OpowiadaniaW poszukiwaniu wiedzy

Opowiadania waszego autorstwa o dowolnej tematyce.
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Meridion
Lord Demon
Posty: 448
Rejestracja: 16 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Mędrzec , Władca , Wędrowiec
Kontakt:

W poszukiwaniu wiedzy

Post autor: Meridion »

Dość stare już opowiadanie, bo z stycznia 2007. Kiedyś mi się zdarzyło popełnić, chodź po latach nie jestem już tak bardzo z niego zadowolony, niemniej jak dla mnie ujdzie.

W bardziej czytelnej formie: Tutaj


CZĘŚĆ I



Drzwi karczmy otworzyły się skrzypiąc cicho z powodu nie oliwionych od dawna zawiasów. Nieliczni, zebrani w sali goście odwrócili się w stronę stojącego w progu przybysza. Był nim wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna, okryty ciemnozielonym płaszczem noszącym na sobie ślady długiego używania. Pod szyją spinała go drewniana zapinka wyrzeźbiona w kształt liścia. Przez plecy miał przewieszony długi łuk, wykonany z jednego, prostego kawałka drewna. Ale za to jakiego drewna! Było ciemnobrązowe, ale pokrywała go sieć małych niebieskich żyłek. Tylko elfy wyrabiały łuki z tego materiału, a miały one to do siebie iż były niepodatne na odkształcanie się i przez to nie trzeba było zbyt często zdejmować cięciwy. Przez to zawsze były gotowe do użycia.

Twarz przybysza była istną mieszanką elfich i ludzkich cech. Była podłużna, o uwydatnionych kościach policzkowych. Pokrywał ją kilkudniowy zarost, niemniej bardzo rzadki, co jest typowe dla mieszańców tych dwóch ras. Długie czarne włosy sięgały mu aż do łopatek. Uczepiła się ich jakaś gałązka, którą wędrowiec zdawał się zupełnie nie przejmować. Spomiędzy nich wystawała para szpiczastych uszu charakterystyczna dla elfów, choć w jego przypadku nie były one aż tak duże, jak u przedstawicieli czystej krwi. Oczy miał szmaragdowe, z pozoru zwyczajne, jednak gdy ktoś dłużej się w nie wpatrywał, dostrzegał w ich głębi coś niepokojącego. Nie potrafił jednak określić co to jest. Było ulotne i trudne do uchwycenia, niemniej realne. Coś dzikiego i nieprzewidywalnego, budzącego w patrzących lęk. Zwykle gdy koś napotykał spojrzenie tych oczu, szybko odwracał wzrok.

Po obejrzeniu kto zacz, goście powrócili do przerwanych rozmów nie okazując mu większego zainteresowania – w tych stronach często widywało się przybyszów z odległych krajów. Jedynie karczmarz przyglądał mu się nadal, zastanawiając się ile pieniędzy tu zostawi. Wędrowiec zbliżył się płynnym i lekkim ruchem do kontuaru. Przez chwilę mierzył wzrokiem oberżystę, po czym dobył z sakwy kilka miedziaków. Rzucił je niedbale na ladę, mówiąc:
- Potrzebuję informacji.
- Widzisz tu gdzieś napis „Biuro Informacyjne”? – prychnął karczmarz w odpowiedzi

Po chwili do monet leżących na stole dołączyła kolejna – tym razem srebrna.
- Co chcesz wiedzieć? – zapytał karczmarz jakby nigdy nie wypowiedział poprzedniego zdania w międzyczasie zgarniając wprawnym ruchem pieniądze.
- Szukam pewnego skrybę. Jego imię brzmi: Odolan. Ponoć mieszka w tym mieście. Wiesz gdzie mogę go znaleźć?

Karczmarz zmarszczył czoło. Po chwili namysłu powiedział:
- A tak, pamiętam go, czasami tu zagląda żeby się napić czegoś mocniejszego. Nie wiem jednakże gdzie mieszka. Niezwykłem o to wypytywać moich klientów. Wiem za to kto mógłby wiedzieć. Hmm... chwileczkę jak mu było na imię? - Wędrowiec wręczył oberżyście kolejną srebrną monetę. Ten teatralnie palną się w czoło. - Już wiem, to Myślibor. Często z nim przesiaduje. Ten łowca często kręci się po dziczy, ale gdy jest w mieście to prowadzi wraz z łuczarzem sklep przy rynku. Rozpoznasz budynek po wielkim trofeum z niedźwiedzia wiszącym nad drzwiami. Heh... dość dziwna znajomość nie uważasz? Łowca z skrybą. Wiesz ten Odolaj nie jest do końca...
- To właśnie chciałem wiedzieć – dał karczmarzowi trzecią srebrną monetę przerywając potok jego słów – Nigdy mnie nie widziałeś. – Dodał, na co karczmarz skwapliwie przytaknął i przestał w ogóle interesować się przybyszem jakby tamten nie istniał. Mieszaniec odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. Uśmiechnął się do siebie lekko, oberżysta mógłby z powodzeniem pracować w teatrze.

Po opuszczeniu gospody skierował swe kroki w stronę rynku. Był wczesny ranek więc na ulicach panował względny spokój. Jednak w pewnym momencie, jego uwagę przykuły podejrzane dźwięki dobiegające od jednej z bocznych uliczek. Przez chwilę zastanawiał się czy warto to sprawdzać po czym skręcił w tamtą stronę. Rękę przezornie zacisną na rękojeści miecza ukrytego pod płaszczem. Zrobił to dyskretnie, tak że żaden przypadkowy świadek niczego by się niedomyślił.

Gdy miną narożnik budynku, jego oczom ukazała się grupka mężczyzn o wyjątkowo paskudnych twarzach, ubranych w równie nieprzyjemnie wyglądające odzienie. Po ich wyglądzie wywnioskował iż są zwykłymi zbirami, jakich pełni w tego typu miastach, aczkolwiek mogli należeć do jakiejś przestępczej organizacji. Przyciskali do ściany jakąś młodą i dość atrakcyjną kobietę, która bezskutecznie próbowała im się wyrwać. Nie miała zbyt wielkich szans w przypadku tak znacznej przewagi liczebnej. Sądząc po ubraniu dziewczyny, które zostało częściowo z niej zdarte chcieli się zabawić. Widok ten nie był niczym zaskakujący. Widział już wiele podobnych przypadków w miastach jakie odwiedzał. Niektórzy ludzie już tacy są - kierują nimi żądze ludzkiego ciała. Stają się przez to niczym zwierzęta – pomyślał. Zastanawiał się czy warto się w to mieszać. Nie było mu na rękę wdawać się w żadne bójki. W końcu górę wzięła jego wrodzona dobroduszność, która nie zawsze wychodziła mu na dobre. Wdzięczna kobieta zawsze może się przydać – tłumaczył sobie własną głupotę.

