Kropla energii rozbiła się o leśną ziemię z efektem równym uderzeniu błyskawicy. Miejsce uderzenia na chwilę rozbłysło oślepiającym światłem. Później światło zniknęło, pozostawiając skuloną na ziemi nagą istotę, drżącą teraz z zimna i zupełnie zdezorientowaną. Czuła całą sobą miękkość oraz chłód gruntu, do jej nozdrzy dochodził zapach ziół, gałązki kłuły ją w bok, słyszała śpiew ptaków, lecz zupełnie nie rozumiała, gdzie się znalazła, kim była i co w ogóle tutaj robiła. Zamrugała parokrotnie oczami, próbując się przyzwyczaić do tego, że teraz mogła również widzieć. Nieznane otoczenie zupełnie ją przeraziło. Widziała dokoła siebie jedynie drzewa. Ich korony pięły się wysoko, wysoko w górę, tworząc zielony baldachim broniący dostępu części promieni słonecznych, zaś na gałęziach baraszkowały ptaki oraz wiewiórki. Igły leżące na ściółce kłuły ją w plecy, więc podniosła się, wciąż jeszcze nie ufając swojemu ciału. Było wciąż słabe, zupełnie nieprzyzwyczajone do ruchu, więc nie dała rady wstać. Spoczęła na ziemi w dziwnym przyklęku, zdumiona słabością swoich nóg oraz ciężarem na swojej szyi. Niemalże odruchowo do niej sięgnęła. Palce nieporadnie pochwyciły wisiorek o dziwnym, podłużnym kształcie. Podniosła go do oczu, próbując zrozumieć, dlaczego znalazł się właśnie na jej szyi. Musiała jednak przyznać, że był piękny. Miał bursztynowy kolor i migotał w słońcu, przesyłając do dłoni fale ciepła. Promieniował dobrą energią, co z jakiegoś powodu było uspokajające.
Spróbowała wstać ponownie chwilę później i tym razem jej się to udało, choć musiała się podtrzymywać poklejonego żywicą pnia drzewa, żeby ustać na drżących nogach. Czuła się oszołomiona, gdyż jej zmysły zostały zaatakowane ze wszystkich stron. Śpiew ptaków się wzmógł, dłoń jeszcze wyraziściej odczuwała nierówności kory, na języku gorycz aż paliła, a wzrok niemalże oślepiła nagła wyrazistość otoczenia. Wszystko się nagle uspokoiło. Ostrość zmysłów nie przeminęła, lecz teraz wszystko miało więcej sensu, wydawało się ze sobą połączone, spojone. Istota jeszcze do końca nie potrafiła tego zrozumieć, wiedziała jedynie, że w jakiś przedziwny sposób czuje teraz głęboką więź ze światem, z ziemią, z Matką Naturą. Poczuła się spokojna, chociaż nadal nie wiedziała, kim jest i co robi w tym właśnie miejscu.
– Nie bój się, dziecko. Nie jesteś sama.
Nie bała się. Czuła się dziwnie bezpieczna, choć nadal nic nie rozumiała.
Spróbowała otworzyć usta i wypowiedzieć choć słowo, lecz z gardła wydobył się jedynie niezrozumiały jęk. Nowe ciało było jeszcze nieposłuszne, obce. Drżało od wysiłku, skórę pokrywała cienka warstewka potu. Uczucie obcości zanikło dopiero kilka dni później, lecz więź z Matką Naturą pozostała. Wiosenka nie od razu była w stanie zrozumieć, z kim rozmawia ani czego się od niej oczekuje. Nie potrafiła się też przyzwyczaić do tego, że wszystkie jej zmysły zdawały się żyć własnym życiem, zupełnie jakby tętno lasu odzywało się w niej samej. Później się do tego przyzwyczaiła i zaczęła się czuć komfortowo we własnej skórze.
W pierwszych tygodniach swojego życia błądziła po lesie, chłonąc go całą sobą. Jej skóra przyzwyczajała się do chropowatej kory drzew oraz igieł i liści kłujących bose stopy, uszy chłonęły ptasie koncerty, język poznawał smak jagód, nos upajał się zapachem leśnego runa, a oczy chłonęły barwne widoki. Wreszcie odważyła się na dalsze wycieczki po lesie i dokładnie go poznawała, zawierając również przyjaźnie z pomieszkującymi go istotami. Dzięki łączącej ich więzi potrafiła je dobrze zrozumieć – a one rozumiały ją. Pozwalała ptakom siadać na swoich ramionach i śmiała się, kiedy wiewiórki podkradały jej orzechy. Zaprzyjaźniła się nawet z małym niedźwiedziątkiem, które pewnego dnia zagubiło się w lesie. Nawet gdy je odprowadziła do matki, ono przychodziło co jakiś czas i dawało się pogłaskać, a później zasypiało z pyszczkiem na jej kolanach, ukołysane śpiewaną przez nią piosenką.
