Oglądasz profil – Rheasenda

Ta postać nie została jeszcze zaakceptowana
Awatar użytkownika

Ogólne

Godność:
Rheasenda
Rasa:
Mroczny Elf
Płeć:
Kobieta
Wiek:
297 lat
Wygląda na:
30 lat
Profesje:
Ochroniarz, Zabójca, Najemnik
Majątek:
Dostatni
Sława:
Rozpoznawalny

Aura

Informacje o graczu

Nazwa użytkownika:
Rheasenda
Grupy:
Płeć gracza:
Kobieta

Skontaktuj się z Rheasenda

Pola kontaktu widoczne tylko dla zalogowanych użytkowników.

Statystyki użytkownika

Rejestracja:
11 miesiące temu
Ostatnio aktywny:
15 godziny temu
Liczba postów:
0
(0.00% wszystkich postów / średnio dziennie: 0.00)

Połączone profile


Atrybuty

Krzepa:silny, wytrwały, nie do zdarcia
Zwinność:bardzo zręczny, bardzo szybki, dokładny
Percepcja:dobry wzrok, czuły słuch, przytępiony smak, wyostrzone czucie
Umysł:b. silna wola
Prezencja:nieokrzesany

Umiejętności

Podstawowy

Cechy Specjalne

Klątwa

Magia: Rozkazy

Nowicjusz

Przedmioty Magiczne

Mroczny

Charakter

Wygląd

Historia

	Iruvia słynęła z bycia elfim miastem. Miastem zbudowanym przez elfy, dla elfów. Wiele pokoleń istot tegoż gatunku miało w Iruvii swój dom. Azyl. Bezpieczną przystań. Kto z różnych przyczyn wybywał w dłuższą podróż poza Lasy Eriantur, zazwyczaj ciepło wracał myślami do rodzinnych stron i z nostalgią wspominał dzieciństwo w tej pełnej wdzięku leśnej ostoi, w której każdy elf był zawsze mile widziany.
… No, może prawie każdy.
Gdzie do głosu dochodzi polityka, konwenanse i zaściankowość, tam kończy się idylliczna wielka szczęśliwa rodzina, a granic tych nie sposób przekroczyć. W każdym razie Bernard Rhamnus nie zamierzał tego zrobić. Gdy powinęła mu się noga i przelotny romans przerodził się w gaworzący problem, bynajmniej nie kwapił się do wcielenia mrocznego bękarta w swój szacowny ród leśnych elfów. Od zawsze posiadając jednakowoż łeb do interesów, nie odrzucił całkowicie swojego potomka, bo choć zaledwie półkrwi niedojda, to jednak miał się w przyszłości okazać przydatny.
Dziewczynka została oddana na wychowanie służbie. Pokojówki nadały jej imię Rheasenda i zadbały o jej podstawowe potrzeby, aby jako dziecko mogła poprawnie się rozwijać. Próżno jednak było oczekiwać, by obdarzyły cudzego bękarta czułością czy ciepłem. Od samego początku elfka znała prawdę o swoim pochodzeniu i niczego nie pragnęła tak bardzo, jak bycia częścią rodziny, którą przez lata obserwowała z ukrycia. Marzyła o spotkaniu z ojcem, o tym jak weźmie ją w ramiona i zrozumie, że tak naprawdę kocha swoją małą córeczkę. A potem wyprawią wspaniałą ucztę, podczas której będzie mogła zasiąść przy stole razem z resztą rodzeństwa. Gdy jednak w końcu doszło do owego spotkania - w dniu dziesiątych urodzin Rheasendy - dziewczynka przeżyła bolesne zderzenie z rzeczywistością, która nijak się miała do jej dziecięcych fantazji.
“Bądź dobrym dzieckiem i pracuj ciężko, a być może kiedyś zasłużysz na miejsce w tej rodzinie.”
Pierwsze słowa, jakie Bernard do niej skierował, na zawsze wryły się w świadomość mrocznej elfki. Podjęła ona wówczas postanowienie. Zasłuży na to. Da z siebie wszystko i pewnego dnia, pewnego pięknego dnia, stanie się jedną z nich. Ojciec uzna ją za córkę i pozwoli jej przyjąć swoje nazwisko. Ach, jakże piękne to było marzenie…
Zakasała więc rękawy i wzięła się ostro do pracy, ucząc się wszystkiego, co było dla niej przewidziane. Od podstawowych umiejętności, przez szkołę przetrwania, aż po różne rodzaje wojaczki. Bernard bowiem miał plan iście sprytny. Mamiąc naiwne dziecko obietnicą świetlanej przyszłości, mógł ją zmusić, by zrobiła dla niego wszystko, toteż zamierzał wykorzystać ją do najbrudniejszej roboty. Miała być jego ostrzem. Odbierać życie tym, których on wskaże palcem. Nie szczędził pieniędzy na nauczycieli sztuk walki, co Rheasenda odbierała za przejaw jego zaangażowania w rolę ojca; dla niego była to czysto ekonomiczna inwestycja.

Kolejne lata upływały jej głównie na nauce, a w przerwach między nią snuła się po dworze. Mogła to robić, pod warunkiem, że pozostawała niezauważona, w związku czym nawyk cichego poruszania się wszedł jej w krew. Bernard jasno stawiał granicę między swoją formalną, prawdziwą rodziną, a nieślubnym dziełem przypadku, zresztą pozostali członkowie rodu Rhamnus, mówiąc delikatnie, też nie pałali sympatią do mrocznego intruza. Pani domu, Anasthasia, patrzyła na nią z pogardą, ilekroć skrzyżowały się ich ścieżki, synowie zaś udawali że jej nie widzą, choć Rheasenda słyszała ukradkowy śmiech i szepty, za każdym razem gdy próbowała zejść z ich pola widzenia. Jedynie prawowita córka Bernarda, Nightingale, przyglądała się mrocznej elfce z zaciekawieniem. Kilka razy nawet próbowała ją gonić korytarzami posiadłości, jednak Rheasenda była od niej zwinniejsza i zawsze umykała zanim zdążyło dojść między nimi do konfrontacji. Do czasu, gdy któregoś razu podczas takiej ucieczki potknęła się o zwinięty kawałek dywanu i przygrzmociła twarzą w kamienną posadzkę. Nightingale, korzystając z jej zdezorientowania, zabrała ją wówczas do swojej prywatnej łazienki i pomogła jej zatamować krwotok z nosa.
“Proszę, nie uciekaj przede mną, mała Rheo. Chciałabym cię poznać. Mam czterech braci, których nie znoszę. Zawsze marzyłam o młodszej siostrze.”
To właśnie Nightingale dała Rheasendzie to, czego zawsze brakowało małej dziewczynce. Potajemnie, by nie zostać ukaraną przez ojca, wieczorami zapraszała ją do swoich pokoi, opowiadała jej bajki, zaplatała włosy, śpiewała kołysanki i urządzała herbatki na niby, a z biegiem lat te zabawy przerodziły się w bardziej dojrzałe wspólne spędzanie czasu. Wśród brutalnej codzienności chwile spędzone z siostrą były dla Rheasendy bezpieczną przestrzenią, w której mogła choć trochę rozwijać swoje dziewczęce ja. Mroczna elfka pokochała przyrodnią siostrę całym sercem. Czasem żaliła się jej na poczucie niesprawiedliwości. Mówiła jej, jak przykre były skrywane śmiechy ich braci, jak bardzo bolała nienawiść w oczach żony Bernarda.
“Ona cię nie nienawidzi, mała Rheo - mówiła jej wówczas Nightingale, mimo że Rhea bynajmniej dawno nie była już taka mała. - Cierpi przez to, że ojciec ciągle ją zdradza, a ty jej o tym przypominasz.”
Ramię w ramię siostry weszły w dorosłość, wspólnie odkrywając swoje kobiece tożsamości, z tą różnicą że czas spędzony osobno mijał Nightingale na dworskich zabawach i obowiązkach, Rheasenda zaś tułała się po szemranych zaułkach, wymachując mieczami. Zgodnie z planem ojciec wykorzystywał ją do załatwiania w jego imieniu spraw, którymi on sam nie chciał brudzić sobie rąk. Nie robiła tego z pasji, ale robiła to dobrze; marzenie o zostaniu zaakceptowaną jako członek rodziny nadal motywowało ją do wspinania się na wyżyny swoich możliwości. W kilkadziesiąt lat wyrobiła sobie pewną renomę w lokalnym półświatku i zdarzało się że ojciec przechwalał się jej umiejętnościami przed znajomymi szlachcicami. Za każdym razem, gdy słyszała pochlebstwa z jego ust, jej serce biło szybciej, w nadziei, że to ten raz. Ten dzień, w którym jej marzenia się spełnią. Jednak nigdy do tego nie dochodziło. I tak mijały kolejne dziesięciolecia…

