Ale no, nieważne. Jak ktoś ma ochotę, życzę miłego czytania.
(Nie jest to żaden konkretny świat, dalszej części nie ma)
PS: Wrażliwym na literówki radze kliknąć taki mały x przy nazwie karty w przeglądarce.
Poranny wiatr rozrzucił posklejane krwią włosy mężczyzny. Słońce dopiero pojawiało się na widnokręgu, oświetlając pierwszymi promieniami ciało leżące na skraju głębokiego dołu. Nie dało się rozpoznać niczego poza ludzkim kształtem, który pokrywała gruba warstwa zakrzepłej krwi. Chłopak uniósł je delikatnie na rękach i ułożył w prowizorycznym grobie. Pocałował je jeszcze w coś, co kiedyś było czołem i chwycił w dłoń łopatę. Stał dłuższą chwilę, wpatrując się w zwłoki.
- Znałem cię tydzień. Siedem dni. Ostatniego pozwolili mi zatrzymać pół miesiąca. Nie będę prosił o wybaczenie. Niech Światłość będzie z twą duszą.
Nie potrafił uronić najmniejszej łzy, kiedy kolejne warstwy piasku zasypywały ciało. Robił to mechanicznie, jakby nie miało żadnego celu. Na koniec ustawił w tym miejscu sporej wielkości kamień. Kredą napisał na nim jedno, jedyne słowo.
Minął już miesiąc od tamtego pogrzebu. Versath jechał bez celu przed siebie, starając się unikać ludzi. Zamaskowany, owinięty płaszczem wkraczał do miast tylko wtedy, kiedy już nie miał innego wyboru. Tak jak teraz. Trucizna powoli rozprzestrzeniała się w jego ciele. Nie miał pojęcia, że ugryzienie młodego wilkowęża jest takie bolesne. Ręka zawieszona na prowizorycznym temblaku już kilka godzin temu odmówiła posłuszeństwa. Mimo to współczuł temu stworowi. To będzie koszmarna śmierć.
Potrząsnął głową. Starał się przebić przez tłumy zalegające na rynku Karag’Manar – najohydniejszego, najbrudniejszego i największego miasta w tej części świata. Orczego miasta. Mimo to można było znaleźć tu przedstawiciela każdej rasy. Także mieszańców. W takim kotle musieli mieć jakiegoś dobrego alchemika. Podążając za tłumem rozglądał się wokoło, nigdzie jednak nie dostrzegając charakterystycznego symbolu kolby z wymalowaną we wnętrzu czaszką. Owszem, alchemicy wyrabiali głównie trucizny. Zawsze jednak mieli na wszystkie z nich odtrutki, gdyby ktoś chciał obrócić ich pracę przeciwko nim. W takim świecie wszystkiego można było się spodziewać, chociaż zabijanie kogoś jego własną bronią było na ogół źle postrzegane w społeczeństwie. Ciężko później było dostać nawet chleb i piwo, nie mówiąc o czymkolwiek innym.
Versath westchnął ciężko, zbaczając z rynku. Usiadł pod ścianą oblepioną najróżniejszymi brudami. Podciągnął wyżej chustę zasłaniającą twarz. Nie było sensu szukać tego teraz. Postanowił przeczekać największe tłumy. Oswobodził ostrożnie rękę i podwinął rękaw. Jedyne czym się różniła była barwa. Skóra zrobiła się biała niczym kreda. Skażenie wywodzące się od ustawionych w półkole czerwonych punkcików sięgało już prawie ramienia.
Kiedy się przebudził, podchodziło już pod kark. Obwiązał szybko rękę, przeklinając samego siebie. Wstał szybko z ziemi. Na niebie zawitały już pierwsze gwiazdy. Ruszył z powrotem na rynek, gdzie było już prawie pusto. Zupełnie pusto, jeśli nie liczyć zamaskowanych postaci udających, że ich tu wcale nie ma. Chociaż rynek był duży, szybko odnalazł to miejsce. W każdym mieście sklep alchemika wyglądał z zewnątrz tak samo. Nadpalony szyld i schody prowadzące pod ziemię. Mieszkańcy nie lubili kiedy coś wybuchało im prosto w twarz podczas spaceru.