Niedługo później Wiosenka zbudowała na drzewach swój pierwszy szałas z opadłych gałęzi oraz liści. Był prowizoryczny i szybko okazało się, że zupełnie się nie sprawdza podczas ulew. Już podczas pierwszych intensywnych opadów dach zaczął przeciekać. Kolejny szałas okazał się już znacznie bardziej wytrzymały i maie spędziła w nim wiele lat, zanim drewno zbutwiało i szałas się rozpadł.
Wszystkie kolejne lata spędziła na pomaganiu zwierzętom potrzebującym pomocy, ratowaniu chorych drzew i chronieniu lasu przed intruzami. Pomagały jej w tym instrukcje Matki Natury, bardzo zwięzłe i początkowo niezrozumiałe – najwyraźniej bogowie musieli kochać zagadki – lecz koniec końców przydatne. Przynajmniej dzięki temu w lesie panowała harmonia, a wszyscy intruzi szybko się oddalali.
Las nie był bardzo duży, lecz dla Wiosenki wystarczająco duży, by nie czuła się w nim ograniczona. Uznała go za swój dom i nie wyściubiała z niego nosa. Nie miała pojęcia, co się dzieje poza jego granicami, bowiem interesowało ją tylko to, co miało miejsce w samym lesie. Świat dokoła wydawał się obcy i nieprzyjazny, a las bezpieczny. Poza tym jak mogłaby opuścić miejsce, którego przyrzekła strzec i w które zesłała ją sama Matka Natura?
~~*~~
Tego dnia w lesie było zadziwiająco cicho. Nie odzywał się żaden ptak, żadne zwierzę nie trąciło nogami suchych liści. Wszystkie stworzenia się pochowały, choć dochodziło samo południe, słońce pięknie świeciło, a nieba nie pokrywała ani jedna chmurka. To zdecydowanie nie było normalne i zwiastowało coś niedobrego, więc przy wyjściu z szałasu Wiosenka chwyciła łuk. Wietrzyła niebezpieczeństwo.
Wiatr wiał od wschodu i przyniósł zapach palonego drewna. Ktoś musiał rozpalić ognisko, i to całkiem niedaleko. Zdaniem Wiosenki jednak coś tu się nie do końca trzymało kupy, bo kto normalny rozpala ognisko o dwunastej, praktycznie w środku dnia? Już nie mówiąc o tym, że palenie ogniska wiązało się z paleniem drewna, czego Wiosenka nie znosiła.
Powoli ruszyła w stronę, z której wydobywał się zapach. Skradała się bezszelestnie, jak kot, czając się za drzewami i mrużąc oczy. Zamierzała się dowiedzieć, kto tak bezczelnie bezcześci święty las. Podążała za tropem z dziecinną łatwością dzięki rozwiniętemu zmysłowi węchu. Zapach unoszący się w powietrzu był dla niej równie wyraźny, jak ślady odciśnięte w ziemi.
O dziwo jednak zapach nie doprowadził jej do żadnej istoty, lecz do drzewa ze sczerniałą korą. Jego gałęzie pięły się wysoko, ku niebu, były obsypane jeszcze zielonymi liśćmi, lecz wnętrze już butwiało. Kora pokryła się czernią niczym zgnilizną. Wiosenka nigdy nie widziała czegoś takiego – wszystkie chore drzewa, z jakimi miała styczność, liczyły sobie już kilkadziesiąt lat, jeśli nie kilkaset, i choroba toczyła je w całości. Przyłożyła dłonie do pnia, z rozpaczą wpatrując się w rozpościerający się nad nią zielony baldachim. Próbowała uleczyć chore drzewo, lecz było już za późno – umarło. Wiosenka cierpiała, gdy jakaś istota chorowała, nawet jeśli to było tylko drzewo. Każde drzewo było częścią lasu, było żyjącą istotą, a więc częścią niej, więc miała wrażenie, że umiera jakaś część niej.
