Jest dość późny wieczór. W karczmie, w której pewna czarnowłosa elfka postanowiła się posilić, zebrał się spory tłum. Kobieta siedzi przy kontuarze, niespiesznie sącząc z kufla całkiem mocny trunek. To właśnie jeden z tych dni, kiedy jest jej wszystko jedno. Przez dłuższy czas liczy się tylko ona, bimber i jej własne myśli. Mija jednak minuta za minutą i elfka, choć niechętnie, daje się wciągnąć w rozmowę. Zainteresowani jej osobą goście karczmy nie przestają wypytywać o szczegóły z życia kobiety. Przez chwilę zbywa ich półsłówkami, lecz ostatecznie - zbyt rozdrażniona, by dłużej to ignorować, a równocześnie na tyle spokojna, by nie zakończyć rozmowy rozlewem krwi - postanawia uchylić rąbka tajemnicy. W końcu ci ludzie i tak są zbyt pijani, by ją zapamiętać…
Bierze kolejny łyk trunku i beznamiętnie rozpoczyna swoją opowieść…
Jestem Shyilia z klanu Iarrieth.
Jeśli nigdy nie słyszeliście o takim rodzie, wcale mnie to nie dziwi. Prawdopodobnie do dzisiaj wszyscy zostali wyrżnięci w pień - i nie obchodzi mnie to bardziej niż pogoda w Arrantalis. Byli bandą zwykłych tchórzy i sami sobie zgotowali taki los. Bo jeśli ktoś, zamiast walczyć o przetrwanie, woli z góry się poddać, skazując na śmierć niewinne istnienia - taki ktoś nie zasługuje na to, by żyć. I jeśli okaże się, że dziwnym zrządzeniem losu po świecie chodzi choć jedna osoba szczycąca się tym nazwiskiem, osobiście dopilnuję, by długo to nie potrwało.
Pytacie dlaczego jest we mnie tyle nienawiści? Nie mam zbyt wielu pozytywnych wspomnień z moją, tak zwaną, rodziną. A może raczej: mam, lecz krzywdy, których przez nich doświadczyłam, sprawiają, że wszystko inne przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Bardzo szybko postawili na mnie krzyżyk. To byli prości wieśniacy, mieszkańcy niewielkiej, samowystarczalnej wioski, leżącej w Szepczącym Lesie, gdzieś w połowie drogi między Adrionem i Danae. Niezbyt liczny klan leśnych elfów, trudniących się głównie zielarstwem i hodowlą zwierząt; wiecie, typowe zacofane plemię, pięćdziesiąt lat za resztą świata. Żyli sobie swoim sielankowym życiem - a ja wśród nich - naiwnie wierząc w to, że ta idylla będzie trwała wiecznie, jednak ową wiarę czekała rychła konfrontacja z rzeczywistością.
Miałam wówczas zaledwie dwanaście lat i byłam tak samo głupia, jak oni wszyscy. Ale byłam tylko dzieckiem, pokładającym ufność w dorosłych, będących moimi opiekunami. Pozbawiona większych trosk, robiłam to, co wszystkie dzieci w moim wieku: biegałam po lasach, odkrywałam świat przyrody, a starsi z wioski przekazywali mi swoją najlepszą wiedzę - i to mi wystarczało. Szczytem moich marzeń było harmonijne życie z naturą, w otoczeniu kochającej rodziny. Jednak właśnie wtedy w tym prześwietnym planie pojawiły się komplikacje w postaci bandy wampirzych zbirów, którzy obrali sobie za cel pokojowy klan Iarrieth. Tak zwana Krwawa Szajka najechała na wioskę, pod przeróżnymi groźbami żądając wysokiego haraczu, głównie w postaci świeżej krwi. Terroryzowali nieszczęsnych zielarzy, wśród których próżno było szukać choćby jednego elfa wiedzącego jak trzymać miecz czy nałożyć strzałę na cięciwę. Każdy inny lud, mający choć nikłe pojęcie o wojaczce, na pewno nie poddałby się bez walki. Ale nie ludzie Iarrieth. Oni byli, w ich przekonaniu, mądrzejsi. Znaleźli inne rozwiązanie.