Schodząc po śliskich stopniach Versath dotkliwie odczuwał skutki trucizny. Parę razy mało brakowało żeby spadł z hukiem na sam dół. W końcu dotarł do obitych żelazem drzwi. Nie pukając nacisnął klamkę i pchnął wrota. Tylko po to, żeby zostać przywitanym tradycyjnym, karag’manarskim sposobem. Stalą przy gardle. Niezbyt dużo widząc w tej ciemności, uniósł jedną dłoń ku górze, drugą odpinając od pasa pochwę. Wysunął ją przed siebie. Została pochłonięta przez ciemność niemal równocześnie ze stalą, która ziębiła grdykę. Kawałek dalej rozsunęła się zasłona. Versath dopiero teraz odważył się przełknąć ślinę i poszedł w stronę światła.
- Szybka śmierć czy długotrwała? Bolesna czy niewyczuwalna? Eliksir czy proszek? Darifia Eylissendir do usług.
Oczy chłopaka przyzwyczaiły się do blasku bijącego z szeregów świec umieszczonych na ścianach pomieszczenia. Uniósł dłoń do kaptura.
- Nie trzeba, przyzwyczaiłam się. Wystarczy, że zapłacisz. Panie.
- Versath.
- Bez nazwiska? Więc nisko urodzony.
Stała plecami do największego skupiska świec, co sprawiło ,że jej twarz skrywał cień. Wysunęła rękę w stronę Versatha. Bez słowa sięgnął do sakiewki i położył na dłoni Darifii kilka srebrnych monet.
- Dziękuję bardzo. A teraz odpowiedz.
Obróciła się plecami do klienta, chowając pieniądze. Skrzyżowała ręce na brzuchu, przyglądając się mu już chwilę później. Głowę przekrzywiła na ramię.
- Więc? Mówić potrafisz, słucham. Albo wynocha z mojego sklepu. To nie wystawa sztuki.
Odchrząknął, otrząsając się. To nie mogło się znowu dziać. I nie miał zamiaru na to pozwolić. Obrócił wzrok na szafkę po prawej, której wszystkie półki zajmowały kolby i flaszki z różnobarwnymi płynami.
- Właściwie nie potrzebuję Trucizny. Tylko czegoś innego.
- Co? Chyba trafiłeś pod zły adres. Nie sprzedaje niczego takiego, to nielegalne. Wynocha.
- Co... jest nielegalne? Antidota?
Zmrużył oczy, zwracając wzrok na kobietę. Speszyła się i nerwowo zaplatała ręce. Na słowa Versatha odetchnęła z ulgą.
- Nie, oczywiście że nie. Cieszy mnie, że czasami mogę kogoś wyleczyć, a nie zabić. Tak, to wspaniałe uczucie, naprawdę. Niemal jak lekarz... Tfu, co ja bredzę... Khm, tak. Na co odtrutkę?
Przeszła do innych regałów, znowu odwracając się plecami do Versatha.
- Jad wężowilka.
- Co? Przecież one nie są jadowite. Czasami bogacze trzymają je nawet jako swoje pieski.
- Również tak myślałem. Dopóki nie przestałem czuć ręki.
Dziewczyna obejrzała się, pewnie spoglądając na temblak. Podeszła do krzesła, zwalając z niego stosy pergaminów. Podobnie zrobiła z rzeczami zalegającymi na stole.
- Siadaj tutaj i pokaż rękę.
Versath zawahał się przez chwilę. Usiadł na krześle, odwijając rękę. Zdjął rękawicę i podwinął rękaw aż pod ramię. W tym czasie Darifia przyniosła obładowany świecami świecznik. Położyła go na stole i zaraz nachyliła się przed mężczyzną. Posklejane, zaniedbane włosy zakryły jej twarz.
- Gdzie ugryzł?
Wskazał na rząd czerwonych punkcików, ułożonych w łuk. Dziewczyna opuściła dłoń.
- Nie. Nie waż się dotknąć.
Brzmiące niczym groźba słowa wypłynęły z ust Versatha. Drugą ręką chwycił przegub dłoni Darifii.
