Charlotte Labhraidh trudno przechodziła okres ciąży. Już od samego początku dotykały ją liczne problemy. Do teraz ani ona, ani jej mąż, Rafer, nie są w stanie stwierdzić czy dziecko, które ostatecznie przyszło na świat było ich pierwszym. Ale o takich rzeczach się nie mówi.
Los nie był litościwy dla arystokratki, która często krwawiła i której doskwierały niebywałe boleści podczas tego przecież najpiękniejszego okresu życia. Charlotte budziła się co noc i płakała, czasem z bólu, innym razem ze strachu. Mąż jej, na całe szczęście, trafił się roztropny i opiekuńczy. Nie uznał dolegliwości żony za histerię, a faktyczny problem, z którym musieli się uporać. Wszak było to także i jego dziecko.
Oboje od zawsze byli wyznawcami religii Fionn, wznoszącej na piedestał postać Prasmoka, choć wierzenia te wiązały się z wieloma przykazaniami i odpowiednimi, stosunkowo surowymi prawami. Razem chodzili na wszystkie obrządki oraz spotkania w świątyniach, a gdy Charlotte zaniemogła to sprowadzali kapłana do siebie by odprawić mszę. To jednak nie pomagało, może właśnie dlatego Rafer ostatecznie zgodził się na pomysł ciężarnej żony, aby udać się na pielgrzymkę. To brzmiało absurdalnie, kobieta już z widocznym i mocnym brzuchem, której trudno było przejść dziedziniec bez pomocy, miała udać się na pielgrzymkę, ale parą kierowała desperacja. Dla Charlotte była to ostatnia szansa na uratowanie dziecka, z rozpaczą w oczach błagała Rafera o tę podróż, a on równie bezsilny w tej sytuacji, zgodził się. Celem jednak nie była wiara, a możliwość spotkania Najwyższego Kapłana, o którym krążyło wiele niewiarygodnych, aczkolwiek cudotwórczych plotek. Państwo Labhraid wybrali się więc na pielgrzymkę, a że Rafer należał do mężczyzn niebywale zorganizowanych to zadbał o każdy szczegół w podróży. Była więc ona o wiele mniej uciążliwa i kłopotliwa niż w przypadku innej, bardziej pogrążonej w strachu i smutku pary. Pan Labhraid czuwał nad bezpieczeństwem swojej ukochanej żony, a ona była mu wdzięczna za troskę oraz spokój jakie od niego otrzymywała. Tak więc pewnego gorącego, letniego dnia, baldachim łoża rozsunął Rafer a u jego boku stał Najwyższy Kapłan. Charlotte na ten widok rozpłakała się i dziękowała Prasmokowi za szczęśliwy los, jaki im się trafił. Dłoń kapłana spoczęła na brzuchu ciężarnej kobiety, była to chwila wzniosła i wzruszająca, a po błogosławieństwu wyznawca jeszcze jakiś czas pozostał u pary. Rozmawiał z małżeństwem, częściowo o sprawach błahych, częściowo oczywiście o religii. Na koniec jego wizyty pojawiła się kobieta, mniszka, pod której opieką pozostała oszołomiona zdarzeniami Charlotte.
Tej nocy śniły się jej niewiarygodne rzeczy. Czuła ciepło w brzuchu, a gdy uchyliła powieki to ujrzała mieniącą się przestrzeń, jakby sięgnęła samego nieba. Rozpalone czoło oraz zarumienione poliki były tak wiarygodne, że obudziła się o świcie zlana potem. Była to intensywna, ale na swój sposób oczyszczająca noc. Jednak nie wiedziała, że to tej nocy i to za sprawką małej istotki życie jej oraz reszty rodziny odmieniło się. Nie była to moc sprawcza kapłanów, ani społeczeństwa Fionn, był to jedynie zbieg okoliczności, w którym miejsce znalazło się jeszcze dla wróżki strapionej stanem ciężarnej...
