Podczas gdy natura zapisuje historię w pniach drzew, wypiętrzonych górach i szarmach na obliczu świata, rasy rozumne mają własne sposoby, aby zapamiętać to, co przyniosły ze sobą kolejne wieki, oraz wyciągnąć z tego naukę; Bądź nie. Wielki alariański poeta stwierdził kiedyś, że czas nie jest linią prostą, a kręgiem, gdyż, rodząc się bez wiedzy i umiejętności, każdy z nas popełnia te same błędy i odrywa rolę tak wiele razy już przerabianą. Lecz co z tymi, którzy nigdy nie zapominają? Którzy niosą historię niczym własną skórę, a ich ścieżka poprzez życie, choć kręta i ciemna, nie wiedzie wciąż do dobrze znanego początku? Posłuchajcie historii o kimś, komu drogę ową skrzywiono, aby mógł sam ją naprostować I nieść ową sztukę w świat.
Tego pamiętnego dnia roku osiem tysięcy siedemset siedemdziesiątego trzeciego Ery Środka stało się coś, co w tamtych czasach było jeszcze większą rzadkością niż dziś. Albowiem synom przeoranej pługiem ziemi rzadko kiedy udaje się dostrzec smoka, nie wspominając o dwóch osobnikach, w dodatku pogrążonych w walce na śmierć i życie; tego bowiem dnia stanęli naprzeciwko sobie Barghintar Aôsgran Mar'lae, złotołuski nosiciel potęgi ognia, którego obawiały się nawet jego pobratymcy, oraz Vearmigha Misquriin Itr'Nasar, białołuska obrończyni mądrości, której głos był w stanie diabła przekonać do pogodzenia się z aniołem. Tym razem jednak wrzała gniewem, rzucając się do gardła o wiele groźniejszemu przeciwnikowi. Jak do tego doszło? Barghintara kierowała chęć zniszczenia całej wioski, gdyż został okradziony, a złodziei wypatrywał pomiędzy rolnikami; natomiast Vearmigha, która posiadał serce wiecznie złote niczym łuska jej przeciwnika, stanęła w obronie nieszczęśników, tym mocniej się starając, gdyż zagrożenie należało do jej własnej rasy.
Dwa tak różne smoki, zwarte w tak niszczycielskiej potyczce, gdzie każdy cios mógłby obrócić w perzynę najtrwalsze z ludzkich murów, a kły i pazury sięgały ku sercom, gotowe, by wyrwać je sobie nawzajem... Nietrudno się domyślić, jak to musiało się skończyć – we wspólnej jaskini, w leżu Barghintira, który potrafił znieść utratę część swego złota, gdyż zyskał skarb o wiele cenniejszy, niż cokolwiek, co wcześniej wpadło mu w łapy. Wkrótce w cieniu złocistego kopca pojawiła się trójka smoczych jaj; nie próżnowali.
Ich szczęście nie trwało długo. Następnego lata, gdy złotołuski wyprawił się na polowanie, do ich leża zakradli się ludzie; znaleźli tam skarby, jakich ich oczy nigdy nie ujrzały i ujrzeć nie miały. Ale najcenniejsze spośród nich były jaja, zabrali je więc, jednak zbyt wiele czasu poświęcili na przebieraniu w złotym kopcu, poszukując – każdy dla siebie – czegoś jak najwięcej wartego. Bowiem pojawiła się Vearmigha, zbudzona ze snu ludzkim zapachem. I choć jej wściekłość była wielka, to nie wystarczyła; intruzi zabili smoczycę przy pomocy magii i sprytu – przymiotów tak często służących zyskowi. Umknęli, nim Barghintar powrócił; ten, gdy zobaczył dzieło chciwości, oszalał z nieszczęścia. Ruszył w pogoń za złodziejami, a nie mogąc ich odnaleźć, zaczął dręczyć świat ogniem i szponem, wiele ludzkich domostw spalając płomieniem swego żalu.
Jedno z jaj trafiło w ręce potężnego maga, który słono zapłacił za możliwość wyhodowania sobie swego własnego, małego smoka; nie kierował nim jednak inne cele niż żądza potęgi. Przepełnione magią części ciała rosnącego smoka, trzymanego w klatce i powoli zabijanego kolejnymi operacjami, posłużyły mu do stworzenia potężnych artefaktów. Drugie z jaj kupił potężny arystokrata, pragnąć mieć zwierzątko domowe, którym zadziwi każdego, kto przekroczy progi jego domu. Ognia jednak nie da się zamknąć w klatce; można go brutalnie zgasić albo patrzeć, jak pożera wszystko na swojej drodze. Trzymany w niewoli smok w końcu zabił żonę swego właściciela, wraz z jej nienarodzonym dzieckiem. To przesądziło o jego losie.
Ostatnie z jaj spotkał jednak bardzo odmienny los. Zainteresował się nim pewien czarodziej, pamiętający jeszcze czarodziejską krainę poza Alaranią, który poświęcił znaczną część swojego majątku, aby móc je zakupić. Wiele starych, magicznych przedmiotów trafiło tego dnia w ręce pospolitych kupców, jednak smocze jajo znalazło się w rękach tego, kogo nazywano Makragriem Mądrym; bądź Szalonym, zależy kogo spytać. Co się stało ze złodziejami? Odeszli, ciesząc się z bogactwa, które zdobyli. Już wkrótce miało ich pchnąć ku nowemu, przepełnionemu luksusami, aczkolwiek krótkiemu życiu; ktoś mógłby nawet się zastanowić, czy na otrzymanych przez nich pieniądzach nie ciążyła klątwa.
Smok wykluł się późną jesienią roku osiem tysięcy siedemset siedemdziesiątego czwartego w niewielkim dworku, należącym do czarodzieja, który wziął go w swoją opiekę. Tej nocy jednak oboje opuścili to miejsce – Makragrim także i ten budynek sprzedał. Wszystkie pieniądze przeznaczył zaś na coś, co wielu magów nazwałoby głupotą, a jeszcze więcej – szaleństwem; wiedząc bowiem, że nie zdoła obronić małego smoka przed światem, jak i świata przed nim, przemienił go w z pozoru zwykłego, ludzkiego noworodka. Samo to było jednak najłatwiejszą częścią zadania – wykorzystał bowiem smoczą moc przemian, w tak młodym wieku nigdy nie powinna być używana; musiał aczkolwiek sprawić, aby w postaci tej rósł i rozwijał się, zarówno na ciele, jak i na umyśle, we wnętrzu cały czas pozostając prawdziwym smokiem; do tego potrzebna była potężna magia i olbrzymia wiedza. Mały smok z trudem zniósł wszystkie zaklęcia. Ale problemem pozostawała wciąż jego aura, zdradzająca go natychmiast każdemu, kto potrafił spoglądać umysłem. Pierścień zmieniający ją był niewystarczającym rozwiązaniem – a na pewno nie dla bezrozumnego dziecka. Czarodziej wydobył więc esencję artefaktu, a następnie umieścił, przy asyście kilku opłaconych magów, w nieuformowanych jeszcze kościach. Tak oto właśnie mały smok stał się małym czarodziejem.
Pozbawiony wszelkich bogactw, jakie udało mu się zgromadzić przez długie życie, czarodziej, kierowany jedną z tych potężnych sił – szaleństwem albo miłością – ruszył wraz ze swoim przybranym synem w świat, chcąc zapewnić mu jak najlepszą przyszłość. Sholihian, gdyż tak nadał mu na imię, rósł szybko, karmiony przez gospodynie mijanych karczm bądź wieśniaczki obdarzone dobrym sercem, które miękło na widok starca podróżującym wraz z niemowlęciem. Malec zaskakująco wcześnie nauczył się chodzić, co było prawdziwą zmorą dla jego opiekuna – chłopiec był ciekaw absolutnie wszystkiego, nawet jak na dziecięce standardy, a mający już swoje lata Makragrim nie potrafił za nim nadążyć. Dlatego od trzecich urodzin smoka wędrowali jedynie wewnątrz lub w okolicach Szepczącego Lasu, gdzie zagrożeń nie było aż tak wiele.
Od najmłodszych lat Sholihian wykazywał bardzo silny talent magiczny, więc czarodziej postanowił go ćwiczyć w jego wykorzystaniu; wiedział, że w przypadku tak energicznego, młodego chłopca mogło to być niebezpieczne – zarówno dla niego, jak i otoczenia – ale chciał mu w jakiś sposób nagrodzić brak skrzydeł i ognistego oddechu. I wierzył, że Szepczący Las uspokoi go na tyle, że nie będzie stanowił zbytniego zagrożenia. I miał rację.
Przemierzając prastare knieje, śpiąc pod gwiazdami, napotykając jedynie łagodne elfy, smok nie był aż tak porywczy, jak w najgorszych przypuszczeniach czarodzieja. Bo smocza natura to bukiet dzikości, miłości i szału. Zwłaszcza u rosnącego, choć nieświadomego swego prawdziwego „ja” smoka. I mimo, że Sholihianowi daleko było do obrazu niszczycielskiego szału czy szalonej dzikości, to barankiem także nie dało się go nazwać. Nabroił swoje, oj nabroił. Czasem były to jedynie niewinne żarty, czasem poważniejsze tarapaty. Ale Szepczący Las wybacza wiele; zwłaszcza komuś, w kim widzi najwspanialsze stworzenie w Alaranii – nawet, jeśli ono samo nie potrafi tego dostrzec.
W czasie podróży chłopiec poznał pewną młodą elfkę, Mishariel, trenowaną przez swego ojca, doświadczonego i zdolnego łowczego, w szyciu z łuku i podchodzeniu zwierzyny. Miała pewne marzenie, skrywane nawet przed swoim rodzicielem, a które wyjawiła Sholihianowi; pragnęła kiedyś zdobyć trofeum z najgroźniejszej ze zwierzyn – smoka. Gdyby mieli więcej lat, z pewnością pojawiłoby się między nimi uczucie. Zabawne jak los, jakkolwiek imię się mu nada, rozdaje karty.
Czarodziej milczał wiele lat na temat przeszłości, lecz kiedy Sholihian zaczął zadawać pytania, był zmuszony wyjawić mu prawdę. Powiedział mu, że jego rodzice zostali zamordowani dla zysku, on sam zaś postanowił go przygarnąć. Nie rzekł tylko, kim tak naprawdę byli. A smok nie miał powodów podejrzewać, że nie należeli do rasy czarodziejów. Nie wypytał więc zbyt wiele, a na jego jedyne pytanie czarodziej odpowiedział, że wie o nich mało, ale z pewnością byli dobrymi osobami.
Gdy smok skończył dziesięć lat, nadszedł kres sielanki w kranie długouchych adoratorów Matki Natury. Jego opiekun stwierdził, że Sholihian musi poznać także mroczniejszy świat – świat ludzkich pragnień i grzechów. Pierwsza wyprawa do ludzkiego miasta była dla niego najprawdziwszym szokiem. Wszystko było zupełnie inne niż to, co dotychczas znał. I to zdecydowanie nie w ten dobry, wywołujący zaciekawienie sposób. Nawet elfy, których można było tu uraczyć, nie przypominały tych z Szepczącego Lasu. Tłok, hałas, smród i ta fałszywość, którą dostrzegał wyraźnie jak wizerunek gryfa na trzymanej monecie – wartej tak wiele, ale przecież tak mało. Czy widział to przez smoczą naturę, czy też przez elfie wychowanie – nigdy się nie dowiemy. Chyba, że kolejny czarodziej postanowi kiedyś przemienić smoczątko w niemowlę.
Wszystko to, w połączeniu z historią czarodzieja o morderstwie jego rodziców (dokonanej przecież prze ludzi) sprawiło, że Sholihian zaczął odczuwać poważną awersję do tego gatunku. Trwało to aż pięć lat, podczas których czarodziej bezskutecznie starał się coś na to poradzić. Smok zrobił się jednak milczący, skupiał się na nauce (w szczególności poznawaniu kolejnych tajników magii) często wyprawiał się na samotne wędrówki, które z czasem przedłużały się nawet do kilkutygodniowych; Makragrim nie mógł na to nic poradzić. Wszystko się zmieniło, gdy Sholihian poznał Salię.
Było to wczesną jesienią na festynie, gdy do jednego z Alariańskich miast zjechało mnóstwo wszelkiego rodzaju kupców, wagantów i innych poszukiwaczy grosza. Ona zaś występowała jako uliczny grajek, wprawiała w cudowny taniec struny lutni, a także własne - głosowe. Smok na jej widok poczuł drgnięcie w sercu; uczył się o wielu rasach Alaranii, jednak większości z nich nie spotkał. Lecz w tym momencie był pewien, że właśnie trafił na anioła – wszystko, co o nich wiedział, zgadzało się z tym, co widział w dziewczynie. Zachwycony był zarówno jej muzyką, jak i nią samą. Spędził cały dzień, obserwując ją z ukrycia. Gdy festyn się skończył, Salia jednak nie wyjechała z miasta. Dzień zmienił się więc w miesiąc. Sholihian przez ten czas poznał dogłębnie życie dziewczyny. Dowiedział się, gdzie mieszkała, wynajmując kamienicę wraz z grupą miejscowych artystów – tak, nie była jedynie ulicznym grajkiem, ale zajmowała się muzyką profesjonalnie. Smok nocami przesiadywał pod jej oknem i słuchał, jak ćwiczy. Towarzyszył jej jak cień podczas każdego występu; odkrył także, że jest członkinią stowarzyszenia poetyckiego. Wkrótce sam także zaczął chodzić na ich spotkania; odbywały się w mieszkaniach co zamożniejszych członków; zazwyczaj przy akompaniamencie muzyki grono pasjonatów obcowało ze sztuką. Smok wstąpił w ich progi, początkowo jedynie by móc wpatrywać się w grającą Salię, jednak z czasem zaczął także przysłuchiwać się wierszom. Wtedy odkrył ich piękno, tym większe, że nieodłącznie kojarzyły mu się z dziewczyną – z graną przezeń muzyką towarzyszącą recytacji, z jej pięknymi rysami twarzy, w których utkwiony był jego wzrok gdy padały kolejne wersy pokarmu dla duszy. Jego własna przeżywała prawdziwą ucztę.
Wkrótce sam zaczął przelewać swoje uczucia w wersy głosek, sylab i wyrazów, starając się zrozumieć w jaki sposób idealnie je komponować. Przez długi czas zdecydowanie nie był zadowolony ze swych dzieł; porażki, które sam stwierdzał, przeżywał dosyć mocno. Aż w końcu odkrył, że ich piękno musi pochodzić z serca, z jego prawdziwych, najpotężniejszych elementów. Więc pisał to, co czuł, a pisał najpiękniejsze wiersze miłosne w całym mieście. Je mógł już pokazać publiczności. Ich recytacja ściągnęła na niego wiele oczu, część wzruszonych, część zawistnych. No i, co najważniejsze, oczy Salii. Nareszcie narodziła się pomiędzy nimi nić porozumienia, która prędko przerodziła się w namiętne uczucie. Niedługo potem smok po raz pierwszy poznał cielesną rozkosz oraz wiele tajemnic ludzkiego ciała. Świetnie uczyli się od siebie nawzajem.
Był to niezwykle szczęśliwy okres w jego życiu; miał wszystko, o czym mógłby pomarzyć: ukochaną u swego boku, magię, której nauka szła doskonale, Makragrima, który zawsze był przy nim, aby służyć radą i wiedzą, oraz wiersze, które zapewniały mu uznanie i nielichy grosz. A jako, że nie był człowiekiem, potrafił prawdziwie docenić tę chwilę. Jak łatwo się domyślić, nie mogło to trwać długo. O czasie niewiele wiemy pewnego, szczególnie w Alaranii, ale zawsze posiada jedną stałą: wraz z czasem wszystko blaknie, prędzej czy później. Nawet dla smoków. Surowa ręka czasu dotknęła i Sholihiana. Monotonne życie powoli zaczęło go nużyć, aż w końcu nadszedł ten feralny dzień. I noc. Szczególnie noc.
Rankiem, gdy z pełną mocą uderzyło w niego to, co właśnie uczynił, coś pękło w jego sercu. Czym prędzej czmychnął i popędził do karczmy, w której przez te wszystkie lata rezydował jego opiekun. Czarodziej zdziwił się na widok budzącego go smoka, jeszcze bardziej, gdy ten stwierdził, że muszą natychmiast wyjechać. Albowiem serce Sholihiana nie potrafiło znieść tego, co się stało i nie wiedziało, jak miałby kiedykolwiek spojrzeć jeszcze w oczy Salii. Makragrim nie wypytywał, podejrzewając, że dwudziestoletni już smok ma swoje powody. Gdyby jednak dowiedział się, co się wydarzyło, zmusiłby swojego przybranego syna do konfrontacji z ukochaną – dla dobra ich wszystkich.
Kolejnych kilka lat upłynęło dwójce wędrowców na przemierzaniu Równin Andurii i Theryjskich, gdzie młody smok obcował z wieloma kulturami i poznawał coraz to nowe strony ludzkiego życia. Początkowo wypełniał go przejmujący smutek, który zabijał w nim ciekawość oraz nie pozwalał cieszyć się życiem; jak drzazga tkwiły bowiem w jego sercu wspomnienia o Salii. Z tej niszczycielskiej tęsknoty wyleczyła go dopiero Ixhyndria, młoda czarodziejka, podobnie jak on dopiero ucząca się świata. Ich związek różnił się od jego wcześniejszego – obydwoje, długowieczni, wiedzieli, że nie wiążą się na długo, o wiele lepiej także rozumieli się nawzajem. Sholihian nie kochał Ixhyndrii tak jak Salię, jednakże pomogła mu się pozbierać, a i on w wielu sprawach zmienił czarodziejkę. Byli ze sobą zaledwie pół roku, zanim zmuszeni zostali do rozstania się; odbyło się bez łamiących serce pożegnań, choć nie zabrakło nadziei, że się jeszcze kiedyś spotkają.
Podróżował z Makragrimem jeszcze kilka lat, już z ciekawością chłonąc wiedzę, aż w końcu nadszedł rok osiem tysięcy osiemset piąty Ery Środka, kiedy to, w sześćsetną rocznicę powrotu czarodziejów, wszyscy przedstawiciele tej rasy zebrali się w Klasztorze Mrocznych Sekretów, by podzielić się wiedzą zebraną przez ostatni wiek. Nie mogło tam zabraknąć i Makragrima, który przybył wraz z trzydziestojednoletnim smokiem. Ten zaś był zachwycony, zarówno podróżą po Opuszczonym Królestwie, jak i samym klasztorem; jego głód wiedzy jeszcze nigdy nie uderzył w niego tak mocno – naszła go ochota, aby spędzić resztę życia pośród tych ksiąg, gromadząc tak olbrzymią wiedzę. Doprowadziło to do tego, że poprosił swego opiekuna, aby oddał go pod opiekę obecnych tu czarodziei, którzy zdołają go o wiele więcej nauczyć. Choć dla Makragrima nie było to łatwe, zgodził się, bał się bowiem, że ograniczy niesamowity potencjał drzemiący w smoczej duszy.