Na tym jednak nieszczęścia się nie kończyły, ponieważ drzewo, do którego zaprowadził ją trop, nie było jedynym dotkniętym chorobą. Cała okolica wyglądała na zbezczeszczoną. Ktokolwiek dokonał tego okrucieństwa, zabił przynajmniej kilkadziesiąt drzew stojących w równym okręgu. Wiosenka poczuła wtedy po raz pierwszy zupełnie obce sobie uczucie – gniew. Osoba, która niszczyła święty las, musiała za to zapłacić, więc maie bez wahania sięgnęła po łuk i nałożyła na niego strzałę. Miała przeczucie, że znajdzie rozwiązanie zagadki w samym centrum.
Skradała się bardzo ostrożnie, nasłuchując i wypatrując jakichkolwiek oznak niebezpieczeństwa. Miała przeczucie, że osoba, która skrzywdziła drzewa, mogłaby skrzywdzić i ją samą. Na razie jednak nie wyczuwała żadnego obcego zapachu, na ziemi też nie znalazła żadnych śladów poza zwierzęcymi. Dopiero gdy zbliżyła się na tyle, by dostrzec zarysy budynku, dostrzegła na ziemi liczne ślady. Intruzi.
Znała to miejsce już wcześniej. To była polana otoczona wysokimi sosnami, którą często odwiedzały gromady saren. Pośrodku stała porzucona chata, zbudowana jeszcze na długo przed narodzinami Wiosenki. Odkąd maie pamiętała, budynek stał pusty i pokrywał się mchem oraz pajęczynami. Teraz jednak wyglądało na to, że ktoś go zamieszkał.
Wynurzyła się spomiędzy drzew okalających polanę i przystanęła jak wryta w miejscu. Chata stała w gruzach, nie wyglądało też na to, żeby ktokolwiek był w pobliżu. Kimkolwiek byli intruzi – wynieśli się, zostawiając za sobą ruiny domu oraz spalony okrąg ziemi. Wyglądało na to, że trawę na polanie dotknęła ta sama siła, która zabiła drzewa. Wyglądała na sczerniałą, umarłą. Wiosenka przykucnęła, przesuwając dłonią po ziemi. Miała wrażenie, że jej serce pęknie z rozpaczy.
Gdy zebrała się odrobinę do kupy i zdradzieckie łzy przestały już płynąć, podeszła bliżej, żeby sprawdzić, co spowodowało tak ogromne zniszczenia. Miała nadzieję na to, że wśród ruin znajdzie jakąś wskazówkę. Gdyby poznała przyczynę, może mogłaby odwrócić skutki i wyleczyć roślinność.
Ostrożnie weszła pomiędzy gruzy, uważając, gdzie stawia stopy. Tę okolicę lubiły nawiedzać również węże i choć nie mogły zaszkodzić energetycznej istocie, ich ukąszenie bolało, podobnie jak przypadkowe nastąpienie na ostry kamień.
Wśród pyłu wypatrzyła przedmioty, które stały w chacie jeszcze przed przybyciem intruzów – księgi, gliniane naczynia, nawet pęki ziół, które ktoś suszył pod sufitem. Leżały tam jednak również zupełnie obce rzeczy, naznaczone ludzkim zapachem. Niektóre z nich aż wibrowały od magii, więc Wiosenka postanowiła się trzymać od nich z daleka, choć była ciekawa ich przeznaczenia. Jej uwagę przykuł w szczególności jeden przedmiot, błyszczący w słońcu. Podeszła bliżej i przykucnęła, odkrywając, że pośród ruin siedzi żaba o przepięknym, szmaragdowym grzbiecie i łypie na nią czarnymi ślepiami. Nie mogąc się powstrzymać, maie wyciągnęła dłoń, żeby ją pogłaskać. Nie dostrzegała żadnego niebezpieczeństwa, żadnych magicznych wibracji, więc uznała, że może to zrobić bez przeszkód.
Gdy tylko dotknęła grzbietu żaby, przekonała się, że wcale nie ma przed sobą żywego zwierzęcia, lecz jedynie figurkę. Już miała odsunąć dłoń, kiedy poczuła szarpnięcie. Świat dokoła niej zawirował, drzewa rozmyły się, a zapachy lasu znikły. Wiosenka zamknęła oczy, czując zawroty głowy, i otworzyła je dopiero wtedy, gdy jej kolana zetknęły się z twardym gruntem. Zobaczyła, że żaba nadal tkwiła w jej ręce, więc niemalże odruchowo i ze wstrętem ją wypuściła. Dopiero wtedy rozejrzała się dokoła.
Jedno było pewne – na pewno nie znajdowała się już w swoim własnym lesie.