Tak właśnie rozpoczęła się piękna historia anielskiego chłopca, choć do samych narodzin stan Charlotte gwałtownie poprawił się na lepsze, tak same narodziny były prawdziwym koszmarem. Rafer wyrwał sobie kilka pukli włosów, gdy jego żona straciła przytomność podczas rodzenia. To były doprawdy potworne przeżycia, ale złość i frustracja związana z sytuacją potomstwa nie odbiła się na małym chłopcu, który po kilku ingerencjach nareszcie zaczął płakać. Potem łatwiej nie było, gdy matkę Bréanainna dopadła gorączka popołogowa, ale tu z pomocą przyszli inny wyznawcy, którzy pomogli rodzinie stanąć na równe nogi. Strach nie opuścił biednej Charlotte, która po trudnych doświadczeniach obawiała się kolejnych lat. A jeżeli chłopiec będzie chorowity? Jeżeli cały ten trud sprawi, że będzie słaby? A co gorsza, naznaczy go jakieś przekleństwo?
Bréanainn, ku zaskoczeniu swoich rodzicieli, wcale tak często nie chorował. Nie należał do atletów, ale słaby też nie był, choć gdy już chorował to nagle i bardzo poważnie. Swoimi pierwszymi miesiącami życia też nie oszczędził rodziców, Charlotte po dziś dzień wypomina mu okres ząbkowania. Te wszystkie doświadczenia sprawiły, że młoda para już nigdy nie starała się o kolejne dziecko. To jedno im zdecydowanie wystarczało.
Bréanainn był chłopcem zwyczajnym w swym zachowaniu. Uczył się pilnie, czasem grymasił, czasem pokusił się na jakiś psikus, lecz w ogólny rozrachunku był wzorowym uczniem. Z natury łagodny, ale nie dał się nigdy stłamsić silniejszym rówieśnikom, często imponował swoim kolegom, szczególnie gdy podpowiadał im jak zemścić się za złośliwość tak by nie dostać kary. Spryt więc zdominował jego charakter, przez co wśród grupy chłopców zawsze uchodził za „tego z rozwiązaniem”, doradcę. A cecha ta nie była byle przypadkiem - zyskał ją po ojcu, który znajomość prawa niezwykle sobie cenił, szczególnie w późniejszym czasie, gdy los nie oszczędził naszych bohaterów.
Bo w życiu rodziny Labhraid nadszedł wielki kryzys. Rafer dotychczas zajmował się handlem i prowadził firmę, która przynosiła ogromne zyski, lecz jeden z jego interesów okazał się być jednym, wielkim oszustwem. To podpisane przez niego dokumenty sprawiły, że rodzina w ciągu zaledwie kilku dni całkowicie zbankrutowała. Szok związany z tą sytuacją był ogromny, po prostu jednego dnia mieszkali w sporym dworku ze służbą, a drugiego wylądowali na ulicy ogromnego królestwa. Bréanainn miał wówczas jakieś dziesięć lat i podobnie jak ojciec uważał, że jest to jakieś nieporozumienie i wyjaśni się ono za kilka dni, może za tydzień. Tak się nie stało.
Cudem ktoś zdecydował się im wynająć pokój, jeden na całą trójkę. To było lepsze niż ulica, ale nie sprawiło, że rodzina znów była szczęśliwa. Charlotte całkowicie się załamała. Nie potrafiła wstać z łóżka, wciąż płakała i nie umiała pozbierać się po wielkiej tragedii jaka ich dotknęła. Pragnęła wychować swoje dziecko w dobrobycie, dać mu odpowiednie wykształcenie, przecież tak długo i silnie o niego walczyła, a teraz odebrano jej tę możliwości. Nawet nie chciała słyszeć o tym, że Bréanainn chce podjąć się pracy aby pomóc rodzinie. Nic do niej nie przemawiało, jedynie sen kobiety dawał okazję do wydostania się z domu by zarobić trochę ruenów. Rafer z czasem również został zmuszony do rzemieślniczej pracy, choć bardzo zależało mu na odzyskaniu majątku to musiał zadbać o rodzinę więc walka o sprawiedliwość powoli zaczęła schodzić na bok. W pewnym momencie ojciec Bréanainna, po tym jak wykorzystał wszystkie znane sobie możliwości, stracił wiarę w wygraną, . Wszystko rozchodziło się o brak dokumentów, które według Rafera istniały, ale których sąd na oczy nie zobaczył.
