Stoję przed moim dowódcą. Wokół jest ciemno i tylko lampka oliwna oświetla na żółto jego twarz. Nie ma świadków tej rozmowy. I to napawa mnie jeszcze większym niepokojem, bo wiem, że zła odpowiedź oznacza, że stąd nie wyjdę. Jednak już powoli brakuje mi sił, by odpowiadać tak jak mi każą. Lecz na razie słucham.
- Nie miałeś jakiegoś wybitnego przebiegu służby - mówi mój dowódca, cedząc słowa nie ze złości, lecz przez to, że ma fatalny akcent i usilnie próbuje to zmienić. - Mierny… chyba jak całe twoje życie, co?
- Wolę określenie stabilny, k’an - odpowiadam, bo dałem się już poznać jako osoba, która dyskutuje w takich nieistotnych kwestiach. Dowódca nie odbiera tego jako złośliwy komentarz na temat swojej wymowy. Kontynuuje.
- Pod nami twoja kariera nabiera tempa - oświadcza. A ja mam mu być do jasnej cholery wdzięczny za to, że awansowałem, bo wymordował mi rodzinę? Zaciskam pięści, lecz milczę, bo życie mi miłe. Nawet, jeśli nie takiego życia chciałem. Jeszcze niedawno było zupełnie inaczej.
Urodziłem się w takiej rodzinie, że od początku było wiadomo, iż niczego mi nie zabraknie - el-Bihtu mieli pieniądze, szacunek i pozycję, która zapewniała wygodne życie i jednocześnie nie była kąskiem tak tłustym, by ktokolwiek się na nią połasił. Wszyscy mężczyźni z tego rodu służyli w pałacowej straży, nieliczni zaś w wojsku - taka była tradycja, z którą nikt nawet nie myślał walczyć.
Gdy przyszedłem na świat, w naszym domu mieszkał już ponad tuzin osób, gdyż gnieździliśmy się wszyscy w jednej ogromnej posiadłości na skraju miasta - taka tradycja. Byli moi dziadkowie ze strony ojca, był stryj ze swoją rodziną i rodzina jego najstarszego syna, był jeszcze trzeci brat z tego pokolenia, był też mój ojciec z żoną i dwoma moimi starszymi braćmi. Kobiet w posiadłości mieszkało niewiele - zgodnie z tradycją, te przeprowadzały się do swoich mężów, w domu zostawali jedynie synowie. Ja byłem najmłodszy z tego pokolenia i jak często mówiono: najmniej udany. Od samego początku wyróżniała mnie relatywnie wątła budowa, która może nie odbiegała od standardów mego wieku, ale na pewno od standardów mojej rodziny, gdzie wszyscy przypominali byki w ludzkich skórach. Powtarzano jednak, że na pewno nadrobię braki jako nastolatek, bo przecież niemożliwe, bym aż tak bardzo się różnił. Dobrze, że miałem kilka cech - między innymi kształt nosa i ust - które upodobniały mnie do ojca, gdyż w przeciwnym razie pewnie uznano by, że byłem dzieckiem z nieprawego łoża. A z pewnością kilka osób korciło, by rzucić takie oskarżenia i wykluczyć mnie z rodu, gdyż nie przynosiłem im chluby na żadnym etapie mojego życia…
Od samego początku kształcono mnie tak, bym jako dorosły wstąpił w szeregi straży pałacowej, co wymagało ode mnie krzepy, sprytu i nieposzlakowanej opinii… cóż, ostatecznie o tym, że jednak mnie przyjęto, zadecydowało chyba tylko i wyłącznie moje nazwisko. Nie chcę zostać źle zrozumiany, bo nie było tak, że specjalnie sabotowałem starania mojej rodziny; wręcz przeciwnie, starałem się ze wszystkich sił, by sprostać stawianym przede mną wymaganiom… Ale nie byłem tak wybitny jak moi bracia, odstawałem od nich w każdej dziedzinie. Brakowało mi ich siły, choć podczas ćwiczeń wypruwałem sobie żyły i niejednokrotnie byłem o włos od kontuzji - byłem słabej budowy, miecz nie leżał mi w dłoni i nie mogłem tego w żaden sposób nadrobić, nawet gdy byłem już dorosłym mężczyzną i nie można było już zrzucić niczego na wiek dojrzewania. Nie wygrałem nigdy z nimi żadnego pojedynku - zawsze byli w stanie mnie rozbroić i powalić. A jeśli o opinię chodzi, cóż… Nie byłem awanturnikiem, lecz ojciec często wytykał mi zbytnią swobodę. Już gdy byłem nastolatkiem, cechowała mnie lekkość w nawiązywaniu kontaktów, zwłaszcza z kobietami. Zawsze wiedziałem, co dzieje się w moim najbliższym otoczeniu, przez co zarzucano mi, że jestem plotkarzem, by więc nie narażać się na drwiny, większość informacji zachowywałem dla siebie. Chciałem zadowolić moją rodzinę i nie przynosić wstydu el-Bihtu, przez co całą swoją indywidualność musiałem schować do kieszeni.