Postanowili “wykupić się” spod tyranii półdzikich wampirów. Cena, jaką zapłacili za spokój i nietykalność, nie była dla nich aż tak wysoka. W końcu czymże jest życie jednego dziecka w zamian za bezpieczeństwo całej wioski? Tak, dobrze myślicie. Tym dzieckiem byłam ja. Moja własna rodzina zrobiła ze mnie kozła ofiarnego, który miał posłużyć do odprawienia jakichś wąpierzych rytuałów. Nocą, kiedy spałam, przyszli starsi z wioski i kazali mnie związać. Krępowali mi ręce i nogi, tłumacząc, że spotkał mnie zaszczyt, że to szlachetne poświęcenie dla dobra rodziny. Ale tamtego dnia, w chwili kiedy wydali mnie mordercom, przestali być moją rodziną. Nie chciałam się dla nich poświęcać. Chciałam tylko przeżyć.
Nie zamierzałam dać się zarżnąć jak bezbronna owca. Oczywiście drobna, skrępowana grubym sznurem dwunastolatka nie miała żadnych szans przeciwko grupie krwiożerczych nieumarłych, mimo to musiałam choćby zamanifestować swoją wolę walki. Uzbrojona jedynie w ukryty między więzami maleńki nożyk do wydrążania owoców, rzuciłam się na najbliższego wampira. Nie mogłam zrobić mu większej krzywdy zwykłym kawałkiem metalu, ale zdołałam dźgnąć go kilka razy, nim jego współbracia brutalnie powalili mnie na ziemię. Usłyszałam ciężkie kroki herszta, a chwilę potem poczułam na szyi zimny dotyk ostrza metalowego sierpa; przeświadczona, że zaraz umrę, w ostatnim desperackim odruchu poderwałam głowę, by z całej siły wgryźć się w nadgarstek swego oprawcy. Natychmiast wyrwał rękę i wymierzył mi kopniaka w podbrzusze. Kiedy leżałam i krztusiłam się krwią, która napłynęła mi do ust, herszt cofnął się, przez chwilę tocząc ze mną bitwę na spojrzenia, a następnie wypowiedział jedno słowo: zahartować. I zostałam wywleczona sprzed jego oblicza.
Wkrótce zrozumiałam znaczenie owego słowa. Następne miesiące były torturą: trzymano mnie, zakutą w kajdany, w ciemnym namiocie - i nie było nocy, żeby któryś z wampirów nie przyszedł pastwić się nade mną. Bicie i kopanie były dla mnie codziennością, zdarzało się, że co gorszy zwyrodnialec wycinał sobie szlaczki w mojej skórze… Nie miałam szans, by próbować uciec. Ani by walczyć. Do czasu, gdy którejś nocy herszt przyniósł mi kawałek kija; wprawdzie nadal zakuta nie mogłam bronić się skutecznie, ale był to jakiś punkt zaczepienia. Z czasem kij zmienił się w metalowy pręt, potem w stępiony sztylet, tortury zaś coraz rzadziej przypominały jednostronny akt przemocy, a bardziej walki dla treningu. Obelgi i szydzenie ustąpiły miejsca zwykłym rozmowom. Aż w końcu rok później zdjęto moje kajdany. Mogłam wtedy uciec. Ale nie chciałam. Nie miałam gdzie wracać - wyrzekłam się swojego klanu, tak jak oni wyrzekli się mnie - i nie miałam dokąd pójść; nie znałam życia innego niż to, nie wiedziałabym, co z sobą zrobić.
