu.
Tak to jest sprowadzić do domu konkurenta. Nie mogło się skończyć inaczej jak ucieczką w ciągu kolejnych tygodni.
Zabrali nawet (z pomocą magii) instrumenty i inne przedmioty, które jako doświadczeni surviwalowcy uznali za przydatne (na przykład taką poduszkę i ilustrowany album o harmonijkach).
Co stało się potem z ukochanym dhampirka… nikogo nie obchodziło. W szczególności sam Noa gwizdał na to i to gwizdał z nieukrywaną satysfakcją, ciesząc się, że zrobił mu na złość. Innych powodów do szczęścia chyba za wiele nie miał - znowu był ‘wolny’, zagubiony, nie wiedzący co robić i na dodatek z Louinem. Ale nie. Tym razem się opamiętał. Nie był już dzieciakiem, a okres spędzony wraz z typkiem, który był ani to Panem ani płaszczącą się wszą dał mu do myślenia. Tak jakby nawet zaczął się zastanawiać. Nad różnymi sprawami. Co lubi, co kieruje jego postępowaniem, jaki ma cel… czy w ogóle ma cel? Robienie co się tylko dało, by stawać się jak najdroższym i pożądanym jakoś mu obrzydło. Został wyadorowany za całe lata. Nie potrzebował więcej. Nagle przestało obchodzić go czy ktoś poświęciłby swoje oszczędności na niego i jaką dałby mu robotę. Dotarło do jego rudej łepetyny, że wcale nie potrzebuje wracać do Kolonii. Nie musi mieć czyjegoś buta na karku, aby normalnie funkcjonować. Polubił sam decydować o sobie. Przez wiele lat nie był tego świadomy, ale podejmowanie decyzji to coś, czym zdecydowanie nie będzie w przyszłości pogardzać. Bardzo energetyzujące, silne uczucie - wrażenie, że trzyma się w ręku swój własny los.
Może były to myśli nieco zbyt górnolotne, zwłaszcza, że nie uciekłby wcale gdyby nie Louin, ale i tak sądził, że odkrył w sobie coś bardzo ważnego. Umiejętność do postępowania niezależnie od innych. Albo nawet im na przekór! O tak, to było o wiele ciekawsze niż słuchanie poleceń.
XXXX ~ 12 ~ XXXX
Wędrowni artści
Ale tak nie całkiem?
Choć od momentu ucieczki chłopcy decydowali sami o sobie (a właściwie Noa przejął rolę lidera i zaczął się rządzić) to jednak nie mieli kontroli nad wszystkim co było istotne. Nie mieli pieniędzy, a także (co chyba gorsze) - umiejętności walki. Nie wszędzie chodzili, bo w pewnych rejonach byli zbiegami, w innych zaś byłoby zwyczajnie nierozsądnie się pokazywać z ładną buźką. Dhampir dodatkowo ze swoją kondycją (z resztą obaj nie byli atletami) dostawał szału na łonie natury. W cenę ‘biwaków’ zawsze wliczone były też siniaki, zadrapania, bóle pleców, stóp, niestrawność po półsurowych posiłkach i napady nienawiści do przyrody tak żywej jak nieożywionej. Oczywiście nie pozostawał otoczeniu dłużny - skoro tyle od niego otrzymywał to i sam musiał coś oddać - najlepiej litry krwi komarom, które z jakiś względów kochały jego smak niczym prawdziwi wampirzy arystokraci (tylko, że były bardziej upierdliwe i wydawały wnerwiające odgłosy).
Całe szczęście morski elf lepiej odnajdował się w środowisku - dzięki niemu udało się salonowemu sługo-artyście przetrwać i nawet czegoś nauczyć. Dowiedział się przede wszystkim jak pływać, co leczy, a co truje (poziom: ,,ropuchy i muchomora nie rusz, jeżyna dobra”) i jakie miejsca należy omijać. A tych było sporo.