Ostatecznie służbę w pałacu rozpocząłem jako dziewiętnastolatek. To był kiepski wiek, bo mój charakter jeszcze nie był tak solidnie określony i gdy otrzymałem już nagrodę w postaci uniformu i miecza, uznałem, że to koniec moich starań, że mogę sobie trochę odpuścić. Dlatego nigdy nie odkleiła się ode mnie łatka czarnej owcy w rodzinie el-Bihtu. Z początku były jeszcze jakieś nadzieje: byłem mierny, ale uważano, że mam potencjał, no bo przecież jak syn tak znamienitego wojownika ma go nie mieć? Otóż szybko rozwiałem ich wątpliwości. Mimo starań, byłem do niczego, a potem sobie odpuściłem, bo ileż można prowadzić tę nierówną walkę? Pogodziłem się z tym, że nigdy nie zrobię kariery, uodporniłem się na wyrzuty rodziców i wiodłem życie zwykłego strażnika - oddanego sprawie, ale bez aspiracji na cokolwiek więcej. Było mi z tym dobrze, bo na niskim szczeblu mogłem w znacznie większym stopniu pozwolić sobie na bycie sobą - rzadziej obrywałem za pogaduszki na warcie i uwodzenie panien, nie oczekiwano, że wygram każdą walkę podczas treningów. Z tym ostatnim wiąże się jednak ciekawa historia o tym, jak poznałem pewnego niezwykłego człowieka, który miał mi ocalić życie.
Nazywał się Malam Bahar, był tak stary i pomarszczony, że mawiano, iż normalni ludzie tyle nie żyją i pewnie ma on w żyłach domieszkę krwi innych ras albo zawarł pakt z demonem na życie wieczne, nie zastrzegając jednak, że ma to być życie w pełni sprawności. Nie wiedziałem jaką rolę pełnił w pałacu, widywałem go tylko gdy pętał się po korytarzach i ogrodach, postukując swoją laską. Często oglądał treningi, siedząc gdzieś w cieniu palm, przez co zacząłem przypuszczać, że może to jakiś emerytowany gwardzista, nikt jednak z mojej rodziny go nie kojarzył. Zacząłem wypytywać z czystej ciekawości, nim jednak poznałem jego prawdziwą tożsamość, miałem okazję poznać go osobiście. Malam odezwał się do mnie pierwszy - wlokłem się wtedy do koszar po tym, jak dostałem solidny wycisk na treningu.
- Walczysz jak mięczak - rzekł z tą typową dla starszych osób bezpośredniością. Czy też raczej bezczelnością. Spojrzałem na niego, a że nie potrafiłem na szybko wymyślić żadnej błyskotliwej riposty, powlokłem się dalej.
- Ale i styl nie dla ciebie, więc co się dziwić - kontynuowała niezrażony Malam. Przystanąłem, bo ewidentnie mówił do mnie, a ja nie chciałem okazać mu braku szacunku, bo może akurat to ktoś ważny.
- Może to i efektywne, ale miecz ci w dłoni nie leży ewidentnie. Własnej dupy nie przeskoczysz, jak to się mówi, hm…
- Dziękuję za trafny komentarz - odpowiedziałem trochę sarkastycznie, bo moje obite żebra odbierały mi poczucie humoru. Malam gadał o czymś, co ja wiedziałem już od dawna.
- Nieważne, że przegrywasz z innymi strażnikami - zauważył. - Ważne, byś wygrywał z wrogiem. A tam zasady ustalasz sam. Idź do Tutisept, niech ci pokaże kilka sztuczek.
- Ale…
- Idź, idź - ponaglił mnie Malam, choć ja chciałem oponować, że regulamin, że musztra, że generalnie to mi się nie chce, ale czułem, że wtedy dostanę lagą w łeb, więc skapitulowałem i poszedłem. A Malam powlókł się za mną, jakby zamierzał sprawdzić czy faktycznie zrobię to, co mi kazał.
Tutisept była kobietą i to na dodatek tak małą, że niektóre koty wygrzewające się w ogrodach bywały większe od niej. Lekceważyłem ją, bo jakże taka drobina mogłaby mnie czegoś nauczyć, i byłem przekonany, że tracę na nią czas, ale ona miała do mnie cierpliwość… I szybko pokazała mi w jakim byłem błędzie. Dostrzegła mój problem z taką łatwością, jakby Malam ją wcześniej uprzedził kim jestem i o co chodzi. Pokazała mi parę sztuczek, otworzyła oczy na zupełnie inny styl walki: szybki i brutalny, taki gdzie to moje ciało stało się bronią. To dodało mi pewności siebie i nawet trochę pomogło w walce z mieczem, bo wiedziałem, że zawsze jest jakaś alternatywa. Malam jednak nie pozwolił mi dowiedzieć się wszystkiego, co wiedziała Tutisept i poznał mnie z kolejną osobą, tym razem mężczyzną imieniem Sahim - on doskonale władał nożami. I tak to trwało, Malam prowadził mnie od człowieka do człowieka, ja nabrałem pewności siebie, zupełnie zmieniłem styl walki i nawet złożyłem wniosek o przeniesienie do innego oddziału, który przyjęto. Nie było jednak tak różowo jak się wydaje, bo zarzucano mi brak umiejętności pracy w grupie - ucząc się dobrze walczyć, zaniedbałem tę część. Mając już jednak jakąś wiedzę, mogłem to nadrabiać.
Przewodnictwo Malama dało mi jeszcze jedno: poznałem wiele osób z różnych oddziałów. W pewnym momencie nawet on sam mnie czegoś nauczył - okazało się, że był nadwornym medykiem i ponoć nawet magikiem, choć tej drugiej plotki nie zweryfikowałem, bo jego jedynym celem w nauczaniu mnie było pokazanie mi granic możliwości mojego ciała. Gdy to mu się udało, zaraz posłał mnie do kolejnych osób, które mogły mi pomóc. To przynosiło mi wiele drobnych korzyści i informacji, które przydawały mi się w dość niewielkim stopniu, ale liczyłem, że kiedyś zrobię z nich solidny użytek. Pielęgnowałem więc te kontakty i starałem się nadrobić te lata, gdy byłem ledwie miernym strażnikiem. Przyznam, że start był ciężki, bo wszyscy przyzwyczaili się do tego, że po Sadiku el-Bihtu nie ma co się spodziewać cudów i nie ma co powierzać mu jakiś skomplikowanych czy odpowiedzialnych zadań - odbiłem się od przeźroczystej ściany opinii, którą sam sobie zbudowałem. To było frustrujące - teraz, gdy miałem ambicje na więcej. Później jednak wszystko zaczęło dziać się zbyt szybko, bym mógł udowodnić ile jestem wart…
W końcu stuknęło mi 25 lat i nadszedł czas, bym się ożenił. To była czysta formalność, po prostu mężczyzna o pewnym statusie społecznym musiał mieć żonę i potomków, a czy ją kochał… Zawsze mógł sprowadzić sobie metresę. Dla mnie od wielu już lat była przeznaczona jedna dziewczyna - miała na imię Antsu i była sześć lat młodsza ode mnie. Ładna, dość mądra, znająca swoje miejsce. Nie zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia, ale jakoś się dogadywaliśmy, to miało szansę powodzenia. Gdy już oficjalnie się zaręczyliśmy, pobłogosławił nam sam król podczas króciutkiej audiencji - był to jeden z zaszczytów należnych strażnikom pałacowym. Oczywiście cała wizyta trwała ledwie chwilę, tyle co uklękliśmy przed tronem, a władca wypowiedział dwa zdania, wyciągając do nas ręce - i było po wszystkim, lecz Antsu to się podobało - poczuła się ważna i wyróżniona, bo mogła później opowiadać o tym swoim przyjaciółkom. Później nastąpił długi okres przygotowań i huczne wesele, na którym były bez mała dwie setki gości, a po którym Antsu sprowadziła się do nas do domu. Byliśmy małżeństwem jak wiele tego typu zaaranżowanych par - dogadywaliśmy się, dzieliliśmy łoże, ale namiętności w tym nie było. Z czasem pojawiły się drobne tarcia, bo Antsu, przebywając zbyt dużo z moją rodziną, nabrała przekonania, że popełniła błąd, wychodząc za mnie i że nie czeka ją ze mną żadna świetlana przyszłość, bo jestem zakałą rodziny. Trudno było zachować twarz i spokój jednocześnie, a ja nie byłem do niej przywiązany tak bardzo, by się jeszcze starać, dlatego coraz więcej czasu spędzałem po prostu w pałacu. Byłem tam również tej feralnej nocy, która zapoczątkowała cały ciąg nieszczęść, które spadły na Na’Zahir.
To była dziwna noc… Z początku spokojna jak wszystkie poprzednie, lecz nad ranem podniesiono alarm. Krzyki, bieganina, napięcie, panika, rozpacz… Zamordowano króla. Co więcej, morderczynią była księżniczka, a ciało znaleziono w jej komnacie. Królowa oszalała z rozpaczy, nawet ja czułem się, jakbym dostał w twarz. W pościg za następczynią tronu rzucono wszelkie dostępne siły, lecz nikt jej nie dogonił - może nie chcieli, a może faktycznie nie byli w stanie… Sytuacja w pałacu zaś była dramatyczna - bez króla, bez następczyni, z oszalałą z rozpaczy królową… Wielu próbowało na nią wpłynąć, by się opamiętała i dla dobra królestwa wzięła się w garść, lecz to nic nie dało. Stracono każdego, kto mógł mieć z tym jakikolwiek związek, wszystkich strażników, którzy mogli pomagać księżniczce w ucieczce, nawet jeśli zaklinali, że tego nie zrobili. Miałem szczęście, że tamtego dnia byłem pod skarbcem, inaczej również straciłbym głowę. Krew jednak nie ugasiła żalu królowej i wkrótce targnęła się ona na własne życie, a my - cały naród - zostaliśmy bez ani jednego członka głównej linii królewskiego rodu… Zapanował chaos i niepewność, Na’Zahir stał się rannym zwierzęciem z połamanymi nogami i wyłupionymi oczami. Na ten moment czekał drapieżnik.
Kraj podbito z łatwością, która nikogo nie powinna dziwić, zważywszy na okoliczności. Próbowano walczyć, w stolicy kilka dni trwały zamieszki, które jednak zostały zduszone wręcz błyskawicznie. Walki w pałacu trwały dwa dni, broniliśmy zawzięcie każdego łokcia korytarzy, ale nie mieliśmy większych szans. Gdy nastał koniec, byłem po łokcie ubabrany we krwi i z wyczerpania nie widziałem na oczy. Koniec walk stał się istnym chaosem, nie mogliśmy już utrzymać żadnej formacji, każdy walczył na własny rachunek, a morale były tak dramatycznie niskie - nawet nie wiedzieliśmy po co i dla kogo walczymy, czuliśmy jedynie taki obowiązek, który z czasem zaczął przegrywać z chęcią przeżycia, bo przecież i tak nikt nam za to nie podziękuje. Wtedy dopiero wprowadziłem w życie wszystkie nauki, jakie otrzymałem za pośrednictwem Malama, choć pamiętam to jak przez mgłę - nie dałem się zabić, może nawet komuś pomogłem, na pewno w jednej chwili przejąłem przywództwo nad grupą strażników wokół, gdy zabito najwyższego z nas rangą. Później jednak ugięliśmy się; to była kwestia czasu, a wtedy rozbrojono nas i zebrano na pałacowym dziedzińcu - wszystkich strażników bez wyjątku. Szybko się z nami uporano, najeźdźca doskonale wiedział co zrobić, byśmy więcej nie mogli kąsać. Określono pewien stopień w hierarchii straży, powyżej którego wszystkich bez wyjątku ścięto - nie muszę mówić, że byli to wszyscy mężczyźni z mojej rodziny z wyjątkiem mnie, bo ja jeszcze byłem za niski rangą. Wybrano jeszcze kilku wyjątkowo oddanych upadłej monarchii żołnierzy i tych widowiskowo stracono na głównym rynku miasta, by nikomu nie przyszło do głowy sprzeciwiać się przejęciu władzy… A później nastał nowy porządek, który dla zwykłych obywateli nie różnił się specjalnie od poprzedniego, bo podatki i praca były te same, tylko nie było już K’umeti, nie było K’aminy, tylko jacyś obcy, ale to wypływało jedynie od czasu do czasu w rozmowach. Przebywającą na wygnaniu księżniczkę wspominano z pewną tęsknotą, bo była uwielbiana przez tłum, ale nikt nie śmiał wspominać o tym, by wróciła na tron. Zresztą, nie było nawet wiadome czy żyje.