Cud nadszedł kilka miesięcy później, gdy do starego przyjaciela rodziny w końcu dotarł list nawołujący o pomoc. Stary Sinon, emerytowany prawnik po przeczytaniu wiadomości, od razu zerwał się z fotela by pomóc rodzinie. Był to niezwykle bystry i przebiegły mężczyzna, choć w tym momencie już bardziej starzec. Wiedział jak pokierować odpowiednimi ludźmi by uzyskać informację. Cała ta dramatyczna sytuacja trwała prawie rok, po tym czasie Lobhraidh odzyskali dworek, a z czasem resztę majątku, potem zaś zbili fortunę na licznych odszkodowaniach dzięki którym równie dobrze dziś mogliby mieszkać w zamku ze złota.
Te zdarzenia niosły jednak ze sobą wiele przykrych wspomnień. Głód czy brud były wówczas tymi najmniej ważnymi. Bréanainn pamięta zmęczone i niedospane oczy ojca, który starał się wiązać koniec z końcem, lecz nie mógł w nieskończoność kryć swych emocji. Przed żoną grał doskonale, ale gdy tylko wyszedł na korytarz, mały chłopiec łatwo dostrzegał nagłą zmianę nastroju u ojca, a potem ten wracał do pokoju, do całkowicie załamanej, słabej psychicznie matki, która po raz kolejny przepraszała syna za biedę i za wszystkie inne niepotrzebne sprawy. Czuła się całkowicie winna tej sytuacji, swej bezradności, choć pod koniec kobieta przełamała się i także ona podjęła się marnie płatnej pracy.
Ze wspomnieniem, które szczególnie utkwiło w głowie Bréanainna był moment, gdy przyszło rodzinie zapłacić za kilka zaległych czynszów. Ojca wówczas „w mieszkaniu” nie było, a do pokoju wparowała okrutna, potężna baba grożąca Labhraidh wyrzuceniem. Charlotte była przerażona tym nagłym wtargnięciem, nie miała żadnych pieniędzy i doskonale wiedziała, że za ścianą już czeka kilku pyszałków gotowych wyrównać w odpowiedni sposób swoje rachunki. Wówczas Bréanainn zaskoczył zarówno swa matkę, jak i właścicielkę kamienicy. Nakazał kobiecie wstrzymać się, po czym spośród swoich rzeczy wyjął złoty naszyjnik z oczkiem tanzanitu.
- Proszę, weź go w zamian za nasz dług i za bieżący miesiąc. Wiem jak drogo możesz sprzedać naszyjnik, jeżeli pójdziesz do Hardiego, jubilera na ulicy Goldbed, to jeszcze na tym zarobisz. On bardzo lubi tonzanit, ta sztuka z pewnością go zachwyci – powiedział wyciągając rękę z kosztownością.
Na twarzy zgorzkniałej baby pojawiło się zdziwienie. Kobieta groźnie zmarszczyła brwi, zmierzyła chłopca wzrokiem, przyjrzała się naszyjnikowi, po czym wyrwała go z rąk Bréananna.
- Że też wcześniej gówniarzu o tym nie pomyślałeś! - ryknęła, a po kilku obelgach i sapnięciach, zatrzasnęła za sobą drzwi pozostawiając po sobie ciszę.