- Ehm, dobra, dobra... Chciałam tylko pomóc. Nic ci przecież nie zrobię. Tak, możesz mnie puścić. Dziękuję. I nie wiem co to za ślad. Mój dziadek miał kiedyś jednego wężowilka. Nieraz mnie ugryzł. Nie mają kłów, wszystkie zęby są jak szpilki. A u ciebie wyraźnie widać dwie dziurki większe od pozostałych.
- To był wężowilk. Wiem co wi...
- W dodatku ten nietypowy rozstaw. Za długi i za wąski pysk. I jeszcze... Hm. Nie masz rany po drugiej stronie. Dziwne. Jakby to coś miało zęby tylko w górnej szczęce.
- Z całym szacunkiem... Możesz skończyć swoje wywody na temat anatomii i znaleźć jakieś antidotum? Niedługo stracę czucie nie tylko w ręce. Będę bardzo wdzięczny.
- Nie mam żadnego uniwersalnego antidotum. – prychnęła – To tak nie działa. Ale to wygląda całkiem jak objawy zatrucia...
Zamilkła na chwilę, wertując sporą księgę przybitą do stołu.
- T siedemnaście...
Przejechała dłonią po regałach, w końcu chwytając nie fiolkę, ale umieszczony w jednej z setek przegródek zwój.
- Tak. Mam. Zatrucie cierniem królewskim. Nazwa wzięła się stąd, że często podrzucano go królom pod pościel. Następnego ranka byli niczym kamienne posągi... Mhm, pewnie historyczne aspekty też cię nie interesują. No to zobaczmy co tu mamy...
Zniknęła za kotarą, zabierając ze sobą świecznik. Versath zorientował się, że cały ten czas ani razu nie dostrzegł jej twarzy. Jakby do perfekcji opanowała sztukę ukrywania się. Pokręcił ze zrezygnowaniem głową, zakładając rękawice na chorą dłoń. Starając się być cicho, podszedł do owej księgi. Zdjął jedną świeczkę ze ściany, nachylając się nad stołem. Strony zajmowało dziwne pismo, którego dotąd nigdzie nie widział. Na marginesach i w każdym wolnym miejscu były dopisane notatki, narysowane szkice, symbole, cyfry. Odwrócił się, słysząc odsuwającą się kotarę.
- Musisz wydawać fortunę na świece.
- Wosk nie jest towarem deficytowym. Jakoś daję radę. Wypij to, szybko. Za minutę będzie bezużyteczne.
- Co to jest?
- Nie pytaj tylko pij. Chyba że wolisz aby trucizna dotarła do serca.
Chłopak przyjrzał się uważniej fiolce. Zdawało mu się, że granatowa maź przygląda mu się dwoma czerwonawymi oczkami. Zsunął maskę na szyję. Zbyt dużego wyboru nie miał, więc wlał sobie wszystko naraz do gardła. Zakrztusił się, kiedy fala gorąca rozprzestrzeniła się wraz z miksturą. Dopiero później poczuł słodkawy smak truskawek. Uśmiechnął się głupkowato.
- Kilkanaście sekund po wypiciu możesz być otumaniony. Siadaj.
Popchnęła go na krzesło. Rozglądał się błędnym wzrokiem po pomieszczeniu. Darifia stała nad nim z z rękoma skrytymi za plecami.
- I jak? Dobrze się czujesz? Możesz mówić?
- Ehm... Czy mogę mówić?
- Nooo... Takie mikstury mają czasami efekty uboczne. Strata głosu... utrata łaknienia... reakcje prowadzące do samo strawienia żołądka... utratę płodności... i takie tam różne. Oj nie patrz tak na mnie! Nie wypiłbyś jakbym powiedziała wcześniej.
Zdrową ręką złapał za kołnierz koszuli i rozciągnął ją, przyglądając się ramieniu.
- Nie postępuje. Ale też się nie cofa.
- Czyli jest dobrze. Teraz tylko muszę znaleźć coś, żeby to do końca wyleczyć. Co by tu... Hm... Zaraz, coś na pewno się znajdzie.