Do mnie zaś w tym czasie krzywo uśmiechnął się los - najeźdźca, by zaprowadzić porządek i uzupełnić braki w pałacu, szybko awansował co zdolniejszych strażników i ja byłem wśród nich, bo nie było już nikogo, kto kwestionowałby moje umiejętności; nikogo, kto nazwałby mnie “czarną owcą el-Bihtu”. Wręcz może w tym momencie jawiłem się jako “czarny koń”. Oczywiście była nas garstka, bo wszystkie najważniejsze stanowiska dostali jego ludzie. Awans wcale mnie nie cieszył - straciłem połowę rodziny w trakcie walk, mojej matce serce pękło z żalu i targnęła się na własne życie po tym, jak była świadkiem egzekucji ojca, Antsu zaś przywdziała żałobę, uznała mnie za najważniejsze, by nie powiedzieć jedyne źródło swych nieszczęść, za niedojdę i sprzedawczyka - i przestała ze mną rozmawiać. A ja nie miałem innego wyjścia, jak starać się na razie przeżyć, by może w przyszłości odmienić swój los. Mogłem oczywiście dać się stracić w imię dumy i honoru, lecz co by to dało? Wolałem odczekać.
- Masz potencjał - mówi on zblazowanym tonem, bym zaczął merdać ogonem i łasić się jak pies, którego się zapyta “kto jest grzecznym chłopcem?”. - Otwarty umysł, to cię wyróżnia. Możesz wiele zrobić, by ten kraj stał się lepszym miejscem. Musisz tylko wykonać dla nas jedną misję.
Złapać księżniczkę. No pewnie, to takie proste: odnaleźć ją i przyprowadzić, bo ślub naszego nowego władcy z księżniczką z poprzedniej dynastii tak bardzo umocni jego pozycję, a ja jako ten, który tak dopomógł sprawie, dostąpię nie wiadomo jakich zaszczytów. Nieźle to sobie wykombinowali - oferta jest naprawdę kusząca, wystarczy sprowadzić K’aminę do kraju i mogę osiągnąć to wszystko, czego nie miałem za panowania jej ojca… Któż by odmówił? Ja na pewno nie. Przyjmują więc dwie sakiewki - jedną ze złotem, a drugą z bransoletą, która pozwoli księżniczce wrócić do kraju - i po chwili wychodzę. Wyruszam skoro świt.
AKTUALNIE
- Doskonale sobie poradziłeś, el-Bihtu.
Przełożony znowu mówi do mnie takim tonem, jakbym miał zacząć merdać ogonem, choć wcześniej traktowano mnie co najmniej jak podejrzanego, prowadząc mnie pod eskortą od drzwi apartamentów uzurpatora do jego gabinetu. Teraz rozmawiamy w cztery oczy, ale wiem, że za drzwiami czekają strażnicy. Co jest grane? Milczę, czekając co nastąpi. Mam złe przeczucia.
- Nie spodziewaliśmy się, że odnajdziesz księżniczkę, a tymczasem ty to zrobiłeś i, co więcej, zrobiłeś to całkiem szybko - mówi mój przełożony, jakby naprawdę był zadowolony. Ten przydługi wstęp mi się nie podoba, ale milczę. - Jak mówiłem przed twoim wyjazdem, dostrzegliśmy twój potencjał, a ty nie zawiodłeś naszych oczekiwań. Zostajesz awansowany do rangi pułkownika. Jeszcze dziś wydam decyzję o twoim awansie i przeniesieniu.
- Słucham? - wykrztuszam, nie kryjąc zaskoczenia. Przesłyszałem się? On powiedział “przeniesieniu”?
Pułkownik Sadik el-Bihtu. Brzmi dumnie. El-Bihtu nie jest jednak człowiekiem dumnym. Przyjechał do oazy Mia-Alkhama ze stolicy, mówi się, że naraził się przełożonym i został zdegradowany, choć patrząc na jego wysoki stopień brzmi to nieprawdopodobnie. Jest jednak zgorzkniały, niezbyt towarzyski. Garnizonem, którym został mu powierzony, rządzi twardą ręką i nikt go tam specjalnie nie lubi. Zresztą jak w całym tym niewielkim mieście - nikt nie może powiedzieć, by przyjaźnił się z pułkownikiem albo żeby go chociaż dobrze znał. To dość dziwne, bo nie jest to mężczyzna bez zalet - jest przystojny i zadbany, dobrze zarabia i najwyraźniej jest kawalerem, ale żadne kobiety się przy nim nie kręcą. Mówi się, że kryje jakieś mroczne sekrety, ale nikt nie wie co mogłoby to być. Ktoś mówił, że zabił żonę, inni, że brał udział w jakimś pałacowym przewrocie, ale to tylko plotki. A od niego nic się nie dowiesz. Żyje pracą, rozkazami, musztrą i raportami. Jest jakby go nie było.