Zszokowana Charlotte spojrzała na chłopca. Znała ten naszyjnik. Chłopiec otrzymał wisiorek od swego najbliższego i najlepszego przyjaciela, Noela Torrance. Matka Bréana zakryła twarz w dłoniach ukrywając pod nimi ciężki szereg emocji. Rozpaczy, smutku, żalu, ale była też niebywale dumna z syna. Jego gest był imponujący i zachował się wyjątkowo dorośle jak na swój młodziutki wiek. Poczuła szczęście, lecz pragnęła go także przeprosić i obiecać, że kiedyś odzyskają naszyjnik. Te wszystkie emocje zgrabnie odczytywał Bréanainn, który nie chciał by jego mama wybuchła nagle płaczem, dlatego nie przytulił jej mocno, a położył dłoń n ramieniu Charlotte i pozwolił matce poukładać wszystkie myśli, zaznajomić się z nimi, a potem pogodzić. To chyba był moment zwrotny w życiu Charlotte. Właśnie wtedy, niedługo po tym zdarzeniu, kobieta podjęła się pracy, co było niesamowitym wyzwaniem dla arystokratki, która nie potrafiła ani szyć, ani porządnie zająć się domem. Mimo to, przyjęto ją do pomocy, choćby do podawania i wykonywania prostych, zajmujących prac.
Powrót na dworek zmienił życie rodziny Labhraidh. Już nigdy nie było takie samo, choć statusem zdecydowanie lepsze. Niestety podczas ich nieobecności rodzina Torrance zdołała się wyprowadzić przez co Bréanainn utracił kontakt ze swoim przyjacielem, Noelem. Bréan nigdy nie zdołał mu się wyżalić i opowiedzieć o gorzkich zdarzeniach, które całkowicie go odmieniły. Nie wiadomo, gdzie udali się Torrance, lecz życie toczyło się dalej i nabierało rozpędu.
Bréanainn uczył się jeszcze sumienniej, poświęcał całe dnie na opanowanie jak największej ilości materiału w jak najkrótszym czasie, jakby to nagle miało uchronić go oraz jego rodzinę przed kolejną tragedią. Dopiero w wieku nastoletnim zdołał sobie trochę odpuścić i zaczął bardziej towarzyskie życie. Stary Sinon okazał się być dobrym nauczycielem, nie tylko prawa czy innych dziedzin, ale to dzięki niemu Bréanainn począł rozumieć inne, czasem ważniejsze zasady niż te zapisane w księgach. Sposób wysławiania się, prezencja, nawiązywanie znajomości... Stary, cwany, dobry Sinon! Przechytrzył on niejednego lisa. To był prawdziwy wilk pośród owiec. Stał się on wzorem dla przyszłego kapłana. Bréan z pokorą przyjmował wszystkie nauki prawnika. Pogrzeb starca odbył się w jesienny dzień, któremu towarzyszyły szare chmury i doprowadzająca do szaleństwa, uporczywa mżawka.
Po tym wszystkim życie stało się jakieś łatwiejsze. Bréanainn rozkwitł w towarzystwie bogaczy. Nie przeszedł okresu dojrzewania w bardzo dramatyczny sposób, choć zdarzało mu się pyskować czy uciec na noc z dworku by nieco skosztować życia, lecz nie by korzystać z uciech cielesnych. Wolał spróbować narkotyków, wypić wino i powygłupiać się z rówieśnikami. Uwielbiał wyjeżdżać ze znajomymi nad morze, do Rubidii, gdzie kiedyś go pobłogosławiono. Tam znajdowała się wakacyjna, niewielka posiadłość Labhraidh a zmęczeni dojrzewaniem syna rodzice pozwalali na takie wyjazdy. Jedyne o co mógł martwić się Bréanainn to o swoją seksualność. Niektórzy jego koledzy już zdołali pochwalić się podbojami wśród panien, a młody Labhraidh ani jakoś nie popierał takiego podejścia, ani też za bardzo nie interesował się dziewczętami. Zdecydowanie wolał udać się na trening polo niż umawiać na randki, ale to nie oznaczało, że nie próbował. Rozmawiał z panienkami, niektóre z nich były naprawdę