Całe spotkanie nie było przyjemne dla czarodzieja, którego stopy kroczyły jeszcze po wyspie stworzonej z magii, skąd wszyscy powrócili. Pierwszy raz w życiu zmuszony był okłamać wspólnotę i ukryć wiedzę dotyczącą przemiany smoka w niemal całkowitego czarodzieja. Oprócz tego spotkał wielu starych znajomych, do których nie pałał zbytnią sympatią, a którzy byli żywo zainteresowani Sholihianem. I choć czuli, że w młodym czarodzieju coś jest nie tak, to żaden z nich nie potrafił odkryć jego prawdziwej natury. Pomimo to obawy przed tym nie opuszczały tego, kto ową ukrył.
Kiedy zgromadzenie się więc skończyło, młody smok pożegnał się z Makragrimem, a była to bardzo emocjonalna chwila. Następnie wyruszył wraz z wielką liczbą czarodziei na północ, w kierunku twierdzy ukrytej przed ludzkimi oczami. Tam wkrótce miało się rozpocząć jego nowe życie – życie przepełnione magią, stosami ksiąg i zwojów oraz dziesiątkami mistrzów magicznych sztuk, zdeterminowanych, zrobić z niego porządnego, szanującego się czarodzieja. Zapowiadały się naprawdę interesujące lata.
Dla przyzwyczajonego do wiecznej wędrówki po świecie Sholihiana malowały się one jako wielka odmiana, albowiem odtąd przez dwa lata miał uczyć się w Twierdzy Czarodziejów sztuk magicznych oraz wszelkich innych praktycznych umiejętności niezbędnych pełnoprawnemu czarodziejowi, natomiast po upłynięciu ich na cały rok odsyłany był do Klasztoru Mrocznych Sekretów, by móc przebierać w ogromnej ilości wiedzy zgromadzonej tam tylko po to, aby pod koniec wyznaczonego czasu cykl mógł rozpocząć się na nowo. I o ile w Twierdzy jego talent nie był niczym nazbyt wyjątkowym i nauka szła normalnym tokiem, to inaczej sprawy się miały w Klasztorze. Niezwykła smocza pamięć sprawiała, że Sholihian pochłaniał tony ksiąg w zastraszającym tempie; bardzo szybko przekroczył pułap tomów przeznaczonych dla czarodziejów na jego poziomie. Wkrótce uzyskał dostęp do niemal całej biblioteki i odtąd mógł czytać, co tylko zapragnął. Dlatego pod względem wiedzy znacznie wyróżniał się pośród innych uczniów.
Jednakże wszystkie te lata naturalnie nie były przeznaczone jedynie na naukę. Jako, że smok nigdy nie musiał ślęczeć nad księgami i „wykuwać” wszystkiego na pamięć, zyskał bardzo wiele czasu do wykorzystania. Sprawiło to, że stał się bardzo popularny pośród innych adeptów sztuk magicznych. Zawsze odnajdywał chwilę, aby pomóc komuś zrozumieć wyjątkowo ciężki materiał bądź przećwiczyć kłopotliwe zaklęcia. Jednakże w taki sposób nie zdobywa się przyjaciół. Tych dopiero Sholihian miał spotkać na swej drodze.
Pierwszym z nich był czarodziej, o imieniu Ashilon, który narodził się w podobnym czasie, co smok (czyli w tym samym dziesięcioleciu, a miarą czarodziejów to niemalże jakby byli rówieśnikami!), jednak jego historia znacznie się różniła. Jego rodzicami byli bowiem Czarodzieje Opiekunowie, a wychowywał się przez wiele lat w jednym z ichnich zagajników; wkrótce okazało się, że styl życia Opiekunów zupełnie do niego nie pasuje. Jego pobratymcy doskonale to zrozumieli, ich styl bycia wszak zabraniał im wymagać od chłopca, by robił coś wbrew sobie samemu. Dlatego też wysłali go do Twierdzy, by mógł wieść życie zbliżone zwykłemu czarodziejowi. I choć ta odmiana spodobała się Ashilonowi, to szybko przekonał się, że ma problemy w nawiązywaniu znajomości. Wychowywany pośród Opiekunów, przywykł do zupełnie innego sposobu myślenia i kompletnie nie potrafił zrozumieć pozostałych adeptów. Dopiero Sholihian wyciągnął do niego przyjazną dłoń, widząc jak bardzo czarodziej cierpiał przez samotność. Szybko się zaprzyjaźnili i wymieniali się nawzajem historiami o swej przeszłości. Każdy z nich był zafascynowany tym, co przeżył drugi.
Kolejny przyjaciel okazał się natomiast być zupełnie kimś innym. Oxhari był czarodziejem starszym o prawie dwa wieki, który wprost uwielbiał zabawę, jednak na odpowiednim poziomie, przy kreatywnym wykorzystaniu magii, porządnie testującą refleks, zdolności, pomyślunek, ale przede wszystkim szczęście. Sholihian wciągnął się w nie, a jego smocza natura sprawiała, że wyjątkowo często udawało mu się obchodzić sztuczki Oxhariego. W końcu starszy adept zwrócił na niego uwagę, a po bliższym poznaniu szybko okazało się, że obydwaj doskonale uzupełniają się nawzajem. Oxhari posiadał umiejętności, wciąż niedostępne jeszcze dla młodego smoka, ten natomiast mógł się pochwalić wiedzą, na którą mistrz gier i zabaw wykazywał wyjątkową odporność. Razem wpakowali się w niejedne tarapaty, które wykuły ich żelazną przyjaźń. Ale ich największe osiągnięcie, które nigdy nie ujrzało światła dziennego, było doprawdy sztuką godną najchytrzejszych pośród chytrych.
Bowiem pomimo tego, że Sholihian naprawdę lubił naukę w Twierdzy, nie wszystkie reguły wyznaczane przez czcigodnych mędrców przypadały mu do gustu. Jak chociażby ta dotycząca stosunków damsko-męskich. Panowało przekonanie, iż obecność płci przeciwnej niepotrzebnie narazi umysł młodych czarodziejów na zboczenie ze ścieżki wiedzy, a ziemskie rozkosze zaprowadzą ich ku zepsuciu. Młody smok naprawdę się starał. Wytrzymał kilka dekad. Jednak gdy bliżej zapoznał się z umiejętnościami Oxhariego, a szczególnie z jego niesamowitym opanowaniem magii przestrzeni, wpadł na pewien pomysł. Niedługo potem powstał nadzwyczaj tajny portal, prowadzący prosto na drugą stronę Allarani – do Zamku Czarodziejek. Sholihian i Oxhari wpadali tam co jakiś czas pod osłoną nocy i zabierali wybrane dziewoje na cudowne chwile w dowolnym miejscu na kontynencie. Co by spotkało czarodziejów, gdyby ktokolwiek się dowiedział? Cóż, nigdy się nie dowiemy, gdyż myśl owa prześladowała ich w koszmarach i stanowiła doskonałe źródło motywacji do ukrywania skandalicznego portalu.
Kolejny przyjaciel smoka okazał się na tyle nietypowy, że była to... przyjaciółka. Podczas jednej z wizyt w Zamku Czarodziejek trafiła bowiem kosa na kamień. Tej nocy Sholihian zapoznał się z Kravenią, czarodziejką, która nie zamierzała dać się tak łatwo zaciągnąć do łóżka, ale równocześnie chciała w pełni wykorzystać nadarzającą się okazję. Skończyło się na tym, że trafili do lochów jednego z alarańskich królestw, za „włamanie do królewskich komnat” oraz „próbę profanacji królewskiego łoża”. Podczas, gdy trójka czarodziejów – w tym rzecz jasna mały smok – spędzali jakże przyjemną noc w celi, Kravenia, która niespodziewanie zniknęła gdy pojawili się strażnicy, oddawała się mniej rozkosznym zajęciom – przeglądaniu biżuterii królowej oraz jej córek, przechadzaniem się po królewskich ogrodach oraz testowaniu wygody tronu. Niedługo przed świtem pojawiła się jednak w lochach i uwolniła towarzyszy, twierdząc, że „było ciekawie” i „niech wpadają kiedy zechcą”. A choć Sholihian początkowo inaczej na nią patrzył, to szybko stała się jego dobrą przyjaciółką z drugiego krańca świata.
Na ostatniego musiał czekać dobre kilkaset lat. Maer był wyjątkowo uzdolnionym czarodziejem w wieku Oxhariego, jednakże o całkowicie odmiennym charakterze. Był bowiem nadzwyczaj ambitny oraz dumny, a jego uwaga skupiona była na mrocznych dziedzinach magii, a w szczególności śmierci. Po kilkudziesięciu latach od przybycia Sholihiana do Twierdzy, niedługo po jego zaprzyjaźnieniu się z Oxharim, Maer zwrócił uwagę na młodego smoka. Szybko ich odmienne podejście do życia oraz wyjątkowa wiedza Sholihiana uczyniły z nich poważnych rywali, uprzykrzających sobie życie przez stulecia. Zmieniło to dopiero nietypowe zdarzenie.
Otóż pewnej nocy Maer śledził czarodziei i razem z nimi dostał się na Zamek Czarodziejek. Początkowo miał zamiar zdradzić ten postępek, jednakże Kravenia ocaliła ich wszystkich, zachowując zimną krwią i demonstrując swój niezwykły charakter. Uświadomiła Maera, że ma naprzeciw siebie trójkę dorównujących mu magów, a także doprowadziła do tego, że na ową noc zabrano go ze sobą. Sholihian próbował początkowo protestować, ale Kravenia użyła swej „łagodnej perswazji”i na nim. Wybrała dla Maera swoją przyjaciółkę, o której wiedziała, że cierpiała na samotność. Nekromanta początkowo cierpiał katusze przy Wodospadzie Snów, lecz urocza dziewczyna wkrótce odmieniła jego nastrój i chyba pierwszy raz otworzyła jego serce. Na swoje nieszczęście zakochał się po uszy. Trochę trwało, zanim wraz z Sholihianem zrozumieli się nawzajem, jednak pewnego dnia mogli nareszcie powiedzieć o sobie „przyjaciele”.
Życie w Twierdzy zdecydowanie więc niosło ze sobą niesamowity bukiet doświadczeń, kwitnących zarówno w czystej rutynie, jak i brawurowych przygodach. Pomimo iż zdawałoby się, że smok był wtedy prawdziwym lekkoduchem, to głód wiedzy sprawiał, że uczył się pilnie, a ilości przyswajanej wiedzy wprawiły w zdumienie nauczycieli. Sporą jej szczęść starał się wbić do głów swoich przyjaciół, a każdy z nich odwdzięczał się treningami w swojej wyćwiczonej dziedzinie: Ashilon magii życia, Oxhari przestrzeni, natomiast Kravenia – pustki. Jedynie Maer nie mógł pomóc praktycznie, uczył więc smoka teorii nekromancji. W ten sposób minęło dobre pięćset lat, które dziś wydają się smokowi być tak krótkim okresem; spędziłby w Twierdzy pewnie jeszcze dobre dwa wieki, kierowany niesamowitym głodem wiedzy, jednakże stało się coś, co wyrwało go z tego przyjemnego, dobrze już poznanego gniazdka.
Co sto lat smok brał udział w wielkim zjeździe w Klasztorze Mrocznych Sekretów - jak każdy czarodziej. Co sto lat mógł na własne oczy widzieć i na własne uszy słyszeć, jak oto ich mały świat poznaje tajemnice, które niedługo zostaną zapisane w księgach, tak ochoczo przez niego czytanych; jak kształtuje się Wiedza. A co ważniejsze, co sto lat widział się Makragrimem. Spotkania z przybranym ojcem zawsze były dla niego emocjonalne. Bardzo wiele się zmieniało, a najbardziej sam Sholihian. Stary czarodziej z radością patrzył, jak jego podopieczny rozkwita, z uśmiechem przysłuchiwał się jego historiom. Jednakże nigdy nie odważył się powiedzieć mu prawdy o jego prawdziwej naturze. Co się więc stało w roku osiem tysięcy trzysta czwartym Ery Środka, że zachwiało młodym smokiem? Proste. Makragrim nie przybył.
Sholihian wiedział, że nie stałoby się tak, gdyby nie doszło do czegoś prawdziwie ważnego – umysł nie tak znowuż młodego smoka podpowiadał mu najczarniejsze scenariusze, jak to zwykle bywa, kiedy tracimy najbliższych z zasięgu wzroku. Nie zastanawiając się długo, postanowił zakończyć swe nauki i wyruszyć na poszukiwania czarodzieja, który po prawdzie spędził z nim niewielką część jego życia, jednak część najważniejszą. Zaczął żegnać się z przyjaciółmi; zarówno Ashilon, Oxhari, jak i Kravenia żałowali, że nie mogą mu towarzyszyć i wyrazili szczerą nadzieję, że się jeszcze spotkają. Jedynie Maer, ten po którym Sholihian najmniej się tego spodziewał, zapragnął udać się wraz z nim. Zdziwiony smok spytał, jak może tak zostawiać swoją sympatię, na co nekromanta się wzdrygnął. Dopiero w późniejszym czasie okazał się, jaka była tego przyczyna – czarodziejka zażądała ślubu, co wywołało prawdziwe przerażenie w mężczyźnie. Sholihian zrozumiał to, choć, nauczony młodymi latami, zrobiłby co innego.
Wędrowali razem przez przeszło dwadzieścia lat, poszukując śladu po czarodzieju w każdym zakamarku Alaranii, którą zwiedzili wzdłuż i wszerz, poznając niesamowitą ilość kultur, miejsc, a także wykorzystując w praktyce zdobytą wiedzę oraz umiejętności, nieraz pakując się w tarapaty, nieraz także pomagając uboższym w magię osobom. Dla smoka był to okres gwałtownego rozwoju wielu zainteresowań – odżyła w nim fascynacja poezją, a także oddał się skrzypcom, do których niegdyś przekonywała go Salia. Co zaś do niej... Sholihian, gdy dowiedział się o ucieczce Maera, poczuł straszliwe poczucie winy z powodu swojego niegdysiejszego uczynku. Odwiedził więc Salię... a właściwie jej grób. A także potomków; to, że kobieta odnalazła jednak w życiu szczęście, uspokoiła nieco jego wyrzuty sumienia.
Podczas podróży nie zabrakło jednakże także zgrzytów. Ich główną przyczyną była całkowicie zdrowa oraz zrozumiała fascynacja śmiercią, jaką wykazywał Maer, a którą to smokowi trudno było podzielać. Sprawiała, że nekromanta często wciągał go w dosyć podejrzane kręgi oraz miejsca, zdarzało się także komunikować z zastanawiająco bladymi indywiduami, niekiedy ubogimi w cielesną powłokę. Mimo tego, że owe epizody nie przypadały do gustu Sholihianowi, doprowadziły one do olbrzymiego, może i największego przełomu w życiu smoka. Tej nocy uczestniczyli w corocznej ceremonii, organizowanej by pogodzić się z duchami, które wciąż coś trzymało na ziemskim padole. Szybko okazało się, że nie są to jedynie gusła, a prowadzący obrzęd rzeczywiście potrafi przyzywać duchy. Trwało to wiele godzin, aż w końcu Maer namówił smoka na przyzwanie kogoś, kto i z nim chciałby porozmawiać. Przekonany o tym, że ujrzy Salię, wyszedł na środek, a prowadzący rozpoczął swe zaklęcia. Jak wielkie zdumienie spotkało jego oraz wszystkich zgromadzonych, gdy powietrze zgęstniało, a ze wszystkich stron zaczął wydobywać się biały, straszliwie gorący dym, formujący się w olbrzymi kształt, górujący nad obecnymi. Mag nie był w stanie utrzymać zaklęcia długo; padł na ziemię nieprzytomny, a duch zniknął. Wcześniej jednak Sholihian zdołał dostrzec coś, co umknęło wzrokowi wszystkich obecnych – lśniące zielenią oko, wpatrujące się prosto w niego, jakby przeszywające go na wylot, w którym było zarówno coś przerażającego, wprawiającego w drżenie każdą kroplę krwi w żyłach, jak i niesamowicie dobrego, czego nie w sposób wyrazić słowami.
Następnego ranka, gdy mag się obudził, Sholihian był pierwszym, który czekał u drzwi jego chaty, dokąd zanieśli go dobroduszni mieszkańcy wsi. Smok jednak nie uzyskał odpowiedzi na żadne z dręczących go pytań; dowiedział się, że przyzwana istota była zbyt potężna i ze światem łączyły ją zbyt wielkie emocje oraz okrutne wydarzenia, aby mag, niebędący mistrzem w swej dziedzinie, był w stanie chociażby w pełni ją przyzwać, nie mówiąc o dłuższym utrzymaniu na tej płaszczyźnie. Sholihiana wielce to zmartwiło, jednak z pomocą przyszedł mu Maer, który opowiedział o potężnym, legendarnym niemal magu ducha, który żył w odosobnieniu w Górach Dasso, ponoć tak przywykły do kroczenia pośród zmarłych, że nie był w stanie odnaleźć się pomiędzy żywymi. Natychmiast wyruszyli w stronę ośnieżonych szczytów.
Poszukiwania maga zajęło im kilka tygodni, podczas których błąkali się po górach, unikając wzroku przelatujących nierzadko smoków. Dzięki wiedzy Sholihiana, zamiłowaniom Maera oraz całej masie szczęścia udało im się odnaleźć poszlaki, a następnie kryjówkę, która okazała się być niemałą siecią jaskiń i tuneli. Rzecz jasna wpadli w pułapkę zastawioną na potencjalnych intruzów. Gdy zjawił się mag, jawił się jako zgorzkniały, nieco szalony, choć krzepki starzec, który zdecydowanie nie lubił gości. Kiedy jednak Sholihianowi udało się, po dosyć dłuższej chwili obcowania z agresywniejszą magią gospodarza, opowiedzieć o duchu, którego ujrzał, sytuacja nieco się uspokoiła. Gdy mag usłyszał, że jeden z nich jest wychowankiem Makragrima, stał się nad wyraz sympatyczny. Choć nie dla nekromanty, którego magia wprawiała go w obrzydzenie. Zgodził się na zabranie Sholihiana w podróż po świecie duchów, ale tylko jego. Maer miał zaczekać na zewnątrz.
Zaprowadził smoka do olbrzymiej jaskini, której ściany tonęły w mroku, a powietrze przesiąknięte było tajemniczą aurą. Tam usiedli naprzeciwko siebie; mag zajął się wszystkimi kwestiami dotyczącymi przejścia do świata astralnego, aby Sholihian mógł skupić się na rozmowie z duchem, który pragnął się z nim skontaktować. Ów zamknął oczy, a gdy je otworzył został sam, lecz coś się zmieniło; jego własne ciało jawiło się jako świetliste, przypominając bardziej mgłę niźli mięso. Rozejrzał się na boki, jednak niczego nie dostrzegł. Wtedy wyczuł obecność, tuż za plecami; obrócił się, a przerażenie omal nie sprawiło, że jego duch utracił stabilność i powrócił do ciała. Ujrzał bowiem przed sobą wielkiego, białego smoka, wpatrzonego prosto w niego zielonymi oczami. Nie, nie smoka. Smoczycę.
