Jedni powiedzą, że to historia naprawdę ciekawa, inni - że dramatycznie smutna, może najsmutniejsza w dziejach wszelkich opowieści. Jeszcze inni zgodzą się, że to bardzo budujący przykład na to, jak pomimo bycia zasadniczo dręczonym przez los od chwili narodzin można jednak odbić się od dna i zbudować swoje życie na nowo.
A więc sprawa zaczyna się w momencie, kiedy w jednym z alarańskich lasów, najpewniej gdzieś nad jeziorem, o zachodzie słońca - dla nastroju - młoda arystokratka przyszła pod lipę na umówione spotkanie z kochankiem. Ciężka sytuacja - mówiono, że chciała słuchać jak „coś tam klaszcze pod borem”, ale ostatecznie niewiele zdążyła usłyszeć, bo silne perfumy i świecidełka, którymi przybrała się na to specjalne spotkanie, ściągnęły na nią nie tyle miłego kochanka, co niedźwiedzia. Atłasowe suknie rwą się wyjątkowo łatwo pod ostrymi pazurami dzikich bestii.
Niewielu chciało jej potem wierzyć w to, co opowiadała, o panience wiedziano zresztą, że jest nie tylko wysoko postawiona, ale i głupia przy tym jak pień. W każdym razie śmiało i z bólem mówiła, że, po pierwsze, kochanek wcale się nie pojawił, a po drugie: niedźwiedź zaatakował ją w sposób, który nie miał wiele wspólnego z chęcią pożarcia, wręcz przeciwnie. Podobno zdradzała szczegóły, ale nikomu nie przyszło do głowy ich zapisywać. Prawdą jest na pewno, że po dziewięciu miesiącach z tego napadu narodziło się dziecko.
Dziecko, co by nie mówić, brzydkie było jak noc, a rodziło się w dodatku w tym samym lesie, w którym zostało nieszczęśliwie poczęte. Głupiutką szlachciankę, wypędzoną już dawno z domu, spotkała ta jedna ulga, że po porodzie zmarła, sama, nie wiadomo, czy ktokolwiek się tym potem zajął. Nie wiadomo też, czy zmarła na skutek ciężkiego porodu, czy po prostu ze strachu, skoro zamiast dziecka trzymała przez chwilę w rękach kudłatą czarną kulę. Potworna sprawa. Jedna stara akuszerka, która jakimś cudem dała się namówić na towarzyszenie przy tym przykrym porodzie, zostawiła dziecko i z krzykiem pobiegła do wioski obwieścić narodziny diabła. Podobno przez jakiś czas po tym wydarzeniu wiele okolicznych gospodarstw wyposażało się w całe pęki amuletów, a w noc fatalnych narodzin w innej wiosce padło całe stado krów.
Gdyby pech tak chciał, dziecko nie mogłoby przeżyć - należałoby się jednak zastanowić, czy śmierć w tym momencie nie byłaby dla niego lepszym rozwiązaniem.
Przygarnęło je coś, co przyszło z głębi lasu. Właściwie mógł to być nawet i ojciec kudłatego malca o wielkich czarnych oczach, tego nie sposób ustalić. Tak czy inaczej, dzieciak przeżył w ten sposób aż do szóstego roku życia. Jego opiekun okazał się być nie tyle w pełni niedźwiedziem, co bardzo dzikim niedźwiedziołakiem, i podobnie stało się z chłopcem. Któregoś razu udało mu się zamienić w normalnego małego dzieciaka, z burzą czarnych włosów już tylko na głowie. Naprawdę jakoś żył w towarzystwie swojego dzikiego nauczyciela. Hasał po lesie nawet w ludzkiej formie, łowił drobne zwierzęta ostrymi zębami, a jako niedźwiadek po prostu był niedźwiadkiem. Czasem niemożliwie straszył wieśniaków, spadając na nich z drzew albo pukając nocami w szyby ich okien. Właściwie takie życie mu się podobało i zdaje się, że już nigdy potem nie mógł być bardziej szczęśliwy.
Któregoś popołudnia na jego opiekuna przewróciło się drzewo. Stało się to tak nagle, że właściwie nawet nie wiadomo, dlaczego. Od tego czasu jednak chłopiec zaczął przejawiać szczerą nienawiść wobec bobrów.