sympatycznymi i dobrymi osobami, ale Bréan czuł, że jego obojętność zniszczy duszę tych dziewcząt. Niejedna też na młodego bogacza polowała, ale każde podejście kończyło się fiaskiem. Sytuacja ta nabrała ostatecznie niezdrowego rozpędu, gdy wśród znajomych zaczęły tworzyć się zakłady, która to pierwsza zaliczy Bréanainna. Jakkolwiek by głupio to nie brzmiało to byli wciąż nastolatkowie. Jedna z bliższych mu koleżanek, jak przynajmniej sądził, okazała się podjąć ów głupiego wyzwania. Wściekła się na niego, gdy ani dekolt, ani podkreślająca walory sukienka, ani dwuznaczna rozmowa nie podziałały w odpowiedni sposób na młodzieńca. Bardziej zniechęciła arystokratę do rozmowy niż rozpaliła jego pragnienia. Urażona tym faktem nawyzywała go, aż w końcu skwitowała jakże wzniosłym zdaniem zdaniem „Ty pewnie pragniesz facetów, fajfusie!”, a on na te słowa zastanowił się poważnie, co tylko jeszcze bardziej zirytowało nastolatkę. W odpowiedzi młoda arystokratka usłyszała „Właściwie to pragnę służyć Prasmokowi”. To było lekkie i proste stwierdzenie. Podejście to zszokowało dziewczynę. Ona także wychowywana była w wierze, oraz posłudze Prasmokowi i nagle jakoś tak głupio jej się zrobiło z powodu całej zaistniałej sytuacji. Burknęła coś pod nosem, po czym rozgoryczona odeszła, a Bréanainna nie dotknęły żadne wyrzuty sumienia. Po prostu zrozumiał kim jest, do czego chce dążyć. Nauczony, że albo kocha się kobiety albo służy Praojcowi, pojął że jego istnienie od początku miało w sobie większy cel. Sam fakt, że po tylu zdarzeniach, problemach w ogóle urodził się żywy brzmiało jak cud. Trudny poród nie zabrał mu matki do świata zmarłych, a teraz ta obojętność wobec dziewcząt... Nigdy się nie zauroczył, nigdy też nie podniecił. Jego aseksualność nabrała całkiem innego znaczenia w obecnym rozumieniu młodzieńca i chociaż bał wyznać się rodzicom, jaką drogę obrał, to nie miał zamiaru z tym zwlekać. Już wieczorem, tego samego dnia poinformował Charlotte oraz Rafera o swojej decyzji. Wyznał im, że już od wielu miesięcy boryka się z problemami, że czuje się inny od swoich rówieśników i nie jest to poczucie wykluczenia, a coś bardziej... wyjątkowego. Matka Bréanainna od razu nabrała powietrza w płuca zachwycona tymi niebywałymi wieściami, lecz ojciec uspokoił zapał żony. Nie chciał podejmować pochopnej decyzji i z marszu wysłać syna do szkoły kapłańskiej, zaproponował jeszcze kilka miesięcy wytchnienia chcąc wykluczyć tylko chwilowy zapał tym pomysłem, a Bréan przyjął te propozycję z niebywałą ulgą. Rafer nigdy nie potępił młodzieńca za swe wyznanie, był to człowiek roztropny i młody Labhraidh niezwykle doceniał te cechę w swym ojcu.
Jak można się domyśleć, Bréanainn zdecydował się na szkołę kapłańską i całkowicie poświęcił się tej nauce. Już za czasów studiów trafił do zakonu, od samego początku angażował się w wiele projektów, aż ostatecznie ukończył szkołę z najwyższym, możliwym wyróżnieniem. Dziś na jednym z korytarzy można ujrzeć jego portret, jako inspiracja dla innych studentów, choć sam Bréan najchętniej pozbył się tego obrazu. Najzwyczajniej w świecie wynika to ze skromności młodzieńca i głośno do takich rzeczy się nie przyznaje. Rzadko jednak ma czas odwiedzić dawną szkołę, gdyż obecnie wraz z innymi kapłanami podróżuje po Alaranii i nawraca niewiernych, głosi wiarę w Prasmoka oraz zachęca do dołączenia do wielkiej wspólnoty zakonu.