Wiedział iż nie warto próbować ich przekonywać. Raczej nie wezmą na poważnie słów kogoś kto stawał samotnie przeciwko sześciu. Jego nauczyciel fechtunku zawsze mu powtarzał: „Nigdy nie prowokuj swoich przeciwników... zawsze atakuj ich z zaskoczenia”. Tak też zamierzał uczynić. Zbiry były zbytnio zajęte swoją „zdobyczą” aby zauważyć jak podkrada się do nich od tyłu, ostrożnie stawiając stopy żeby nie narobić hałasu. Jeden z nich zdarł właśnie z ofiary resztki odzienia, tak że tamta pozostałą zupełnie naga i zamiast próbować się wyrywać starała się zasłonić rękoma. Poczuł w swojej głowie jakby ciche ryknięcie i zapragnął ich krwi. Zbudziły się w nim instynkty zabójcy. Zdjął dłoń z rękojeści miecza i dobył sztyletu o liściowatym ostrzu. W tej walce będzie się liczyła szybkość, musi pokonać ich szybko zanim tamci zdążą wykorzystać swoją przewagę liczebną.

Pierwszemu poderżnął gardło, tamten zacharczał. Jego towarzysze nie uchwycili tego dźwięku, usłyszeli natomiast odgłos walącego się ciała. Dla jednego z nich ta nieuwaga okazała się zabójcza w skutkach. Przybysz pchną go od tyłu pomiędzy żebra, cios był szybki i przez to niezbyt precyzyjny, wiec nie udało mu się trafić w serce, jednak przebite płuco też eliminowało go z dalszej walki. Przeciwnicy odwrócili się, chwilę minęło nim otrząsnęli się z szoku i dobyli swoich pałek zza pasów. Wędrowiec też stracił kilka cennych sekund mocując się z sztyletem który utkwił zbyt głęboko w ciele. Zdążył jednak dziabnąć w brzuch kolejnego wroga, nim tamten pojął że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Lata treningu i wrodzony spryt sprawiały, że był dość szybki aby zabić trzech ludzi nim pozostali zareagowali. Dopiero teraz jeden z ocalałych wymierzył cios w jego głowę, klnąc przy tym głośno. Był to prosty cios, więc pół-elf łatwo go uniknął. Odskoczył w tył i cofnął się parę kroków. Przełożył sztylet do drugiej ręki i dopiero teraz dobył miecza. Była to prosta, i wykonana z średniej jakości stali broń. W paru miejscach pokrywał ją rdzawy nalot. Wolał nie ryzykować walki swoim sztyletem przeciwko ich pałkom. Mieli większy zasięg i musiałby podejść blisko, co mógłby wykorzystać któryś z pozostałych przeciwników, jako że nie miałby wtedy zbyt dużego pola do manewrów.

- Pier*** morderca! – krzyknął jeden z opryszków i spojrzał w stronę pojękującego na kolanach kolegi, który próbował rękami zatamować krew tryskającą z własnego brzucha, bezskutecznie. „Błąd” – pomyślał i rzucił sztyletem prosto w jego szyję, korzystając z dogodnej okazji. Spudłował, sztylet przeleciał bokiem i jedynie zadrasną skórę, po czym odbił się od kamiennej ściany budynku i z brzękiem upadł na ziemię. Raniony z furią w oczach rzucił się na niego i... nadział się prosto na ostrze nadstawionego miecza. Osunął się z jękiem na ziemię, po czym wyzionął ducha. Pozostałych dwóch zbirów nie zdradzało chęci do szybkiego umierania. Widząc co się stało z ich towarzyszami, roztropnie wzięli nogi za pas. Nie próbował ich gonić, jeden i tak by uciekł.

Spojrzał na cztery ciała leżące u jego stóp. Ten z przebitym brzuchem, zdążył się wykrwawić, drugi jeszcze żył. Dobił go ciosem łaski. Zamknął oczy i wziął kilka głębokich wdechów. Gdy znów je otworzył i spojrzał na trupy, ręce mu drżały. Tyle niepotrzebnej krwi. Nie musiał ich zabijać, wystarczyłoby aby ich pobił. Był wściekły na siebie. Znów działał pod wpływem impulsu.

* * *

Dziewczyna stała jak wryta, przyglądając się w osłupieniu, jak nieznajomy masakruje jej prześladowców. Nigdy w życiu nie widziała tyle krwi. Ba! Nigdy nie widziała trupa! Odwróciła się i zwymiotowała. Zastanawiała się czy jednak nie wolałaby zostać z tamtymi ludźmi, ten człowiek ją przerażał.

Drgnęła gdy przemówił do niej ponurym głosem.
- Lepiej już stąd idź.

Przytaknęła głową. Dopiero teraz przypomniała sobie ze jest zupełnie naga. Szybko podniosła z ziemi resztki swego ubrania i okrywając się nim ruszyła jak najdalej od tego miejsca. Zatrzymała się jeszcze i przez ramię zapytała drżącym głosem:
- Ja...jak cię zwą?
- Gwidon – imię to zabrzmiało jakoś dziwnie.

* * *

Gwidon wytarł miecz oraz sztylet w ubranie jednego z poległych, po czym ukrył ciała pod stertą śmieci. Jednak na ulicy została krew której nie miał jak się pozbyć. Miejsce było odosobnione i tonęło w półmroku, więc może nikt jej nie zauważy. Niemniej należało się śpieszyć. Tych dwóch ludzi którzy uciekli, nie puszczą mu tego płazem. Jeśli byli jakąś zorganizowaną bandą, to mogą pójść do swojego przywódcy – o ile nie było go wśród zabitych - aby poprosić o pomoc w zemście. Mogliby też powiadomić straż miejską, w końcu zabił cztery osoby. Miał zatem niewiele czasu na opuszczenie miasta. Cóż... pomaganie innym raczej nie było łatwe i przyjemne. Tak więc ruszył szybkim krokiem w stronę rynku, nie dość jednak pośpiesznym aby ktoś zwrócił na niego uwagę. Był po prostu kolejną osobą, pędzącą gdzieś w pilnych sprawach.

Gdy dotarł na główny plac miasta - który służył jednocześnie za targowisko - kupcy właśnie zaczynali rozkładać swe towary na straganach. Z powodu wczesnej pory nie było ich zbyt wielu, jednak w ciągu najbliższych dwóch godzin wszystkie stanowiska powinny się zapełnić po brzegi różnorakimi przedmiotami. Dookoła rynku stało kilkanaście stłoczonych budynków. Największy i najokazalszy z nich – trzypiętrowy gmach z białego kamienia musiał być ratuszem. Reszta wyglądała na różnego rodzaju sklepy. Na jednym z nich, nad drzwiami wisiało trofeum zdarte z brunatnego niedźwiedzia. Według słów karczmarza tam właśnie powinien się udać. Drzwi były lekko uchylone.