Zostałam w Krwawej Szajce. W tamtej chwili była to najrozsądniejsza decyzja. Kiedy przestali mnie torturować, nie byli gorsi od mojej poprzedniej rodziny. Nie doskwierał mi głód, nie musiałam obawiać się ataków z zewnątrz - co groziłoby mi, gdybym postanowiła samotnie ruszyć w świat - a dziwnie lubujące się w przemocy wampiry stwarzały mi niezliczoną ilość możliwości, by uczyć się tego, czego nie umiałam, a co okazało się niezbędne do przetrwania: walki. Przez następne lata żyłam wśród przestępców, ucząc się od nich wszystkiego, co mogło mi się przydać; niektórzy z nich zaakceptowali mnie i traktowali jak swoją, inni podchodzili do mnie wrogo, otwarcie mówiąc, że nigdy nie będę częścią ich grupy. Herszt jednak widział we mnie potencjał i zapewniał mi bezpieczeństwo. Odkąd uwolniono mnie z kajdan, nikt się nade mną nie znęcał, choć zdarzały mi się bójki z osobnikami, które przejawiały agresywne zachowania względem mnie - ale nie było to niczym niezwykłym, bo zwykłe pojedynki zdarzały się często, nawet między dwoma wampirami.
Jakiś czas potem - wbrew zapewnieniom tych, którzy byli do mnie nastawieni nieprzychylnie - zostałam pełnoprawnym członkiem stada. Na znak przynależności otrzymałam tatuaż pod lewym okiem oraz swoją własną broń, jako dowód respektu i zaufania. Krwawa Szajka słynęła z tego, iż każdy jej członek nosił przy sobie śmiercionośny sierp, jednak moja broń była wyjątkowa. Jako jedyny nie-wampir w grupie, musiałam się wyróżniać; wyróżniały mnie więc moje dwie kusarigamy. Z początku nie było mi łatwo zapanować nad łańcuchami, ale ćwiczyłam zawzięcie, tak długo, aż żaden ruch nie sprawiał mi problemów. Miałam walczyć u boku nieumarłych, jako ich wsparcie - i przez pewien okres właściwie to robiłam. Większość ich pobudek była z mojej perspektywy wątpliwa moralnie, ale czułam, że jestem im to winna. Za utwardzenie charakteru i zahartowanie ciała. Po latach, z powodu “wyczerpania zasobów” zmuszeni byliśmy opuścić zajmowany dotąd teren i udać się w bardziej przyjazne rejony. Nie miałam nic przeciwko temu. Koczowniczy tryb życia całkiem mi odpowiadał, do towarzystwa krwiopijców przyzwyczaiłam się już dawno i w ciągu następnych kilkudziesięciu lat zdążyłam nawet się do nich przywiązać. Mimo drastycznych początków, w pewnym sensie stali się mi bliżsi niż moja biologiczna rodzina; nauczyli mnie wszystkiego, czego potrzebowałam i dzielili ze mną wiele wspomnień. I nie zdradzili mnie.
Jeszcze nie wtedy.
Gdy władzę w Szajce przejął nowy herszt, polityka grupy uległa zmianom, podobnie jak nasz styl życia i działania. Osiedliliśmy się na przedmieściach Valladonu, gdzie na polecenie herszta rozpoczęliśmy zupełnie nowy rodzaj działalności. Pod przykrywką kupców prowadziliśmy mroczne interesy, polegające głównie na przyjmowaniu zleceń na zabójstwa, handlu zakazanymi towarami i innych nielegalnych przedsięwzięciach. Mnie przypadła rola skrytobójczyni; początki były trudne, ale z czasem nabrałam doświadczenia i stałam się fachowcem w swoim zawodzie. Podejmowałam się najbardziej ryzykownych - ale i najlepiej płatnych - zleceń i przynosiłam Szajce najwięcej zysków, przez co w końcu mogłam cieszyć się w grupie takim samym szacunkiem, jak przedstawiciele ich rasy. Do czasu, kiedy wpadłam. Mój informator okazał się oszustem, co w konsekwencji doprowadziło do nas valladońską straż, która już od pewnego czasu deptała nam po piętach. I wtedy właśnie zostałam porzucona przez moją drugą rodzinę. Całą odpowiedzialność za postawione im zarzuty zrzucili na mnie, równocześnie zarzekając się, że nie mają - i nigdy nie mieli - ze mną nic wspólnego. Powiedzieli to wszyscy po kolei, w mojej obecności, kiedy strażnicy próbowali mnie obezwładnić.
Drugi raz to było zbyt wiele. Poczułam furię, wylewającą się ze mnie jak wezbrana rzeka. Opętana żądzą mordu, pozbawiłam życia dwóch najbliższych strażników, raniłam kilku kolejnych, lecz zanim zdążyłam rozprawić się ze wszystkimi obecnymi w pomieszczeniu, zaczęły napływać posiłki. Nie miałam wyboru. Musiałam uciekać. Ale w duchu poprzysięgłam zemstę.