Jedną z bardziej pamiętnych misji, na którą wysłał ją Bernard, było unieszkodliwienie sześcioosobowej grupki rabusiów, którzy ośmielili się z pewnym sukcesem okraść jego kolekcję drewnianych rzeźb. Otrzymawszy informację, że owa grupka zmierza w stronę sieci jaskiń w Górach Szarych, ruszyła ich tropem i dopadła ich już dość głęboko wewnątrz skał. Nie zadała sobie trudu z ukrywaniem swojej obecności. Na tamten moment była już na tyle pewna swoich umiejętności, że z pewnością poradziłaby sobie z takim przeciwnikiem. Bandyci w chaosie przekrzykiwali się nawzajem i elfka z łatwością mogłaby do nich podejść, ale zatrzymała się w pewnej odległości, gdy pojęła, że nie zgadza jej się rachunek. W jaskini znajdowało się bowiem siedem osób, nie sześć, jak się początkowo spodziewała. Młodzieniec o gęstej burzy włosów zdawał się nie pasować do pozostałych. Rhea wyciągnęła jeden z mieczy i wskazała mężczyznę czubkiem skierowanym w jego stronę.
“Ty. Jesteś z nimi? - spytała, a otrzymawszy odpowiedź przeczącą, wykonała mieczem gest, jakby spychając coś na bok. - Odsuń się zatem.”
I zaszarżowała. Nie zamierzała nikogo zabijać, chyba że byłoby to konieczne, jej celem było zranienie ich na tyle, by nie wrócili do sprawności fizycznej pozwalającej na dalsze okradanie elfich szlachciców. Zwarła się w walce z szóstką zbirów, błyskając żelazem w imponującym krwawym tańcu. Walka poszłaby gładko, gdyby w pewnym momencie jeden z przeciwników nie rzucił się w stronę akurat odwróconego plecami obcego mężczyzny, z wyraźnym zamiarem rozłupania mu głowy nabitą gwoźdźmi pałką. Wówczas mroczna elfka, zamiast utrzymać gardę, sięgnęła lewą ręką po drugi miecz i szerokim zamachem cięła złodzieja przez plecy. Gdy ten padł na ziemię, drąc się wniebogłosy, Rheasenda dokończyła zajmowanie się pozostałą piątką. Część skończyła na ziemi, zakrwawiona i półprzytomna, dwóm osobom udało się uciec, choć nie bez otrzymania odpowiednich obrażeń na drogę. Elfka oparła się o ścianę i zsunęła po niej na ziemię, czekając aż jej ciężki od wysiłku oddech się uspokoi. W milczeniu przyglądała się jedynemu nietkniętemu osobnikowi, który stał dalej, trzymając w rękach jakiś dziwaczny przedmiot. Zapytał ją nawet czy ona też po to przyszła i czy zamierza z nim walczyć. Pokręciła głową.
“Ja swoje już zrobiłam - chciała wzruszyć ramionami, ale przeszył ją ostry ból, który dopiero teraz powiedział jej, że i ona co nieco oberwała w tym starciu. Rękaw jej koszuli był przesiąknięty krwią. Skrzywiła się. - Co to właściwie jest?”
Pytała raczej bez większego zainteresowania, jako że nie była miłośniczką artefaktów i innych rupieci, ale mężczyzna opowiadał o przedmiocie w taki sposób, że brzmiało to całkiem ciekawie, nawet dla takiego laika jak ona. Nie spodziewała się, że mag - jak się okazało - pomoże jej zaleczyć odniesioną w walce ranę, ale nie protestowała. Nie wyczuwała od niego wrogich intencji i w pewnym sensie mu pomogła, więc uznała za logiczne, że on także pomógł jej. Zapewniła go, że dalej poradzi sobie sama i rozeszli się w swoje strony. Rheasenda wróciła do domu, a w raporcie zdanym ojcu zupełnie pominęła udział nieznajomego mężczyzny w całym zajściu. Nie był częścią porachunków Bernarda, zatem nie zamierzała go w nie przypadkowo wciągać. Opowiedziała o nim tylko Nightingale. Jej w końcu mogła powiedzieć o wszystkim.

Można więc było zrozumieć cierpienie, jakie stało się udziałem Rheasendy, gdy kilka lat później elfka usłyszała, że jej ukochana siostra została oficjalnie zaręczona z jakimś arystokratą z Kryształowego Królestwa i miała niebawem na zawsze wyjechać, by zamieszkać ze swoim przyszłym mężem. Bernard kolejny raz gratulował sobie sprytu, gdyż tym sposobem nie dość że zdołał wreszcie uciąć nieprzyzwoity kontakt jej pięknej córeczki z tym nieszczęsnym bękartem, to jeszcze zapewnił sobie potężnego sojusznika. Nightingale nie była zadowolona z takiego obrotu spraw, ale nie śmiała sprzeciwić się woli ojca. Pożegnanie zżytych ze sobą sióstr odcisnęło bolesne piętno na ich sercach.
"Uciekaj stąd, mała Rheo, uciekaj jak tylko będziesz miała szansę. Ojciec nigdy nie doceni tego, jak wspaniałą osobą jesteś. Odejdź i znajdź kogoś, kto da ci miłość, na jaką zasługujesz, a nie jakieś nędzne ochłapy.”
Ale Rhea nie uciekła. Jeszcze nie wtedy. Jakaś część jej podświadomości być może liczyła na to, że po wyprowadzce Nightingale zdoła zająć wolny wakat córki w rodzinie. Czas, który wcześniej spędzała z siostrą, teraz poświęciła na jeszcze cięższą pracę nad sobą i pełne oddania wykonywanie swoich obowiązków, jednak czas płynął, a elfka czuła, że mimo starań do granic wytrzymałości nie przybliżyła się do celu ani o krok. Bernarda interesowały tylko wyniki podejmowanych przez nią działań i tylko o nich z nią rozmawiał. W tym równaniu nie było miejsca na jej własną osobę. Tęsknota za Nightingale i poczucie braku spełnienia w końcu zaczęły być dla niej na tyle odczuwalne, że do głosu doszła myśl, którą do tej pory elfka usilnie spychała poza swoją świadomość. Myśl, że jej wysiłki nie mają sensu, gdyż nieważne co zrobi, nigdy nie będzie dość dobra, by zasłużyć na uznanie ojca.
Z tymi ponurymi rozważaniami siedziała przez jakiś czas w jednej z niewielkich galerii Bernarda, w których elf trzymał swoje najcenniejsze przedmioty z kolekcji różnych kosztowności. Ktoś ponoć pytał o możliwość zakupu jednego z tychże przedmiotów, a przezorny Bernard, nie chcąc z owym przedmiotem się rozstawać, podjął decyzję o postawieniu w tym miejscu straży, przez jakiś czas. Rheasenda z ulgą przywitała krótką przerwę od szlachtowania i grożenia, mogąc spędzić te kilka tygodni na przewartościowaniu swojego światopoglądu. Gdy w końcu pojawił się zapowiadany przez Bernarda złodziej, mroczna elfka zaszła w swoich przemyśleniach tak daleko, że zamiast jak najszybciej go obezwładnić, zastygła w bezruchu, czując brak jakiejkolwiek motywacji od sięgnięcia po miecz. Poczynania tajemniczego gościa obserwowała z cienia, by po pewnej chwili z niego wyjść, z zamiarem mniej lub bardziej pokojowego wyperswadowania mu tej kradzieży. Jednak kiedy złodziej zdjął kaptur, elfka zdała sobie sprawę, że stoi twarzą w twarz z mężczyzną, którego spotkała już kiedyś, w sytuacji, która pod pewnymi względami przypominała obecną. Z tą różnicą, że teraz naprawdę znajdowali się po przeciwnych stronach barykady. Przynajmniej w teorii.
“Znowu ty. Zakładam, że przyszedłeś po to? - ruchem głowy wskazała obiekt znajdujący się w szklanej gablocie na środku pomieszczenia. - Tym razem powinnam zrobić ci krzywdę. Taki miałam zamiar. Ale… chyba już mi się odechciało to robić.”
Miała na myśli, rzecz jasna, znacznie więcej niż tylko walkę z nieznajomym, ale co on mógł o tym wiedzieć… Wzdychając z rezygnacją, wyciągnęła przedmiot zainteresowania mężczyzny i po pobieżnym rzucie oka - była to srebrna figurka śpiącego węża - podała mu go.
“Możesz to sobie wziąć. Nawet nie wiem, co to właściwie jest. Ale pewnie zrobisz z tego lepszy użytek niż on.”
Bernard nie mógł wybrać sobie lepszej (lub gorszej) chwili na to, by pojawić się w galerii. Magiczny system ostrzegania powiadomił go, że ktoś otworzył gablotę z artefaktem i elf osobiście pofatygował się, żeby sprawdzić, co się tam wyprawia. Nie darzył Rheasendy uczuciem, ale był pewien jej umiejętności i wiedział, że nie pozwoliłaby dobrowolnie intruzowi zabrać jego własności, istniały zatem dwie możliwości. Albo była martwa, albo…
“Zdradziłaś mnie.”
W tamtej chwili Rhea przekonała się, że pani domu Rhamnus w istocie wcale jej nie nienawidziła. Prawdziwą nienawiść zobaczyła teraz, w oczach ojca, który, po chwili konsternacji, ruszył ku niej złowrogim krokiem. Pierwszy raz, kiedy wreszcie okazał wobec niej jakiekolwiek szczere uczucie - była to nienawiść. Myśl, która do tej pory była ponurym domysłem elfki, stała się rzeczywistością. Poczuła, że coś w niej pęka.
“Nigdy nie byłabym dla ciebie wystarczająco dobra, prawda? - spytała cicho, dobywając miecza. - Od samego początku o tym wiedziałeś.”
“A ty przez tyle lat wspaniale tańczyłaś, jak ci zagrałem. Nie musiałem nawet specjalnie tobą manipulować, sama uroiłaś sobie marzenia, które nigdy nie miały prawa się spełnić. Myślałem, że zatrzymam cię przy sobie jeszcze przez jakiś czas, ale chyba przyszło nam się pożegnać.”
Gdy wybrzmiały te słowa, ojciec z córką skrzyżowali swe miecze, obydwoje w milczącej pasji. To był pojedynek, z których tylko jedno mogło wyjść cało. Rheasenda nie miała w intencjach ojcobójstwa, ale wiedziała, że Bernard nie puściłby jej wolno. Znała zbyt wiele jego sekretów. Problem w tym, że gdy walczyła tylko w samoobronie, nie była dość silna. Teraz, gdy zabrakło jej motywacji, która wcześniej popychała ją do przekraczania własnych granic, elfka była nikim więcej niż córką swojego ojca, wymachującą zaostrzonym żelastwem. Do końca kurczowo trzymała się nadziei, że jeszcze jest szansa na to, by naprawić ich relację. Że może w tej walce on doceni jej umiejętności, może w końcu mu zaimponuje z tak bliska, że…
Popełniła błąd. Wiedziała o tym. Te ułamki chwil przewinęły się przed jej oczami niczym w zwolnionym tempie. Mając idealną okazję do ataku na odsłonięty bok Bernarda, przez niespełna sekundę zawahała się. Niespełna sekunda, w której odbiło się całe jej dotychczasowe życie. Tyle wystarczyło, by ojciec wykorzystał jej słabość i zadał śmiertelny cios. Rhea widziała ostrze jego miecza zbliżające się do jej ciała. Wiedziała, w które miejsce trafi. I była pewna, że to cięcie pozbawi ją życia. Życia, które tak naiwnie zmarnowała na próbach zadowolenia osoby, dla której nigdy nie miała nic znaczyć. Pogodziła się ze swoją porażką i zamknęła oczy, czekając aż kurtyna opadnie.
… Zamiast tego, poczuła szarpnięcie. A potem uderzenie nieznośnego gorąca. Usłyszała też wrzask, od którego zjeżyły się wszystkie włosy na jej ciele. Gdy otworzyła oczy, widok jaki się przed nimi ukazał, miała zapamiętać do końca życia. Ujrzała bowiem przed sobą płomień, trawiący ojcowski miecz i jego twarz w ogniu, wykrzywioną w nienawistnej agonii. Płomień wychodzący z jednej ręki nieznajomego, o którego istnieniu Rheasenda kompletnie zapomniała. Drugą wciąż w ferworze walki trzymał jej przedramię, za które musiał ją złapać, by odciągnąć ją od Bernarda. Elfka zastygła w szoku; zbyt wiele rzeczy wydarzyło się w ciągu minionych kilku minut i natłok myśli wywołał w niej chwilowy paraliż. Stała więc w milczeniu, przyglądając się wijącemu się z bólu ojcu, a jego krzyki były jedynym dźwiękiem, który przecinał ciszę. Próbował coś mówić, zapewne przeklinać ich oboje, ale poparzona twarz nie pozwalała mu wyartykułować słów. W końcu ucichł, jedynie dysząc ciężko i wskazał palcem swoją córkę. A ona posłała mu pozbawione złudzeń spojrzenie i poprawiła płaszcz na ramieniu.
“A zatem żegnaj.”
Nie powiedziała nic więcej. Wyszła z galerii tuż za magiem, który suma summarum mimowolnie został jednak wciągnięty w porachunki z Bernardem, i opuściła dom rodzinny, by więcej już do niego nie wrócić. Choć określenie to może nie jest najszczęśliwsze, jako że nigdy nie był to ani dom, ani jej rodzina.