Gwidon wślizgnął się przez nie do tonącego w mroku wnętrza. Światło dnia było jeszcze za słabe by przebić się przez grube, rybie błony, które pokrywały okno, więc pomieszczenie było oświetlonego jedynie przez blask padający przez lekko uchylone drzwi i światło bijące z korytarza, który zaczynał się na przeciwległej do wejścia ścianie. Gdzieś z jego głębi dobiegała cicha rozmowa. Nie przeszkadzała mu ten półmrok, ponieważ jego oczy były bardziej wrażliwe od ludzkich. Odziedziczył to po swoim elfim rodzicu.

Na ścianach wisiały liczne, łowieckie trofea zwierząt zamieszkujących okoliczne tereny. Wśród nich, wyeksponowany był, pełen ostrych jak brzytwa zębów, pysk przypominający wilczą głowę, lecz z pewnością nią nie będący. Pod trofeami, na hakach zwisały wyprawione już skóry i futra. U powały, na grubych sznurach wisiały płaty suszonego mięsa, które napełniały pomieszczenie przyjemnym aromatem mieszającym się z zapachem skór. W jednym z rogów pokoju, stała beczka wypełniona strzałami, z których większość z nich miała kościane groty. Obok niej, na stojakach, stał rząd lepszej lub gorszej jakości łuków. Cięciwy do nich leżały w skrzyni wypełnionej trocinami, które chroniły je przed wilgocią. Pod jedną ze ścian został ustawiono długi stół z dębowych desek - leżały na nim różne wisiorki i talizmany wykonane z kości, zębów oraz futerek różnych stworzeń. Stał tam również duży wiklinowy kosz, a w nim przeróżnego rodzaju jajka, zabrane z gniazd. Ich właściciele pewnie już nie żyli.

Gdy Gwidon podziwiał wnętrze budynku, w korytarzu pojawił się dobrze zbudowany mężczyzna o kruczoczarnych włosach i ogorzałej twarzy charakterystycznej dla ludzi spędzających długi czas na otwartych przestrzeniach. Na jego prawym policzku widniały ślady po pazurach jakiejś bestii – trzy równoległe blizny.
- Czym mogę służyć? – zapytał.
- Masz może coś lepszego, niż to? – gestem ręki wskazał w stronę beczki z strzałami.

Mężczyzna spojrzał na jego broń.
- Hmm... mam coś co powinno cię zainteresować. Ale uprzedzam że nie są tanie.
- Stać mnie.
- Uhm – pokiwał głową. - Widzę że masz piękną broń.
- To elfia robota.
- Aha – mężczyzna dopiero teraz zauważył, że jego rozmówca jest częściowo elfem. – W takim razie będę miał dla ciebie coś specjalnego. Poczekaj tu chwilkę. – znikną w korytarzu.
Gwidon usłyszał z jego wnętrza:
- Kto przyszedł? – zapytał jakiś głos.
- Nowy klient
- Eh... – westchnął nieznajomy. Po chwili czułe uszy pół-elfa uchwyciły jakieś skrobanie. Uśmiechną się gdyż rozpoznał ten dźwięk.

Po kilku minutach łowca powrócił, niosąc kołczan pełen strzał – Dostałem je ongiś od mego przyjaciela. Niestety, nie pasują do mojego łuku, lecz może ty zrobisz z nich użytek.

Gwidon wyją jeden pocisk i przyjrzał się mu dokładnie. Charakterystyczny liściowaty kształt grotu zdradzał iż wykuty on został przez elfa. Brzechwa wykonana była z mocnego drewna impregnowanego wyciągiem z Szarego Ziela o czym świadczył matowy kolor. Dzięki temu strzała była jeszcze mocniejsza, a jednocześnie nie traciła elastyczności.
- Wyglądają dość porządnie. Ile za nie chcesz?
-Hmm... sprzedam ci je za... szesnaście sztuk srebra.
- Nie dam więcej niż dwanaście.
- Czternaście?
- Niech będzie - zapłacił, po czym wyszedł. Choć nie zamierzał niczego kupować to jednak ubił dobry interes, normalnie pociski były warte trzy razy tyle ale ich właściciel widocznie o tym nie wiedział.

* * *

Gdy opuścił sklep, na rynku pojawili się już pierwsi kupujący, którzy krążyli pomiędzy straganami i głośno targowali się o cenę. Przyłączył się do nich, rozglądając się po przedmiotach jakby chciał coś kupić. Niebyło wśród nich nic interesującego. Co chwila ukradkiem zerkał w stronę budynku, który niedawno opuścił. Po niespełna godzinie wyszedł zeń mężczyzna, mający na oko jakieś dwadzieścia pięć może trzydzieści lat. Ubrany w prostą płócienną tunikę, niósł pod pachą opasłe tomisko, oprawione w zwierzęca skórę. Miał również lnianą torbę na ramię, wypełnioną po brzegi. Zatrzymał się na chwilę oślepiony jasnym światłem, po czym ruszył w stronę jednej z ulic wychodzących z placu targowego.

Gwidon podążył za nim, starając się aby go nie zauważył. Dwie ulice dalej, tropiony znikł we wnętrzu niewielkiej kamienicy. Nad drzwiami wisiał drewniany szyld przedstawiający rozwinięty pergamin, i pióro zanurzone w inkauście. Odczekał chwilę po czym wszedł za nim do środka.

Wnętrze tonęło w półmroku. Niewielkie okna pokryte rybimi błonami dawały dość wątłe światło. Pomieszczenie było małe i prawie puste. Na jednej ze ścian został powbijany rząd kołków do wieszania płaszczy. Na górę prowadziły kamienne schody, kończące się solidnymi, dębowymi drzwiami teraz lekko uchylonymi. Zza nich sączyło się jasne światło.

Gwidon poszperał w swej torbie ukrytej pod płaszczem, po czym wyją z niej małą, drewnianą rurkę, niewiększą niż kciuk dorosłego mężczyzny oraz tylko nieco większe, również drewniane pudełko. Otworzył je i wyją z środka małą strzałkę. Jej grot pokryty był jakąś szarą, lepką substancją. Człowiek od którego kupił ją zapewniał iż może uśpić na długo nawet rosłego mężczyznę, a skryba z pewnością takim niebył. Ostrożnie włożył pocisk do rurki.

Ruszył na górę nasłuchując. Po dźwiękach rozpoznał iż skryba jest sam. Postanowił oszczędzić sobie trudu przeszukiwania domu. Dmuchawkę schował w rękawie, uważając przy tym aby się nie zatruć. Zapukał w drzwi i nie czekając na odpowiedź wszedł do środka.