Vearmigha opowiedziała mu o wszystkim, co ukrył przed nim jego przybrany ojciec. O jej miłości, o śmierci, o tym, jak to czarodziej przemienił go w czarodzieja, by uchronić go przed światem. Sholihian wysłuchiwał tego z emocjami niemożliwymi do opisania słowami. Niedowierzanie, szok, ale i przeczucie, że to wszystko prawda, z każdą chwilą podnoszone do coraz większej potęgi, mieszały się w jego sercu. Ale wierzył. Czuł to, co czuła do niego smoczyca, a ta czuła jego całego. Z płaczem rzucił się na jej pysk, który ta opuściła. Trwali w uścisku długo, choć dla dusz czas inaczej płynie. Zapłakany Sholihian spytał matkę, co ma począć. Ta ukazała mu trudną, krętą i niebezpieczną drogę – musiał odnaleźć tego, kim naprawdę jest. Bowiem nawet jego duszy, ociosanej połowem milenia, bliżej było do czarodzieja niźli smoka. Zgodził się, choć przeczuwał, że zmieni to wszystko w jego życiu. Vearmigha wyjaśniła mu, co trzeba zrobić. Sprawa dotyczyła jego ojca, który wciąż nie odnalazł spokoju. Sholihian z niedowierzaniem wysłuchiwał ej słów.
Gdy powrócił do swego ciała, nie musiał niczego wyjaśniać potężnemu magowi, który życzył mu powodzenia w swoim przedsięwzięciu. Nie widział tego, co się wydarzyło, ale dostrzegł zmianę w duszy Sholihiana, którą bez problemu odczytał i zinterpretował. Na zewnątrz czekał Maer, który był niesamowicie ciekaw tego, czego dowiedział się jego przyjaciel. Ten jednak okazał się zaskakująco małomówny. Powiedział jedynie, że poznał niezwykle istotną dla niego prawdę, ale nie może jej teraz wyjawić. Oprócz tego musi wyruszyć w długą podróż – samotnie. Nekromanta niczego nie rozumiał, biorąc wszystko bardzo do siebie, jednak po wielokrotnych przeprosinach i zapewnieniach przyjaciela, że nie ma innego wyboru, uwierzył, że musi to być coś naprawdę ważnego. Pożegnał się więc z nim, obiecując, że będzie pytać o Makragrima kiedy tylko nadarzy się okazja.
Kolejne tygodnie smok spędził na mozolnej wędrówce przez góry, wspinając się po ich zboczach przy olbrzymiej asyście magii przestrzeni, którą nadrabiał sobie brak skrzydeł. Bowiem tam, gdzie zmierzał, dotrzeć mogły tylko smoki bądź magowie. Podróż ta była czymś zupełnie nowym w jego życiu – przez wszystkie te lata nigdy nie był sam przez dłuższy czas; wiecznie miał przy sobie Makragrima, Salię, przyjaciół... teraz zaś mógł się nareszcie wyciszyć i skupić na swoim wnętrzu. I odkrył, że czuje w duszy matkę. Początkowo sądził, że to przez podróż w świat duchów, ale odnalazł ją także we wspomnienia tych nielicznych, samotnych chwil i wzruszył się, uświadomiwszy sobie, że była przy nim cały ten czas.
W końcu dotarł jednak do swojego celu – ostatni skok w przestrzeni zaprowadził go do wielkiej jaskini, w której padł na wznak i zasnął wyczerpany. Obudził się po kilku godzinach, jedynie jego wewnętrzny płomień ocalił go przed zamarznięciem na śmierć. Ruszył w głąb jaskini, czując, jak odkryta niedawno część duszy ożywa mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Zdawało mu się nawet momentami, że widzi zarysy smoczycy, kroczącej obok niego tunelami. Wkrótce ujrzał złoty połysk dobywający się tuż zza zakrętu. Gdy go minął, oniemiał. Jego oczom bowiem ukazała się olbrzymia góra złota, nietknięta przez setki lat. Sholihian już od dawna odczuwał wyjątkowe przywiązanie do kosztowności, jednak to właśnie teraz naprawdę poczuł, czym jest ich żądza; zbliżył się i zaczął przechadzać się po skarbie, którego mogłoby pozazdrościć wiele królów. Przez wiele godzin krążył po jaskini, niczym w transie, nie mogąc się w niego napatrzyć, aż w końcu przypomniał sobie, po co właściwie przybył. Był to sztandar – skarb niezwykły po dwakroć, gdyż po dwakroć został podarowany – pierwszy raz Barghintarowi przez elfy, które uratował przed pewną śmiercią, drugi raz Vearmighrze z okazji smoczego odpowiednika zaręczyn - jedna z nielicznych rzeczy w jaskini, które nie zostały naznaczone krwią. Coś, co ojciec Sholihiana zawsze rozpozna.
On sam zaś musiał walczyć z pokusą, by nie zostać w jaskini na dłużej, jednakże nie pozwalały mu rozsądek – magia życia nie była w stanie wiecznie zastępować pokarm – oraz misja, którą musiał doprowadzić do końca. Zabrał jednak nieco drogocennych klejnotów, nie tylko z chciwości, ale i by móc zrealizować swój cel. Albowiem jego droga prowadziła ku północnym wybrzeżom Alaranii, gdzie długo szukał kapitana, który byłby gotów pożeglować przez morze. Trzeba wam albowiem wiedzieć, że w tamtych czasach rejsy międzykontynentalne zdawały się ludziom być czystym szaleństwem. Ale warto i pamiętać, że szaleńców nigdy nie brakuje; ten konkretny żądał dosyć sporo za swoje zasługi, ale to nie było problemem. Żeglowali wiele miesięcy, nawigowani przez Sholihiana, a tak naprawdę przez drzemiący w nim fragment duszy smoczycy, która to potrafiła wyczuć brakującą jej połowę serca.
Wkrótce dotarli do wybrzeża krainy innej niż Alarania, pokrytej wielkimi równinami pełnymi suszonej słońcem trawy, krainy surowych, ale zdecydowanie nie dzikich ludzi, krainy od wieków nękanej smoczym płomieniem. Ogarnięty szałem, który prędko przerodził się w szaleństwo, Barghintar zapragnął bowiem podpalić morze, by rozprzestrzeniający się na wszystkie strony ogień zbudził Prasmoka. Gdy, ku niewątpliwemu zdziwieniu i zawodowi wszystkich, nie udało mu się osiągnąć celu, natknął się na nowy kontynent, znacznie mniejszy od jego ojczystego, a widok ludzi jedynie cisnął oszalały umysł w jeszcze większe głębiny.
Sholihian udał się do miasta, które kilkakroć już spłonęło, jednak od kilkudziesięciu lat zdawało się być zapomniane przez oszalałego smoka. Ten jednak niedawno zdecydował się powrócić, zbliżając się i zostawiając za sobą milowe pasy wypalonego gruntu. Przybysz w tłoku ludzi uciekających jak najdalej bądź szykujących się do rozpaczliwej obrony nie wzbudził aż tak wielkiej uwagi, jak się obawiał. Niepostrzeżenie dotarł do przywódcy miasta, któremu przedstawił się jako przybysz z odległej krainy, niosący sposób na powstrzymanie smoka. Przed zostaniem rozerwanym na kawałki przez konie ocaliła go tylko magia, która nie była nazbyt znana w tej krainie. Niepewnie zgodził się na plan Sholihiana. Proszę o wybaczenie - plan Vearmighy.
Kilka dni potem smok ukazał się na horyzoncie. Sholihian wpatrywał się z przerażeniem oraz fascynacją na powiększającą się z każdą chwilą sylwetkę, czarną na tle rozniecanych przez nią płomieni. Czerwonołuska bestia szybko się zbliżyła i zaczęła zalewać mury, budynki oraz ludzi smoczym ogniem. Sholihian, stojący na jeden z wież, przez dłuższą chwilę wpatrywał się oniemiały w to dzieło zniszczenia, w potęgę nie do powstrzymania, w oszalałą istotę, której pancerza nie były w stanie przebić miejskie balisty, której lot był zarówno majestatyczny, jak i przerażający. Która była jego ojcem. Zawahał się, takoż jak wahała się smoczyca, której duch był przy nim. Ale obydwoje wiedzieli, że nie ma innego wyjścia; prawdziwy Barghintar odszedł, jego duch był uwięziony w tej oszalałej skorupie. I pozostał tylko jeden sposób, aby przywrócić mu spokój. Sholihian rozwinął sztandar, który łopotał na wietrze dłuższą chwilę, aż w końcu dostrzegł go smok; jego widok sprawił, że zawisł w powietrzu, wpatrując się w swój dawny skarb. Trwało to tylko chwilę, lecz ta wystarczyła; pocisk balisty trafił w jego oko, zagłębiając się w jedynym niechronionym łuskami miejscu. Z rykiem, od którego pękało szkło, wielkolud machnął rozpaczliwie kilka razy skrzydłami, po czym runął. Sholihian ze łzami w oczach kurczowo ściskał sztandar, wpatrując się w spadające cielsko, które po chwili uderzyło w ziemię, wywołując jej wstrząs oraz powstanie wielkiej chmury pyłu.
Ludzie, gdy przeminęło niedowierzanie, zaczęli wiwatować, tańczyć i rzucać się sobie w ramiona, zapominając o szalejących pożarach. Te wszak gasili już po wielokroć, a to, co się wydarzyło, było ewenementem. Przywódca miasta wspinał się na wieżę z uśmiechem, aby pogratulować przybyszowi, jednak ku swojemu zdziwieniu odnalazł tam jedynie powiewający na wietrze sztandar. Sholihian szedł pośród chmury pyłu, aż dotarł do smoczego trupa. Dotknął jego łapy, nie mogąc powstrzymać łez. Opadł na nią, szlochając przez dłuższy czas. W końcu jednak podniósł się i zbliżył do pyska swojego ojca. Nie odnalazł żadnego śladu życia. Czuł zarówno pewien ciężar na duszy, jak i swoistą ulgę, której nie potrafił nazwać. Wszedł na szczękę smoka, po czym wyrwał z jego ciała pocisk, który uśmiercił tak potężną istotę. Następnie zszedł z owej, a następnie przyklęknął, wysyłając macki swojej magii wewnątrz ziemi, powoli przemieniając jej wnętrze, osłabiając strukturę; po kilku minutach ziemia pod cielskiem smoka zapadła się, ukrywając je pod warstwą żwiru, ziemi i piasku. Sholihian czuł, że powinien to zrobić, poczuł wdzięczność swej matki. A także coś nowego, czemu nie potrafił nadać nazwy.
W drodze powrotnej do Alaranii zajmował się magicznym struganiem zabranego pocisku, przemieniając go we włócznię. Smok znał się na kreomagowaniu, a pokryte smoczą krwią ostrze potrzebowało tylko odpowiedniego ukształtowania, aby przemienić się w potężny artefakt, potrafiący nieść światu część zagłady, którą Barghintar obdarzał wszystko dookoła. O mało przypadkiem nie doprowadził przy tym do zniszczenia całego statku, ale ostatecznie „nikt nic nie zauważył”. A włócznia? Dziś leży pośród smoczych skarbów, skryta przed światem, czekając na swój czas.
Gdy znalazł się ponownie na kontynencie, natychmiast wyruszył prosto do Gór Dasso, by spotkać się ponownie z mistrzem magii dusz, choć tak naprawdę chodziło o rozmowę z kimś innym. Tym razem w jaskini czekała na niego nie tylko jego matka. Spotkał tam także Barghintara, który oczekiwał syna ze zniecierpliwieniem. Rozmawiali długo, znacznie dłużej niż podczas ostatniej wizyty. O przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. W końcu jednak przeszli do czegoś, co stanowiło największy problem. Ich dusze wciąż nie odzyskały spokoju, podobnie jak Sholihiana nie przybrała smoczego kształtu, choć upodobniała się do takiego coraz bardziej. Zamilkli, nie wiedząc co dalej robić. A wtedy, gdy zapadło milczenie, Sholihian dosłyszał coś, co wcześniej zagłuszały ich głosy. Cichy płacz i jęki, dobiegające gdzieś z mroku. Niepewnie powstał, po czym skierował się w tamtą stronę, niosąc światło dobywające się z jego duchowej postaci. Dwa smoki podążały za nim. Im bliżej był źródła odgłosów, tym większy niepokój oraz strach czuł swoim sercu, aż w końcu ujrzał to, a przerażenie sprawiło, że powrócił do ludzkiej formy, oddychając z trudem; dojrzał bowiem smoka, młodego, mniejszego nawet niż on, ale smoka straszliwego. Był bowiem jakby rozszarpany, brakowało mu łusek, prawie połowy mięśni, jednego skrzydła, pazurów, oczu czy zębów, ogon był odcięty w połowie. Była to dusza, ale dusza cierpiąca niewyobrażalne katusze, które zalały Sholihiana, kiedy tylko ją dostrzegł. Nie potrzebował wracać z powrotem, aby zrozumieć, czym był. Jego bratem. Tym bardziej przeraziło go to, co ujrzał. Duszę rozdartą na kawałki, które wtłoczono do przedmiotów, rozsianych po całym kontynencie, znajdujących się w rękach rozmaitych ludzi. Artefakty stworzone z części ciała smoka bez imienia. Wiedział, że aby przywrócić mu spokój, musi je wszystkie zniszczyć.
Duch bezimiennego o tak tragicznym losie nie towarzyszył jednak Sholihianowi, tak jak robiła to jego matka oraz ojciec. Nie wiedział więc, jak miałby je znaleźć, nie poświęcając na to kolejnych wieków. A był na to gotowy. Spędził trzy lata na ślepej tułaczce po Alaranii, wypytując o artefakty. Ostatecznie trafił, jednak nie na to, czego się spodziewał. Gdy szedł ulicami jednego z miast, kątem oka dostrzegł elfiego biedaka, którego umysł przykrywało szaleństwo; krzyczał coś o duchach, krojeniu, złocie, kupcu... Smok niespodziewanie poczuł olbrzymi gniew, wręcz zapragnął rozerwać go na strzępy; nie miał pojęcia, skąd pochodzi to uczucie, ale po chwili zrozumiał, że od dusz jego rodziców. Po następnej uprzytomnił sobie, dlaczego to właśnie czują; chwycił elfa i zaciągnął go do bocznej uliczki, gdzie przycisnął go do ściany i nakazał opowiadać. Okazało się, że elfa nawiedza duch brata Sholihiana, a także że jest ostatnim ze złodziei smoczych jaj. Trzy ogniste dusze pragnęły jego śmierci, jednak wiedziały, że o wiele ważniejszym jest, aby dołączyła do nich czwarta. Elf był im potrzebny, a jeszcze bardziej nawiedzający go upiór. Po owym nie było w tej chwili ani śladu, ale nieszczęsny mężczyzna zaprowadził ich do dworu czarodzieja, który kupił niegdyś to smocze jajo.
Jakże wielkie było zdziwienie, gdy z wściekłością zapukał do drzwi, a po chwili rozległy się pośpieszne, ciche kroki, po czym drzwi otworzyła mu mała dziewczynka - na oko siedmioletnia. Speszony Sholihian spytał, czy ktoś jeszcze jest w domu. Ta odparła, że jej rodzice powinni niedługo wrócić i zaprosiła ich do środka. Smok niepewnie przyjął zaproszenie, ciągnąc za sobą elfa. Mała oprowadziła ich po całym domu, który wyglądał na kupiony kilka lat temu przez młode małżeństwo. W końcu usiedli w salonie, a dziewczynka zaczęła wypytywać gości. Elf milczał, ale smok rozmawiał z radością. Imponowała mu jej ciekawość, odwaga oraz wygadanie. Niedługo potem drzwi się otworzyły, a dziewczynka wyskoczyła z pokoju z okrzykiem: „tato!”. Sholihian podążył za nią i o mało szczęka mu opadła; Maerowi także. Wkrótce dołączyła do nich jego dawna ukochana, a obecna żona. Okazało się, że nekromanta nie docenił czarodziejki, która odnalazła go i niemal zaciągnęła na ślubne kobierce. Za posag zakupili ten dwór, który wiele setek lat pozostawał pusty – jakoby był nawiedzony, jednak dla małżeństwa czarodziei były to tylko bajki. Rozmawiali o starych czasach, aż zapadł zmierzch. Maer zaproponował przyjacielowi oraz jego dosyć specyficznemu towarzyszowi nocleg, na co smok się zgodził. W nocy elfa męczyły straszliwe koszmary; jego wrzaski nie pozwalały spać całemu domowi. Sholihian w końcu nie wytrzymał. Kiedy jednak wstał, z zamiarem uciszenia go, dosłyszał, że jego wrzaski dotyczą dworu. Poczuł także znajome, przerażające uczucie.
Smok odnalazł dzięki koszmarom elfa ukryte przejście; oczywiście za jedną z szaf. Odgłos jej przesuwania sprowadził Maera oraz jego żonę do pomieszczenia. Wpatrywali się z niedowierzaniem w ciemny tunel. Sholihian wszedł do środka, podążył za nim Maer; czarodziejka chciała iść z nimi, jednak smok, przeczuwając, co mogą tam zastać, nie zgodził się na to. Przeczucia go nie myliły, gdyż zeszli do kompleksu laboratoriów, których zawartość obrzydzała nawet Maera, przyzwyczajonego do obcowania z mroczniejszymi aspektami życia i śmierci. Aż w końcu dotarli do samego ich serca, przez co obydwaj zamarli; na metalowym, położonym na samym środku pomieszczenia stole rozciągnięty był trup niewielkiego smoka z powycinanymi fragmentami ciała. Sholihian poczuł obrzydzenie do tego miejsca i czarodzieja, który to zrobił, ale także i ogromny smutek. Gdyby nie obecność Maera, najpewniej by się rozpłakał. Nekromanta zaś przyglądał się w splugawionemu ciału ukrytemu pod jego własnym domem. Chciał wyjaśnień, ale jedno spojrzenie na przyjaciela wystarczyło, aby przeszła mu ciekawość.
Następnego dnia spalili ciało. Sholihian wierzył, że pomoże to duchowi jego brata odzyskać spokój. Okazało się jednak, że był to tylko pierwszy krok na jakże długiej drodze. Zerwane zostały tylko jedne z wielu pęt wiążących go z tym światem – stary dwór przestał być miejscem nawiedzanym przez upiora. Mógł się więc skupić na nieszczęsnym elfie; jego koszmary zaczęły stawać się coraz straszniejsze i potężniejsze, jednak po kilku dniach smok odkrył w nich coś, czego tak bardzo oczekiwał. Złodziej sprzed wieków bowiem śnił przerażające wizje dotyczące artefaktów – w tym i ich położenia. Problemem jednak było to, że były matowe i zagadkowe. Sholihian jednakże pożegnał Maera i wyruszył na dalsze poszukiwania.