Nie była do końca pewna, co począć dalej. Z minuty na minutę została nagle odarta ze wszystkich marzeń, planów i koneksji. Gdy zamknęła za sobą drzwi galerii i wyszła na pogrążoną w mroku nocy ulicę, czuła się cokolwiek zagubiona. Jakby nagle została wyrwana z dotychczasowego życia i wrzucona w kompletnie losowe miejsce. Musiała zacząć wszystko od zera. Przede wszystkim musiała na nowo odkryć samą siebie i napisać swoją własną historię. Mając do wyboru schowanie się w cień i rozmyślanie nad tym… podążyła za nowym właścicielem srebrnego węża. Wolała odnaleźć się poprzez działanie. Gdyby mężczyzna dał jej do zrozumienia, że przeszkadza mu jej towarzystwo, nie naprzykrzałaby mu się, ale zdawał się tolerować jej obecność. Po pewnym czasie zaczęli nawet rozmawiać. Rhea nie pamiętała, kto zaczął ich pierwszą dłuższą rozmowę, ale nie miało to chyba większego znaczenia. Dowiedziała się że ów mężczyzna na imię miał Isaac i był w podobnym do niej wieku. Najwidoczniej podjął jednak po drodze kilka lepszych decyzji niż ona i teraz znajdował się w miejscu, do którego ona dopiero zaczynała wędrówkę. Towarzyszył jej w samym jej początku, przez ulotną chwilę, póki nie minęło jej pierwsze poczucie zagubienia. Zdążyli w międzyczasie dowiedzieć się czegoś o sobie nawzajem, choć nie mieli pojęcia czy ta wiedza kiedykolwiek im się przyda.
“Przez tego drania zmarnowałam tyle lat życia, nie zamierzam marnować ani sekundy więcej. Jeśli kiedyś nasze ścieżki jeszcze się przetną, zamierzam mieć w zanadrzu własne opowieści, którymi będę mogła się pochwalić."

Pierwotnie jej planem było ponowne spotkanie z Nightingale. Nie wiedziała zbyt wiele, zaledwie tyle, że jej siostra wyszła za jakiegoś wysoko postawionego elfa z Kryształowego Królestwa i najpewniej miała mieszkać tam z nim. Obrała więc kurs na Szepczący Las, w nadziei, iż już na miejscu zdoła ustalić dokładne miejsce przebywania Nightingale. Zanim jednak dotarła do celu, w jej sercu zrodziły się wątpliwości. Bo tak naprawdę… co jej miała powiedzieć? “Hej, no więc tak jakby sfajczyłam połowę ojca na elfią pieczeń i w sumie nie mam już nikogo poza tobą, więc przyszłam wam robić za piąte koło u wozu”? Nie brzmiało to zbyt dobrze, nieważne jak dyplomatycznie to ująć. To że Nightingale często krytykowała postępowanie ojca, to jedno. Ale raczej nigdy nie życzyłaby mu takiego losu i Rheasenda nie chciała wyjść w oczach siostry na mściwego barbarzyńcę. Nienawiść Bernarda była w stanie znieść, ale gdyby znienawidziła ją Nightingale… Elfka nie potrafiła zaryzykować spojrzenia jej w oczy. Po raz pierwszy musiała przyznać się do lęku, którego nie zdołała przezwyciężyć.
Zamiast zapuścić się w głąb lasu, zatrzymała się na jego skraju, w mieście Meot. Na tyle blisko, że mogłaby dość szybko dostać się do siostry, gdyby zmieniła zdanie, a zarazem na tyle daleko, by prawdopodobieństwo przypadkowego spotkania pozostawało znikome. Nie mając zbyt wiele oszczędności, musiała dość szybko podjąć się pracy, by nie skończyć na ulicy. Zapisała się więc do lokalnej gildii, a dzięki swoim umiejętnościom szybko stała się rozchwytywana przez zleceniodawców maści wszelakiej. Oprócz działania z ramienia gildii zajmowała się czasem ciekawszymi zleceniami, do których wynajmowała ją bezpośrednio pewna słynna w tym mieście elfia pośredniczka.
Przez dość długi czas trzymała się na uboczu. Miała dość mroczną reputację, w związku z czym minęło wiele tygodni, zanim ktoś z gildii przełamał strach przed jej groźnym spojrzeniem i zaprosił ją do wspólnego stołu. Nie zaprzyjaźniła się z nimi od razu, ale owo zaproszenie przełamało pierwsze lody i powoli, stopniowo elfka zintegrowała się z kompanami po fachu, odkrywając, że całkiem dobrze odnajduje się w takiej rzeczywistości. Choć nadal spędzała sporo czasu samotnie, będąc do tego stanu rzeczy przyzwyczajoną, gdy już postanawiała dołączyć do grupowych aktywności, stawała się lubianym towarzyszem. Początkowy lęk przed nią u reszty najemników przerodził się w szczery szacunek, a może i w sympatię. Po raz pierwszy czuła się… na miejscu. Mogła robić to, w czym była dobra, a działania te faktycznie zjednywały jej uznanie. Po raz pierwszy czuła prawdziwą satysfakcję z tego, jak wyglądało jej życie.