Pomieszczenie w którym się znalazł było dobrze oświetlone przez promienie wpadające dwoma dużymi oknami pokrytymi cienkimi błonkami. Pod ścianami uginały się pułki, pełne różnej maści ksiąg i zwojów. Na środku stało pokaźnych rozmiarów biurko, zasypane pergaminami. Zasiadał za nim, lekko wystraszony tym nagłym najściem, Odolaj.
- Dzień dobry – powiedział po chwili otrząsając się z zaskoczenia.
- Czy dobry to się jeszcze okaże. W twe ręce wpadł pewien zwój. Łatwo go rozpoznać po futerale wykonanym z skóry pokrytej małymi brązowawymi łuskami. Chciałbym go mieć. – powiedział bez ogródek.
- Chyba został pan źle poinformowany. Nie posiadam nic takowego.
- Nalegam – rzekł odsłaniając połę swego płaszcza, ukazując tym samym swój miecz.

Skryba siedział chwilę marszcząc czoło. Już chciał coś powiedzieć gdy spojrzał w oczy przybysza. Czaiła się w nich jakaś dzikość i nieprzewidywalność. Ze zrezygnowaniem podszedł do jednego z regałów i wyją ze skrytki zań ukrytej futerał pasujący do opisu. Nim się odwrócił usłyszał za sobą:
- Przykro mi.
- Za co? – zapytał po czym poczuł ukłucie w karku. Zrobiło mu się jakoś tak dziwnie błogo i sennie. Po chwili osunął się na ziemię.
- Za to – Gwidon spojrzał z uznaniem na trzymaną w ręku dmuchawkę – Szybko działa – powiedział sam do siebie. Skryba na pewno zapamiętał jego twarz ale do czasu gdy się obudzi, powinien być już poza miastem. Nie chciał go zabijać, to nie jego wina że wpadł mu w ręce ten zwój. Nie zwykł krzywdzić bardziej niż to było potrzebne.

Wziął pęk kluczy, leżący na blacie po czym wyszedł z kamienicy zamykając za sobą wejście. Klucze wsunął do środka przez szparę pod drzwiami. Nikogo nie było w pobliżu więc ruszył w stronę bram miasta. Najkrótsza droga wiodła przez rynek. Gdy doń dotarł, zgromadziły się tam już spore tłumy. Musiał lawirować pomiędzy ludźmi, uważając aby kogoś nie potrącić – co nie było łatwą sztuką, zwłaszcza gdy większość życia spędziło się poza ludzkimi miastami w których zawsze panował taki tłok.

W pewnym momencie poczuł delikatne szarpnięcie u pasa. Zauważył je tylko dlatego, że był wyczulony na tym podobne rzeczy. Obrócił się błyskawicznie i chwycił, za nadgarstek złodzieja trzymającego w dłoni jego sakiewkę. Ubrany był we wzorzyste szaty, jakie zwykli nosić kupcy handlujący tkaninami. Dziwne...

Już miał coś powiedzieć, gdy kieszonkowiec wyćwiczonym ruchem oswobodził swą rękę – co niebyło łatwe wobec osoby obdarzonej wrodzonym sprytem, który ta jeszcze doskonaliła przez cale życie. O dziwo, gdy był już wolny miast uciekać, wcisnął mu sakiewkę do dłoni! Potem chwycił ją za nadgarstek, tak jak zrobił to przed chwilą mieszaniec. Na jego twarzy przez krótką chwilkę zagościł uśmiech – pewnie na widok głupiej miny jaką zrobił pół-elf. Po czym krzyknął na całe gardło:
- Złodziej! Złodziej! Chciał mnie okraść! Ale nie ze mną te numery gnoju. Teraz trafisz prosto za kratki, a potem pewno na stryczek.

Gwidon stanął jak wryty – a ciężko go było czymś zadziwić. Tymczasem ktoś chwycił go za ręce i wykręcił mu je do tyłu, zmuszając tym samym aby się pochylił. Odebrano mu sakiewkę i wręczono „prawowitemu właścicielowi”. Gapiowie otoczyli ich ciasnym kręgiem. Wśród nich wypatrzył mężczyznę który przedtem uciekł mu z ciemnej uliczki. Uśmiechał się do niego szyderczo. Kątem oka, zauważył również dwóch strażników, w czerwonych strojach z zarzuconymi na wierzchu kolczugami, którzy zmierzali w stronę zbiegowiska. Ktoś z tłumu krzyknął:
- Patrzcie, to mieszaniec!
- Z nimi zawsze są kłopoty. Tych dzikusów z lasu trzeba pozamykać w klatkach.
- Ale.. – chciał coś powiedzieć lecz uciszono go kilkoma ciosami w brzuch.
- Do tego śmie jeszcze pyskować! Do lochu z nim!
- Do lochu! – wrzasnął tłum.

Gwardziści przebili się wreszcie przez tłum i chwycili go mocno za ramiona. Nie próbował się wywinąć, ucieczka w takim tłumie nie miała sensu. Stwierdził także, że dyskusja również nie ma celu – i tak mu nie uwierzą. Poczuł jak ktoś uderza go czymś twardym w głowę. Jego ciało zwiotczało, a umysł pogrążył się w mroku.

* * *

Gdy odzyskał świadomość, był wleczony pustą ulicą. Głowa pulsowała mu tępym bólem – dowód na to że straż nie patyczkowała się tutaj z rabusiami. Mrugną, próbując usunąć latające mu przed oczyma czarne płatki – w efekcie tylko zakręciło mu się w głowie i o mało nie stracił znowu przytomności. Gdy jako tako odzyskał zdolność widzenia ujrzał majaczące przed nim o kilkaset kroków, posępne mury garnizonu. Od razu przeszła mu ochota na pogrążenie się w błogich ciemnościach. Zaczął gorączkowo myśleć jak wydostać się z tej sytuacji, czego nie ułatwiał mu bynajmniej ból głowy. Musiał działać szybko, bo jeśli dowloką go do więzienia to będzie już po nim.

W tym stanie i wobec przewagi liczebnej, nie mógł mieć nadziei na wyrwanie się. Mężczyźni trzymali go mocno. Miał jednakże asa w rękawie, chociaż bał się go zagrać. Nie miał jednak wyboru.

Zagłębił się myślami w swój umysł. Odszukał drzemiącą w nim bestię z którą cały czas się zmagał aby nie wyrwała się z mentalnych oków jakie jej narzucił. Tym razem sam ją zbudził, popuszczając nieco trzymające ją łańcuchy. W jego głowie rozległ się ryk radości. Sam też zawył tyle że z bólu, gdyż jego twarz wydłużyła się i jęła przybierać gadzi wygląd, a skórę przebiły małe łuseczki, przysparzając go przy tym o wielkie cierpienia. Mięśnie zaczęły rosnąć. Z największym trudem zahamował przemianę, nie pozwalając aby kajdany pękły. Strażnicy puścili go przestraszeni tym co zobaczyli. Dobyli swoich mieczy. Jeden z nich otrząsnąwszy się z zaskoczenia pomieszanego z lękiem krzykną:
- To przeklęty wilkołak!