Poszła po ten sam świecznik. Kiedy wróciła, postawiła go na stole i zaczęła wertować księgę. Robiła wszystko tak szybko, że nie zostawiała Versathowi ani sekundy na jakąkolwiek reakcję. Odwrócił na nią wzrok i w intensywnym świetle kilkunastu świec wreszcie mógł dojrzeć jej twarz. I w sumie nie dziwił się, że tak ją ukrywała. Wyglądała na maksymalnie dwadzieścia lat. Niezbyt fortunny wiek jak na alchemika. Miała twarz bardziej okrągłą niż owalną, ale szczupłą. Złote oczy błyskawicznie przemieszczały się po linijkach tekstu. Skóra miała ciemną karnację, chociaż równie dobrze mógł to być bród. Włosy natomiast, długie do ramion, kruczoczarne, były zbite w grube strąki.
- Och... Mam! To niemożliwe! Gdzieś ty się szwędał, że spotkałeś...
Zamilkła kiedy trzasnęły zamykane drzwi. Spojrzała na garść srebrników leżących na stole. To znowu przeniosła wzrok na drzwi, po czym opadła ciężko na krzesło zgniatając przy okazji jakiś zwój. Dokończyła bezradnym głosem.
- ...pisklę smoka.
Zaczynało już świtać, kiedy Versath przechodził przez główną bramę. Chłodne powietrze poranka podziałało na humor chłopaka. Naciągnął chustę na twarz, ruszając przed siebie. Szybko zboczył z gościńca w las. Sprawdził czy miecz luźno leży w pochwie i raźnym krokiem zagłębiał się pomiędzy drzewa. Wciąż nie miał czucia w ręce, ale nie przejmował się tym. Trucizna w końcu osłabnie. Głowę zaprzątały mu inne myśli, których najchętniej by się pozbył. Podobała mu się tamta dziewczyna. To było oczywiste. Mimo tego jak się maskowała, na pewno miała korzenie wśród leśnych. Miała w sobie to coś. Była bystra, zręczna. Może trochę zbyt roztrzepana i gadatliwa, no ale... Miłoby było mieć taką żonę. Tylko że w końcu by go dotknęła.
Chłopak kopnął ze złością w grubą gałąź leżącą pod drzewem.
- Mogłeś już mnie zabić!
Krzyknął na całe gardło. Ptaki spłoszyły się i ze sporym hałasem uciekły z gałęzi. Las wypełnił się szumem liści, furkotem piór i... wyciem wilka.
- Szlag, znowu...?
Obrócił się, jednocześnie chwytając miecz w zdrową rękę. Okazało się, że to w co kopnął wcale nie było gałęzią. Było natomiast długim na kilkanaście metrów, porośniętym szarym futrem stworem. Przypominało jaszczurkę z anoreksją i co najmniej o trzy razy za długim ogonem. Pysk zdobiły dwa równiutkie rzędy białych szpilek.
- Mam pecha do wężowilków...
Jęknął cicho. Zwierzę stanęło na tylnych łapach, prostując swą żyrafią szyję. W takiej pozie miał dobre trzy metry wysokości. A ogon dostatecznie długi, żeby przy zamachu trzepnąć Versathem o najbliższe drzewo. Coś chrupnęło niewyraźnie, kiedy zbierał się z ziemi. Uniósł miecz przed siebie, uderzając nim w zbliżający się pysk. Wężowilk zawył przeraźliwie, odbijając się od ziemi. Chłopak w ostatniej chwili rzucił się do przodu. Przeturlał się pod cielskiem stwora, zanim ten jeszcze opadł na ziemię. Z impetem spuścił miecz na jego kilkunastometrowy ogon. Kolejny skowyt rozdarł leśną ciszę. Sporej wielkości łapa trafiła go w pierś, odrzucając kilka metrów w tył. Zanim kolejny raz poczuł korę pod kręgosłupem, wziął krótki zamach i rzucił mieczem. Ten, ze świstem, pognał w stronę obracającego się wężowilka. Stanął na dwóch łapach, już mając doskakiwać do ofiary, kiedy stal przebiła się na wylot przez szyję. Zaskowyczał chrapliwie, wierzgając łapami. Versath zdążył jeszcze zobaczyć jego śmierć, zanim stracił przytomność.
- Oj nie, nie, nie. Nie ruszaj się, nie ma mowy. Leż! O, od razu lepiej. Masz coś złamane?
- Nie... szlag. Chyba że kręgosłup.
- Wtedy byś do mnie nic nie powiedział. Mam coś tutaj, hm... Zaraz znajdę, tylko zdejmę ci ten śmieszny płaszcz. Nic przez...