Na normalnie życie nie miałam szans. Po zajściach w Valladonie wystawiono list gończy z całkiem pokaźną sumką za moją głowę, a łasi na pieniądze ludzie, zamiast udzielać schronienia przestępczyni, woleli wydać mnie w ręce egzekutorów. Co jest całkiem zrozumiałe. Uciekając przed prawem, marzyłam o zniszczeniu Krwawej Szajki; dotarły jednak do mnie wieści, iż tamtego dnia grupa została rozwiązana i słuch o niej zaginął. Ale to nie znaczyło, że zamierzałam się poddać. Postanowiłam, że wytropię jej członków z osobna i dopilnuję, żeby każdy z nich zapłacił za swoją zdradę.
Tak rozpoczęła się moja samotna wędrówka po Alaranii. Musiałam z czegoś żyć, a że miałam fach w ręku - owiany niezbyt dobrą sławą, ale zawsze coś - kontynuowałam działalność skrytobójczyni. Z jedną, zasadniczą różnicą: tym razem sama decydowałam, których zleceń się podejmę. Minęło kilka dobrych lat, zanim trafiłam na ślad pierwszego z moich dawnych współbraci. Wtedy jeszcze miałam resztki skrupułów; potraktowałam go łagodnie i jego śmierć była szybka. Następni nie mieli tyle szczęścia. Odnajdywałam ich, jednego po drugim, a potem patrzyłam, jak giną w męczarniach, trawieni przez zabójcze promienie słońca. Jeśli zdarzyło się, że któryś zdążył w międzyczasie dorobić się rodziny… Nie miałam litości. Tchórze i zdrajcy na nią nie zasługują.
Byłam akurat w dalekich krainach, na tropie samego herszta, kiedy sprawy przybrały nieco niekorzystny obrót. Podjęłam się zadania, które okazało się być ponad moje siły. Zlecenie było dobrze płatne, a ja, podbudowana zawodowymi sukcesami, stałam się zbyt pewna siebie… Miałam zlikwidować grupę bandytów, grasujących przy szlaku kupieckim. Myślałam, że dam sobie z nimi radę bez problemu… Cóż, najwyraźniej wtedy nie wiedziałam jeszcze, co to znaczy mierzyć siły na zamiary. Nie doceniłam ich sprytu i zaskoczyli mnie zasadzką; fatalne trafienie zatrutą strzałą oszołomiło mnie i odniosłam dość ciężkie rany, które uniemożliwiły mi dalszą walkę. Witałam perspektywę rychłej śmierci, ale zbiry widocznie nie były w nastroju do babrania się krwią bardziej, niż to konieczne. Okradli mnie i porzucili przy drodze z myślą, że i tak najpewniej umrę - od ran, z głodu lub wyziębienia. I tak by się stało, gdyby nie napatoczył się na mnie osobliwy mężczyzna, który najwyraźniej postanowił przywłaszczyć sobie dobytek trupa… No, trochę się zdziwił, kiedy trup okazał się nie być tak w stu procentach martwy. W pierwszym odruchu, unosząc się zranioną dumą, chciałam odrzucić ofertę pomocy, lecz instynkt przetrwania okazał się silniejszy. Zaoferowałam mu jedyną rzecz, jaką do zaoferowania miałam i zawarliśmy umowę, która w miarę rozwoju wydarzeń przerodziła się w trwalszą współpracę.
Podczas drogi do najbliższej wioski przeprowadziłam więcej rozmów, niż przez całą resztę swojego życia. Nie czułam szczególnej chęci na zwierzenia, ale jakoś trzeba było zabić czas… Constantin doprowadził mnie do wioskowego medyka i jakimś sposobem - mogę się tylko domyślać jakim - zdołał przekonać go, by nie wydał mojej obecności. Niebawem wróciłam do pełni sił i mogłabym wypełnić swoją część umowy, ale tu pojawił się pewien problem… który rozwiązała kolejna umowa. W zamian za pomoc w odzyskaniu dobytku obiecałam mężczyźnie jedną z moich kusarigam. Wprawdzie ta propozycja z trudem przeszła mi przez gardło, bo do swoich broni byłam jednak dość silnie przywiązana, ale chwilowo nie widziałam innej opcji. Tak zatem zrobiliśmy; moje rzeczy wróciły do prawowitej właścicielki, a Constantin, po dokonaniu masakry na nieszczęsnych bandytach, został dumnym posiadaczem porządnej kusarigamy. Był osobliwym czarodziejem, ale na swój sposób lubiłam jego towarzystwo, być może dlatego, że miał w sobie podobną iskrę szaleństwa, którą ja miałam na punkcie zemsty. Nie przeszkadzało mi to i, o dziwo, dogadywaliśmy się całkiem nieźle, aż sama nie wiem kiedy rozmowy na bardziej osobiste tematy przyszły naturalnie. Przez jakiś czas podróżowaliśmy razem i razem chwytaliśmy się różnych zajęć, a potem, gdy uznałam, że niczego więcej nie mogę już go nauczyć, przyszło nam się rozstać. To było pierwsze pokojowe rozstanie w moim życiu, niewymuszone przez zdradę czy inne bolesne okoliczności. Zupełnie nowe doświadczenie. Przez krótką chwilę było mi nawet żal pozbywać się wartościowego partnera, ale może tak było lepiej; pożegnać się, póki jeszcze nie wkradła się między nas żadna wrogość.
Po tym długim incydencie dokonałam znaczącej korekty w swoich planach. Przebywając z czarodziejem, wpadłam na kilka pomysłów, które mogły ułatwić moją krucjatę, a także przydać się w codziennym życiu skrytobójcy. Zdążyłam w tym czasie zgromadzić dość sporą ilość monet, w związku z czym podjęłam konkretne działania. W pierwszej kolejności znalazłam porządnego kowala, który stworzył dla mnie nową kusarigamę, w miejce tej, którą oddałam Constantinowi; doszłam do wniosku, że walcząc oburącz, jestem znacznie skuteczniejsza. Krok drugi zajął mi znacznie większą ilość czasu. Po ciągnących się poszukiwaniach, znalazłam uprzejmą czarodziejkę, która zgodziła się odrobinę mi pomentorować i wprowadzić mnie w konkretną dziedzinę magii. Nie wiedziałam, rzecz jasna, czy w ogóle posiadam jakiekolwiek zdolności magiczne, lecz na szczęście nie byłam takim zupełnym beztalenciem. Trwało to nieznośnie długo, ale w końcu zdołałam w zadowalającym stopniu opanować proste zaklęcia telekinezy, które przez następne kilkanaście lat miałam rozwijać sama. Na pożegnanie otrzymałam od czarodziejki drobny, ale bardzo ułatwiający życie prezent. Zaklęty naszyjnik, w którym mogłam przechowywać dowolną, raz wybraną rzecz. Wybór był prosty. Od tamtej pory nie musiałam już nosić kusarigam przytroczonych do pasa. Doprawdy, był to bardzo trafiony podarek.
Zaopatrzona w to i w nowe umiejętności, kontynuowałam swoją misję. Powoli, lecz konsekwentnie tępiłam pozostałości po Krwawej Szajce. Do tej pory nie udało mi się jeszcze wyśledzić wszystkich jej członków, lecz jestem na dobrej drodze; nie spocznę, póki każdego wampira z tatuażem pod prawym okiem nie spotka zasłużony koniec. Choćbym miała poświęcić na to resztę swojego życia. Zdrajcy muszą zdechnąć.
Elfka milknie, wpatrując się przez chwilę w pustą szklankę po alkoholu. Ignorując ciszę, która zapadła po jej słowach, wstaje i opuszcza zafascynowane jej historią towarzystwo. Jednak zanim skieruje swe kroki do wyjścia, ponownie zwraca wzrok w stronę gawiedzi i rzuca przez ramię jeszcze jedno zdanie.
“Najsmutniejsze w zdradzie jest to, że ona nigdy nie pochodzi od wroga.”