Nie miał jednak racji, albowiem Gwidona nic nie wiązało z wilkami, posiadał natomiast szczególną więź z jaszczurami. Rzucił się z rykiem na najbliższego człowieka rozrywając mu gardło ostrymi zębami które mu wyrosły, nim tamten zdążył zareagować. Oczy przesłaniała mu krwawa mgiełka, a umysł był otępiały. Przez głowę płynęły myśli które nie należały do niego. „NIE, PRZESTAN” – krzykną w umyśle. Ale bestia poczuwszy smak krwi nie zamierzała się zatrzymywać. Pazurami które mu wyrosły rozorał pierś drugiego z gwardzistów, zabijając go niemal na miejscu.
- Dossyć! – wycharczał, zbierając całą siłę woli. Padł na ziemię nieprzytomny, gdy go zaćmiło.

Po chwili znów miał nad sobą pełną kontrolę. Potwór wycofał się do swojego legowiska i siedział cicho. Ciało powróciło do swojej pierwotnej formy. Ból był jeszcze gorszy niż przedtem. Miał ochotę zwymiotować prosto na ziemię, ale powstrzymał tę słabość. Nie miał na to czasu. Czuł otępienie, kręciło mu się w głowie.
-ALARM! – krzyknął ktoś z przodu. Spojrzał w tamtą stronę, wszystko wokół zdawało się być rozmazane, a świat falował niczym woda na jeziorze. Przed sobą zobaczył biegnącą grupkę mężczyzn, w jakichś czerwonych strojach. A może brązowych? Sam już nie wiedział. Chwilę musiał myśleć zanim przypomniał sobie kim są.
- Strażnicy – stękną po czym wytężając siły podniósł się z brukowanej ulicy. Coś w jego głowie mówiło mu że powinien się oddalić. Nie widział powodu, ale postanowił zaufać temu głosowi. Ruszył do przodu, zataczając się niczym pijany. Niee... nie tu – przyszło mu dna myśl. Skręcił w stronę bocznej ulicy. Po chwili znikną za rogiem budynku. Trochę się zdziwił mijając go, bo jakoś tak dziwnie się wykrzywiał jakby miał zaraz runąć.

Gwidon zagłębił się w słabo oświetloną uliczkę. Przystanął na chwilę aby rozejrzeć się dokładniej. Droga kończyła się po kilkudziesięciu krokach murem z szarych kamieni wysokim na trzy... eee... może dwa metry. Nie wiedział bo mur zdawał to wydłużać to skracać się. Po obu stronach stał szereg trzypiętrowych kamieniczek nachylających się nad drogą jakby chciały jej dotknąć.
- Gdószz do bduofał? – zabełkotał niewyraźnie i ruszył dalej. Potkną się o jakiś kamień i runą jak długi na ziemię, uderzając w nią twarzą. Z nosa popłynęła mu krew. Trochę go to otrzeźwiło i wreszcie zaczął normalnie myśleć... no prawie. Przypomniał sobie wreszcie co tu robił. Podniósł głowę, jęcząc z bólu. Jego wzrok padł na drewnianą klapę u końca drogi. Prowadziła w dół do kanałów.

* * *

Strażnicy wbiegli w uliczkę, w której przed chwilą znikną im z oczu mieszaniec. Była pusta. Szybko omietli ją wzrokiem. Od razu zauważyli otwartą klapę ukazującą ciemny szyb. Z tyłu nadbiegło kolejnych trzech gwardzistów.
- Chce nam zwiać kanałami. Za nim!

Już po chwili cała piątka znikała w śmierdzącym kanale, przeklinając swoją parszywą robotę.

* * *


Gwidon uśmiechnął się mimo ostrego bólu w głowie. Opierał się plecami o zimny kamień muru, podczas gdy po jego drugiej stronie strażnicy właśnie znikali włazie. A więc jego podstęp się udał. Goniący go okazali się wyjątkowymi głupcami. Potrząsną głową próbując pokonać resztki otępienia. Starł rękawem krew z twarzy. Nos przestał mu już krwawić. Był chyba cały.

Pokonując zmęczenie ruszył wzdłuż ulicy, próbując opanować drżenie nóg. Za jego plecami rozległo się bicie dzwonów alarmowych. Zaklął w myślach i zaczął biec, zmuszając się do wysiłku. Wypadł na główną ulicę. Tam musiał zwolnić do szybkiego marszu, aby nie zwracać na siebie powszechnej uwagi.

Brama znajdowała się zaledwie kilkadziesiąt kroków przed nim, gdy jej ciężkie skrzydła zaczęły się zamykać ze zgrzytem. Zaklął pod nosem. Ktoś w pobliżu spojrzał na niego. Nie dbał już o to, był bowiem chodzącym trupem. Był tak blisko a jednocześnie tak daleko. Poczuł jak bestia poruszyła się niespokojnie w swoich okowach. Nagle jego ciało ogarnęła dziwna słabość, a w płucach zabrakło powietrza zupełnie jakby przebiegł przed chwilą spory dystans. Upadł na kolana łapczywie łapiąc oddech.

Jedno z skrzydeł bramy zaskrzypiało głośno po czym zatrzymało się w połowie drogi. Strażnicy naparli na nie całym ciałem ale nawet nie drgnęło. Zaklęli głośno próbując ponownie – bezskutecznie. Gwidon nie tracił czasu na zastanawianie się co właściwie się stało - będzie mógł to zrobić później, o ile przeżyje. Ruszył do przodu. Dzieliło go od bramy zaledwie kilka kroków, gdy ktoś zwrócił na niego uwagę i zawołał w jego stronę:
- Hej, ty! Zatrzymaj się, zamykamy bramy - zignorował go. - Głuchy jesteś?! – mężczyzna w stroju gwardzisty zatarasował mu przejście.

Nie odpowiedział, miast tego grzmotnął go z całej siły pięścią w twarz. Mężczyzna zatoczył się w tył od ciosu, potknął się i upadł na bruk z roztrzaskanym nosem, a może nie tylko. Gwidon skoczył do przodu, przeskakując nad ciałem i prześlizgnął się przez nie zamkniętą bramę. Reszta strażników nie zdążyła zareagować, ponieważ skrzydło bramy wreszcie ustąpiło i zatrzasnęło się głośno za nim, a ciężkie sztaby opadły. Nim strażnicy zdołali z powrotem otworzyć wrota, pół-elf był już daleko.



CZĘŚĆ II



Od owego dnia, w którym omal nie został złapany, upłynęło już parę nocy. Właśnie zbliżało się południe. Od świtu posuwał się dnem krętego wąwozu. Szedł po starej drodze ułożonej z wielkich ciosanych kamieni. Być może ongiś były one dobrze do siebie dopasowane, lecz teraz, po wielu wiekach kruszenia, tworzyły wiele niebezpiecznych wykrotów. Gwidon musiał poświęcać wiele uwagi na to gdzie stawiał stopy aby nie skręcić sobie kostki.