- Nie! Aj, cholera... Nie waż się mnie dotykać. Zostaw, sam sobie poradzę. Puść.
- Wybacz, że urazę twoją męską dumę, ale tym razem będziesz musiał oddać się w ręce kobiety. Jeszcze rzeczywiście sobie coś złamiesz, a pewnie nie chcesz zostać kaleką do końca życia.
- Słuchaj, nie rozumiesz... Zostaw mnie w spokoju. Zresztą, skąd się tu wzięłaś?
- Szłam za tobą. Ten eliksir działa tylko przez dwa dni. Później trzeba wziąć kolejną dawkę głupku. I rozumiem czemu nie chcesz żebym pomogła. Ale ja mam to w nosie, więc możesz nawet błagać i obiecywać złote góry.
- Naprawdę nie rozumiesz... Ech, dobra, powiem, ale puść mnie.
- Już się robi. Słucham tylko chwilę, więc lepiej się spiesz.
- Co to jest trąd pewnie wiesz. Ale co to jest, ech... demoniczny trąd?
- Nooo. Przecież, że wiem. Samemu zarażonemu nic się nie dzieje, ale... – zamilkła z otwartymi szeroko ustami i oczami, nie mogąc się zmusić do dokończenia – Nie no, co ty. Żartujesz, prawda? Na pewno. Przecież ta choroba dawno została pokonana. Zamknięto ją w jednym rodzie, nie może się poza niego wydostać.
- Dokładnie. – milczała dłuższą chwilę.
- Dlatego nie podałeś nazwiska!
- Gratuluje spostrzegawczości.
Nie musiał nic więcej mówić. Darifia wstała czym prędzej z ziemi i pobiegła w las. Co do jednego miała racje – jeśli się poruszy, może tylko sobie jeszcze bardziej zaszkodzić. Zaklął w myślach. Z jednej strony cieszyło go to, że uciekła. Z drugiej za to znowu dopadała go ta melancholia, bezsens życia. Westchnął ciężko i zrobił jedyne co mu pozostało. Zamknął oczy i kilka chwil później zasnął.
Kiedy się obudził, nie dostrzegł ściółki leśnej. Za to miał piękny widok na korony drzew i górskie szczyty w oddali. Zastanawiało go, czy to tylko sen, czy już umarł. Chciał się podnieść, ale ktoś go przytrzymał. Poczuł ciepło na brzuchu.
- Jak szybko... zadziałała ostatnio? Wróciłam się tylko po resztę eliksirów.
Versath przekręcił głowę na drugą stronę. Napotkał wzrokiem pełen zwątpienia uśmiech Darifii. Chwilę później zorientował się, że ciepło pochodziło z jej dłoni. Rozcierała mu na brzuchu jakąś przeźroczystą maź. Opuścił głowę na ziemię.
- Jesteś szalona. Po co to zrobiłaś?
- Pierwsza zadałam pytanie.
- Ech... Tydzień.
- To niedobrze. Dzisiaj będzie czwarta noc, jak próbuje doprowadzić cię do stanu używalności. Nie zdążę nawet zostawić kartki siostrze. – w jej głosie była jedynie nutka strachu. Poza tym, nadal pozostawał dźwięczny, spokojny i pełen uczuć – Już nic nie powinno cię boleć. Miałeś parę rzeczy pogruchotanych, ale naprawiłam to.
- Słuchaj... Mówiłaś, że wiesz co się dzieje z tymi którzy dotkną dar’kor’rammar.
- Paskudny język. Nie używaj go na głos, bo to przynosi kłopoty nie z tego wymiaru. Dosłownie. Wiesz, macki, kły, łuski, ogniste oczy, sczypce...
- Zamknij się! Cholera, dziewczyno! To nie są żarty! Nawet sobie nie wyobrażasz jakie męczarnie cię dzisiaj czekają!
Nim zdążył zapanować nad ciałem, stał nad Darifią, trzymając ją za szyję.
- Puść, proszę... Zawsze możesz... Zawsze możesz sprawić, żeby były mniej męczące.