Ludzi znał z widzenia, ale to wśród nich musiał się od tego czasu zadomowić. Któregoś dnia przyszedł do wioski, usiadł na środku placu i siedział tam tak długo, aż ktoś nie zainteresował się nagim, brudnym chłopcem o dzikiej mordce. Nie znał ludzkiej mowy, nie rozumiał co się do niego mówiło, właściwie nawet nie miał jeszcze imienia.
Dziwnym trafem przyjęły go siostry jakiegoś ubogiego zakonu, szczerze wierzące, że pomimo stałego oporu dzikiego malca, da się go wychować na prawdziwego czciciela bogów. Dostał imię: Buzelebunon, ale że potrafił powtórzyć z tego tylko nieskładną część, to szybko przechrzczono go na Buę.
Tak przeżył kolejne dwa lata. Urósł przez ten czas zdecydowanie więcej, niż inne dzieci, dzięki regularnym i ciepłym posiłkom szybko nabrał siły. Gdyby nie wychowywały go cichutkie zakonnice, zapewne mógłby nawet kiedyś usłyszeć, że piękny z niego młodzieniec: o bystrym spojrzeniu i lśniących włosach, grubych i gęstych jak futro zwierzęcia. Przez ten czas prawie zapomniał o zmienianiu się w swoją niedźwiedzią formę. Ostatecznie zrobił to tylko kilka razy, w nocy, kiedy spanie na podłodze w niedźwiedziej skórze było wygodniejsze, niż jakiekolwiek łóżko.
Pewnego poranka, kiedy wyszedł po wodę z oddalonej od klasztoru studni, w budynku wybuchł pożar. Zginęli wszyscy, którzy tam przebywali.
Bua trafił na ulicę, tym razem jednego z nadmorskich miast, o których dziś już się nie pamięta. Nie minęły bowiem trzy lata, gdy podczas jego wędrówki poza mury bezpiecznego schronienia nadszedł sztorm i zatopił miasto. Szkoda, powiedział sobie już wtedy potrafiący trochę mówić Bua. Ostatecznie naprawdę podobało mu się życie na ulicznych walkach, które przecież zawsze wygrywał, na ściganiu się z psami i zdobywaniu jedzenia na różne dziwne sposoby. Nawet wpadanie do karczm jako niedźwiedź bawiło go przez jakiś czas, a przyjaciela miał tam w każdym, kogo sobie wybrał. A więc szkoda.
Ciągle był młody, wkraczał już w burzliwy okres dorastania, ale wyglądał naprawdę coraz dojrzalej. Niewiele czasu po tym, jak jego ulubione miasto zostało zrujnowane przez fale, przez Alaranię przechodziły oddziały wojsk, do innej zupełnie krainy, na które patrzono niechętnie. Bua uznał, że do nich dołączy.
Życie wśród rycerzy nauczyło go kolejnych słów, w większości niecenzuralnych, ale też bycia niejako mężczyzną. Miał przyjaciela, ale ten umarł niedługo na zapalenie przełyku. Miał kobietę w którejś z mijanych wiosek, ale zdradziła go z drwalem. Czego mu brakowało? Miał przecież muskulaturę, brodę odrastającą w dzień po ścięciu, twarz lowelasa i wielką siłę, umiał zapolować na jedzenie, upiec je i ściągnąć ul z drzewa dla zdobycia miodu, a ostatecznie spłodziłby przecież takie dzieci, jakich nie widział świat. Niewiele mu się jednak udawało. Wierzył w siebie tak długo, aż jego garnizon nie wpadł do przełęczy, której nie zaznaczono na mapie. Wtedy uwierzył, że musi być przeklęty.
Rozpoczął wędrówkę po świecie na własną rękę i to tam zdobywał już dalsze doświadczenie, a to zaczęło z czasem dotyczyć niemal wszystkiego. A więc zrozumiał w końcu, kiedy lepiej być niedźwiedziem, a kiedy tylko człowiekiem o dzikiej aparycji, nauczył się walczyć w obu tych postaciach. Pozbierał trochę przeróżnej broni i pojął, że to tą o największych ostrzach najbardziej lubi się posługiwać, byle by narobić szkód, jeśli trzeba. Zdobył trochę ubrań, często ściąganych z trupów (w przesądy i tak nigdy nie wierzył, skoro sam jeden zdawał się być wielkim zwiastunem niepowodzenia). Popoznawał nowych ludzi, z których przynajmniej kilkunastu niedługo potem zginęło w absurdalnych okolicznościach, nauczył się mówić więcej i składniej - ale i tak postanowił zwykle zachowywać milczenie. Więcej zaczęło dziać się w jego głowie i sercu, a mniej na zewnątrz, skoro tylko przyjął ponurą maskę na twarz. Widywał śmierci i narodziny, pożary i powodzie, wiele bardzo niespodziewanych wypadków. Jedna wyrocznia, którą zapytał o swój los, zakrztusiła się świętym owocem i już nie miała szansy niczego mu objawić. Cóż więc miał zrobić? Żył sobie dalej, przemieszczając się z jednego miejsca w drugie, i ciągle przyjmując nowe plany - kończące się oczywiście fiaskiem. Gdy zapragnął nauczyć się jeździć konno, dwa pierwsze konie połamały pod nim nogi, dopiero trzeci dał radę i pozwolił na chociaż częściowe spełnienie marzenia. Stangreci mówili, że konik wytrzymał to chyba tylko ze strachu. Kiedy chciał nauczyć się czytać, wielka biblioteka stanęła w ogniu, po tym, jak uderzył w nią piorun z czystego nieba. Bua został na zawsze wyrzucony z miasta.
Dopiero wtedy wrócił do Alaranii, gdzie wszystko się zaczęło - choć sam nigdy nie miał szansy dowiedzieć się, jak to dokładnie było z jego początkami. Miał parę kobiet, które poleciały na takiego milczącego drania; kiedy dwie go zdradziły a trzecia wpadła pod powóz, przeniósł się na łono natury. Ponad rok walczył z dzikimi zwierzętami w górach, polował, by ponownie samemu nieco zdziczeć i nabrać barbarzyńskiej natury. Sam nie potrafiłby powiedzieć, co pchnęło go do powrotu do ludzi. Może samotność umysłu, który jednak chciałby wiedzieć jak najwięcej, chciałby się śmiać i móc kochać? Może potrzeba założenia takiej rodziny jak ta, którą raz zaobserwował ukryty między roślinnością. Tak czy inaczej, wrócił. Wylazł z lasu jako zwierzę, przez jakiś czas nabrał znowu pokory. Stał się tym, kim jest do dzisiaj: milczącym wielkoludem, obłożonym bronią i ubranym na modłę pradawnych ludów, kudłatym typem, którego jedno spojrzenie mówi „Lepiej ze mną nie zadzieraj, nie zbliżaj się nawet, bo na pewno zachorujesz na coś okropnego”. Stał się jednym z najbardziej nieszczęśliwych, a przy tym spokojnych ludzi na świecie - ale nigdy się nie poddał. Wpadł w rodzaj ponurej znieczulicy, żeby zagłuszyć to gorąco bijące serce w swojej szerokiej piersi, i zaczął znowu udawać, że wcale nie widzi, jak bardzo świat cierpi wszędzie tam, gdzie tylko on postawi stopę (albo i łapę). Sam nie wie, czego szuka - i czy naprawdę musi czegoś szukać. Po prostu sobie żyje, nienawidzi bobrów, a los dalej jest dla niego bezlitosny. Czasem zapisuje się na uliczne walki, żeby trochę zarobić, a czasem sięga w głąb swojej dzikiej natury i poluje na zwierzęta, by cokolwiek zjeść. Stara się nie zbliżać do dzieci i biednych starców, na kobiety nawet nie patrzy, bo się go boją. Gdy podaje swoje imię i ktoś go pyta, czy jest synem piekarza, nawet już nie dopytuje o co chodzi, chociaż nigdy nie widział w tym nic zabawnego. Ciągle się tak naprawdę uczy i jest, oględnie mówiąc, dosyć prostym człowiekiem. Cały Bua.