Udało się, zdobył upragniony zwój. Bezwiednie sięgnął do torby aby się upewnić czy aby nadal tam jest. Poszukiwał go już od dłuższego czasu, ponieważ dzięki niemu miał szanse na to że wysłucha go Meridion, jeden z Starych Mędrców – osób posiadających ogromną wiedzę, którą zdobywali przez lata swojego długiego życia. Ponoć chodzili po ziemi od tysięcy lat, kiedy to świat wyglądał całkiem inaczej. Jednak wiele lat temu porzucili cywilizację i przestali interesować się losem zwykłych ludzi – tak przynajmniej powszechnie sądzono. Spotkał jednak kiedyś elfa który opowiedział mu o jednym ze Starych Mędrców mieszkających w tej puszczy i poszukującym pewnego zwoju. Jeśli tamten go zdobędzie to być może zechce odpowiedzieć na dręczące Gwidona pytania. A może nawet weźmie go na swego ucznia. Kto wie? Zastanawiał się tylko co zawiera owy zwój. Gdy spróbował go wczoraj przeczytać, okazało się że zapisany jest w jakimś dziwnym, nieznanym mu języku. Cóż... może sam Meridion mu to wyjaśni.

Dużo myślał też o wydarzeniach spod bramy. Do tej pory niemógł zrozumieć co tak naprawdę się wydarzyło. Nie wierzył w zwykły zbieg okoliczności. Drzwi niemogły się od tak zaciąć. No chyba że były nieużywane od dawna, ale widział przecież jak je bez problemu otwierali rankiem. Nie... to musiało być coś innego. Tylko co? I jeszcze ta dziwna słabość która go wcześniej ogarnęła. Nigdy jeszcze nie doświadczył czegoś podobnego. Może...
-Hej wędrowcze!

Rozmyślania przerwało mu czyjeś wołanie. Jego ręka automatycznie powędrowała do rękojeści miecza. Ugiął lekko nogi - tak jak robił to zawsze w czasie walki. Besztając się za swą nieostrożność, uniósł głowę aby zobaczyć z kim ma do czynienia.

Westchnął z ulgą, zabierając dłoń z głowni miecza. „Być może zbyt dużo czasu spędzam w głuszy” - pomyślał. Przed nim, w odległości kilkudziesięciu kroków, stał wóz, do którego zaprzęgnięty był stary, kary koń. Jedno z jego kół uwięzło w głębokim dole. Obok niego stał barczysty mężczyzna w średnim wieku. Jego twarz, choć teraz przygnębiona, zdradzała iż często się śmiał. Chłop – bo za niego uznał go Gwidon – machał ręką w jego stronę.
- Hej wędrowcze! Pomóżcie!
- Cóż się stało? – zapytał, ruszając w jego stronę.
- Koło mi uwięzło w tej przeklętej dziurze. Sam nijak dam radę go wyciągnąć.

Pół-elf skinął głową na znak że pomoże i zbliżywszy się chwycił za piastę. Nieznajomy ujął od spodu burtę popędzając jednocześnie konia. Stękając udało im się jakoś dźwignąć nieco koło do wysokości z którą rumak sobie poradził.
- Uff – chłop oparł się o wóz – Dzięki, gdybyście nie przyszli musiałbym wyładowywać cały sprzęt..
- Drobiazg.
- Zapraszam do mojego domu, to kilka staj na wschód.
- Dzięki za zaproszenie ale mam pewną sprawę do załatwienia. Będę jednak wdzięczny jeśli mnie podwieziesz. Też zmierzam na wschód.
- Jasne, w końcu mi pomogłeś. A tak w ogóle to jestem Dobromir.

* * *

Od kilku już dni przedzierał się przez gęstą puszczę. Nisko wyrastające gałęzie znacznie utrudniały mu wędrówkę. To samo tyczyło się rosnącego gdzieniegdzie ostrokrzewu, którego kolce czepiały się jego płaszcza. Na dodatek, w lesie nie było żadnej widocznej ścieżki którą mógłby się poruszać. Czasami trafiał tylko na szlaki wydeptane przez zwierzęta, jednak nigdy nie prowadziły one w zadawalającym go kierunku. Tak więc poruszał się dosyć wolno.

Zwykle noc spędzał śpiąc pod pierwszym lepszym drzewem, lecz tego wieczoru natrafił na niewielki potok, o czystej wodzie. Gdy zanurzył w nią dłoń, stwierdził iż jest ciepła. Szemrała cicho pośród kamieni, co w połączeniu z szelestem liści tworzyło wspaniałą melodię dla każdego kto tylko chciałby się jej przysłuchać. Gwidon ułożył się pomiędzy dwoma korzeniami rosnącego nad brzegiem, sporych rozmiarów dębu i wsłuchawszy się w pieśń jaką wygrywała przyroda, zasnął.

* * *

Zbudził się późnym rankiem. Kilka promieni które jakimś cudem przecisnęły się przez zasłonę liści padało na jego twarz. Po przetrząśnięciu swych zapasów, stwierdził iż kończy się mu żywność. Będzie musiał wkrótce zapolować, jednak nie powinno to być trudne ze względu na dużą ilość zwierzyny łownej w tych okolicach. Zjadł więc wszystko co miał, popijając wodą z strumienia po czym ruszył w jego górę. Z opowieści wynikało iż mędrzec ma mieszkać niedaleko źródeł tego strumienia.

Po kilku godzinach marszu wyszedł na leśną polanę. Jej centrum zajmowało niewielkie jeziorko, przez które przepływał potok. Trawa wokół jego brzegów była zadeptana – widomy znak na to iż często przebywała tutaj zwierzyna. Gwidon wspiął się na rozłożyste drzewo rosnące na skraju polany. Usiadł wygodnie na grubej gałęzi, oparłszy się plecami o pień. Łuk złożył na kolanach, aby mieć go pod ręką. Dzięki swemu zielonemu płaszczowi, przesiąkniętemu zapachem lasu, stapiał się z otoczeniem. Zamknął oczy i zatopił się w myślach. Jego podświadomość rejestrowała i analizowała dźwięki docierające do jego uszów.