Kolejne kilkanaście lat w życiu smoka znaczyło się wędrowaniem po całym kontynencie, podążając za wizjami oraz przekazami stworzonymi przez umysł, dla którego całym światem była klatka oraz laboratorium, w które krojono go na kawałki. Sholihian sukcesywnie jednak odnajdywał kolejne artefakty; ich właściciele z reguły chętnie się ich pozbywali, przeklęte przedmioty w końcu nie zapewniają nazbyt miłych przeżyć. Choć zdarzali się i ludzie, którzy pomimo to nie chcieli ich oddać, kierowani chciwością, której nie był s tanie pokonać strach oraz męki zsyłane przez udręczonego ducha. Z tymi smok z reguły musiał się obchodzić w bardzo brutalny sposób, nie szczędził przy tym środków – jedyne, co się liczyło, to jego styrany brat. Kolejne lata mijały, a im więcej artefaktów zostało zniszczonych, tym ból zabłąkanej duszy malał. I tym bardziej elf, którego smok wszędzie za sobą ciągnął, zatracał się w szaleństwie. Aż w końcu nastał ten dzień, gdy Sholihian odnalazł ostatni z zaklętych przedmiotów – miecz, w które wtopione zostało serce jego brata. Kiedy tylko znalazł się w jego dłoniach, towarzyszący mu złodziej sprzed wieków zaczął miotać się w konwulsjach. Po chwili jego ciało zostało opętane przez zjawę dręczącego go smoka, która chciała porozumieć się z bratem. Mówiła pojedynczymi wyrazami i abstrakcyjnymi obrazami, ale Sholihian, wzruszony tym spotkaniem, doskonale rozumiał. Chciała, aby brat zatrzymał to ostrze, wraz z sercem, aby miał jej cząstkę przy sobie. Smok się zgodził, a duch udręczonej istoty nareszcie odzyskał spokój. Gdy tylko opuścił to ciało, Sholihian przebił je mieczem, kończąc cierpienia elfa.
Powrócił do Gór Dasso, aby po raz kolejny porozmawiać ze swoją rodziną, lecz podczas wędrówki pośród ośnieżonych szczytów nagle coś poczuł. Było to przeczucie, przekazywane mu przez towarzyszące mu duchy, które kazało mu zboczyć z obranego szlaku. Poprowadziły go do niewielkiej doliny, ukrytej przed oczami śmiertelników, wypełnionej jeziorami ogrzewanymi z wnętrza ziemi, czyniąc tę ziemię terenem wiecznej zieleni. Zaskoczony Sholihian rozglądał się, nie mogąc zrozumieć, dlaczego właściwie się tu znalazł. Nagle ziemia zadrżała, a on sam ujrzał wielkie, złote cielsko, powoli się podnoszące. Magia pozwoliła mu uniknąć zarówno smoczego ognia, jak i szponów, bardzo pragnących rozerwać dwunoga na kawałki. Nie zdołał jednak umknąć przed wielkim ogonem, którego uderzenie wyrzuciło go w powietrze, nadając kurs prosto na jedno z jezior, z wrzącą niemal wodą. Podczas lotu stało się jednak coś niezwykłego. Ostatnie dziesięciolecia poświęcone na przywracanie smoczym duchom spokoju oraz ukryty głęboko w nim instynkt sprawiły, że w trakcie lotu umysł Sholihiana zdołał sięgnąć poza bariery stworzone ongiś przez czarodziejskie rytuały. Oto w roku dziewięć tysięcy trzysta czterdziestym piątym Ery Środka smok nareszcie stał się smokiem, wpadając do jeziora z wielkim pluskiem. Początkowo zdezorientowany już-na-pewno-nie-czarodziej nie potrafił kompletnie poruszać się w swoim ciele. Gdy już wyczłapał z jeziora, o mało się nie wywrócił, próbując się wyprostować. Temu wszystkiemu ze zdziwieniem oraz rozbawieniem przyglądał się drugi smok. Powód rozbawienia zdaje się być oczywisty, jednakże zdziwiony był tym, że nie chciał zabić swojego współziomka. W końcu spytał fajtłapę o imię. Ten uniósł łeb i, sięgając głęboko do serca, wypowiedział swoje prawdziwe imię: Dérigéntirh Barghintar Meo'Shoukan. Drugi smok spoglądał na niego z niedowierzaniem. Dostrzegł bowiem w nieznajomym swojego brata, oświecony przez duchy, które ten ze sobą przyprowadził, a które nareszcie mogły go opuścić.
Tak, albowiem jeżeli pozwoli się ogniowi pożreć zbyt wiele, może być za późno, aby go ugasić. Pisane mu było zginąć, ale wypalił sobie drogę do wolności i żył; dziko, z nienawiścią do wszelkich ludzi i istot im podobnych. Przyjął Dérigéntirha i od razu przystąpił do nauczania go, jak właściwie być smokiem, radując się, że nareszcie nie jest sam. Jego brat musiał uczyć się od samych podstaw – dopiero po miesiącu był w stanie się poruszać, nie wywracając się przy tym co chwila, pół roku trwało, nim nauczył się latać. Weihlonder, gdyż tak brzmiało imię smoka, nie szczędził mu docinek, obserwując, jak ponadpółtysiącletni samiec ma większe problemy niż maleńki smoczek. Dérigéntirh jednak nie przejmował się nimi, zdezorientowany oraz zachwycony zupełnie nowymi możliwościami. W szczególności latanie przypadło mu do gustu. Po pierwszej próbie ziania ogniem za to musiał samego siebie ratować magią życia. Jego umiejętności jednak rosły z dnia na dzień, aż w końcu zaczęły się polowania. Początkowo wspólne i jedynie na mniejszego zwierza, z czasem stawały się coraz większym wyzwaniem, aż w końcu Dérigéntirh począł samemu na nie wyruszać. Dwójka smoków żyła tak blisko natury, jak tylko można było, dalecy od trosk wielkiego świata. Jednakże z czasem zaczęły stawać się widoczne różnice pomiędzy nimi.
Najważniejsza z nich dotyczyła innych rozumnych istot. Weihlonder zachował w sobie sporą część niechęci ich ojca do wszystkiego, co posiada dwie nogi i potrafi mówić, wzmocnioną jeszcze przez fakt, że był więziony przez ludzi, a ci także chcieli go zabić. Dérigéntirh natomiast, żyjąc pośród nich ponad pół milenium, nabrał ich sposobu myślenia, jadł z nimi, bawił się, cierpiał, kochał, przeżywał, dlatego też wiele spośród jego słów oraz czynów wywoływało u jego brata niechęć. Ten bowiem zwykł wszystkich dwunogów w zasięgu wzroku rozrywać na kawałki, nie widząc różnicy pomiędzy nimi. Kolejny zamęt wywołała smoczyca, podróżująca wraz z karawaną elfów przez góry, pod humanoidalną postacią. Weihlonder spadł na nich z nieba, pragnąc wymordować wszystkich i zrobiłby to, gdyby nie powstrzymał go Dérigéntirh. Ten niewiele zdołałby pomóc, gdyby nie smoczyca, która wkroczyła do akcji w swojej prawdziwej formie. To mocno speszyło agresora, który dał sobie spokój. Co zaś do pozostałej dwójki... Cóż, wydarzenie to mocno ich zbliżyło. Smoczyca o imieniu Vanatrias zainteresowała się tym, jaka historia kryje się za tym, co przed chwilą zaszło. Oddalili się, a Dérigéntirh, prawie mimowolnie, opowiedział jej o swoim życiu. To naprawdę nią wstrząsnęło, jednakże też spojrzała na swojego rozmówcę z zupełnie innej strony. Długo nie trwało, kiedy się zbliżyli. Wspomnienie z tych chwil należą do bardzo traumatycznych oraz wstydliwych dla smoka, który przekonał się, że jednak od niektórych rzeczy woli trzymać się z dala. Speszyło to smoczycę, ale powiedzieli o sobie na tyle dużo, że rozstali się bez większych kłopotów, a Dérigéntirh powrócił do brata, tęskniąc za pewnymi aspektami starego życia.
W smoczym sercu pojawiało się więc rozdacie – pomiędzy życiem jako smok wraz z bratem, a życiem jako czarodziej wraz z całym kontynentem. Kulminacja nastąpiła w roku dziewięć tysięcy czterysta piątym, gdy żyli już razem sześćdziesiąt lat, a wielkimi krokami zbliżał się wielki zjazd wszystkich czarodziejów. Weihlonder nie chciał nic o nim słyszeć, ale po kolejnych miesiącach, widząc, co się dzieje z Dérigéntirhem, nakazał mu wybierać: czarodzieje albo on. Kilka miesięcy później smok przekroczył próg Klasztoru Mrocznych Sekretów, w skórze Sholihiana. Przekazał wspólnocie olbrzymią ilość informacji na temat duchów oraz nieco o smokach, jednakże o wiele bardziej pochłaniały go spotkania z przyjaciółmi. Oxhari rzucił się na niego, wyściskując za te wszystkie sto lat i nawijając jak najęty o wszystkim, co się stało. A miał przygotowanych wiele historii. Kiedy rozmawiali, im oczom ukazał się Ashilon wraz z towarzystwem Kraveni, która skończyła swoją naukę. Jednakże smok wyczuł pomiędzy nimi coś specyficznego, niedługo potem poznał tego przyczynę. Okazało się, że gdy go zabrakło, Oxhari przekonał się, że samotne wypady do Zamku Czarodziejek nie są tym samym. Wciągnął więc w to nieszczęsnego Ashilona, który, jak się okazało, szybko się zbliżył do Kravenii. Dérigéntirh z niedowierzaniem przyglądał się nieśmiałemu oraz cichemu czarodziejowi oraz pewnej siebie, zaradnej czarodziejce, nie mogąc uwierzyć, że to właśnie jemu udało się podbić jej serce. Zapanowała chwila krępującego milczenia, którą w końcu przerwał smok, opowiadając o ślubie Maera. To wywołało ogólną wesołość, szczególnie gdy dowiedziano się o jego córce. Wszyscy nagle zrozumieli, dlaczego nekromanta się nie pojawił. Ale mieli nadzieję, że ujrzą go wraz z całą rodziną za następne sto lat.
Dérigéntirh opuścił Klasztor zamyślony. Wiele się zmieniło, bardzo wiele w przeciągu tego stulecia, a on dowiedział się o zupełnie nowych możliwościach samego siebie. Postanowił to zmienić. A poczynił to, od praktycznej oraz symbolicznej zmiany siebie. Stworzył nowe ciało, wykorzystując całą nabytą wiedzę o anatomii, po czym przybrał nowe imię dla owej nowej twarzy: „Niszar”. Z takim mianem i zupełnie czystą kartą wyruszył w wielką podróż po kontynencie, pragnąc czerpać z życia tyle, ile tylko się da. Co, dzięki swej niesamowitej wiedzy, wyćwiczonej magii oraz smoczym aspektom nie znaczyło zbyt mało. Poznanie swej prawdziwej tożsamości oraz potęgi, dzikie lata spędzone wraz z bratem oraz przekonanie oraz zapragnięcie nadrobienia tych sześciuset lat życia znacząco zmieniło charakter smoka, czyniąc z niego niebezpiecznie pewnego siebie zawadiakę, i wiele mniej skłonnego do wzruszeń. A to niekoniecznie znaczyło coś dobrego dla świata.
Wielka wędrówka po Alaranii w podążaniu za jedynym słusznym celem: aby wciąż coś się działo, ciągnęła się nad wyraz długo. Dérigéntirh, w skórze zupełnie nieznanego światu, ale silnego i inteligentnego czarodzieja z łatwością dostawał się do rozmaitych grup; niekiedy byli to paladyni polujący na piekielnych, których pomagał siec, czasami grupa bandytów, którym pomagał w napadzie na wioskę, czasem bezbronni kupcy, ratowani przez grabieżą, a czasami magowie, pragnący zdobyć władzę. Stwierdzenie, że posmakował wszystkiego wydaje się tu być nadzwyczaj adekwatne; kilkukrotnie zwiedził Piekło, nigdy nie zostając na zbyt długo, kilkakroć trafił do Otchłani, czasami goszcząc u czcigodnych Nemorian, czasami będąc tam zsyłanym i zmuszonym do poradzenia sobie ze śmiertelnym środowiskiem, gościł na królewskich dworach, w doprawdy rozmaitym charakterze, a także w królewskich lochach, wykazywał się częstokroć niesamowitym altruizmem, a czasami nieskończonym egoizmem. Zaczął zbierać także wszelkiego rodzaju kosztowności, które od czasu odkrycia swego prawdziwego „ja” zaczęły go kusić jeszcze bardziej, powiększając ojcowski skarb. Ten okres życia pełen jest niesamowicie chwalebnych wspomnień; smok stał się Przewodnikiem dla trzech różnych leśnych elfów, w wielu społeczeństwach żył przez wiele lat, pomagając swoją wiedzą oraz magią, rozwijał swoje zainteresowania oraz umiejętności jak nigdy, uratował z łap śmierci wiele ludzi, którzy potem zapisali się w historii kontynentu. Jednakże mnóstwo tu jest także wydarzeń, o których smok pragnąłby zapomnieć: doprawdy wiele krwi rozlał w tamtym czasie, niekiedy z błahych powodów, zdarzało mu się spalać wioski, a także brać siłą to, czego zapragnął. W wielu sercach Niszar zasiał ziarna nienawiści i wiele osób próbowało go zabić, jedynie nakręcając spiralę destrukcji.
Wszystkich przygód Dérigéntirha nie w sposób tu wymienić, a opis ich mógłby wypełnić kilkadziesiąt, jeżeli nie kilkaset ksiąg, gdzie w niektórych widniałby jako wspaniały bohater, a w innych łajdak bez skrupułów. Jednakże to, co jest istotne, to że smok żył i korzystał z tego faktu najbardziej, jak tylko mógł, przeżywając wojny, te mniejsze i większe, zwątpienia, walki, miłostki, odkrycia. Co każdy wiek powracał jednak do skóry Sholihiana, aby odwiedzić Klasztor Mrocznych Sekretów i przekazać część swej wiedzy tym, dla których nie był bratem, lecz do których wciąż odczuwał więź. Zachowywał przy tym w tajemnicy źródło większości ze swej wiedzy, nie pozwalając komukolwiek skojarzyć siebie z postacią czarodzieja-bandyty, jak często nazywano Niszara. Zabawne, że na pułkach Klasztoru niemało jest ksiąg, w których zawarto wiedzę zdobytą przez tego, otoczonego pogardą pośród mistrzów magii osobnika.
Jak te wszystkie przygody oraz wydarzenia, ciągnące się przez setki lat wpłynęły na charakter smoka? Cóż, rozmaicie, Dérigéntirh przeżywał okresy bliskie załamaniu, niekiedy powątpiewał we wszystko, co robił, raz nawet o mało nie został kapłanem, a przechodził i przez takie chwile, gdy nie przejmował się absolutnie niczym, dołączając do band łupieżców, którym jego rozległa wiedza okazywała się nad wyraz przydatna. Nie mówiąc już o magii. Ale wszystkie te skrajne przeżycia sprawiały, że smok stawał się coraz doświadczony, bogaty w wiedzę oraz umiejętności, ale także i coraz bardziej pyszny oraz pewny siebie; działo się tak tym łatwiej, iż taka w końcu była smocza natura. Trwało to bardzo długo, aż w końcu stało się coś, co znacząco przyczyniło się do zmian zachodzących wewnątrz Dérigéntirha. Stało się bowiem, iż zupełnym przypadkiem, gdy gdy pomagał bandzie hien cmentarnych, nagle dostrzegł coś, co dogłębnie nim wstrząsnęło: grób Makragrima. Smok zabił swoich niedawnych towarzyszy, a sam złożył hołd swojemu przybranemu ojcu. Od tej pory powoli stawał się mniej porywczy, czując przy sobie widmo mądrego czarodzieja. Co nie oznacza, że od razu zmienił się w potulnego baranka, co to to nie. Każdego roku odwiedzał grób Makragrima, aż w roku dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym Ery Środka stało się coś, coś niepozornego patrząc na skutki, jakie przyniosło.
Tego roku bowiem spotkał przy grobie kogoś jeszcze – ciemnowłosą elfkę o lekko ciemnawej karnacjji, wpatrującą się ze smutkiem w wygrawerowane imię. Speszony Dérigéntirh krążył przez jakiś czas po cmentarzu, aż w końcu zdecydował się podejść i zapytać, czy nie znała czarodzieja za życia. Olbrzymie było jego zdziwienie, gdy elfka podała się za córkę Makragrima, przywiedziona tu przez jego ducha, który wciąż miał niepozałatwiane sprawy. Na odwzajemnione pytanie smok odpowiedział prawdą: że czarodziej był dla niego niczym ojciec. Speszyło to nieco elfkę, która nagle się zorientowała, że stoi przy niejako przybranym bracie. Ale szybko połączyła fakty i stwierdziła, że to najpewniej z nim Makragrim chciał się rozmówić. Dérigénitrhowi dokładnie to samo przyszło do głowy – cieszył się, że ma wcześniejsze doświadczenie z duchami. Zaproponował odnalezienie maga ducha, ale okazało się, że elfka zna się na tej dziedzinie, co zaskoczyło smoka, który, nieco zawstydzony, przyjrzał się jej aurze i odkrył, że śmierć jest aspektem bardzo bliskim dla dosyć niepozornej kobiety. Nie była tak potężna jak mag mieszkający w Górach Dasso, jednakże przywołanie ducha czarodzieja nie stanowiło dla niej problemu. Dérigéntirh odbył z Makragrimem długą rozmowę; w cztery oczy. Omawiane przez nich sprawy dotyczyły wszystkiego, co spotkało smoka od czasu ich ostatniego spotkania. Wymiana zdań była nadzwyczaj emocjonalna oraz wstrząsająca, zakończyła się dopiero bladym świtem. Zanim jednak czarodziej odszedł na wieczny spoczynek, smok zdążył go wypytać o elfkę. Potwierdził jej słowa: była jego prawdziwą córką, jednakże Makragrim nie chciał mówić o matce, twierdząc, „że to zamknięty rozdział” i „nie należy mącić wody”. Kiedy kobieta, której na imię było Leastafis powróciła, Dérigéntirh wypytał ją o to. Okazało się, że od wielu dziesięcioleci próbuje odnaleźć matkę, jednakże duch jej ojca i jej nie chce zdradzić tej tajemnicy, pomimo jej usilnych próśb. Smok postanowił, że pomoże jej to zrobić. Wkrótce wyruszyli na poszukiwania.
Tajemnica Dérigéntihra nie mogła długo nią pozostać – bowiem niektóre rzeczy, których potrzebowali, mógł zapewnić jedynie Sholihian. Elfka ze zdumieniem oraz fascynacją odkryła prawdziwą tożsamość swojego przybranego brata, a gdy usłyszała jego historię, niemalże nie mogła w to wszystko uwierzyć. Jednakże szybko przekonały ją pewne nawyki oraz sposoby myślenia smoka, które idealnie do tego wszystkiego pasowały. Powracając jednak do poszukiwań, w pierwszej kolejności udali się do dworku, należącego niegdyś do Makragrima. Należał teraz do rodziny szlacheckiej, w dodatku mało przyjaznej, dlatego też zmuszeni byli do wykradnięcia kilku rzeczy, w których Leastafis rozpoznała autentyczną własność jej ojca. Smok był pewien, że wśród nich musi znajdować się rzecz związana z jej matką. Jednocześnie poznał historię elfki: żyła w tym dworze wraz z Makragrimem odkąd pamiętała, dosyć wcześnie jak na elfkę, gdyż w dniu swoich dwudziestych urodzin opuściła ojczysty dom, by żyć tak, jak półczarodziej może; nigdy nie odwiedziła Zamku Czarodziejek, była samoukiem, ale szalenie utalentowanym, z ciągotami do dziedzin związanych ze śmiercią. Jeżeli zaś o śmierci była mowa... Dérigéntirh-Sholihian oraz Leastafis odwiedzili Maera oraz jego uroczą żonę. Smok potrzebował pomocy, aby skonstruować zaklęcie lokalizujące opierające się na aurze istoty – bowiem wszystkie inne próby, wyrocznie oraz magowie losu zawiedli. Przybyli do nekromanty w roku piątym Ery Alarańskiej, kiedy to cała rodzina szykowała się na wyprawę do Klasztoru Mrocznych Sekretów. Maer stwierdził, że nie może wziąć udział w jego eksperymencie, ale jego córka, urocza i energetyczna czarodziejka o imieniu Elaria stwierdziła, że chętnie to zrobi. Tak więc trójka czarodziejów, smok oraz elfka ruszyli na północ.
Był to pierwszy zjazd w życiu Leastafis, dlatego ze zdumieniem obserwowała zupełnie nieznany wcześniej świat. Początkowo czuła się nieswojo, ale w końcu Dérigénitrhowi udało się sprawić, że poczuła się nieco swobodniej. Smok-Sholihian odnalazł tam trójkę swoich przyjaciół, z których wszyscy zapragnęli uczestniczyć w eksperymencie, nie tylko z chęci pomocy, ale i odkrycia czegoś nowego. Tak więc Dérigénitrh, Leastafis, Elaria, Ashilon, Kravenia oraz Oxhari zamieszkali w Twierdzy Czarodziejów, przystępując do pracy. Część z nich podjęła się nawet nauczania młodych czarodziei, w tym i smok, którego wiedza oraz sposób przekazywania jej - tak żywy i pasjonujący – zachwycał adeptów sztuk magicznych. Niemal każdego wieczoru jednak całą szóstka się spotykała, pracując nad jednym, potężnym zaklęciem. Trwało to latami, także więc nie mogło to ciągle ich zajmować: nie byli bandą fanatycznych czarodziei, którzy sami zamknęli się w wieży, pragnąc za wszelką cenne pracować nad magią. Zdarzały się częste wypady, zwłaszcza Dérigénitrhowi oraz Leastafis, z których ten pierwszy zbytnio umiłował przygody, a ta druga potrzebowała czasem odpocząć od magicznego tłoku. W znaczący sposób wpłynęło do na poprawę ich relacji, niemal braterskich. Wkrótce jednak pojawił się pewien problem.
Okazało się bowiem, że Elaria jest niezłym ziółkiem i, choć młoda, zdecydowanie wiedziała, do czego chce dążyć. W końcu pomiędzy nią oraz smokiem nawiązał się romans, który nie był nazbyt poważny, jednak uświadomił mu coś innego. Oto bowiem odkąd tylko się o tym dowiedziała, Leastafis się nieco... zmieniła. Zaczęła zachowywać się zupełnie inaczej w stosunku do smoka, jakby z większym dystansem, który momentami diametralnie się zmieniał, a ilekroć widziała Elarię, traktowała ją z chłodną uprzejmością, za którą smok w końcu ze zdziwieniem odkrył... zazdrość. Uderzyło to go. Bowiem to, co ujrzał nie było jedynie przelotnym uczuciem bądź siostrzaną troską, stały za tym emocje, których smok nigdy nie ujrzał u nikogo w stosunku do niego. Nigdy wcześniej nie patrzył na elfkę w ten sposób z dwóch powodów; po pierwsze, pod niektórymi względami straszliwie przypomniała mu Kravenię, a smok nauczył się, że takich kobiet nie należy traktować tak, jak zwykł to robić. Po drugie, postrzegał ich relację jako przyjaźń typową dla rodzeństwa przez fakt, że zostali wychowani przez jednego człowieka. Ze zdumieniem jednak odkrył, że czuje podobnie; że to wszystko, co czuł ilekroć Leastafis była w pobliżu, to nie była braterska miłość, a taka znacznie, znacznie potężniejsza. Taka, której jeszcze nigdy nie odczuwał.
Natychmiast przerwał romans z czarodziejką, wyjaśniając jej, że kocha wszystko. Elaria domyśliła się, o kogo chodzi, ruszyła więc natychmiast do pokojów elfki. Szła tam z niecnymi planami, jednak gdy tylko ją ujrzała, obudziła się ludzka część jej natury. Gdy Leastafis powitała ją z krytą nienawiścią, czarodziejka spytała, czy będzie miała coś przeciwko, jeżeli się wprowadzi. Zbita z tropu elfka spytała, czy coś jest nie tak z pokojem Sholihiana, a Elaria wyjaśniła, że ich związek się skończył. Oczy Leastafis rozbłysły, ale udawała, że ją to nie poruszyło – świetnie jej by to wyszło gdyby nie fakt, że czarodziejka wszystkiego się domyśliła. Po usłyszeniu zgody opuściła więc pokój, z którego niedługo potem niemal wystrzeliła elfka, idąc prosto do Dérigénitrha. Gdy do niego weszła, starała się... sama właściwie nie wiedziała, co takiego chciała zrobić. Kierowała ją tam absurdalna siła, której sama nie rozumiała. Dopiero, gdy otworzyła drzwi i spojrzała na smoka, zastanowiła się, co chce właściwie powiedzieć. Ale on swoje już wiedział. Podszedł do niej, po czym ucałował, magią przenosząc ich do ogrodów Twierdzy, które elfka wprost uwielbiała. Gdy ich usta się rozdzieliły, spojrzeli na siebie, a obydwoje poczuli coś, czego jeszcze nigdy nie doświadczyli, pomimo tak wielu przeżytych lat. Niepotrzebne już były słowa, których nie potrafiła znaleźć Leastafis, nie potrzebny był sens, którego tak długo szukał Dérigéntirh.
Odtąd żyli ze sobą tak blisko, jak tylko było można – ich związek nie przypominał niczego, co każde z nich przedtem doświadczyło, może zza jednym wyjątkiem; podobne uczucia, podobny brak zmartwienia o tym, co przyniesie następny dzień, podobny brak kalkulowania oraz świadomości, że to wszystko wkrótce się skończy odczuwał smok jedynie wtedy, gdy przebywał z Salią – młody, nieświadomy jeszcze samego siebie, upojony miłością. Zarówno Dérigéntirh jak i Leastafis nadali Twierdzy zupełnie nowej atmosfery, ten, kto w tym okresie znalazł się na smoczych lekcjach mógł się uznawać za szczęściarza. Po pięciu latach wspólnego życia postanowili, że się ożenią. Jak na istoty długowieczne była to decyzja dosyć prędka, lecz każde z nich czuło, że to właśnie z drugim pragnie spędzić resztę życia. Ślubu udzielił im władca pobliskiego kraju, który przebywał w doskonałych relacjach z Twierdzą oraz bardzo chętnie przystanął na prośbę czarodziejów. Tak oto w oczach świata stali się mężem i żoną; patrząc powierzchownie związek elfki półczarodziejki oraz czarodzieja nie był niczym dziwnym, tylko ich dwójka zdawała sobie sprawę, jak niezwykłym jest. Na miesiąc miodowy Dérigéntirh zabrał Leastarfis w wielką podróż po Alaranii na swoim grzebiecie, zaś kolejne lata mijały im cudownie, gdyż nie doświadczali typowych dla ludzi zmian związanych ze staniem się małżeństwem, a wciąż kochali się miłością pełną pasji, którą codzienność jedynie przekuwała na jeszcze solidniejszą.
Przez ten czas nie zaprzestali rzecz jasna także podróży oraz poszukiwań przygód; niezwykle potężne małżeństwo zapuszczało się w przeróżne rejony kontynentu, często nawet pomagając ludziom. Beztroska Niszara zdała się zniknąć, gdyż troska o Leastafis sprawiała, że troszczył się o cały świat. Szczególnie ważnym epizodem była walka z pewnym nekromantą, który pracował nad zaklęciem, umożliwiającym zmasowaną przemianę w nieumarłych. Z jego pomocą miał zamiar wybijać kolejne wioski, aż stworzy armię na tyle wielką, że będzie w stanie pomaszerować na jedną ze stolic. Smok oraz elfka zakończyli to szaleństwo, choć ta przy tym o mało nie zginęła. Ratując ją, Dérigéntirh wspiął się na wyżyny swych zdolności posługiwania się magią życia, a i tak ledwo się to udało. Sprawiło to, że stał się o wiele bardziej troskliwy. Przez pewien, przygnębiający czas zastanawiali się nawet, czy nie stali się za starzy na to wszystko. Smok jednak podjął się innego zadania. Wykorzystał ciało nekromanty, a raczej szczególnie nasączone magią jego elementy, aby stworzyć kostur, specjalnie dla swej żony. Ów jeszcze bardziej wzmacniał jej magię śmierci, czyniąc z nią znacznie bardziej niebezpieczną istotę. Prędko się okazało, że na tyle potężną, by nie musieć się więcej obawiać powtórzenia się podobnego scenariusza. Dlatego też nadal pozostali dwójką niepokornych duchów, które najcenniejsze, co miały, to siebie nawzajem.
Tak mijały kolejne lata, aż w końcu zaklęcie lokalizacyjne zostało dopracowane do ostatnich szczegółów. Jego użycie stało się możliwe dzięki naszyjnikowi, który Makragrim podarował kiedyś swej wybrance – energia tego uczucia była wyczuwalna w aurze przedmiotu. Zaklęcie podało miejsce przebywania matki Leastafis; okazało się, że jest to Pustynia Nanher, w dodatku położone w głębi, bardzo niegościnne jej obszary. Pewna wahania elfka wyruszyła wraz z mężem w tamte strony. Prowadzeni przez pustynnego elfa, dotarli do prastarej świątyni, które wskazywało zaklęcie. Kiedy tylko się do niej zbliżyli, z piasku zaczęli wyłaniać się nieumarli w olbrzymiej ilości. Próbowali walczyć, jednakże ich liczba okazała się przytłaczająca. Dérigéntirh został zmuszony do przybrania swej prawdziwej postaci, w której to był znacznie bardziej niszczycielski; jego ogon rozbijał na kawałki kolejne szkielety, jego ogień zamieniał je w pył. Jednakże kilka sekund po jego przemianie, nieumarli nagle się zatrzymali, a zza ich pleców dobył się głos, twierdzący, że starczy tego. Obrócili się i ujrzeli pustynną elfkę, w której smok wyczuł niezwykłą potęgę śmierci. Ta zwróciła się do Dérigéntirha, zaskoczona jego przemianą oraz oferującą ocalenie tak zwanego życia za pozwolenie na eksperymentowanie na sobie. Zupełnie zignorowała Leastafis, która w pewnym momencie odezwała się: „mamo?”. Potężna nekromantka zamrugała, po czym spojrzała na nią. Armia nieumarłych nagle rozpadła się na kawałki, kiedy ich władczyni wpatrywała się z niedowierzaniem w córkę. Odbyło się bez przytulania i innych czułości, ale elfka przedstawiła się jako Nefalatos i zaprosiła do środka. Tam zastali niemałą liczbę pustynnych elfów, patrzących z niepokojem na przybyszy; Dérigéntirh powrócił do swej ludzkiej postaci, jednakże wszyscy zdawali sobie sprawę, kim jest; smocze ryki były aż nadto głośne.
Okazało się, że jest to ojczyste plemię Nefalatos, które to czciło ponad wszystko boga zwanego Śmierć, a którego to kobieta stała się przywódczynią dobre kilkaset lat temu. Od tego czasu przebywali tutaj, doskonaląc swą wiarę oraz umiejętność posługiwania się magią śmierci, z których to matka Leastafis była najpotężniejszą, a jednocześnie najwierniejszą, uznawaną za główną kapłankę oraz tą, która rozmawia z ich bogiem. Wyjaśniło się, skąd u jej córki wziął się tak wielki talent do owej dziedziny; Makragrim okazał się mieć na tyle miękkie serce, że postanowił rozwinąć go, chcąc być uczciwy względem matki dziecka. Ta była z tego dumna. Szczególnie zainteresowało ją jej berło. Kiedy dowiedziała się, kto je stworzył jej uwaga powróciła do smoka. Szybko nie trwało, kiedy rozgryzła to, kim jest dla Leastafis. Z początku Dérigéntirh obawiał się, że będzie to dla niej stanowiło wielki problem, lecz ta powiedziała do córki, że jest niezłym ziółkiem, skoro zdobyła własnego smoka, jednak zaniepokoiła ją kwestia dzieci. To wywołało zmieszanie u młodego dosyć małżeństwa, które nigdy wcześniej nie rozważało tego, dosyć bolesnego jakby nie patrzeć tematu. Nefalatos jednakże nie naciskała, zmiana sytuacji była dla niej zaskakująca. Kiedyś oddała córkę w ręce czarodzieja, jednak teraz, patrząc na to, co z niej wyrosło, poczuła dumę. I pewną specyficzną miłość.
Pozostali świątyni prawie pół roku – przez ten czas bowiem Leastafis uczyła się nieznanych światu technik magii śmierci, zaś smok pożytkował ten czas ucząc się świątynnego rygoru oraz tworząc niewielki ogródek w środku pustyni, utrzymywany przy życiu jedynie dzięki magii życia, oraz polując; jedynie dzięki temu zdołał się wyżywić. W końcu jednak małżeństwo zgodnie stwierdziło, że czas opuścić Nanher. Jednakże nieoczekiwanie Nefalatos podjęła decyzję, że wyrusza z nimi. Spotkanie z córką nadało jej życiu nowego sensu. Miała zamiar zdobyć dobrą pozycję oraz majątek, aby następnie móc dumnie czuwać nad swoją córką oraz zięciem. Dérigéntirh przyjął tę obietnicę z pewnym niepokojem, jednakże Leastafis była zachwycona. Rozstali się na granicy pustyni, a kobieta zapewniła ich, że przy ich następnym spotkaniu będzie już miała tytuł szlachecki oraz własną siedzibę. Jakoś nie mieli wątpliwości, że tak się stanie.
Powrócili do Twierdzy Czarodziejów, przekazując wieści. Jednakże nie zostali tam długo; podniebnie jak Elaria postanowili wyruszyć w świat, by cieszyć się życiem, jakie przystało dla prawdziwego czarodzieja: ciągłą podróżą oraz pogonią za wiedzą. A następne dziesięciolecia miały przynieść niesamowite obiekty do badań. Albowiem zaledwie po kilkudziesięciu latach doszło do odkrycia Wędrówki Dusz; sprawy, która szybko zafascynowała małżeństwo, które w swoim życiu miało olbrzymie ilości kontaktów z wszelkimi duszami, a szczególnie Leastafis, która to sprawa stała się jej konikiem. Odtąd ich wędrówka wyznaczona była przez miejsca większych obecności zmiennokształtnych, jak i oznajmiania przełomów w badań nad nimi; kilka z nich ogłosiła nawet elfka. W ciągu trzydziestu kolejnych lat stała się prawdziwą specjalistką w tej dziedzinie, wybuchając wiedzą o wilkołakach, kotołakach, smokołakach kiedy tylko ktoś o nich chociażby wspomniał. W końcu stało się jednak i coś, co zdobyło i smoczą duszę.
Odkrycie Mglistych Bagien z początku zostało przyjęte przez Dérigéntirha z rezerwą, jednak im więcej się o nich dowiadywał, tym bardziej go zaciekawiały. Było to albowiem miejsce nadzwyczaj niegościnne, na tyle, że nawet on sam musiał się obawiać wkroczenia doń. Przyjął to jako wyzwanie. Kiedyś zaś wkroczył do środka.... w ciągu kilku godzin kompletnie zafascynowało go to miejsce, pełne tajemnic, zupełnie nowych oraz kuszących, jakby kpiących sobie z tak potężnej istoty. Dlatego też odtąd poświęcił się badaniu ich, a jako, że spędzał tam wiele lat, dlatego wkrótce wraz z elfką osiedlili się w Maurii, która w tamtych czasach była znacznie żywszym miastem, niż jest obecnie. Dzięki złotu zgromadzonemu przez smoka byli w stanie żyć dokładnie na takim poziomie, jaki sobie zapragnęli. Zdecydowali się na utrzymywanie majątku na poziomu średniej arystokracji; zapewniało im to odpowiednie zalety, zarówno finansowe jak i wizerunkowe, a nie zawracało na nich takiej uwagi oraz zmartwień, co życie magnackie. Tak więc zaczęli żyć w niewielkim dworku, aktywnie uczestnicząc w życiu miasta, zajmując się badaniami nad zmiennokształtnymi oraz mokradłami, nareszcie przywiązani do jednego miejsca. Nie oznaczało to jednak, że skończyły się wędrówki oraz przygody.
Pewnego dnia do głowy smoka wpadła bowiem szalona myśl, która niesamowicie spodobała się jego żonie. Postanowili bowiem zaakcentować kwitnięcie ich miłości, znacznie już jednakże dojrzałej, na każdy możliwy sposób. Poetycki Dérigéntirh zaproponował bowiem wzięcie ślubu. A właściwie to całej masy. Znał doskonale zwyczaje w niemal każdym zakątku kontynentu, w tym kilkanaście odpowiednio różnych ceremonii zaślubin. W ciągu kolejnych dziesięcioleci małżeństwo zaliczyło niemal wszystkie z nich, co jeszcze bardziej zacisnęło ich więzi. Jeszcze bardziej pewne zdarzenie, które odbyło się pod sam koniec drugiego wieku Ery Alarańskiej. Przypadkiem się zdarzyło, że Dérigéntirh, przechadzając się po Maurii, dostrzegł małego, może dziesięcioletniego elfa, żebrzącego na ulicy. Tknęło go w przeczucie i po odczytaniu aury okazało się, że jest smokołakiem. Mężczyzna zdecydował się zabrać go do ich domu, aby go nakarmić, a przy okazji pokazać żonie, o której był pewien, że zechce go przyjąć jako obiekt badań, co powinno tak czy siak poprawić jego stan. Szybko jednak okazało się, że malec ma niezły temperament, przysparzając im niezłą ilość kłopotów oraz zadziwiając swoją zaradnością. Kiedy w końcu elfka skończyła badania, przedstawiła mężowi swoją opinię; stwierdziła, że chce małego zaadoptować. Dérigéntirh był zdumiony pomysłem, ale zgodził się na to, gdyż zdołał polubić chłopca. Ten z niedowierzaniem dowiedział się, że ma nowy dom. Dosłownie. Początkowo wciąż kradł srebro, obawiając się, że w każdej chwili może zostać wyrzucony, jednak po kilku miesiącach przekonał się, że naprawdę stał się ich synem. Uczyniło to ich niezwykłą rodzinę jeszcze bardziej niezwykłą. I o wiele bardziej godną miana rodziny.
Mały smokołak o imieniu Haerfix szybko stał się oczkiem w głowie małżeństwa. Jako, że byli obdarzeni zbliżonymi mu charakterami, całkiem łatwo było im go zrozumieć, a olbrzymie ilości życiowego doświadczenia sprawiały, że wpajanie mu kolejnych lekcji przychodziło im nadzwyczaj płynnie. Dlatego szybko oduczyli go ulicznych nawyków, i, choć mistrzem etykiety się nie stał, mógł z nimi chodzić na oficjalne przyjęcia. Miał w sobie pewien talent magiczny, choć nieporównywalny do tego swoich przybranych rodziców, jednakże zdołał nauczyć się kilku sztuczek. O wiele bardziej interesowała go walka bronią, Dérigéntirh znalazł mu najlepszego nauczyciela w całym regionie, płacąc prawdziwymi diamentami ze swojego leża; na małego nie miał zamiaru oszczędzać. Jednocześnie nie było to tak, że rodzice zajęci swoimi sprawami kupowali swojemu synowi własne zastępstwo, jak to czyni wielu bogaczy. Wszystko to dzięki temu, że nie musieli pracować; ponad tysiąc lat wędrówki zapewniło każdemu z nim niezły majątek, choć smoczy był nieporównywalnie większy. Dlatego też zawsze znajdowali czas dla Hearfixa, nawiązując z nim niesamowicie silne więzi. Często zabierali go z sobą na rozliczne wyprawy, każde dzieliło się swoimi pasjami, jednocześnie przykładając wiele uwagi do tego, co interesowało smokołaka. Ten natomiast miał duszę awanturnika, kiedy więc dostatecznie dorósł, wraz ze smokiem zaczął wyprawiać się w przeróżne rejony Alaranii. Prawdę o swoich rodzicach poznał, gdy osiągnął piętnaście lat – wówczas ci stwierdzili, że jest dostatecznie duży, aby to zrozumieć. Początkowo nie mógł w to uwierzyć, jednakże szybko zademonstrowano mu dowody. Jednocześnie poczuł niesamowite szczęście, ale i smutek, gdyż zawsze uważał, że możliwość przemiany w niewielkiego smoka czyni go niezwykle wyjątkowym. Po pierwszej kolejnej przygodzie jednak stwierdził, że ojciec smok to najlepsza rzecz, jaka może się zdarzyć.
Nie byłoby więc przesadą stwierdzić, że byli wówczas rodziną doskonałą, słuchając to odnosi się niemal wrażenie, że prawda nie może być tak piękna. I jest w tym nieco racji. Bowiem dla istot długowiecznych, które tak dużo w dodatku przeżyły, czas płynie nieco inaczej i bycie idealną rodziną przez dziesiątki nawet lat nie jest aż tak trudne, jak dla ludzi. Jednak i to musi się kiedyś skończyć. A coś zaczęło się psuć już niedługo, po niecałe dwa lata po tym, jak smokołak dowiedział się o naturze swych rodziców. Zdarzyło się bowiem coś, czego szczerze nikt się nie spodziewał. Otóż Nefalatos wprowadziła się do miasta, kupując jeden z największych dworów, pod dumnym szlacheckim nazwiskiem i mężem, dosyć podejrzanym mrocznym elfie, który jednak był wyraźnie zdominowany przez kobietę. Dérigéntirh przekonał się o tym wszystkim w dosyć bolesny sposób; jego teściowa bowiem zdecydowała odwiedzić ich dom. Leastafis nie było wówczas, tego dnia miała wrócić z wyjazdu badawczego, dlatego też potężna nekromantka zastała jedynie zięcia oraz jego przybranego syna. Smok czuł się bardzo nieswojo, przyjmując Nefalatos, która zachwyciła się smokołakiem. Jej mąż natomiast za ten czas postanowił zwiedzić budynek. Z jakichś powodów Dérigéntirh czuł do niego straszliwą nieufność, a myśl, że ten osobnik chodzi sobie bo jego domu sprawiała, że swędziła go skóra. Wkrótce jednak pojawiła się Leastafis, którą przywitał jak zbawczyni. Była zaskoczona oraz uradowana obecnością matki, rozmawiały długo i obiecała, że niedługo ją odwiedzi. Od tamtego dnia wiele się zmieniło.
Przede wszystkim okazało się, że Nefalatos jest nadzwyczaj... przebojową kobietą. W ciągu kilku dni wskoczyła w głęboką wodę polityki wewnętrznej Maurii, a po kilku następnych okazało się, że doskonale umie pływać. Leastafis była zafascynowana matką, która w dosyć szybki sposób stała się istotną personą w mieście, a oprócz tego kontynuowała jej lekcje w magii śmierci. Natomiast smok miał nieco mniej entuzjastyczne spojrzenie na teściową. Przede wszystkim ta traktowała go nadzwyczaj przedmiotowo, czego jego żona zdawała się nie dostrzegać. Dérigéntirh podejrzewał, że jeżeli zwróciłby na to uwagę samej Nefalatos, ta spytałaby córkę, czy jej smokowi nie przydałoby się nieco treningu. Oprócz tego jednak obawiał się jej wpływu na Leastafis, patrząc na to, jak bezwzględnie poruszała się w polityce. Ano właśnie, i jeszcze to. Sam fakt, że zajmowała się głównie materią tak mało szlachetną sprawiał, że Dérigéntirh nie był w stanie jej zaufać. Jego przeczucie podpowiadało mu, że wszystko to, co się wokół niego dzieje prowadzi do czegoś naprawdę złego. Jednakże z trudnością przyszłoby mu poradzenie coś temu; było to jedynie przeczucie, a realnie miał żonę oraz syna, których obecność, tak wspaniała, teraz objawiała się jako poważne ograniczenie jego możliwości. Strach przed ich utratą zbytnio wiązał mu ręce. Aż nadeszło to, co musiało nadjeść.
Smok, który przestał regularnie bywać na wszelkiego rodzaju przyjęciach oraz interesować się życiem publicznym miasta, przegapił wiele oznak nadchodzącego nieszczęścia. W Maurii bowiem zaczęło pojawiać się coraz więcej podejrzanych indywiduów, zarówno na ulicach, jak i na dworach. Dérigéntirh, który coraz więcej czasu spędzał na badaniu Mglistych Bagien bądź na wspólnych podróżach wraz z synem. A tymczasem miasto powoli zostawało zaludniane przez kolejnych nekromantów. Smoka uderzyło to pewnego dnia, gdy przechodząc po ulicy dostrzegł leżącego w bocznym zaułku mężczyznę, całego we krwi. Ruszył w jego stronę, aby mu pomóc, lecz wtedy znikąd pojawiła się zakapturzona postać i dobiła go, po czym uniosła martwe ciało na nogi. Stojący w oddali Dérigéntirh ze zdumieniem spoglądał na nekromantę, który dokonywał swojej sztuki w biały dzień. Wtedy to rozejrzał się, po raz pierwszy od dawna przyglądając się ulicom w świecie aur. I dosłyszał mnóstwo agonalnych jęków. Zaniepokojony powrócił do domu, po czym porozmawiał z Leastafis. Ta stwierdziła, że nie ma przecie powodu do obaw, w końcu naturalne było, że ludność miasta zaczynała się zmieniać. Kiedy jej mąż próbował zasugerować, że może to nie być zbyt dobra zmiana, doszło mierzy nimi do kłótni. Bardzo poważnej. Chyba pierwszej takiej. Wówczas smok zrozumiał, że zdecydowanie pozwalał jej zbyt długo przebywać z jej matką. Gorączkowo poszukiwał rozwiązań tej sytuacji, w której już widział zagrożenie czyhające na wszystko. W ciągu kolejnych lat zabierał całą rodzinę na rozmaite wyprawy, jednakże przepaść dzieląca małżonków powiększała się niepowstrzymanie, choć żadne z nich nie mogło zrozumieć, skąd właściwie się wzięła. Gdy sytuacja w Maurii stała się naprawdę napięta, Dérigénitrh podał się wydostania ich syna jak najdalej od tego miejsca, co spotkało się z ostrą reakcją elfki. Ostatecznie nie udało mu się to, oprócz tego przestał być mile widziany w ich domu. To wstrząsnęło nim dogłębnie. Nie tak jednak, jak to, co ujrzał kilka dni później, gdy przechodził ulicami. Zaczęły się bowiem prawdziwie czasy przejmowania władzy przez nieumarłych, nie tylko w dworach i pałacach, lecz także na ulicy. Smok w tych dniach dostrzegł wiele obrazów okrucieństwa, lecz kroplą, która przelała czarę był widok ożywionego smokołaka, zawieszonego przed jedną z karczm, męczącego się jeszcze po śmierci. Przez pierwsze kilka sekund był przekonany, że jest to jego syn.
Skierował się do swego niedawnego domu, lecz to, co zastał w środku doprowadziło go do prawdziwej furii. W jego salonie bowiem znajdowało się kilkanaście odzianych w czerń postaci, z których w jednej rozpoznał swoją teściową, zgromadzonych w krąg i oddających się rytuałowi. Dzięki lekcjom Maera oraz swojej żony doskonale zdawał się sprawy, czego dotyczył; była to ceremonia przemiany w lisza, bardzo potężna jej wersja, skoro brało w niej udział tak wiele osób. Z wściekłości dobył miecza z cząstką duszy swego brata i zbliżył się, gotów powysiekać wszystkich, jednakże wtedy dostrzegł, kto znajduje się w centrum; Leastafis, dzierżąca pewnie stworzony przez jego kostur, na którym ogniskowała się cała moc obecnych, a co za tym szło – na niej. Wszedł do środka kręgu, czując na sobie wściekły wzrok teściowej, która nie mogła w tej chwili przerwać i cokolwiek zrobić, po czym zbliżył się od niej z niedowierzaniem, spoglądając w jej oczy. Ta odwzajemniła spojrzenie, lecz smok nie dostrzegł w nich nic. Pustkę śmierci. W tej chwili wszystkie emocje, które powstrzymywał przed ostatnie lata, wezbrały w nim, uwolnione przez tak przerażający go widok. Zrobił coś, o co nigdy wcześniej by siebie nie podejrzewał. Z wściekłością wbił miecz prosto w klatkę piersiową swojej żony.
Gdy ta upadła wraz z berłem, Dérigéntirh wypuścił z rąk rękojeść, nie wierząc w to, co się stało. Wpatrywał się w śmiertelnie ranną Leastafis w kompletnym szoku. Dopiero po chwili udało mu się zmusić umysł do zabrania go stamtąd. Przeniósł się do pokoju syna, w którym został zamknięty pod strażą nieumarłych. Zabrał go ze sobą, największym wysiłkiem powstrzymując łzy, które wzbierały w nim potokiem. Dopiero, gdy znaleźli się daleko poza miastem, padł na ziemię i popadł w straszliwy szloch, który przeraził Haerfixa. Trwał on długo, aż w końcu Dérigéntirh bez słowa przemienił się w smoka, po czym wzbił się w powietrze. Smokołak także to zrobił, podążając za przybranym ojcem, który celowo leciał wolno, aby ten mógł nadążyć, wciąż gubiąc przy tym łzy. Wierzył, że utracił Leastafis na zawsze, że tak naprawdę już to dawno się to stało, ale przez cały ten czas mógł coś zrobić, aby to odwrócić. A teraz... czuł w sercu pustkę, jakiej jeszcze nigdy nie doznał. Jednakże nie wiedział, jaka była prawda. Leastafis bowiem powstała, nie jako lich, lecz jako coś więcej. Wyciągnęła z klatki piersiowej najbardziej zwyczajny już miecz, który następnie rzuciła na ziemię. Oparła się o berło i powoli wstała, orientując się, że coś się zmieniło. Otarła się o śmierć, podążając na samej krawędzi życia i nieżycia, podążając za istotą, w której rozpoznała... brata Dérigéntirha. Ów smok, którego fragment jestestwa ukryty był w mieczu, połączył się w znacznym stopniu z nowo powstałą liszką, co w trakcie przeprowadzania tak potężnego rytuału nie mogło obyć się bez konsekwencji. Podobnie jak fakt, że ta o mało nie zginęła, choć właściwie była już martwa. Wszystko to sprawiło, że przybrała część smoczych cech; jej nowe ciało stało się wytrzymalsze w porównaniu do innych lichów, jej samej także niezwykle wyostrzyła się pamięć. Natomiast obecność śmierci w najbardziej namacalnej formie, jaką można sobie wyobrazić zaowocowała znaczniejszym wzrostem jej mocy związanych z tą dziedziną. Jednak to, co najbardziej odczuła... Dérigéntirh złamał jej serce. Dosłownie i w przenośni. Uniosła dłoń i dotknęła rany głębokiej rany w klatce piersiowej, wiedząc, że nigdy się nie zagoi. Wypełnił ją bezbrzeżny smutek, porównywalny do tego, który odczuwał smok. Nekromantów, którzy nadbiegli, by udzielić im pomocy, podzieliła się darem śmierci. Wszyscy padli nieżywi na ziemię. Pozostała jedynie jej matka, która przyglądała jej się w zadumie. Podeszła w końcu i wyszeptała kilka słów niemal płaczącej córce.
Tymczasem Dérigéntirh wraz z Hearfixem lecieli tam, gdzie poniósł ich wiatr oraz żal smoka. W końcu dotarli do jego pieczary w Górach Dasso. Smokołak ze zdumieniem oglądał wielki skarb, nie będąc w tym miejscu nigdy wcześniej. Dérigéntirh powiedział, że Hearfix może wziąć co tylko zechce, a następnie ruszyć w świat, by zacząć prawdziwie żyć. Smokołak starał się wypytać, co się właściwie stało, ale przybrany ojciec udzielał mu niepełnych odpowiedzi; przekazał mu jedno: ich rodzina już dłużej nie mogła istnieć, tak jak Hearfix nie mógł nigdy, przenigdy powrócić do Maurii. Smokołak nigdy nie widział Dérigéntirha w takim stanie, jego powaga oraz przerażenie sprawiały, że jedynie po kilku słowach sprzeciwu w końcu zrozumiał, że niczego więcej się nie dowie i postanowił zrobić tak, jak mu polecono. Pożegnał się ze smokiem, po czym odleciał z kosztownościami, by móc dzięki nim odwrócić losy wielu ludzi. A co zrobił Dérigéntirh. Pierwszy raz w swoim życiu położył się na górze złota, pragnąc zapomnieć wszystkiego, co się stało, pragnąc umrzeć tutaj i stać się częścią tego skarbu. I prawie mu się to udało. Pogrążony w depresji smok nie wychodził z jaskini, a brak jakiegokolwiek jedzenia powoli odciskał na nim swoje znamiona. Jednakże istoty takie jak on nie umierają tak łatwo, dlatego miesiącami cierpiał, powoli odchodząc od zmysłów. I wszystko skończyłoby się dla smoka tragicznie, gdyby nie interwencja jednej osoby. Jego matki.
Pewnego dnia Dérigéntirh, zwijając się z bólu psychicznego oraz fizycznego i rozsypując na wszystkie strony fortunę wartą małe królestwo, nagle pojawiła się biała smoczyca. Nie była wściekła, jak się spodziewał smok, ale obdarzyła go niezwykłą troską. Dopiero jej Dérigéntirh mógł wypowiedzieć pełnię swojego cierpienia i wypłakać się, wiedząc, że jest ktoś, kto otrze jego łzy. Długo tak tkwili, a obecność tak bliskiej osoby podniosła smoka na duchu. W końcu powstał i zostawił smoczycę, wyruszając na polowanie. Kiedy nareszcie się pożywił i powróciła mu część sił, mógł na powrót logicznie myśleć. Powrócił do jaskini, ale nie zastał tam nikogo. Naszła go myśl, czy duch rzeczywiście był tutaj, czy był to tylko wytwór jego powoli konającego umysłu. Tak czy owak, Dérigéntirh zaczął zastanawiać się, co ma teraz począć. Kilka lat żył tak, pogrążony w myślach, mnóstwo czasu poświęcając na polowanie oraz inne działania, nieraz dosyć skrajne dla jego organizmu, byle tylko fizyczna aktywność zagłuszyła tęsknotę, jaką czuł. Nie działało to nazbyt skutecznie, ale nieco łagodziło ból.
Pewnego dnia zdarzyło się, że nagle, gdy szybował, w jego skrzydło trafiła strzała, która z zaskakującą skutecznością zagłębiła się w jego ciele, ściągając go na ziemię. Smok wylądował twardo, a zanim podniósł się na równe nogi, na jego cielsko wskoczyła niewielka istota, zagłębiając ostrze w szyi. Dérigéntirh zdołał uleczyć jednak ranę, po czym zrzucić z siebie przeciwnika, którym okazała się być elfka o zaskakującej odwadze. Rozpoczęła się walka, którą smok bez wątpienia by przegrał, gdyby nie magia. Napastniczka była świetnie wyszkolona, a on sam był najprawdopodobniej najbardziej niezdarnym smokiem w Alaranii – przez fakt, że tak krótką część życia spędził w tym ciele. W końcu jednak zdołał rozbroić elfkę i przyszpilić ją łapą do ziemi. Wtedy jednak, gdy otwierał paszczę, zauważył coś. Przyjrzał jej się lepiej, drżącej i spoglądającej na niego z całym wachlarzem potężnych emocji, i spytał ją o imię. Wtedy Mishariel odpowiedziała, a Dérigéntirh zamarł. Spotkanie z dawną przyjaciółką, tak bardzo dawną sprawiło, że spojrzał na pewne rzeczy z nowej perspektywy. Zadziwiło go, jak bardzo blisko był tego, aby elfkę rozerwać na strzępy. Skłoniło go to do prawdziwych przemyśleń nad wszystkim, co właściwie czynił. Ale to musiało nieco poczekać. Póki co zdjął łapę, po czym oddalił się, wyrażając nadzieję, że kiedyś uda jej się zdobyć to upragnione trofeum. Mishariel wpatrywała się w niego ze zdziwieniem, gdy znikał pomiędzy skałami.
Smok wylizał rany, po czym wyruszył ku Twierdzy Czarodziejów, mając nadzieję, że zastanie tam znajomą twarz. W skórze Sholihiana spotkał Ashilona oraz Kravenię, którzy zostali nauczycielami młodych czarodziejów. Ze zdumieniem przyjęli jego pojawienie się, ale przyjęli jak starego przyjaciela. Dérigéntirh jednak nie był skory do opowiadania o swoich dziejach, rozmawiali o wielu sprawach egzystencjalnych, smok zadawał mnóstwo filozoficznych pytań. W pewnym momencie Kravenię porwały obowiązki, a smok został sam z jakże przyjacielskim czarodziejem. W trakcie rozmowy w końcu zdecydował się powiedzieć prawdę. Opowiedział Ashilonowi całą swoją historię, a ten wysłuchiwał tego w zdumieniu. Kiedy smok skończył mówić, zapadło długie milczenie, po którym czarodziej zadał jedno pytanie: co teraz? Dérigéntirh nie wiedział, jak na nie odpowiedzieć. W końcu stwierdził, że chce odzyskać spokój. Ashilon zamyślił się, po czym zaproponował mu, aby zamieszkał w zagajniku Czarodziei Opiekunów. Smok przyjął te słowa w bezbrzeżnym zdumieniu, jednakże poczuł gdzieś w duszy, że to prawidłowe rozwiązanie. Sposób życia Opiekunów... był wszystkim, w co chciałby się zmienić. A w niektórych aspektach nawet bardziej. Chciał osiągnąć harmonię z samym sobą oraz światem. Dlatego podziękował Ashilonowi, który zdradził mu położenie jego ojczystego zagajnika. Smok pozostał jeszcze kilka dni, a ostatniego do jego tymczasowego pokoju przyszła Kravenia, która odbyła z nim dłuższą rozmowę. Ashilon starał się ukrywać przed nim, że wie coś szczególnego, ale zaradna i bystra czarodziejka szybko wyciągnęła z niego całą prawdę. Dlatego też przyszła teraz, zszokowana wieloma fragmentami jego historii, szczególnie ostatnimi zdarzeniami, jednak także tym, że chcę zacząć nowe życie na wzór Opiekunów. Dla czarodzieja było to coś porównywalne do pójścia do zakonu dla ludzi. Szczególnie, że smocza natura kochała wolność, a Dérigénitrh był niepokorny nawet za czasów, gdy widział siebie jako czarodzieja. Jednakże smok stwierdził, że musi odpokutować za swoje czyny. Że zbyt wiele osób zabił i zbyt wielu zniszczył życie; cokolwiek byłoby gorsze. Dérigéntirh odniósł dziwne wrażenie, że czarodziejka rozumie go doskonale, zawsze łatwo jej przychodziło odczytywanie myśli oraz ludzi w ten niemagiczny, ale może i wspanialszy sposób. Ucałował ją w czoło na pożegnanie, a czarodziejka zrozumiała, jak bardzo smok został złamany.
Udał się w miejsce wskazane przez przyjaciela. Czarodzieje Opiekunowie z przyjaźnią przyjęli gościa, jednakże jego prośba wywołała w ich społeczności falę niepokoju, szczególnie, że wyjawił swą prawdziwą naturę. Wiedziano, że smoki potrafią być nadzwyczaj impulsywne, pomimo całego swojego intelektu. Postanowiono, że zwołana zostanie rada, która zadecyduje o tym, czy Dérigéntirh zostanie przyjęty do ich społeczności. Rada trwała całą nocą, lecz przerwana została wieściami, jakoby obok śpiącego wówczas smoka rozkwitło życie. Tak istotnie się stało – wokół śpiącej sylwetki pełno było kwiatów, niewielkich, lecz zdecydowanie zbyt wielkich drzewek, a pojawiło się i mnóstwo niewielkich zwierząt, nieobawiających się wcale obecności tak groźnego drapieżnika, którego niewątpliwie w nim wyczuwały. Dla Opiekunów był to dostateczny znak. Do dziś smok się zastanawia, czy rzeczywiście była to interwencja samej Natury, czy też może to jego umysł, pod wpływem olbrzymiej nadziei oraz strachu przed odrzuceniem, którym zadręczał się przed zaśnięciem, spowodowały, że jego własna magia pomogła mu.
Jakakolwiek nie byłaby prawda, Dérigéntirh został przyjęty do wspólnoty i rozpoczął nowe życie, stając się w uczniem. Co prawda nigdy nie był traktowany na równi z innymi, znacznie młodszymi oraz obdarzanymi mniejszą wiedzą i doświadczeniem, jednakże o wiele bliżej było mu im, niźli pełnoprawnego Opiekuna, którym tak naprawdę nigdy nie mógłby zostać. Smok jednakże nie oszukiwał siebie myślą, że mógłby przejść rytuał, a tym samym stać się jednym z nich. Ale tak naprawdę nie miał nawet takiego zamiaru.
Kolejne lata, dziesiątki lat upływały, a Dérigéntirh żył w zagajniku, powoli odzyskując równowagę w swojej duszy, która jednak nigdy już nie miała wyglądać tak, jak kiedyś. Życie poświęcone naturze bowiem uspokoiło smoka, który zawsze był ognistym duchem. Nabrał znacznej ilości pokory, którą zasiała w nim śmierć jego ukochanej, a życie Opiekuna zapewniło jej wodę, żyzną ziemię oraz słońce. Wyrosła tak potężnie, że Dérigénitrh postanowił diametralnie się zmienić. Przede wszystkim przysiągł, że nigdy więcej nikogo nie zabije. Utrzymał to w sekrecie, wiedząc, że zaniepokoiłoby to Opiekunów, dla których najważniejsza była równowaga, zaś najdoskonalszy drapieżnik w naturze, deklarujący pacyfizm zdecydowanie ją zaburza. W oczach smoka jednak wprost przeciwnie – podczas swego długiego życia przelał mnóstwo krwi, miał zamiar teraz to wszystko naprawić. Oprócz tego obiecał sobie, że będzie się starał nikomu nie wyrządzić krzywdy, a jedynie pomagać; nie ślubował, gdyż wiedział, że czekają go jeszcze zapewne tysiące lat, a wciągu nich kiedyś, najpewniej prędzej niż później, zostanie zmuszony do ich złamania, może nawet jedynie przez przypadek. Wraz z rozwojem samego siebie, rozwijał także i magię życia, którą to w ciągu kolejnych dwóch stuleci przebywania wśród opiekunów, przerywanych jedynie dwoma wyprawami na zjazd czarodziei, zdołał opanować do mistrzostwa. Stało się także coś innego; magia życia oraz harmonii wszechobecna w zagajniku zadziałała na pewien aspekt, którym smok nigdy nie zamierzał się zajmować. Albowiem na przestrzeni dziesiątek lat esencja artefaktu zmieniającego aurę, ukryta w jego szpiku kostnym, zaczęła znikać, aż nie zostało po niej śladu. Smok wiedział, że nieraz jeszcze będzie potrzebować wcielić się w kogoś zupełnie innego, dlatego stworzył niewielki pierścień, który splótł z trawy i łodyg kwiatów, a następnie dzięki magii struktury umocnił go; wytrzymały niczym żelazo przedmiot następnie poddał magicznej obróbce, tworząc artefakt, dzięki któremu był w stanie dostosować rasę, ukazywaną poprzez Aurę.
W ciągu tych dwustu lat Dérigéntirh zdołał odnaleźć samego siebie, spokój, nowych przyjaciół (wśród których najserdeczniejszym był Strażnik), ale także i miłość. Zdecydowanie nie była ona tak potężna, jak ta, którą utracił, ale również znacznie poważniejsza od tych, których przeżył tak wiele. Ów romans z jedną z czarodziejek nie był bowiem budowany na tak typowej smoczej ciekawości oraz chęci zabawy, a na wzajemnym, dogłębnym wsparciu. Smok wspierał doświadczeniem oraz wiedzą, zaś był wspierany emocjonalnie; wsparciem, którego tak bardzo potrzebował. Związek ten, który zdecydowanie można było uznać za udany, zakończył się w dniu, gdy smok opuścił zagajnik. Bo choć żyło mu się w nim dobrze i doprawdy mało było rzeczy, które mu brakowało, to poczuł zew świata. Dérigéntirh wiele dekad słuchał o wielu nieszczęściach, które dotykały Alaranię: wojnach, wszelkim rozlewie krwi, powstaniach, ale i niewielkich nieszczęściach, dotykających małej liczby osób, których to liczba jednakże sprawiała, że pragnął natychmiast rzucić się do pomocy. Powstrzymywał się jednak, widząc w tym próbę; jego ognisty duch płonął chęcią zrobienia czegoś, lecz to właśnie jego chciał nauczyć się kontrolować. Dlatego pozostał pośród Opiekunów, aż nie poczuł głęboko w duszy, że nastał właśnie ten czas. Zdarzyło się to w roku czterysta piątym, więc smok uznał, że poczeka do chwili, gdy wyruszy na wielki zjazd w Klasztorze. Po ruszeniu na północ, miał już nigdy nie powrócić. Dlatego pożegnał się ze wszystkimi, domykając wszystkie swoje sprawy. Gdy zjazd się zakończył, smok przybrał postać srebrnowłosego elfa, przybierając nowe imię: Kaonites.
Zupełnie jakby świat chciałby sobie zakpić ze smoka, jego ruszeniu na pomoc innym towarzyszyło nastanie znacznie spokojniejszych czasów. Zasiało to ziarno zwątpienia w jego sercu, czy aby na pewno powinien tak długo czekać, jednakże postanowił zamiast zadręczania się zacząć działać. Albowiem choć wojny przestały wybuchać, to wciąż wielu czekało na kogoś, kto im pomoże; wielu, wielu z nich miało nigdy nie doczekać się kogoś takiego, lecz smok pragnął sprawić, aby przynajmniej część mogła uwierzyć, że świat jednak jest dobrym miejscem. Szybko się przekonał, że najczystszym oraz najskuteczniejszym sposobem niesienia pomocy jest uzdrawianie, które dzięki magii życia oraz nauce w Twierdzy Czarodziejów nie stanowiło dla niego większego problemu. Przez kilka lat działał w szpitalach; jego magia była przyjmowana bardzo ciepło, znacznie przyspieszała uzdrawianie oraz ułatwiała wielu medykom życie. Pewnego dnia jednak Dérigéntirh idąc ulicą dostrzegł ślepego żebraka. Ścisnęła go litość, więc podszedł do niego, chwycił jego głowę, po czym przywrócił wzrok. Żebrak się rozpłakał, dziękując mu z całego serca. Smok ujrzał niezwykłe szczęście, jakiego nawet w szpitalach nigdy nie zastał; szczęście człowieka nie posiadającego niczego, którego spotkał prawdziwy cud. Wręczył także żebrakowi kilka złotych monet, po czym oddalił się, zastanawiając się głęboko. Doszedł do wniosku, że ten właśnie czyn sprawił, że naprawdę uwierzył w to, że może być w nim więcej dobra niż zła. Postanowił, że odtąd będzie nieść pomoc tam, gdzie nikt jej nie niesie.
Rozpoczął wędrówkę do Alaranii, tak podobnej do czarodziejskiej, jednak zamiast poszukiwać wiedzy, poszukiwał problemów do rozwiązania. Jego rutynową oraz podstawową pracą było uzdrawianie, które jednakże przynosiło mu niesamowite ilości szczęścia, zarówno własnego, jak i uleczonej osoby. Znacznie rzadziej podejmował się pomocy w inny sposób, jednakże nigdy takowej nie odmawiał, zwłaszcza jeżeli dotyczyła ona ratowania życia; a to użył magii iluzji, by ukryć przed bandytami biednych kupców, a to dzięki niej zakradał się od ich obozów, by ratować więźniów, a to pomagał uciskanym mieszkańcom odzyskać ich własność, za pomocą swej wiedzy oraz sprytu, a to wyruszał wraz z poszukiwaczami przygód, by wspierać ich leczeniem bądź innymi swymi zdolnościami. Dérigéntirh całkiem dobrze sobie radził, i choć czasem okazywało się, że jego pomoc obracała się w zło, to były to zdecydowanie przypadki należące do mniejszości; nie wpływały zbytnio na zachwianie się wiary smoka. Wpłynęło na to coś innego. Pewnego dnia bowiem spotkał umierającą kobietę, której, pomimo rozpaczliwej, wielogodzinnej walki, nie zdołał odratować. W jej ciele stało się coś, czego nie był w stanie zrozumieć. Wtedy to uświadomił sobie braki własnej wiedzy na ten temat. Doprowadziło to do tego, że rozpoczął medyczne studia. Wziął tę sprawę naprawdę do serca, gdyż dzięki determinacji oraz swych nieprzeciętnym już umiejętnościom udało mu się dostać na akademię medyczną w Adrionie. Spędził tam kilka lat intensywnej nauki, pod okiem największym mistrzów w swej dziedzinie, co zaowocowało jego znacznym wzrostem wiedzy oraz umiejętności medycznych. Gdy opuszczał miasto, był już w pełni wyszkolonym, profesjonalnym medykiem, gotowym ratować niemal każde życie.
Dérigéntirh spędził wiele lat przemierzając Alaranię, aż pewnego dnia trafił na dwór króla Fargoth. Dostał się w łaski władcy dzięki uleczeniu jednego z jego krewnych; czyn ten zwrócił na niego wzrok monarchy, zaś jego kunszt – wdzięczność oraz pewien podziw. Korzystał więc z przychylności monrachy, starając się poprawić byt jego najbiedniejszych mieszkańców. Wtedy to odkrył, że nie tylko jego magia oraz umiejętności są w stanie dopomóc innym, lecz także wpływy oraz pieniądze. Złota mu nie brakowało; w jego jaskini w Górach Dasso było go tyle, że nie był nawet w stanie go zliczyć. Wiele razy kursował pomiędzy nią, a miastem, przeznaczając pieniądze na cele, którego jego zdaniem były najbardziej „czyste”; szpitale, sierocińce, jadłodajnie dla najuboższych. Miał poważne obawy przed inwestowaniem ich w bardziej złożone, a co za tym szło bardziej podatne na zepsucie czy korupcję cele; doskonale wiedział, jak groźną bronią potrafi być moneta, która to częstokroć obraca się przeciwko temu, kto nią włada. Co zaś do wpływów, to ograniczał się jedynie do podsuwania królowi mniej odważnych pomysłów; smok najchętniej usunąłby jak najszybciej wszystkie problemy mieszkańców, ale wiedział, że idee, które na poważny szwank narażałby samo państwo, należy zachować dla siebie. Żył tak kilka lat, aż w końcu zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego.
Na królewski dwór zawitała delegacja z Maurii. Dérigéntirh niechętnie wziął udział w jej przyjęciu w sali tronowej, spodziewając się powrotu niezbyt przyjemnych wspomnień, a co za tym szło potężnych emocji. Jednak nigdy nie byłby w stanie przewidzieć tego, co się zdarzyło. Gdy nadszedł bowiem czas, do sali wkroczył lich, a właściwie liszka z eskortą kilkudziesięciu nieumarłych wojowników, którzy wzbudzili panikę w kobietach obecnych w pomieszczeniu, zaś gniew w mężczyznach. Smok przyglądał się posłance z dziwnym uczuciem w sercu, zarówno niepokojącym, jak i ekscytującym. Kiedy jednak towarzyszący jej wampir odczytał jej imię, zabrakło mu tchu w płucach. Wpatrywał się w Leastafis, a jego serce przeszywały silne, całkowicie ze sobą sprzeczne emocje. Nie mógł uwierzyć, że jednak żyje. O ile dało się tak nazwać jej obecną egzystencję. Czuł ból, gdy widział jej martwe, niegdyś tak piękne ciało, ale równocześnie niezmierzone szczęście, że oto jest, porusza się, mówi. Tkwił tak w osłupieniu, podczas kiedy Leastafis chłodnym tonem wyjaśniała cel swojej wizyty oraz odczytywała list od rządzącej Maruią Rady. Nie spotkała się ze zbyt ciepłym przyjęciem, jednakże król postanowił, że udzieli odpowiedzi za kilka dni. Ambasadorka poprosiła, aby mogła spędzić ten czas na dworze; choć jej słowa niezbyt przypominały prośbę. Król się zgodził, delegacja wyszła, a sala zaczęła pustoszeć, aż został w niej tylko Dérigéntirh, bijący się z myślami.
Prędko dowiedział się, gdzie zatrzymała się liszka; był dosyć lubiany przez służki, a przez niektóre nawet bardzo. Stanął przed jej drzwiami, zastanawiając się, co właściwie chce zrobić. Czy udawać kogoś innego, czy też od razu zdradzić swą prawdziwą naturę; czy zdoła nawet ukryć swoją tożsamość, czy też Leastafis od razu go rozpozna; czy nie stanie się tak, że niemal od razu zechce go zabić za to, co jej zrobił? W końcu wziął głęboki wdech i wszedł do środka. Liszka, która stała przy oknie, spojrzała na niego zamyślonym wzrokiem. Przedstawił się jako nadworny medyk oraz zaufany doradca króla. Leastafis przywitała się, po czym wpatrywała się w niego, zaciekawiona, czekając na wyjawienie powodu wizyty. Dérigéntirh zaproponował jej wspólne spędzenie czasu, argumentując to swoją ciekawością co do istot tak bliskich samej śmierci, z którą tak usilnie walczy. Leastafis nie zmieniła się aż tak przez te wszystkie lata, może jedynie posmutniała oraz stała się zimniejsza, ale to wciąż była ona; a ją smok znał na wylot. Dlatego też z łatwością udało mu się przekonać ją do spaceru po ogrodach, wspominając podczas rozmowy między innymi o jego dawnych operacjach na zmiennokształtnych. Przyjął z radością błysk w martwych oczach liszki; pasję, która wciąż w niej pozostała.
Długo rozmawiali, przechadzając się po królewskich ogrodach, które nagle stały się puste; wyjątek stanowiło kilka służek, które w zdumieniu przyglądali się nietypowej dwójce – mistrzowi życia oraz mistrzyni śmierci – przechadzających się i wyraźnie czerpiących olbrzymią przyjemność ze swojej obecności. Dérigéntirh doskonale zdawał sobie sprawę, że niedługo dwór zahuczy od plotek, jednak w żadnym stopniu go to nie obchodziło. Znowu uczuł niesamowicie potężne uczucie w duszy; mogące równać się dawnemu, jednak znacznie, znacznie odmienne. Wtedy nie była nieumarłą z otwartą raną w klatce piersiowej, na której widok sam nabierał ochoty przebić sobie serce; wtedy nie istniała pomiędzy nimi ta przepaść przeszłości, nad którą smok nie potrafił przelecieć; wówczas byli ze sobą szczerzy oraz czyści, a teraz... Dérigéntirha naszła gwałtowna chęć, aby to wszystko zmienić. Wciąż kochał Leastafis, pomimo tego wszystkiego, co zrobiła jej jej matka. I pomimo wszystkiego, co on jej zrobił. Obawiał się, że liszka wyrwie mu serce z klatki piersiowej, jeżeli pozna jego tożsamość, jednak w końcu uznał, że niech się tak i stanie; w przeciwnym bowiem wypadku to przepełnione rozpaczą i miłością serce samo sobie to zrobi. Przez całą rozmowę wystrzegał się jakiegokolwiek zachowania jak za dawnych lat, co nie było aż tak trudne; pobyt u Opiekunów znacznie go zmienił. Teraz jednak zaczął sugerować swoją prawdziwą naturę – początkowo bardzo delikatnie, z czasem coraz dosadniej. Aż w końcu Leastafis spojrzała na niego wzrokiem, w którym poznał, że zrozumiała. Ich dalsza rozmowa w ogrodach przyjęła formę dwuznacznych wypowiedzi oraz sugestii. Dérigéntirh spróbował opisać swój żal, objawił swoje przyrzeczenie oraz dotychczasowe życie oraz wyraził nadzieję, że się zmienił. Jak i wielokroć przepraszał za to, co uczynił. Leastafis zasugerowała, że jej matka pragnie jego śmierci, opisała swoje dotychczasowe życie, pełne nieumarłych oraz służbie państwu, wyraziła tęsknotę za synem i przyjęła przeprosiny, nie precyzując jednak, czy naprawdę przebacza smokowi. W końcu skończyli spacer, przeszli w milczeniu przez korytarze, aż dotarli do pokoju liszki. Tam ta powiedziała, że najprawdopodobniej teraz to ona powinna mu wbić miecz w pierś. Ten odrzekł, że nie miałoby to sensu; jego serce pękło na kawałki w chwili, gdy jej to zrobił. Wyciągnęła ku niemu swą kiściastą dłoń, a on ją chwycił, czując, jak do oczu napływają mu łzy. Ta dłoń tak różniła się od tej, którą zapamiętał. Z prawdziwym ciężarem na duszy przeprosił raz jeszcze, a wzruszona Leastafis dotknęła jego policzka. Smok chwycił tę dłoń, delikatnie ją przyciskając i przymykając oczy. W końcu zapytał cicho, czy jeżeli by mogła, chciałaby cofnąć czas. Liszka odpowiedziała, że nie pragnęłaby niczego innego.
Oczy Dérigéntirha otworzyły się i rozbłysły światłem, a ciało Leastafis zaczęło się zmieniać. Pojawiły się żywe mięśnie oraz żywa skóra, martwe organy odżyły, powróciła twarz, usta zaczęły oddychać, krew płynąć. W największym zdumieniu oraz niedowierzaniu liszka spoglądała, jak to odzyskała swoje elfie ciało. W olbrzymim szoku spytała smoka, co takiego uczynił. Ten wyjaśnił, że zdołał odnowić ją, jednak to zmiana chwilowa; stworzenie żywego ciała nie jest niczym trudnym, jednak problem stanowił umysł Leastafis, utrzymywany jedynie przy pomocy magii śmierci. Magia ta prędko zacznie zabijać to ciało, czemu mogą towarzyszyć olbrzymi ból; o ile Dérigéntirh szybko tego nie odmieni. Albowiem kiedy magia śmierci, tak potężna w liszcze, sięgnie już ku temu, co stwory, jego własna nie zda się na wiele. Leastafis poczuła, jak do jej oczu napływają łzy – po raz pierwszy od niemal dwustu lat mogła płakać. Przyciągnęła o siebie smoka i złączyła się w długim pocałunku, rozkoszując się smakiem, a żadnego nie czuła przez tak długi czas, i ciepłem smoczego ciała.
Tę noc spędzili razem, zapominając o całym świecie, całkowicie wykorzystując wszystko, co każde z nich posiadało. Rankiem, gdy smok obudził się obok przytulonej do niego ciemnowłosej elfki, pomyślał, że odzyskał raj. Król niezbyt śpieszył się z wysłaniem odpowiedzi; na szczęście dla na nowo zakochanych sprawa była najwyższej wagi i jedna decyzja mogła zaważyć na losach wielu ludzi. Może i było to egoistyczne ze strony Dérigéntirha, ale wykorzystywał ten fakt, całe dnie spędzając w komnatach Leastafs, która w tej postaci nie mogła się pokazać ludziom. Po kilku nocach jednak zaczęło się dziać to, co przewidział smok. Obudził go w nocy krzyk liszki, która odczuwała olbrzymi ból, gdy jej ciało zaczęło obumierać. Dérigéntirh spróbował pomóc jej magią życia, jednak wszelkie próby jej użycia były blokowane przez moc wypełniającą całe jestestwo Leastafis. Smok, któremu serce pękało na widok cierpiącej ukochanej, mógł jedynie przyrządzać jej naturalne mikstury, które nieco osłabiły ból. Agonia trwała kilka kolejnych dni, aż w końcu liszka powróciła do swej prawdziwej postaci. Nie czując już bólu, zapadła w stan podobny snowi, a gdy się przebudziła i ujrzała czuwającego nad nią Dérigéntirha, na którego twarzy malowało się poczucie winy, stwierdziła, że całkowicie było warto. Mało tego, dodała, że zdecydowanie będzie trzeba to powtórzyć. Zmartwiony smok chciał protestować, jednak Leastafis stanowczo postawiła na swoim; przez te dwieście lat stała się o wiele bardziej harda. Rozmowa o przyszłości szybko dotknęła rzeczy najważniejszej; przyszłości ich związku. Każde z nich widziało w drugim swojego małżonka, wielokrotnego małżonka oraz miłość swego życia, jednakże każde także zdawało sobie sprawę, że nie mogą już żyć tak, jak niegdyś. On stał się Życiem, ona stała się Śmiercią. Za nią stała jej matka, straszliwa władczyni nieumarłych, która za wszelką cenę chciała zabić smoka, po czym wskrzesić go, aby cierpiał przez wieki. Za nim stał świat żywych, w którym nie było miejsca dla liszki, tak potężnie związaną ze śmiercią. Póki co ustalili, że będą ze sobą korespondować, umawiając się co jakiś czas na spotkanie; on będzie w listach odgrywać rolę młodego adepta nekromancji, którego talentem zainteresowała się Leastafis, na wszelki wypadek.
Niedługo potem król ułożył w końcu przemyślaną oraz ostrożną odpowiedź, dlatego też liszka niedługo potem opuściła dwór, choć ku swojemu zdziwieniu monarcha uznał, że była znacznie mniej chłodna niż wówczas, gdy ją przyjmował. Wraz z jej wyjazdem, niemal natychmiast zjawił się u niego Dérigéntirh, prosząc o pozwolenie na opuszczenie królestwa; pragnął bowiem na powrót oddać się wędrowce, niosąc pomoc oraz nadzieję tym, którzy najbardziej jej potrzebują; bardzo pochlebnie wyraził się bowiem o zmianach, jakie zaszły w Fargoth, wierząc, że tutaj już nie potrzeba go tak bardzo, jak gdzieś indziej. Władca z niechęcią się na to zgodził, twierdząc, że mimo wszystko niełatwo mu będzie go zastąpić. Dérigéntirh na nowo więc wyruszył w świat, z powrotem odczuwając zew wolności, którą jednak zamierzał wykorzystać nie dla własnej przyjemności, lecz by nieść światło tam, gdzie panuje największy mrok.
Pewnie myślicie sobie, że skoro zaczął wysyłać listy Leastafis, to o wiele logiczniejszą decyzją byłoby pozostać w jednym miejscu, by móc uniknąć wielu, wielu problemów. Jednakże liszka posiadała coś, co świetnie je wszystkie rozwiązywało: wpływy, spryt, pieniądz oraz zaklęcie lokalizacyjne, które niegdyś opracowano by odnaleźć jej matkę. Nie było ono trudne w użyciu, jedynie trudne w opracowaniu, a przedmiotów należących do smoka jej nie brakowało. Dlatego też co kilka tygodni umawiali się na spotkanie w jakimś miejscu; dla istoty obdarzonej skrzydłami odległości nie stanowiły aż tak wielkiego problemu. Na zmianę każde z nich ustalało miejsce oraz urządzało okoliczności spotkania. A było ich wiele. Czy to w opuszczonych ruinach, jedynie z niespokojnymi duszami, czy to przy Wodospadzie Snów, w urokliwą noc, w najlepszych restauracjach Alaranii, w ukrytych głęboko w lasach domach Naturian, które odczuwały dziwny rodzaj afektu do smoka i chętnie pomagały mu uczynić dzień piękniejszym, w mroźnych, surowych górach, a raz nawet w Piekielnych Czeluściach, gdy Leastafis zachciało się szczególnie zaszaleć. Każde z nich starało się jak najwięcej czerpać z tych niezwykłych, ulotnych chwil, starając się jednak robić i to, co prawdziwa rodzina powinna; spierać siebie nawzajem. Wzajemne przysługi były regularne, jednakże stopniowo różnice pomiędzy dwoma ukochanymi zaczęły ich zmieniać. Leastafis, którą zdumiał pacyfizm Dérigéntirha, powoli stawała się coraz mniej porywcza oraz poczęła bardziej zastanawiać się nad odebraniem czyjegoś życia – dwa wieki jako liszka sprawiły, że w jej oczach wartość takowego znacznie osłabła. Oprócz tego dostrzegła, że podobnie jak smok, tak i ona jest w stanie zrobić coś, by pomóc ludziom, szczególnie mieszkańcom Maurii. Początkowo, idąc za słowami swojej matki, traktowała ich jako coś gorszego, co trzeba znosić tylko po to, aby to wykorzystać; jako zasób. Teraz jednak zauważyła, że nawet niektórym nieumarłym można przygotować lepszy los, nie mówiąc o ludziach czy elfach. Dérigéntirh zaś... cóż, nauczył się od Leastafis subtelnej sztuki manipulacji, w której to ta była prawdziwą mistrzynią. Pewnego dnia zrozumiał bowiem, że choć wiele, wiele osób manipuluje innymi dla zysku bądź zabawy, to jednak mało kto robił to dla szczytnego celu. Nie zamierzał oszukiwać osoby, które i tak chciały pomóc bądź wiodło spokojne, niekrzywdzące nikogo życie, jednakże często zdarzały się i takie, które chciały innym jedynie zaszkodzić. Smok nie widział niczego złego w zmanipulowaniu takich ludzi bądź nieludzi, aby zrobili coś dobrego. Część z nich po czymś takim pragnęła wyrównać z białowłosym elfem rachunki, jednakże ten z reguły wówczas po prostu znikał. U części z nich jednak taki czyn coś zmieniał. Dérigéntirh popychał ich wówczas na nową ścieżkę życia, znacznie mniej krwawą i bolesną dla wszystkich wokół. I choć nie zawsze działo się to od razu, to ziarna dobra zostawały rzucone tak czy siak. Tylko niewielka część pragnęła zniszczyć to wszystko, w czego stworzenie została wplątana.
Trwało to aż do końca piątego wieku Ery Alariańskiej, gdyż w końcu częstotliwość spotkań zaczęła maleć, choć wciąż nie było to rzadko; początkowy szał i euforia z odkrycia siebie na nowo zaczynała przygasać, z płomienia gotowego spalić całe miasto przeobrażając się w dzielnicowy pożar. Wtedy jednak zdarzyło się coś, co na nowo wywróciło wiele spraw do góry nogami. Dérigéntirh odnalazł bowiem swojego syna. Okazało się, że Hearfix stał się przywódcą oddziału najemników, w którego skład wchodzili sami zmiennokształtni. Smok przekonał się, że smokołak słusznie wydał powierzone mu złoto; jego kompania była znana ze swej skuteczności oraz zabójczości. Co prawda tego drugiego Dérigéntirh niezbyt pochwalał, ale zdecydował się spotkać z przybieranym synem. Gdy ten go poznał, zaniemówił. Po chwili zaczął wyrzucać smokowi wiele zarzutów. Ów przyjmował to ze smutkiem, ale i pokorą, zdając sobie sprawę, że dla smokołaka czas płynie znacznie inaczej – nie żył co prawda tak krótko, jak ludzie, ale i daleko mu było do smoczej czy elfiej miary. W końcu jednak Dérigéntirh zaproponował mu spotkanie z nim oraz matką, w ustronnym miejscu. Hearfix, który poczuł rozterkę, ostatecznie się zgodził. Tym razem smok mógł przygotować coś zupełnie wyjątkowego. I to dla całej swojej rodziny.
Zaproponował w liście, aby tym razem spotkał się z Leastafis w ich rodzinnym domu. Liszka uznała to za ryzykowne, jednak ostatecznie się zgodziła. Kiedy jednak w salonie pojawił się portal, z którego wyszedł Dérigéntirh wraz z synem, oniemiała. Uściskała smokołaka, który w zdumieniu poznał w niej matkę. Gdy chwile wzruszających przywitań minęły, przeszli do jadalni. Hearfix nie pamiętał dziwniejszej sytuacji w swoim życiu. Oto siedział przy dawnym rodzinnym stole, on, smokołak, przywódca profesjonalnego oddziału najemników, zadowalający się jedynie krwistym mięsem, obok niego białowłosy elf, choć była to tylko maska dla smoka, pacyfisty, uzdrowiciela, w dodatku, jak się okazało, również i wegetarianina, a po drugiej stronie jego matka, liszka o niezwykłej mocy, wpatrująca się w nich jak w obrazek, która nie jadła kompletnie nic. W końcu zaczęła się dosyć niezręczna początkowo rozmowa na temat Hearfixa. Kiedy jednak Leastafis dowiedziała się, że jej syn przewodzi grupie zmiennokształtnych, rozmowa przeszła na jej temat; kobieta zalewała smokołaka pytaniami dotyczącymi każdego z nich oraz wyraziła chęć, aby ich spotkać. Ta myśl nieco zaniepokoiła Hearfixa, jednak nie potrafił odmówić. Nagle Dérigéntirh poczuł pewne uczucie w brzuchu, które bardzo, bardzo rzadko odczuwał. Zrobiło mu się nagle jakoś zimno, a całe ciało przeszły dreszcze. W zdumieniu zrozumiał, że się boi. Stwierdził, że jakieś potężne, niewypowiedziane zło musi się zbliżać. Miał już o tym wspomnieć, kiedy nagle rozległo się kołatanie do drzwi i usłyszał głos swojej teściowej. Cała trójka natychmiast poderwała się na nogi, a smok otworzył portal, przez który umknęli wraz z synem.
Do spotkania Leastafis z najemnikami doszło niedługo potem. Hearfix urządził je w pustym magazynie, wyjaśniając swoim kompanom, że chce ich poznać pewna bardzo wpływowa osoba, która może okazać się dla nich wielce, wielce pomocna, dlatego też mają być dla niej mili. Gdy liszka się zjawiła, stojący w rzędzie, zdyscyplinowani zmiennokształtni obrzucili ją badawczym wzrokiem profesjonalistów. Dérigéntirh wraz z synem odsunęli się na bok, aby nie przeszkadzać. Nie trwało długo, aż grupa jednych z najskuteczniejszych najemnych na kontynencie zmieniła się w bandę rozemocjonowanych zwierzaków, skaczących po magazynie oraz bawiących się z Leastafis. Hearfix przyglądał się z niedowierzaniem, jak nawet niedźwiedziołak leżał na plecach, zrzucając z siebie parę wilkołaków, którzy próbowali się na niego wdrapać. Liszka doskonale znała wszystkie słabe punkty zmiennokształtnych i przemienienie ich w rozkosze zwierzaczki nie stanowiło dla niej żadnego problemu. Kiedy w końcu oprzytomnieli, wspólnie uznali, że należy zapomnieć o tym dniu, a równocześnie wszystkich ich przeszył strach przed Leastafis; w żadnym boju nie czuli się tak zagrożeni, jak wtedy, kiedy kobieta przebywała w ich pobliżu.
Kolejny wiek – szósty wiek Ery Alariańskiej minął smokowi na kontynuowaniu swojej dobroczynnej działalności na terenie całego kontynentu, choć w szczególności skupiała się ona w rejonie Środkowej Alaranii, terenach najlepiej przez Dérigéntirha znanych, jednak jeszcze bardziej ograniczała go odległość od jego leża w Górach Dasso – korzystał bowiem ze złota w coraz większych ilościach, przeznaczając je na wszelkiego rodzaju cele, które uznał za „czyste” oraz pomagające najbardziej potrzebującym. Oprócz tego oczywiście wspierał ich także swoimi umiejętnościami oraz magią. Ten wiek jednak w szczególności poświęcił na doskonalenie swych manipulacyjnych zdolności. Zdołał wiele duszyczek nawrócić na zupełnie nową drogę, jednakże wraz z jego zaangażowaniem w swoją misję, szło coś jeszcze; pochłonięty pracą smok był zmuszony do dzielenia uwagi, przez co spędzał coraz mniej czasu z rodziną: spotkania z Leastafis zdawały się coraz rzadsze, Hearfix zmuszony był ponownie niemal samodzielnie radzić sobie ze wszystkimi swoimi problemami, zaś sam Dérigéntirh powoli się przepracowywał. Brak bliskiej osoby odcisnął się na każdym z nich, aż w końcu liszka postanowiła zainterweniować. Na kolejnym spotkaniu ze swym mężem stwierdziła, że martwi się o smokołaka. Nie należał on do najkrócej żyjących ras w Alaranii, jednakże także nie mógł się zaliczać do tych prawdziwie długowiecznych, jak i dwójka. Sęk w tym, że Hearfix powoli wchodził w średni wiek, a jego rodzice niedługo mogą stracić cały czas, który mogliby z nim spędzić; już stracili go niesamowitą ilość. Dérigéntirh dostrzegł w tym sporo racji i zgodził się.
Od tej chwili szala przechyliła się na drugą stronę: smok zaczął często towarzyszyć najemnikom podczas ich misji, gotów wspierać radą oraz swymi umiejętnościami, które niejednokrotnie się przydały. Jednocześnie Leastafis zaczęła zabierać go we dni wolne od pracy na podróże do nietypowych miejsc, gdzie uraczali dosyć dziwnych, niedostępnych dla zwykłych ludzi atrakcji. Rzecz jasna także małżonkowie spędzali ze sobą znacznie więcej czasu; posunęli się nawet do zorganizowania kolejnego ślubu, choć tym razem tajemnego, a co za tym szło w żadnej mierze nie mogącej się równać ich dawnemu kolekcjonowaniu owych ceremonii. Rozważali nawet rozpoczęcie prawdziwie wspólnego życia, jednakże jedna rzecz stała na przeszkodzie; matka liszki. Potężna nekromantka za wszelką cenę chciała bowiem dopaść Dérigéntirha, a oprócz tego uważała, że jej córka zasługuje na najlepsze życie nieumarłej arystokratki. Cokolwiek by to miało nie znaczyć. Kiedyś smok najchętniej zabiłby teściową, teraz jednak na przeszkodzie stawały mu dwie, a właściwie trzy przeszkody: po pierwsze, kobieta była nad wyraz potężna i nawet on dwa razy by się zastanowił, zanim zdecydowałby się zaryzykować atak; po drugie, jego obietnica, którą miał zamiar hardo dotrzymać, a którą to wolę świat często wystawiał na próbę; i po trzecie, sama Leastafis nie nienawidziła matki; uważała ją za osobę nieco przesadzonych reakcjach oraz podejściu do świata, jednakże bardo daleko było jej od chęci pozbycia się jej raz na zawsze. Aż na początku ósmego wieku Ery Alarańskiej stało się coś, co bardzo, ale to bardzo zdenerwowało Dérigéntirha.
Nefalatos zdecydowała bowiem, że jej mała córka nareszcie musi sobie znaleźć jakiegoś porządnego nekromantę. Leastafis odwlekała to ile tylko było to możliwe, jednak w końcu została zmuszona do zgody. Została przeznaczona dosyć mało potężnemu, ale bogatemu wampirowi. Gdy smok wysłuchiwał tego, patrzył ze zdumieniem na liszkę, po czym zapytał, na czym taki związek miałby właściwie polegać. Oczywistym bowiem było, że nie mogą powstać z tego dzieci. Miało to być małżeństwo aseksualne, służące tylko i wyłącznie wzajemnym zacieśnieniom relacji dwóch rodów oraz wzajemnym sobie pomaganiu. Tak, w głównej mierze znaczyło to, że potęga Leastafis została sprzedana. Dosłownie. Ona wznosiła swoją magię oraz wiedzę, on zaś – jedynie pieniądze.
Dérigéntirh wiedział, że nie ma w tym ani krzty miłości, jednak także się zasmucił. Kolejne dziesięć lat spędził na oddawaniu się swojej pasji pomagania innym, powoli odbudowując historie o elfie o srebrnych włosach wędrującym po świecie i niosącym nadzieje – gdyż jego sława niegdyś go wyprzedzała. Dziś jednak, albowiem to właśnie dziesięć lat odbył się niezwykły ślub liszki z wampirem, pozostało mu mnóstwo do zrobienia. Kto wie, jak powiodą go kolejne ścieżki losu: czy odnajdzie szczęście w ramionach ukochanej, w których będzie mógł pozostać aż do końca ich dni, może poświęci własny dom, by móc umocnić cudze fundamenty, a może jakaś inna siła sprawi, że porzuci swoją ścieżkę? A może zabłąkany bełt przeszyje jego serce, zanim zdoła cokolwiek zrobić? Oto przeszłość stała się teraźniejszością, a teraźniejszość staje się przyszłością; o tych dniach będą opowiadać, więc nie traćcie czasu, zarzucie sieć waszych na wskroś fali świata i sięgnijcie myśli najwyższej, wiedząc, że zawsze znajdzie się nadzieja; czasem niesiona szeptem wiatru, czasem brzękiem losu, a czasem w widoku srebrnowłosego elfa.