Nie potrafił długo wpatrywać się w jej oczy. Złote, pełne głupiej niewinności. A mimo to takie mądre i pociągające. Rozluźnił uchwyt i obrócił się do niej plecami. Był nagi od pasa wzwyż, ale przynajmniej nic mu już nie dokuczało. Przejechał dłońmi po twarzy, wzdychając ciężko. Przez gąszcz drzew dojrzał taflę jeziora. Zerknął przez ramię. Darifia z załzawionymi oczami zbierała z ziemi porozrzucane fiolki, buteleczki i kolby.
- Chodź ze mną. Teraz. I nie pytaj o nic, bo przyrzekam, że nie doczekasz wieczora.
Darifia szybko schowała swoje rzeczy do torby podróżnej, odłożyła ją pod drzewo i podreptała za Versathem. Podobało się jej to imię. Było takie śmieszne i obce. Przyglądała się sylwetce chłopaka. Mimo że zachowywał się jak stary, znudzony życiem facet, był pewnie nie starszy niż ona. Miała sporo czasu, żeby mu się przyjrzeć kiedy był nieprzytomny. Włosy o barwie złota zmieszanego ze smołą, gładko ogolona twarz, dwie małe blizny na policzku, miedziane oczy. Posturę też miał niczego sobie. Ot nic nadzwyczajnego, prosty chłopak z odległych krain. Ale mimo to...
- Nie będę patrzył, obiecuję.
- Ech no! Podoba mi się mój wygląd.
- Nigdy nie widziałem leśnego, który nie dbałby chociaż minimalnie o urodę. Matka czy ojciec?
- Co? Skąd wiesz?
Versath wsunął dłoń pod jej włosy i pstryknął palcem w delikatnie zaostrzone ucho. Dziewczyna prychnęła w odpowiedzi.
- Matka. Ale ja nie jestem leśnym, tylko mieszańcem, więc mnie nie obowiązuje ta zasada.
- Ja nie chciałbym stanąć przed rodzicami w zaświatach w takim stanie.
- Skąd ty...
- Rzadko zdarza się, żeby dziewczyny były alchemikami z własnej woli czy wyboru.
- Ech... Jesteś okrutny...
Opuściła głowę, poprawiając włosy, żeby zakrywały uszy. Versath uśmiechnął się krzywo, odszedł kawałek i usiadł plecami do wody. Nie musiał długo czekać, aż za sobą usłyszał plusk wody. Posiedział kilkanaście minut, nasłuchując tych odgłosów. W końcu podniósł się na równe nogi.
- Pójdę poszukać czegoś na kolację. Nie oddalaj się stąd.
Długo zajęło mu odnalezienie truchła tego wężowilka. Zdziwił się, że Darifia tak daleko go odciągnęła. Za to było warto. Ogon tego stwora był nie lada rarytasem. Przewiesił sobie go przez ramię i wrócił nad jezioro. Zastał tam już gotowe ognisko. Darifii nie było widać, więc zabrał się do przyrządzania ogona. Nie było to trudne – wystarczyło zedrzeć wierzchnią warstwę.
Godzina pieczenia wystarczyła, żeby mięso nadawało się do jedzenia.
- O, już jesteś. Znalazłam twój miecz. Całkiem dobre wykonanie. Wygląda mi to na robotę jakiegoś maga-kowala. Za lekki jak na taki kawał stali. A i zdobienia przednie. Wiesz w ogóle co tu pisze? O, tu, na płazie.
Chłopak odpowiedział nawet nie obracając się do dziewczyny.
- Śmierć także potrzebuje ochrony. Gdyby ją zabito, nie byłoby komu dawać życia.
- Hmmm... Nie rozumiem.
- Nie tylko ty. I czy jest cokolwiek o czym nie mas zpojęcia?
- Nie wiem, nigdy nad tym nie myślałam. Ale jakby się zastanowić...
- Zjesz? Ogon wężowilka.
- O! Podobno jest wspaniały. Oczywiście, bardzo chętnie.
Versath zakrztusił się jedzeniem, kiedy Darifia weszła w okręg światła dawanego przez ognisko i usiadła naprzeciwko niego. Przyzwyczaił się już do urody leśnych, ale nie miał pojęcia, że mieszaniec może być jeszcze piękniejszy.
- Mmm, pyszne. A, właśnie. Bo uciekłeś i nie zdążyłam ci powiedzieć. Zęby tylko w górnej szczęce i jad mają jedynie pisklaki smoków. Później ten jad wykorzystują do zionięcia ogniem. Znaczy kiedy dorosną. Ale podobno całkiem słodkie są te pisklaki.
- Smok? Nikt nie widział smoków od setek lat.
- Więc możesz być z siebie dumny, bo ciebie jeden ugryzł. Widzę, że jad już całkowicie ustąpił.
Versath uniósł brwi. Zdziwił się, że jadł obiema rękoma. Z przyzwyczajenia nie zorientował się, że ręka jest już w normalnym stanie.
- Dziękuję. Jesteś wspaniałą alchemiczką.
- Właściwie to nie jestem. Po prostu wyuczyłam się na pamięć wszystkiego z księgi ojca i staram się robić wszystko tak, jak on by to zrobił. To był dopiero wspaniały alchemik!
Podniosła się energicznie i zniknęła w mroku. Wróciła minutę później niosąc na rękach drewno. Dorzuciła do ognia, siadając tym razem obok chłopaka.
- A twoi rodzice? Czym się zajmowali?
- Ojca nie znałem. Pewnie dlatego, że zmarł zanim się urodziłem. A matka... Była złodziejką. Przez tą klątwę nigdzie nie mogła zostać na dłużej, więc się jej nie dziwie. Ja zresztą robie podobnie. – wzruszył ramionami – Nikt nie dał mi wyboru.
- Oj... Przepraszam, to było głupie pytanie. powinnam się zastanowić zanim je zadałam. Pewnie sprawiłam ci ból takim nierozważnym gadaniem. Ale...
- Milcz, proszę.
Noc była dość chłodna. Darifia oparła się o ramię Versatha, pozwalając włosom swobodnie fruwać na wietrze. Nie wytrzymała długo w milczeniu.
- Ehm... Mogę powiedzieć jeszcze coś? Ostatnie, naprawdę.
- Mhm... Ale nie zadawaj pytań.
- Wiesz. Bo chodzi o to, że chyba...
Nie dokończyła, bo chłopak zasłonił jej usta dłonią.
- Ale...
- Miałaś już nie mówić nic, co sprawiłoby mi ból. Więc nie mów.
Darifia opuściła głowę, skubiąc skraj rękawa od koszuli. Pojedyncze kropelki zaczęły spadać na materiał. Versath przeklął w myślach i uniósł podbródek dziewczyny, drugą ręką delikatnie ocierając łzy.
- Chyba jednak boję się śmierci.
- Jak każdy.
Przysunął się bliżej niej i najdelikatniej jak potrafił, złożył pocałunek na jej ustach. Darifia jednak objęła go mocno, nie pozwalając uciec.
Leżał na posłaniu z własnego płaszcza, wpatrując się w gwiazdy. Była ich masa, jak zwykle w te noce. Westchnął cicho, gładząc nagie plecy Darifii. Na skraju lasu i nad taflą jeziora zaczynały krążyć ledwo widoczne zjawy.
- To będzie jak pocałunek w obliczu tego co one by ci zrobiły. Musisz mi zaufać.
- Ale skąd ty to możesz wiedzieć?
- Bo zawsze to czuje. Nie mam ran, a mimo wszystko czuje jak rozszarpują mnie na strzępy.
- Oj... To musi być straszne.
- Bo jest.
Zmusił dziewczynę, żeby podniosła się z jego brzucha. Sam również usiadł, sięgając po miecz. Wytarł go starannie w skraj płaszcza. Darifia przyglądała się temu z załzawionymi oczami. Przyciągnął ją do siebie. Oparła się o jego ramię, pociągając nosem.
- Dlaczego nie poszedłeś do innego alchemika? Dlaczego pozwoliłeś mi się w tobie zakochać?
Versath delikatnie oparł sztych miecza na żebrach dziewczyny. Czuł jak drży ze strachu. Rozejrzał się wokoło. Zjawy były coraz bliżej. Nie mógł z nimi walczyć, nie miał szans. Zawsze wygrywały, chociażby nie wiadomo jak mocno się starał. A im bardziej się starał, tym było gorzej.
- Na tym polega klątwa.