Coś wyrwało go z medytacji. Gdy otworzył oczy stwierdził iż minęło już kilka godzin – słońce chyliło się już ku zachodowi. Nawet nie zauważył jak upływa czas. Ogarną wzrokiem całą okolicę, szukając przyczyny swego przebudzenia. Znalazł ją dopiero po chwili - z gęstwiny wyłonił się młody jeleń. Wyglądał na zagubionego i przestraszonego. Prawdopodobnie oddzielił się od reszty stada. Rozglądnął się uważnie, po czym nasłuchując ruszył w stronę jeziorka. Gwidon, starając się robić jak najmniej hałasu, nałożył strzałę. Czekał aż zwierzę pochyli się żeby ugasić pragnienie. Podniósł łuk i... zahaczył nim o gałąź. Drzewo zaszeleściło. Zamarł w miejscu gdyż zwierzę niemal natychmiast podniosło głowę i spojrzało w jego stronę. Chyba nic nie zauważyło albo wzięło go za ptaka bo po chwili zaczęło znów pić z jeziorka. Znów podniósł łuk tym razem uważając konary. Napiął, wymierzył... cięciwa brzęknęła gdy ją zwolnił. Pocisk pomknął ze świstem wprost do celu, wbijając się głęboko w łeb jelenia. Długie godziny ćwiczeń opłaciły się - trafił za pierwszym razem. Poczuł satysfakcję jaka towarzyszyła łowcom od zarania dziejów. Po chwili potrząsnął głową. Nie zabijał dla przyjemności, zabijał aby przeżyć.

Zeskoczywszy z drzewa, podszedł do swej ofiary. Wyciągną strzałę, lecz tak jak się obawiał, grot utkwił wewnątrz. Odciągną zdobycz od wody, poczym ruszył nazbierać drwa na ognisko. Gdy wrócił ściemniało się już. Z ulgą stwierdził, iż żaden drapieżnik nie połakomił się na darmowy posiłek. Rozpalił zatem ogień i zabrał się do sprawiania zwierzyny. Skończył dopiero około północy. Podłożył drwa do ognia po czym zasnął ciesząc się ciepłem i blaskiem bijącym od niego.

Rankiem ruszył w dalszą podróż w górę strumienia. Im dalej się posuwał tym robił się on coraz węższy i bardziej kręty, a jego wody coraz czystsze i zimniejsze. Namacalny znak na to iż zostało mu niewiele godzin wędrówki. Drzewa w okolicy były stare i wysokie. Puszcza zdawała się być nietknięta ręką człowieka. A jednak od czasu do czasu, zauważał odciśnięty na ziemi ślad czyjegoś buta. Zawsze tego samego.

W pewnym momencie wyszedł na polanę zalaną słonecznym blaskiem. Stało się to tak nagle, że przez długą chwilę musiał mruży oczy, które przyzwyczaiły się do półmroku panującego pod kopułą z liści i gałęzi. Gdy odzyskał wreszcie jasność widzenia, dech zaparło mu w piersiach. Miał przed sobą scenę niczym wyjętą spomiędzy baśni i legend opowiadanych przez starców. Polana była usłana kolorowym kwieciem, na którego płatkach przysiadały barwne motyle by po chwili wzbić się w rześkie powietrze i wirować w tańcu, tak pięknym jak mogła go stworzyć tylko natura. Strumyk za którym podążał, perlił się wijąc się pośród tego barwnego morza. Zaiste morza, bo falowało niczym ono w podmuchach wiatru wietrze. Centrum polany zajmowała pokaźnych rozmiarów chata zbudowana z drewnianych bali porośniętych bluszczem. Z kamiennego komina unosił się dym który szybko rozwiewał się na wietrze. Nic dziwnego że Meridion postanowił tu zamieszkać, widok był przecudny, choć nie każdy potrafiłby go docenić.

Gwidon ruszył w stronę budynku. Gdy szedł jego płaszcz oblepił kwiatowy pyłek, a motyle którym zakłócił spokój ulatywały sprzed niego, by usiąść gdzieś dalej. Po chwili dotarł do prostych, dębowych drzwi, lekko już spróchniałych. Chwycił za kołatkę i zapukał. Odpowiedziała mu cisza. Zastukał ponownie jednakże rezultat okazał się podobny. Ponowił próbę po raz trzeci. Nie doczekawszy się odpowiedzi, pchną masywne drzwi, które skrzypiąc otwarły się do środka.

Pomieszczenie do którego wszedł, zbudowane było na planie kwadratu o boku kilku metrów i wyglądało na to że zajmuje ono całe wnętrze domu. Po środku stał duży, prosty stół, obok którego stała para równie solidnie wyglądających krzeseł. Na jego blacie stał kubek z parującym naparem, o zielonkawym zabarwieniu. Wyglądało na to, iż ktoś dopiero co go zaparzył. W jednym z rogów izby, stało łóżko z dobrze wypchanym siennikiem i wyprawionymi skórami służącymi za przykrycie w czasie zimnych nocy. Na jednej ze ścian, wisiał wielki gobelin przedstawiający górski krajobraz wiosną. Dwie inne były zakryte rzędami półek, uginające się od najrozmaitszych rzeczy: od glinianych naczyń po stare księgi noszące na sobie ślady częstego używania. Czwartą zaś, zajmował sporych rozmiarów kominek obok którego stał stary fotel obity skórą. Siedział na nim ubrany w prosty brunatno-szary wełniany habit mężczyzna o długich czarnych, poprzetykanych gdzieniegdzie pojedynczymi pasemkami siwych włosów. W ręku trzymał pięknie rzeźbioną, drewnianą fajkę, z której czubka ulatywała smużka białego dymu. Siedzisko było odwrócone w stronę kominka, tak więc Gwidon nie mógł dostrzec twarzy. Meridion... to musiał być on.
- Ach... jesteś nareszcie. Oczekiwałem cię. – ozwał się – Gwiazdy powiedziały mi że przyjdziesz. Siadaj proszę i odpocznij po wędrówce. Zechciej napić się mojej herbaty.

Zdezorientowany posłusznie usadowił się na krześle. Nie chcąc obrazić gospodarza pociągnął mały łyk z drewnianego kubka lecz nic więcej. Napój miał cierpki a mimo to przyjemny smak, w którym wyczuł kilka znanych mu ziół. Po chwili ogarnęło go miłe ciepło.
- Wiesz nieczęsto miewam gości i nikt raczej nie przychodzi do mnie żeby napić się mojej herbatki – a szkoda bo doprowadziłem sztukę jej parzenia niemal do perfekcji. Pozwól więc że zapytam czego szukasz?
- Szukam rady.
- Po twoim głosie rozeznaję iż to nie wszystko – Gwidon drgnął, starzec rzeczywiście posiadał wielką mądrość – lecz nie śpieszmy się, mamy mnóstwo czasu. Powiadasz iż szukasz rady? Jak więc mogę ci pomóc? Skoro przebyłeś taki kawał drogi, niegrzecznie byłoby z mej strony ci jej odmawiać.