W tym właśnie miejscu zastało ją kolejne pamiętne spotkanie. Grała wtedy w karty na zapleczu, ze stałą gildyjną ekipą. Przegrywała z kretesem, ale nie przeszkadzało jej to w cieszeniu się grą. Brzęk żetonów i stukanie szklanych kufli było miłym akompaniamentem do śmiechu i prób przekrzyczenia się nawzajem w przechwałkach, kto ma najlepszy układ w rękach. Byli akurat w samym środku partii, gdy Hektor, zarządca gildii, stanął w drzwiach, opierając się o futrynę i przez chwilę przyglądał się towarzystwu z pewną nostalgią, po czym podszedł do Rheasendy, kładąc dłoń na jej ramieniu.
“Mam przy ladzie przystojnego kawalera, któremu bardzo zależy na współpracy z najlepszym z moich ludzi. Zechcesz z nim pogadać czy mam wcisnąć mu Larsa na nagrodę pocieszenia?”
Podniósł się raban, gdy rzeczony Lars, w udawanym oburzeniu, pokazał Hektorowi wymowny gest palcem, a pozostali hazardziści przyłączyli się w zbiorowym proteście przeciwko uznaniu kobiety za najsilniejszą osobę w tym pomieszczeniu. Nikt jednak nie traktował tego poważnie, bowiem żaden chojrak nie zamierzał ujmować kompetencjom mrocznej elfki. Położyła w siłowaniu na rękę każdego jednego z nich już dawno temu, czym przyklepała sobie ich dozgonne uznanie. Uśmiechnęła się z połechtanym ego i wyszła za Hektorem, rzuciwszy karty na stół. I tak nie miała szans uratować tej partii.
Na widok osoby czekającej za kontuarem najpierw zatrzymała się w zaskoczeniu, a potem na jej twarzy pojawił się uśmiech.
“Proszę, kogóż to przywiało w nasze progi - oparła się o ladę z pewną siebie swobodą. - Kopę lat, Isaac. W jaki sposób przewrotny los znów cię do mnie sprowadził, hm?”
Żadne z nich nie spodziewało się tego spotkania, ale Rheasenda musiała przyznać, że całkiem ją ono ucieszyło, tym bardziej że doszło do niego w znacznie lepszych okolicznościach niż poprzednio. Dość entuzjastycznie przystała na propozycję, prowadząc Isaaca do karczmy, w której serwowali najlepszą - jej zdaniem - potrawkę z kaczki w tych okolicach. Jedząc i pijąc, słuchała jego opowieści i zgodnie z obietnicą obdarowała go własnymi. Nie miała ich jakoś szczególnie dużo, ale wreszcie mogła opowiedzieć trochę o sobie, na spokojnie, nie będąc pod wpływem niszczycielskich emocji, jak to miało miejsce ostatnim razem, gdy się widzieli. Przy końcu posiłku wzniosła nawet lekko ironiczny toast, nazywając ich “duetem pod wezwaniem ojca od siedmiu boleści”. A potem ruszyła za nim w drogę.
Nie obyło się bez walki, ale tego można było się spodziewać. Dla mrocznej elfki był to chleb powszedni, a tłukąc nieumarłych bawiła się znacznie lepiej niż z żywymi. Przy okazji obserwowała kątem oka techniki czarodzieja, które, będąc kompletnie odmienne od jej własnych, całkiem jej imponowały. Sama opanowała zaledwie jedną formę magii bojowej, toteż obserwowanie zastosowania odmiennych dziedzin były co najmniej interesujące. Może i nie znała się na artefaktach, rytuałach i wiedzy tajemnej, ale była ekspertem w sztukach walki. Zamierzała później porozmawiać o tym z Isaakiem, powymieniać się uwagami jak fachowiec z fachowcem.
Z tym że rozmowa z początku niekoniecznie potoczyła się po jej myśli. Na ogół można by rzec, że Rheasenda nie była zbyt wrażliwa na cudze emocje, jako że jej empatia miała duże opóźnienie na drodze rozwoju, ale jej prostolinijność nieraz łatała te dziury w kontaktach z innymi. Jej propozycja w odpowiedzi na frustrację towarzysza była dla niej samej oczywista. Miała znajomości, które mogła wykorzystać, by zasięgnąć języka i spróbować dojść do informacji, których mężczyzna potrzebował. Na jego zdziwienie wzruszyła ramionami, jakby ta decyzja była dla niej naturalna.
“Pomogłeś mi uwolnić się od mojej beznadziejnej rodziny, mogę pomóc ci odnaleźć twoją, na której ci zależy. Ja swojej matki nie poznałam, ale wiem jakie to uczucie tęsknić do niej. Mogę więc sobie wyobrazić, że zaznanie jej miłości a potem jej utrata jest czymś znacznie bardziej bolesnym.”
Dalszą drogę spędzili na dyskusji o zaklęciach, które można wykorzystać na polu bitwy. Rheasenda pokazała Isaacowi kilka swoich technik, on podsunął jej parę pomysłów na ich udoskonalenie - i tak toczyła się rozmowa, aż po dotarciu z powrotem do Meot znów przyszło im się rozejść w swoje strony. Zgodnie z obietnicą, elfka zapukała do kilku drzwi, przesunęła po ladzie kilka ruenów, wykorzystała dawne przysługi, by zebrać jak najwięcej informacji, które mogłyby okazać się przydatne. Stanowiło to ciekawą odskocznię od zleceń, które nadal wykonywała pomiędzy kolejnymi wyprawami z Isaakiem, na które co jakiś czas ją wyciągał, mimo że ich cel pozostawał nie mniej odległy niż na początku.

Czekała właśnie na jego wizytę w Meot z kolejną kartką zawierającą potencjalny trop. Wprawdzie Dinka była ostrożna z optymizmem i zastrzegła, że nie są to potwierdzone informacje, ale nawet jeśli wskazówki okazywały się fałszywe, te od niej zawsze obfitowały w pełne przygód efekty uboczne, za którymi Rhea przepadała. Miała więc w perspektywie co najmniej tygodniową wycieczkę w plener z osobą, którą zdążyła obdarzyć szczerą sympatią, więc humor jej dopisywał. Może dlatego była nieostrożna i pozwoliła, by wydarzyło się coś, co normalnie nie miało prawa się wydarzyć.
Rheasenda przywykła do stanu wiecznego czuwania. Nie miała wyboru. Wśród swoich miała wielu kumpli, ale z racji wykonywanego zawodu narobiła sobie też pewną ilość wrogów. Nie wspominając, że zgodnie z przewidywaniami elfki, Bernard nie zamierzał odpuścić i pozwolić, by pozostawała bezkarna, toteż co jakiś czas mierzyła się z nasyłanymi przezeń zabójcami, którzy atakowali ją w różnych miejscach. Z początku działo się to dość często, ale widocznie albo jej groźny wizerunek zniechęcał potencjalnych napastników, albo efektywnie przerzedziła ich szeregi. Część posłała do piachu, część unieszkodliwiła; nie stanowili dla niej realnego zagrożenia. Niemniej jednak zawsze zachowywała czujność.
Nie mogła jednak zauważyć wszystkiego, zwłaszcza gdy spała. I w takiej właśnie sytuacji omal nie przypłaciła tego życiem. Obudził ją ciężar, gdy ktoś własnym ciałem przygwoździł ją do łóżka. Miała zaledwie kilka sekund na reakcję. Udało jej się zrobić unik i poczuła jak sztylet celujący pierwotnie w jej gardło przesuwa się ostrzem przez środek jej twarzy. Była jednak na tyle silna, by zrzucić z siebie niedoszłego zabójcę i sięgnąć po własną broń. Pole widzenia zasłaniała jej krwawa mgła, ale nawet z zamkniętymi oczami mogłaby znaleźć swój miecz i stanąć do walki. Poruszała się instynktownie; jej ciało zawsze wiedziało, jak poruszył się przeciwnik i było w stanie odpowiednio zareagować. Niczym w improwizowanym tańcu, w którym polegasz na odczytaniu intencji partnera. Dzięki temu była w stanie odwrócić losy tego nocnego spotkania i skierować w ręce Żniwiarza tego, który po nią przyszedł. Przebiwszy mieczem jego szyję, sama padła na podłogę, pozbawiona sił do dalszego działania.
Ktoś z gildii znalazł ją w tym stanie i powiadomił Hektora, który otoczył elfkę opieką, jakiej się nie spodziewała: od przyprowadzenia do niej dobrego medyka, po postawienie straży przy wynajmowanym przez nią mieszkaniu, przynajmniej dopóki nie będzie na siłach sama się obronić w razie potrzeby.
“W gildii jak w rodzinie. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego.”
Dla kobiety, która pojęcie rodziny znała jedynie z dziecięcych marzeń, było to zupełnie nowe doświadczenie. Choć zgrywała twardą, w głębi duszy była wzruszona, a równocześnie zaskoczona przywiązaniem, jakie zbudowała wraz z kamratami z gildii. Spędzała z nimi teraz więcej czasu, jako że z zalecenia Hektora przez całą dobę na zmianę ktoś przy niej czuwał. Czuła się z tym cokolwiek głupio, ale wiedziała, że zarządzca miał rację. Nie byłaby teraz w stanie stanąć do walki.
Jej rana leczyła się długo i było pewne, że pozostawi pokaźną bliznę. Plamę na jej honorze. Przez pewien czas Rhea zastanawiała się nad skorzystaniem z usług maga, który mógłby poprawić gojenie się tkanek poprzez magię życia. Ale znała tylko jednego maga, któremu ufała na tyle, aby pozwolić mu się tym zająć, a ów mag był wtenczas jedynym mężczyzną, który nie chciała by oglądał ją w tym stanie. Nie chciała stracić w jego oczach. Spoglądała więc w lustro dość ponuro, czekając na dzień, kiedy ponownie wyjdzie na ulice tak pewna siebie, jak była przed tym incydentem.
“Nie chciałem ci tego mówić, żeby cię nie niepokoić - odezwał się pewnego dnia Hektor, gdy osobiście wpadł do niej na partyjkę w kości. - Eh… Ten twój kawaler ciągle o ciebie wypytuje. Zważywszy na to, w jakim byłaś stanie, starałem się go spławić, ale skubaniec jest uparty. Słuchaj, on nie ma nic wspólnego z… tym, prawda? Nie muszę go szczuć naszymi chłopcami?”
Zaskoczona elfka pokręciła głową.
“Isaac to przyjaciel. Nie skrzywdziłby mnie. Porozmawiałabym z nim chętnie, bo trochę mi go brakuje, ale… Hektorze, nie jestem na to gotowa. Powiedz mu… Jeśli znów się pojawi, powiedz mu, że się z nim spotkam. Jak tylko to będzie możliwe.”
Zajęło to kolejne kilka tygodni zanim Rheasenda zebrała się w sobie, by powrócić do życia sprzed wypadku. Oprócz wygojenia rany, musiała przede wszystkim poukładać sobie w głowie pewne rzeczy. Po pierwsze, musiała podjąć dodatkowe środki ostrożności, skoro zaniedbała je na tyle, że w ogóle doszło do takiej sytuacji. A po drugie, przewartościowała sobie znaczenie, przypisywane bliźnie na twarzy. Nie była ona piętnem niekompetencji, a symbolem, który miał przypominać jej o konsekwencjach zbytniej arogancji tudzież lekkomyślności. Przypominać o tym, że jeśli odwrócisz się od przeszłości plecami, ona wbije ci w nie nóż. Elfka mogła się od niej odciąć, ale zapominanie o niej byłoby błędem, mogącym przynieść katastrofalne skutki. Gdy w ten sposób zaczęła o tym myśleć, wstyd związany z tym świadectwem słabości zelżał na tyle, że pozwolił kobiecie znowu być sobą.
Wróciła więc do pracy, ciepło przywitana w progu gildii przez jej członków. A gdy pewnego dnia zastała znajomą sylwetkę mężczyzny siedzącego przy ladzie, wdanego w jakąś dyskusję z zarządcą, cichym krokiem podeszła bliżej, by usiąść na stołku obok niego i zsunąć z głowy zasłaniający twarz kaptur. Trochę obawiała się jego reakcji, ale odetchnęła z ulgą gdy przywitał ją w miły sposób. A potem odpowiedziała na jego pytania.
“Wet za wet. Ja pośrednio spaliłam Bernardowi twarz, on pośrednio rozciął moją. Mam nauczkę, żeby więcej nie lekceważyć swojej przeszłości. - Zaśmiała się z zakłopotaniem, uciekając na chwilę spojrzeniem. - Wiesz… Zaliczyłam lekki dołek. Nie chciałam, żebyś mnie widział, kiedy ja sama nie mogłam na siebie patrzeć… Ale udało mi się podnieść i nie pozostaje mi nic innego niż powiedzieć, że ciebie również miło widzieć. I, hmm... Możesz mi mówić Rhea. Jeśli chcesz.”

Na pustyni była do tej pory raz. Nie przepadała za tym klimatem; wprawdzie trochę piasku w oczy to było za mało, by ją powstrzymać, niemniej był to czynnik wystarczająco irytujący, żeby zniechęcić ją do podróży po barchanach. Zasłoniła twarz materiałem, żeby ograniczyć do minimum dostawanie się drobinek piasku do różnych jej otworów, przez co jej zdumienie wywołane niespodziewanym pytaniem Isaaca widoczne było tylko w uniesionych wysoko brwiach.
“Ja… Szczerze mówiąc, nie wiem co powiedzieć. Lubię z tobą pracować, ale nie jestem pewna czy chciałabym robić to w pełnym wymiarze. Bez urazy. Cieszy mnie taki dowód zaufania, jednak odchodzić z Meot… To nie byłaby łatwa decyzja. Ale obiecuję ją przemyśleć.”
Podczas poszukiwań, a potem w drodze powrotnej, jej kompan nie był zbyt rozmowny, ale to akurat wyjątkowo Rheasendzie odpowiadało. Miała w tamtej chwili dużo na głowie, więc w milczeniu podjętym za obopólną cichą zgodą, oddała się rozmyślaniom na temat złożonej przez mężczyznę propozycji. Nie miałaby nic przeciwko pracy dla niego, tym bardziej że i tak już to robiła, i były to zdecydowanie jej ulubione zlecenia. Gdy jednak myślała o tym, co trzymało ją w Meot - o gildii, która była dla niej jak rodzina, z Hektorem na czele - miała wrażenie, że do pewnego stopnia zapuściła tu korzenie i wyrwanie się stąd byłoby nieco bolesne. Po pożegnaniu z Isaakiem spędzała sporo czasu sama, wertując sprawę w głowie. Do tego stopnia, że w końcu Hektor zauważył jej wewnętrzne rozterki i pociągnął elfkę za język. Opowiedziała mu o swoich wątpliwościach, ale w odpowiedzi otrzymała tylko “gdziekolwiek byś nie była, na pewno sobie poradzisz.” Jakże proste. I jakże nierozwiązujące niczego.
W końcu jednak podjęła decyzję i oznajmiła ją pozostałym członkom gildii. Nie ukrywali pewnego rozczarowania, ale każdy z osobna życzył jej wszystkiego najlepszego. Tym razem Rhea w dość silnym, podszytym ekscytacją napięciu oczekiwała na powrót Isaaca. Gdy jednak mag ponownie zawitał do karczmy i zapytał, co zrobić w związku z tym, że dopiero co padł atakiem nasłanych przez Bernarda skrytobójców, zastygła w bezruchu, po czym westchnęła z wyraźną irytacją.
“Eh… To jest dokładnie ta sytuacja, której się obawiałam i której miałam nadzieję uniknąć. Wciągania cię w porachunki z moim zakichanym ojcem, z którymi nie miałeś nic wspólnego. Co zrobić, pytasz. Na twoim miejscu to bym przemyślała czy nadal chcesz współpracować… przyjaźnić się… z kimś, kto ściąga na ciebie takie kłopoty. Bo musisz wziąć poprawkę na to, że utrzymując ze mną kontakt, pewnie doświadczysz tej wątpliwej przyjemności ponownie.”
Jego reakcja trochę ją zaskoczyła. To znaczy, pokrywała się z tym, co miała nadzieję usłyszeć, jednak nie była na tyle śmiała, by tego oczekiwać. Jeśli do tej pory miała delikatne wahania względem podjętej decyzji, jego słowa uznała za potwierdzenie jej słuszności.
“Dobrze to słyszeć, bo zgodnie z obietnicą przemyślałam tę propozycję. I zgadzam się na nią - uśmiechnęła się lekko. - Czuję się tu spełniona, ale może właśnie to oznacza, że powinnam ruszyć dalej. Zamiast osiadać na laurach, zrobić krok naprzód ku kolejnej przygodzie, a kto wie, gdzie los poprowadzi mnie dalej…”
Chciała powiedzieć mu coś jeszcze. Może nawet wznieść jakiś toast za owocną współpracę, ale w tym momencie Lars, Owen i reszta chłopaków z karcianej ekipy porwali ją na zaplecze na ostatnią partyjkę, obiecując, że tym razem uda jej się wygrać. (Nie udało.) Kiedy wróciła, pozostała jej jeszcze ostatnia rzecz do zrobienia. Po raz pierwszy i ostatni Hektor zamknął elfkę w niedźwiedzim uścisku swoich potężnych ramion.
“Szkoda, że odchodzisz, ale takie okazje nie trafiają się co dzień. Pamiętaj, że zawsze jest tu dla ciebie miejsce. Na dobre i na złe.”

Wychodząc z miasta obejrzała się ostatni raz za siebie. Czy będzie tęsknić? Możliwe. Ale jeden rzut oka na zadowolonego z siebie Isaaca wystarczył, by przekonać ją, że nawet jeśli złapią ją chwile nostalgii, to podjęła dobrą decyzję. Chciała to zrobić. Pójść z nim. Więc poszła. Przez magiczny portal została przeniesiona prosto do domniemanej posiadłości czarodzieja. Rozglądała się w milczeniu, idąc za nim, gdy prowadził ją przez pomieszczenia i budynki, choć rozmiar tego wszystkiego przytłoczył ją na tyle, że szybko wracała wzrokiem do znajomej twarzy, która na tle tej imponującej posiadłości nabrała nowych odcieni, innych niż te, które Rheasenda znała do tej pory. Zrównała z nim krok i odchrząknęła cicho.
“Zdawałam sobie sprawę, że pochodzisz z dobrego domu, ale za czorta się nie spodziewałam, że aż taka z ciebie szycha.”
Mówiąc to zaśmiała się, ale śmiech ten był nieco wymuszony. Przez chwilę w jej głowie ponownie odezwały się wątpliwości. Już raz uwierzyła, że będzie w stanie odnaleźć się w takim miejscu. Dom Isaaca zbyt mocno przypominał włości Bernarda, na których dorastała i żyła przez wiele dekad, a mimo to nigdy nie poczuła się tam mile widziana przez nikogo poza przyrodnią siostrą, której tutaj nie było. Sam Isaac… Byli przyjaciółmi, gdy współpracowała z nim jako wolny strzelec, ale czy ta przyjaźń w takim układzie mogła przetrwać w utartej formie? Zawsze uważała ich za zgrany duet, jednak teraz zaczęła dostrzegać, jak bardzo w gruncie rzeczy się różnili. Mogła mu imponować umiejętnościami bojowymi, więc jej wybór na szefa ochrony był całkiem zrozumiały, ale jako przyjaciółka, jako Rheasenda… nie pasowała do jego świata. Czemu więc on tak uparcie starał się ją weń wciągnąć…?
Nieco bardziej optymistycznie nastawiła ją perspektywa współpracy z dotychczasowymi członkami straży. Dotarłszy na plac, gdzie trenowali, elfka przyglądała się grupie swoich nowych podwładnych. Z jednej strony zatęskniła za chłopakami z gildii, a z drugiej poczuła, że być może zdoła tutaj nawiązać z nimi podobne relacje. Patrzyli na nią z zaciekawieniem i wyzwaniem - na tyle widocznym, że Rhea poczuła motywację do pokazania im się z jak najlepszej strony, a zarazem na tyle uprzejmym, że nie wyglądało to na uprzedzenia - i tylko młoda kobieta o złotych włosach wbijała w nią zimne spojrzenie błękitnych oczu. Mroczna elfka nie była pewna dlaczego, ale czuła, że strażniczka z jakiegoś powodu jej nie lubi. Cóż. Takie osoby też się zdarzały i współpraca z nimi nie była niemożliwa, choć z pewnością zdecydowanie mniej przyjemna. Rhea postanowiła jednak nie zawracać sobie tym głowy już na samym początku.
“Cóż… Motywacyjne przemowy nie są w moim stylu - odezwała się nieco niezręcznie, przesuwając wzrokiem po siedmiu na razie obcych twarzach. - Isaac was wszystkich wybrał, a więc wam zaufał. Mi to wystarczy, żeby też wam zaufać. A reszta… wyjdzie w praniu. Będziemy mieli sporo czasu, by poznać się lepiej. Zamierzam później trochę potrenować, kto chętny - może się przyłączyć.”

Minęło trochę czasu zanim Rheasenda mogła uczciwie powiedzieć, że odnalazła się w nowym miejscu. Dość długo nie mogła wyzbyć się tego paskudnego uczucia, że wróciła na stare śmieci, wróciła do swojej starej, znienawidzonej roli sługusa w bogatym domu. Zbyt wiele rzeczy przypominało jej tamten okres życia… a równocześnie wszystko wyglądało całkiem inaczej. Początkowo musiała to sobie świadomie przypominać, by nie dać wciągnąć się w spiralę złych wspomnień, ale w miarę upływu kolejnych dni i tygodni to nieprzyjemne uczucie powoli zanikło, ustępując miejsca wewnętrznemu spokojowi. Potrzebowała czasu i wielu nocy przemyśleń, lecz w końcu zrozumiała, że znalazła się w dobrym miejscu. W przeciwieństwie do zimnych manipulacji Bernarda, Isaac okazywał jej szczery szacunek i sympatię, i mimo że ich obecna relacja była z natury asymetryczna, nie dawał jej tego odczuć w żaden deprecjonujący sposób. Również w przeciwieństwie do Bernarda, nieustannie starającego się odizolować ją od mieszkańców jego dworu, z którymi próbowała nawiązać kontakt, czarodziej zdawał się autentycznie cieszyć razem z nią, gdy wreszcie zaczęła budować głębsze więzi z pozostałymi członkami ochrony jego posiadłości.
Wyglądało to poniekąd podobnie jak w to miało miejsce w przypadku kompanów z gildii. Weszła na plac treningowy, położyła paru chłopa na glebę, czym udowodniła, że zasłużyła na pozycję ich lidera. Nieco dłużej zajęło jej wdrożenie się w towarzyskie grono, ale tutaj z kolei pomógł rozwiązujący języki alkohol i kilka wieczorów spędzonych na hazardzie. (Jak się okazało, Rhea miała znacznie lepszą rękę do kości niż do kart.)
Najdłużej nierozwiązaną zagwozdką była druga kobieta w drużynie, Annika. Elfka nie mogła powiedzieć, żeby dziewczyna jej nie szanowała, ale wciąż czuła bijący od niej chłodny dystans. Annika bez szemrania wykonywała wszelkie polecenia, a treningi Rhei obserwowała z uznaniem, ale nie pozwalała sobie na spoufalanie się z elfką, aż ta zaczęła tracić nadzieję, że kiedykolwiek uda im się zadzierzgnąć nić przyjaźni. Aż do pewnego wieczoru, gdy Rheasenda siedziała na ławce na ganku ich budynku mieszkalnego, rozczesując włosy i ciesząc się zachodzącym słońcem. Ze środka dochodziły dźwięki męskich głosów - rozmowy raz po raz przerywane salwami śmiechu - ale na zewnątrz było całkiem cicho. W którymś momencie zauważyła stojącą w drzwiach Annikę, która przyglądała jej się dość nieobecnym wzrokiem. Wiedziona jakąś nową intuicją Rhea spytała dziewczynę, czy nie pomogłaby jej zapleść włosów, komplementując przy okazji jej okazałe warkocze. Annika zgodziła się z poczucia obowiązku, nie śmiała odmówić swojej przełożonej, i początkowo siedziała z nią w milczeniu. Aż Rhea nie zaczęła opowiadać o Nightingale. O tym, jak kiedyś były blisko i to siostra robiła elfce wymyślne fryzury, a odkąd się rozstały, nie ma z kim dzielić takich chwil. I to było to. Jedna rozmowa, która popchnęła ich relację w nowym kierunku. Okazało się bowiem, że Annice bardzo brakowało kobiecej towarzyszki. Jej matka zmarła młodo, wychowała się z ojcem i dwoma braćmi, w drużynie strażników też przez długi czas była jedyną kobietą. Kiedy pojawiła się Rheasenda, z jej silną, surową energią, i tak szybko odnalazła się w męskim gronie, Annika w pewnym sensie miała jej to za złe. Jednak od tamtej wieczornej rozmowy na ganku, kiedy dziewczyna zrozumiała, że można mieć w sobie kobiecość i męskość, i pielęgnować oba te pierwiastki, mroczna elfka stała się jej wzorem do naśladowania. I tym sposobem w codzienności Rheasendy nie brakowało aktualnie niczego.
“Miałam co do tego wątpliwości - powiedziała któregoś razu Izaakowi, zupełnie szczerze. Opierając się o balustradę jednego z balkonów jego posiadłości, spoglądała na rozgwieżdżone nocne niebo. - Były takie momenty, kiedy myślałam, że może popełniłam błąd, idąc za tobą. Ale myliłam się, myśląc w ten sposób. Zabrałeś mnie tutaj i… Może zabrzmi to głupio i bezczelnie, ale nie dbam o to, bo zwykłam mówić to, co myślę - oderwała wzrok od gwiazd na niebie, by spojrzeć na te w jego oczach. - Wiem, że jestem tu, bo dałeś mi tę fuchę po znajomości, ale oprócz pracy dałeś mi coś znacznie cenniejszego. Dałeś mi miejsce, które ze wszystkich dotychczasowych miejsc najbardziej przypomina to, co ludzie zwą domem. Nie wiem czy mam prawo mówić w ten sposób, ale… uznałam, że powinieneś to wiedzieć.”
Nie wiedziała, jakiej reakcji od niego oczekiwała - jeśli w ogóle jakiejkolwiek - ale ulżyło jej, gdy dał jej do zrozumienia, że nie ma jej za złe takiego myślenia. Ba, radość w jego głosie brzmiała szczerze, świadcząc o tym, że jego słowa nie były tylko zwykłą uprzejmością. Już samo to wystarczyło, żeby umysł elfki wypełniło spokojne ciepło, ale to co Isaac zrobił następnie, przekroczyło wszelkie jej wyobrażenia. Wpatrywała się w klucz, który mag wyjął z kieszeni i w miarę słuchania jak opowiadał o jego przeznaczeniu - o przenoszeniu jej osoby prosto do drogiej jej sercu gildii - jej oczy stawały się coraz większe i większe; czuła jak w środku w niej urosła jakaś dławiąca gula, która po chwili znalazła ujście w postaci łez, które spłynęły po jej policzkach. Jeden jedyny raz zdarzyło jej się płakać wiele lat temu, przy pożegnaniu z Nightingale, ale tamte łzy były zupełnie inne od tych, których doświadczała teraz. Zawstydzona własną nagłą emocjonalnością, mroczna elfka odwróciła się na chwilę na bok, próbując zetrzeć z twarzy świadectwo głębokiego wzruszenia, które było dla niej czymś zupełnie nowym. Gdy ponownie była gotowa spojrzeć na Isaaca, wzięła od niego klucz, zacisnęła na nim dłoń i tę pięść przytuliła mocno do serca.
“To… To jest najwspanialsza rzecz, jaką ktoś kiedykolwiek dla mnie zrobił. Poczciwy Hektor… Dziękuję wam - uśmiechnęła się, po czym podniosła wzrok w stronę nieba. - Zawsze marzyłam żeby dołączyć do gwiazd i być tam, daleko… małe światełko wśród mroku. Tej nocy nie zamieniłabym się z żadną gwiazdą. Żadna nie mogłaby być tak szczęśliwa jak ja teraz.”

Jeśli można powiedzieć, że codzienność w posiadłości Isaaca stała się dla Rheasendy naturalnie miła, tak magiczny klucz uczynił ją niemal idylliczną. Elfka była sumienna, spełniała swoje obowiązki, trenowała ciężej niż potrzeba, a czas wolny spędzała to z grupą swoich podwładnych, to z chłopakami z gildii, których systematycznie odwiedzała. No i z Izaakiem, rzecz jasna. Choć do jej obowiązków należało głównie zapewnianie bezpieczeństwa na jego włościach, Rhea często towarzyszyła mu w innych zajęciach, w których jej siła i zręczność mogły być przydatne. Nie musiała tego robić, ale sprawiało jej to przyjemność, nawet jeśli czasem nie rozmawiali przy tym wiele. Raz na czas przepędzała coraz to nowych zabójców wciąż wysyłanych przez Bernarda, co początkowo mocno ją frustrowało, ale z czasem stało się źródłem ich wspólnych żartów. Ogólnie rzecz ujmując, na nudę elfka nie narzekała. Zawsze znajdowało się coś do zrobienia; czy to na miejscu, czy w terenie, gdy Isaac zabierał ją ze sobą na kolejne wyprawy.

Z jakiegoś powodu los polubił zsyłanie im najbardziej pamiętnych przeżyć zawsze gdy zapuszczali się do jakichś jaskiń. Ich pierwsze spotkanie miało miejsce w głębi Gór Szarych, teraz wyprawa w środek Fellarionu nieomal byłaby ich ostatnim. Do pewnego momentu podróż przebiegała bez większych zakłóceń, choć im bliżej celu, tym większą ostrożność musieli zachowywać. Wszystko zmieniło się za sprawą kamiennego mostu, którego sam widok budził niepokój. Krucha skała, wyglądająca jakby miała runąć pod wpływem podmuchu wiatru, a w dole przepaść z dnem pokrytym stalagmitami; twór natury wyglądający jak celowa pułapka na drodze do serca gór. Nie mieli jednak wyjścia, gdyż biegła przezeń jedyna dostępna ścieżka, zaś zawrócenie po długiej wędrówce oznaczałoby klęskę wyprawy, a na to pozwolić sobie nie mogli. Weszli więc na most, która to decyzja na zawsze odmieniła losy tej dwójki.
Ich najgorsze obawy potwierdziły się. Gdy most zaczął się walić dosłownie pod ich stopami, nie mieli czasu na rozmyślanie nad planem awaryjnym. Każda chwila zwłoki mogła kosztować ich życie. Obydwoje byli szybcy, ale nie dość szybcy. Isaac zdążył doskoczyć na stabilny drugi brzeg, Rheasendzie zabrakło ułamków sekund. Tak jak podczas walki z Bernardem wiedziała, gdzie padnie śmiertelny cios, tak tutaj, gdy w powietrzu czas zdawał się zwolnić, zdała sobie sprawę, że jej nogi nie sięgną krawędzi. I tak samo jak wtedy o jej życiu lub śmierci zdecydował czynnik zewnętrzny. Ktoś, kto wyciągnął dłoń, gotów wyrwać ją z sideł otchłani. Z pomocą Isaaca zdołała podciągnąć swoje wiszące nad przepaścią ciało i wspiąć się na twardą półkę skalną. Opadła ciężko na ziemię i odchyliła głowę do tyłu, nieco zamroczona ilością krążącej w jej żyłach adrenaliny. W jednej chwili dyszała, próbując złapać oddech…
… a w następnej zapomniała zupełnie o czymś takim jak oddychanie. Oto bowiem Isaac przemówił. Gdyby za jej plecami trzasnął piorun, wywołałoby to u elfki mniejszy szok niż słowa maga. Dwa słowa… Potem powiedział ich więcej, ale tego Rhea już nie słyszała. Nie była pewna czy jej serce tak wali w związku z tym, co usłyszała, czy raczej jest to efekt doświadczenia bliskiej śmierci. Te chwile wydawały się nierealne, kompletnie odcięte od rzeczywistości. Elfka była gotowa wmówić sobie, że to był wytwór wyobraźni, skutek niedotlenienia mózgu. Bo przecież to niemożliwe, żeby… Nigdy nikt jej nie powiedział, że… Od wielu lat nie ośmieliła się marzyć o tym, by ktoś ją pokochał.
Tymczasem mężczyzna, który poczynił to wyznanie, wyraźnie czekał na jakąś odpowiedź, co utwierdziło Rheasendę w przekonaniu, że jednak sobie tego nie wymyśliła. Zastygła w bezruchu, całkowicie sparaliżowana. Mogła jedynie gapić się na czarodzieja w osłupieniu, dopóki w końcu nie odzyskała władzy nad sobą.
“Znowu mówisz coś takiego, że nie mam pojęcia jak na to zareagować… Isaac… Nie potrafię… Ale… cieszę się. Naprawdę. Że nie dałeś mi umrzeć.”

Całą resztę wyprawy Rheasenda pamiętała jak przez mgłę. Zdobyli to, po co mieli przyjść. Trochę rozmawiali. O czym - tego nie była w stanie sobie przypomnieć, ale raczej nie było to nic ważnego. Na pewno nie poruszyli więcej tematu wyznania Isaaca, choć jego echo wciąż dzwoniło elfce w uszach. Pomogła mu magicznie naprawić most; to pamiętała, bo mogła się do czegoś przydać.
Po powrocie do posiadłości maga, nogi same zaprowadziły ją do jej pokoju, gdzie padła wyczerpana na łóżko. Ale długo nie mogła zasnąć. W głowie kłębił się natłok myśli, a gdy zamykała oczy, widziała twarz Isaaca i jego wzrok, zarazem ciepły i pełny napięcia. Czuła się jakby miała eksplodować od środka, w związku z czym zerwała się z posłania i wypadła na zewnątrz, by ćwiczeniami zagłuszyć szum w głowie. Tuż przed wschodem słońca wróciła do siedziby strażników, spływająca potem, ale już spokojna. Wzięła zimną kąpiel i przygotowała sobie śniadanie. Po pewnym czasie przyłączyła się do niej Annika. Mroczna elfka obserwowała młodszą koleżankę niewidzącym wzrokiem, aż rzuciła w przestrzeń:
“Czym jest miłość?”
Annika wyglądała na zaskoczoną tym nagłym pytaniem. Nie była do końca pewna czy przełożona zaadresowała je do niej, dlatego odezwała się dopiero po dłuższej chwili.
“Bo ja wiem… Chyba dla każdego trochę czymś innym. Dla mnie miłość to jak robi się ciepło na sercu, gdy o kimś myślisz. Gdy jesteś daleko i myślisz o powrocie do tej osoby, sama ta myśl sprawia że się uśmiechasz, a kiedy faktycznie wracasz… to nie ma żadnego innego miejsca na świecie, w którym wolałabyś być. Czemu pytasz?”
Ale Rhea nie odpowiedziała. Odpłynęła myślami w sobie tylko znane rejony i nie odezwała się aż do odprawy, kiedy to rutyna ściągnęła ją z powrotem na znane tory. Dzień toczył się dalej, jak każdy inny. Nie zamierzała celowo unikać Isaaca, ale po powrocie z wyprawy musiała porozmawiać z Keithem, swoim zastępcą, i nadrobić zaległości. Wpadła na czarodzieja kilka razy i przelotnie zamienili ze sobą kilka zdań. Niezobowiązująco. Tak jak zawsze. Ów dzień minął mrocznej elfce w biegu, ale z rodzaju tych przyjemnych. Kiedy działo się wystarczająco dużo, by nie było nudno, ale na tyle spokojnie, że nie czuła się zmęczona.
Następnego dnia, kiedy robiła popołudniowy obchód po całym terenie, zawędrowała w tę część posiadłości, w której znajdowała się pracownia Isaaca. Sam mężczyzna znajdował się w środku, pochylony nad biurkiem, dłubiąc nad czymś zawzięcie. Mamrotał pod nosem coś niezrozumiałego, na tyle intensywnie, że przykuło to uwagę elfki, która dyskretnie zbliżyła się do pomieszczenia i stanęła w progu, opierając się o drzwi. Mag zdawał się jej nie zauważać, pochłonięty tym, czym się akurat zajmował; stojąc jeszcze w półmroku z korytarza Rheasenda nie rzucała się w oczy. Obserwowała go z zaciekawieniem. Wiele razy widziała go przy pracy i zawsze ów widok był dla niej fascynujący. Podobała jej się pasja, jaką czarodziej wkładał w swoje działania. Miała zamiar rzucić okiem i odejść bezszelestnie, ale wówczas przedmiot, który Isaac trzymał w rękach, eksplodował z hukiem, ciskając w maga chmurą czarnej sadzy, czy czymkolwiek ta materia była. Nie wyglądało to groźnie i raczej nie zrobiło mu krzywdy, lecz gwałtowność tego zdarzenia wywołała na twarzy mężczyzny silną konsternację. Przyglądająca się całej scenie Rhea wybuchnęła śmiechem. Głośnym, niepowstrzymanym, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Szlachetny uczony w chwilowym oszołomieniu, z umorusaną twarzą, z jakiegoś powodu wydał jej się najbardziej uroczo komicznym stworzeniem na świecie. A gdy zawtórował jej własnym, dźwięcznym śmiechem, stał się kwintesencją świata zamkniętego w tej jednej chwili.
Wtedy wreszcie do niej dotarło. Nie w obliczu dramatycznych przeżyć, nie na skraju śmierci. Nie w przełomowym momencie, ale właśnie w tej zupełnie zwyczajnej, na pierwszy rzut oka nieistotnej chwili, znalazła odpowiedź na swoje pytanie. Miłość była obecnością. Nie krzykliwą, teatralną, pełną skrajności, ale łagodną, spokojną bliskością, przenikającą wszystkie warstwy życia niczym jedwabna nić i splatającą się w rdzeń, bez którego cała reszta nie miałaby sensu. Była wszystkim tym, co sprawiało, że życie było warte… życia.
Zdradziwszy swoją obecność, Rhea weszła do pracowni, nadal walcząc z resztkami śmiechu, które nie chciały odpuścić. Podeszła do nieszczęsnego Isaaca, który nieco nieporadnie próbował opanować skutki wybuchu; wyciągnęła z kieszeni chustkę z bladoróżowego materiału - pamiątkę po Nightingale - by spróbować oczyścić twarz czarodzieja z sadzopodobnej substancji. Robiła to w całkowitej ciszy, przerywanej tylko ich oddechami, z delikatnością o jaką sama siebie by nie podejrzewała. Słowa nie były jej mocną stroną, dlatego wybrała język ciała, by uczynić swoje własne wyznanie.
Gdy skończyła doprowadzać oblicze mężczyzny do porządku, powinna była się odsunąć, ale tego nie zrobiła. Nadal trzymając jedną dłoń na skroni Isaaca, nachyliła się w jego stronę; ich twarze dzieliły zaledwie milimetry. Ale i to było zbyt dużą odległością. Rhea czuła, że nie mogła się dłużej wahać i trzymać ich oboje w niepewności. Pokonała ostatnią dzielącą ich przestrzeń, sięgając ustami jego ust, przelewając w ten pocałunek wszystko to, czego nie była w stanie ubrać w słowa. Czas dla niej przestał istnieć i nie potrafiła powiedzieć, jak długo to trwało, zanim z wysiłkiem odsunęła się w końcu, by spojrzeć mu w oczy z tak bliska.
“Pamiętasz jak powiedziałam ci kiedyś, że nie będę marnować ani sekundy w życiu więcej? Zrozumiałam właśnie, że nie mogę znieść myśli o każdej kolejnej chwili bez ciebie. I tak zbyt długo uciekałam przed tym, co powinno być oczywiste.”
Gdy ponownie wyznał jej miłość, tym razem zareagowała zgoła inaczej. Jej twarz rozpromienił uśmiech, wyraźnie szczęśliwy, acz nieco nieśmiały, jakby elfka bała się spłoszyć to szczęście jakimś gwałtownym ruchem.
“Dopiero się uczę, co to znaczy. I chcę się tego uczyć z tobą. Tego jednego jestem pewna.”
To był ich pierwszy krok na ich wspólnej ścieżce ku przyszłości. Kilka słów, kilka gestów, bliskość wyrażona pełnym ciepła dotykiem. Tego wieczoru ponownie spotkali się na balkonie, pod niebem pełnym gwiazd, które były świadkami wielu ich rozmów. Po raz pierwszy spoglądali w nie razem, ze splecionymi dłońmi i zgodnym rytmem dwojga serc.

Nie było to jednak klasyczne “żyli długo i szczęśliwie”. Takie coś zdarza się bowiem tylko w baśniach; rzeczywistość jest znacznie bardziej skomplikowana i pocałunek księcia nie rozwiązuje magicznie wszystkich problemów. Isaac i Rhea musieli dalej stawić czoła codzienności i jej zawirowaniom; różniło się to tylko tym, że teraz mieli robić to razem. A to mogło być zarazem pomocne, jak i kreować nowe trudności, o jakie wcześniej nie musieli się martwić.
Na pierwszy rzut oka niewiele się zmieniło. Mroczna elfka wciąż pozostawała szefową ochrony i wypełniała te same zadania, co dotychczas. Ale gdzieś między tę rutynę wplotło się więcej ciepła, wymownych gestów, a w końcu i fizycznej bilskości. Zagościła w niej świadomość więzi i uczuć z nią związanych. Każda chwila spędzona z czarodziejem zyskała teraz nowe znaczenie i kiedy przebywali w swoim towarzystwie, Rhea nie chciała być nigdzie indziej; miała wrażenie, że wszystkie elementy układanki znajdowały się na swoim miejscu.
I tylko czasem czuła jak lęk, niczym stary znajomy, zaglądał jej przez ramię, zakłócając spokój, jaki odnajdywała w tej relacji. Napięcie, które towarzyszyło niektórym ich rozmowom. Irytację niuansami w zachowaniu Isaaca - tonem jego wypowiedzi, postawą - które, choć nie miały tego na celu, potrafiły wywołać w czujnej Rhei sprzeczne emocje, gdy coś uderzyło zbyt blisko domu. Początkowo elfka starała się tłumić destrukcyjne emocje, nie chcąc siać zamętu w związku, który przecież był czymś tak dobrym. Jednak mijały dni i tygodnie, a napięcie nie znikało, tylko gromadziło się pod powierzchnią, gotowe wykipieć w najmniej odpowiednim momencie. Póki co, przejawiało się głównie jej rozdrażnieniem i defensywną postawą, którą przybierała ilekroć granica między rolami partnerki i najemniczki zaczynała się zacierać.
To nie tak, że była na Isaaca zła, nie miała ku temu zresztą powodu. Po prostu w tej relacji coraz częściej łapała się na tym, że znów próbuje być „wystarczająca”; bardziej użyteczna niż obecna, bardziej niezawodna niż równa. Ten schemat znała aż za dobrze. Przez lata uczyła się, że miejsce przy kimś trzeba sobie wypracować, zasłużyć na nie bezbłędnym działaniem i brakiem sprzeciwu. I choć Isaac nigdy nie oczekiwał od niej tego wprost, lęk wracał uparcie, podsycany wspomnieniem ojca i relacji, w której miłość zawsze była warunkowa. Najbardziej przerażało ją to, że teraz stawka była inna. Nie bała się stracić pozycji ani pracy - bała się stracić jego. A jeszcze bardziej bała się tego, że próbując się dostosować, powoli zgubi samą siebie, której odnalezienie zajęło jej tak wiele lat.
Dlatego gdy jej emocje zbliżyły się niebezpiecznie blisko punktu wrzenia i jakaś w gruncie rzeczy nic nieznacząca drobnostka stała się zarzewiem większego konfliktu, coś w końcu musiało się zmienić. Po burzliwej wymianie zdań elfka swoim zwyczajem dała upust swoim emocjom poprzez intensywne ćwiczenia z bronią, co pomogło jej poukładać w głowie pewne kwestie. A gdy ochłonęła, ponownie odnalazła Isaaca. Nie była pewna czy mężczyzna będzie chciał jej wysłuchać, dlatego podeszła do niego ostrożnie, badając teren. Nie odezwał się, ale jego milczenie nie było odtrącające, a wręcz zapraszało do przełamania ciszy, jakby Isaac dokładnie na to czekał. Postawiła więc na stuprocentową szczerość, zarówno wobec niego, jak i samej siebie.
“Ja już nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Cały czas próbuję się w tym odnaleźć tak, żeby nie powtórzyć błędów z przeszłości. Nie wiem, nie potrafię być przy tobie a równocześnie pod tobą. Z ojcem… próbowałam tak samo. Próbowałam być najlepsza, dawać z siebie wszystko, zasłużyć na jego uznanie, na bycie częścią rodziny. I nigdy mu nie wystarczyłam. A teraz mam wrażenie, że znów stoję w tym samym miejscu. Że znowu próbuję na kogoś zasłużyć. Na ciebie. Powiedz mi, że to nie tak. Powiedz, bo to mnie zżera od środka. Starałam się z tym walczyć, ale sama nie potrafię… dlatego przyszłam do ciebie. Nie chcę, żeby to zgrzytało między nami, bo cię kocham i nie chciałabym tego zepsuć.”
Widząc jego nagłe zaskoczenie, zamilkła na chwilę, próbując odgadnąć jego przyczynę. Zrozumiała dość szybko. Jej poważną dotąd twarz, stanowiącą odbicie wewnętrznych rozterek, rozjaśnił łagodny uśmiech.
“Myślałam, że gdy wypowiem te słowa, będą brzmiały obco w moich ustach. A jednak przyszły tak naturalnie jak oddech. I możesz być pewien, że jeszcze nieraz je usłyszysz.”
Podeszła bliżej, ujmując jego obie dłonie. Pocałowała go delikatnie, ale nie pozwoliła sobie zatracić się w tej bliskości; odsunęła się. To jeszcze nie był koniec tego, co musiała powiedzieć.
“Nie mogę już dla ciebie pracować. Nie dlatego, że się odsuwam, po prostu chcę być przy tobie na równych zasadach. Chcę być z tobą dlatego, że wybieram ciebie, nie dlatego, że cokolwiek muszę.”
Wytłumaczyła mu, co dokładnie miała na myśli. Zamierzała kontynuować to, co robiła dotychczas, ale bez wchodzenia w rolę podwładnej. Dbać o bezpieczeństwo Isaaca i jego domu nie dlatego, że jej za to płacił, ale dlatego, że zależało jej na nim i jako partnerka podejmowała tę decyzję; jej ochrona miała być wyrazem płynącej z zaangażowania w związek troski, nie powinnością tudzież obowiązkiem.