Ludzie z kolei (w przeciwieństwie do dziczy, buszów i stepów) bywali całkiem o dziwo mili, ale znaleźli się także i ci wrogo nastawieni. Nie wszyscy, właściwie garstka, ale ta, którą najłatwiej spotkać w szemranych zagajnikach i co węższych uliczkach. Weź tu wyglądaj jak kobieta, miej kolegę, który też wygląda jak kobieta i pokaż się na oczy zbirom, których nawet nie kopniesz. Tak, w ramach samoobrony Noa mógł im co najwyżej poprzygrywać na skrzypcach.
Jakoś jednak chłopcy z lepszym lub gorszym skutkiem wywinęli się niemal z każdej opresji - Noa w końcu miał odrobinę sprytu i zero skrupułów, co o dziwo potrafiło ratować tyłek. Żeby nie wspomnieć o wszystkich przypadkowych wybawicielach, pomyślnych zbiegach okoliczności, umiejętnościach Louina i zaginaniu się czasoprzestrzeni. Nie, to pewnie też sprawka rudzielca.
Kiedy nie bawili się w szkółkę przetrwania i nie flirtowali z typami spod ciemnej gwiazdy, starali się jakoś uczciwie zarobić na życie. W sumie kiedy tylko się przełamali, by porozmawiać z ,,wolnymi” nie stanowiło to większego problemu - to najmowali się w teatrze, to grali na rynkach czy w bogatszych lokalach (podła robota, ale woleli unikać dworów). Dołączyli nawet na jakiś czas do trupy cyrkowej. Mieli sporo umiejętności, wystarczyło nauczyć się jak dobrze je zaprezentować i z kim, jak o nich porozmawiać.
Tak, było zabawnie i pouczająco - czasem lżej, czasem ciężko… ale na pewno nie nudno. Życie chłopców było wypełnione zadaniami, obowiązkami i możliwościami, które trzeba było wypełniać, wykańczać i wykorzystywać. Nikt już teraz nie mógł nimi pokierować - nawet jeżeli mieli niejednego szefa to ostatecznie panował on nad ich robotą, a nie jestestwem. I to było straszne. Nie żeby Noa nie doceniał tego stanu rzeczy, ale nie umiał jakoś do tego całkowicie przywyknąć. Fajnie było wydawać polecenia Louisiowi, opracowywać własne plany i rozpatrywać pomysły. Z drugiej zaś strony dhampir trochę żałował, że to jemu przypadło bycie ,,tym silniejszym” i od niego zależało ostateczne ocenianie sytuacji. Tak naprawdę niekiedy tęsknił za srogim głosem, który mówi ,,Tam idź!”, ,,Teraz to podnieś!”, ,,Rusz się!”, ,,Całkiem dobrze”. Stracił nieco szacunku do samego siebie przez te myśli. Bo naprawdę chciałby się zdecydować - czy bardziej pasuje mu wolność czy zamknięcie. Ale nie, po trochu narzekał na jedno i drugie, oba poniekąd ceniąc.
Właściwie to wolał nie myśleć za dużo o sobie (tylko o swoich potrzebach). Doszedł bowiem do wniosku, że chyba siebie za bardzo nie lubi. Nie był osobą, z którą chciałby spędzać długie godziny, więc i unikał samotności. Odzwyczaił się od niej. Miał w końcu przy sobie cały czas elfa - właściwie się nie rozstawali i tylko niekiedy spuszczali się z oczu. I zamiast pragnąć pozbyć się srebrnowłosego, Noamenim przyciągał go jeszcze bliżej. No cóż, tak wolał to tak było. Tego też w sobie nie znosił - zdawał się dążyć do tego co go irytowało i nie potrafił znaleźć tego co po prostu sprawia mu przyjemność. Jedyne w czym widział większy sens to ,,zabawne” wpływanie na otoczenie. Prowokowanie tych wszystkich ludzi by zrobili coś dziwacznego, nieoczekiwanego… by popełnili błąd lub coś osiągnęli (zależnie od osoby wolał inne ‘rozwiązania’). Kiedy tylko mógł (a mógł zawsze) bawił się ludźmi. W każdym kolejnym środowisku przybierał nową maskę i grał inną rolę - bywało nawet, że przez miesiące udawał kobietę, tylko po to, by narobić zamieszania w kręgach towarzyskich jakiegoś miasteczka. Oczywiście była pewna gama zachowań, do których wracał, ale przeważnie co jakiś czas dochodziło do radykalnej zmiany i tak z ponurego artysty stawał się wesołym śpiewakiem, głupim byłym szlachcicem czy zagubioną panienką. Tylko Louin był cały czas takim samym, nieśmiałym, dobrodusznym sobą, często biorąc na siebie przewinienia kompana i broniąc go przed sądami innych. Trochę głupio, zdaniem samego dhampira, ale mógł robić jak uważał.
XXXX ~ 13 ~ XXXX
Demoniczna nauka
Byli niewolnicy nauczyli się w końcu jak radzić sobie w świecie. Noa co prawda nadal miał problemy ze samym sobą, ale nic nie dało się na to poradzić. Znaczy - dałoby się, gdyby chłopcy postanowili znaleźć odpowiedniego terapeutę i poddać Noę systematycznemu leczeniu, a nie zbratali się z jakimś podejrzanym typkiem, który w ramach pewnej wymiany zaproponował szkolenie ich w dziedzinach magicznych. Ale wiadomo, przy takiej konkurencji każdy terapeuta odpadał w przedbiegach.
Sam typek, mimo iż wyglądał ze wszech miar na niegodnego zaufania wcale taki zły nie był - sam miewał kłopoty, więc do obiecanych lekcji postanowił się przyłożyć. Jeżeli chodzi o Noę, pod uwagę brał rozwinięcie całkiem zgrabnie już opanowanej magii przestrzeni i raczkującej magii demonów. Był to całkiem dobry komplet - przy odpowiednim wysiłku można by dzieciaka nauczyć podróżowania między wymiarami i przyzywania stamtąd ciekawskich stworzeń. Nietrudno się domyślić jak nieodpowiedzialnym osobnikiem był ich nauczyciel skoro postanowił włożyć w ręce Noi takie możliwości bez uprzedniego ogarnięcia jego psychiki i wpojenia zdrowych wartości. Ale cóż - skoro stwierdzili zgodnie, że takie rzeczy do rudzielca pasują i w ogóle fajnie będzie jak już to opanuje to nie było nad czym się zastanawiać. Konsekwencje dla świata i bliższego otoczenia zepchnęli po prostu na dalszy plan (może Louin coś piszczał, ale kto by tam elfa słuchał).
Oczywiście wszelką praktykę poprzedzały lata teorii - zanim Noa przyzwał swoje pierwsze ‘stworzonko’ trochę czasu minęło. Musiał dowiedzieć się nieco o odwiedzanych już przez innych miejscach oraz gatunkach tam występujących. Bez tego nigdy nie udałoby mu się w ogóle zacząć ćwiczeń. Do tego zaklęcia, formułki i języki… trening bardzo intensywny, ale dzięki temu nie nudny (i absolutnie nie zbliżający ich do normalnego życia). Dzień w dzień i noc w noc (no, powiedzmy, że z przerwami) mieli co do roboty, a że ze swoim mentorem znaleźli nie jedną nić porozumienia to i udało im się razem wpaść dodatkowo w parę kłopotów, ale i zdobyć garstkę ciekawych łupów, doświadczeń i sińców.
Było coś pięknego w tych chwilach (zwłaszcza dla Noi), ale nie mogły one trwać wiecznie - w końcu trzeba było rozstać się z kolegą-nauczycielem i próbować sprawiać kłopoty innym. No i kontynuować naukę. Zainteresowany tematem dhampirek i teraz nie pogardzi zwojami na temat magii i obcych wymiarów, tym bardziej, że udało mu się przyzwać z innego świata dwie małe bestyjki, o których chętnie by się czegoś więcej dowiedział.