Milczał przez chwilę, bojąc się zadać pytanie. Długo się zastanawiał co powie mędrcowi gdy go wreszcie odnajdzie. Wreszcie zdobył się na odwagę i opowiedział mu o
istocie czającej się w zakamarkach jego umysłu. Właściwie to niewiele miał do powiedzenia, bo też niewiele o niej wiedział. Mędrzec nie odpowiedział od razu. W zadumie pykał fajkę, mrucząc coś cicho do siebie. Wreszcie się odezwał:
- Widzisz, w każdym z nas tkwi jakaś bestia i o ile nie uda nam się nad nią zapanować - ujarzmić ją swoim umysłem, hamować jej zapędy - to będzie nami rządziła. Będziemy kierować się instynktami i uczuciami a nie zdrowym rozsądkiem. Ta bestia to nasza zwierzęca część, to nasze pierwotne instynkty. Jednak jesteśmy czymś więcej niż nią. Nie kierujemy się przecież tylko impulsami lecz także i rozumem. To właśnie odróżnia wyższe rasy od reszty istot i żeby tak nadal było powinniśmy panować nad swoimi wrodzonymi skłonnościami.

Gwidon spojrzał w stronę kominka. W jego wnętrzu buzowały wesoło płomienie do wtóru trzasku pękających polan. Gdyby pozwolono im się wydostać na wolność, z pewnością szybko pochłonęłyby cały dom, próbując się nasycić. Na szczęście w ryzach utrzymywały go kamienie, z których zbudowany był kominek.
- Panować ale nie tłumić – ciągnął dalej – Jak już mówiłem są one częścią nas i bez nich niebyli byśmy tym kim jesteśmy. Powinniśmy odróżniać dobre odruchy i emocje od złych. Trzeba je przesiewać i odrzucać tylko te drugie. Wiadomo że sito nie oddzieli wszystkiego niemniej nie możemy wyrzucać wszystkiego. Gdybyśmy żyli bez emocji to stalibyśmy się głazami nieczułymi na wszystko, dla których pomiędzy życiem a śmiercią niema różnicy.

Ogień, choć posiadał tak wielką destruktywną moc, to dawał ciepło i światło. Zawsze można było na nim ugotować strawę. Bez niego ludzie nie przetrwaliby.
– Widzisz, bestia w tobie żyjąca jest silniejsza niż u innych. Dzieje się tak ponieważ w twoich żyłach płynie smocza krew, bardzo rozrzedzona ale jednak płynie.

Do mieszańca nie odrazu dotarły jego słowa. Gdy wreszcie zrozumiał co usłyszał, osłupiał, z początku nie dając im wiary. Skąd mógłby to wiedzieć, skoro nie znał nawet jego imienia? Zaraz... przewidział przecież jego przyjście, więc jednak coś tam wiedział. W sumie to wytłumaczenie pasowało do tego co się do tej pory wydarzyło. Poza tym jakby na potwierdzenie słów starca usłyszał jak bestia... nie... jak smok czający się w jego głowie porusza się, chcąc dać mu do zrozumienia ze to prawda. A jednak... Czy więc miał on coś wspólnego z tym zajściem pod bramą? Mędrzec jakby czytając w jego myślach powiedział:
- Wiesz, smoki to istoty magiczne, więc nie zdziw się gdy w życiu przytrafią ci się sytuacje trudne do wyjaśnienia. Nie zawsze trzeba się kierować rozumem, czasem wystarczy zaufać swojej intuicji.

Gwidon w zadumie pokiwał głową. Meridion milczał długą chwilę, chcąc dać mu czas na przemyślenie tego wszystkiego. W międzyczasie pykał fajkę i obserwował kręcącą się koło kominka muchę która wleciała tu wraz z przybyszem i bzyczała teraz głośno. Wielu ludzi denerwowałaby ten dźwięk jemu jednak nie przeszkadzał, a wędrowiec był zbyt zamyślony by go w ogóle słyszeć. Wreszcie mędrzec rzekł:
- Otrzymałeś swą odpowiedź. Powiedz mi czy to wszystko z czym przychodzisz?
- Nie – odparł po chwili – Chciałbym... pragnę abyś został moim mistrzem a ja twoim uczniem.

Fotel zaszurał o podłogę, gdy siedzący na nim odwrócił się. Gwidon mógł wreszcie przyjrzeć się jego twarzy. Była kanciastą i poprzecinana licznymi zmarszczkami, świadczącymi o wieku mędrca. Duży i prosty nos został osadzony nad cienką kreską znaczącą usta. Największą uwagę przyciągały głęboko osadzone oczy, w których odbijała się jakaś stara i zapomniana wiedza. Teraz zmrużone, zdawały przewiercać go na wylot.
- A niby czemu miałbym cię uczyć? – subtelna i trudna do uchwycenia zmiana w tonie jego głosy świadczyła że był zdenerwowany tą bezczelną prośbą.
- Ponieważ mam to – rzekł spokojnie wyciągając z torby zwój, na którego zdobycie poświęcił tyle czasu i pokazując go starcowi.

Mędrzec szarpnięciem wyjął go z jego dłoni. Uważnie się mu przyglądnął, po czym rozwinął go i zaczął czytać, ani razu nie odwracając odeń wzroku. Gwidon trwał w ciszy czekając cierpliwie, a właściwie niecierpliwie lecz nie chciał tego okazywać. Po jakimś czasie Meridion zwiną zwój i popadł w zadumę roztrząsając w głowie jakąś ważną decyzję, po czym nagle wrzucił go do kominka, wprost w wyciągające się łakomie ku niemu płomienie. Pół-elf chciał rzucić się w jego stronę żeby ocalić go, ale został powstrzymany ruchem ręki. Patrzył jak przedmiot jego długich poszukiwań powoli zamienia się w kupkę popiołu.
- Czemu to zrobiłeś? – zapytał z rezygnacją.
- Ponieważ ludzie nie dojrzeli jeszcze, aby poznać zawartą w nim wiedzę. Mogli nie pojąć jej znaczenia i wykorzystać w niewłaściwy sposób. Widzisz, ludzie nie wyrośli jeszcze ze zwierząt, czeka ich długa droga nim osiągną kolejny etap rozwoju duchowego, ale mają szansę. Twój trud nie poszedł na marne. I nie martw się wiedza przepadła na zawsze ponieważ jest głęboko ukryta tutaj – postukał się palcem w skroń – i wierz mi, jest teraz o wiele bezpieczniejsza.
- I jak? Zgadzasz się żebym został twoim uczniem?

Meridion nie odpowiedział od razu. Wpierw wbił w niego wzrok i przyglądał się mu uważnie. Wreszcie pokiwał wolno głową.
- Niech tak będzie. I tak przyglądałem ci się od dłuższego czasu. Nie pytaj jak, mam swoje sposoby. Z tego co wiem to jesteś raczej niegłupi. Zdobyłeś zwój, co dowodzi iż jesteś też sprytny. Pewnie myślisz że było go trudno go dostać, ale to nic w porównaniu z tym co cię jeszcze czeka. Twoja nauka nie będzie ani łatwa ani przyjemna – Gwidon tylko pokiwał głową - To dopiero początek twych przygód.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości