Yandil ⇒ [Przeprawa na rzece Virrass] Kuszenie świętego Cilliana
- Jorge
- Kroczący w Snach
- Posty: 224
- Rejestracja: 10 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Wojownik , Kapłan
- Kontakt:
[Przeprawa na rzece Virrass] Kuszenie świętego Cilliana
Niby minęło ledwie kilka miesięcy, a Jorge czuł się jakby to był co najmniej rok. Poznanie Belli stanowiło dla niego już tylko jedno z wielu wspomnień. Tym bardziej, że w trakcie tamtej wizyty musiał uporać się z wieloma innymi problemami nękającymi tamten zakon. Na przykład z tym, że Dareg próbował wyrzec się swojego ojca i kultu i odejść. Oczywiście była to zasługa rannego, którego opatrywał, a który w tym czasie sączył mu jad do ucha, obracając w bluźnierstwo wszystkie reguły, którymi kierowali się wyznawcy Kultu Wiecznej Zimy. Sytuacja była… bardzo napięta i zdecydowanie to nie Jorge powinien ją rozwiązywać – jak wielokrotnie powtarzał, był wojownikiem nie kapłanem, nie potrafił pięknie i przekonująco mówić, by przebić argumenty zasiane już w głowie chłopaka. Jednak pospołu z ojcem Darega mu się to udało, choć i tak gdy Miecz Zimy opuszczał tamten zakon, czuł, że jeśli zajedzie do niego za kilka lat, nie zastanie tam tego pochmurnego młodzieńca – czuł, że go utracą. Ta myśl zaprzątała go znacznie bardziej niż to, że Bella mimo jego obiekcji zdecydowała się odejść z tamtymi szemranymi typami. Chciała z ich pomocą odnaleźć ojca, który najwyraźniej nie do końca ją porzucił… Niech tak będzie. Była dorosła, mogła decydować sama za siebie. Rozstali się w przyjacielskiej atmosferze, nie zostawiając za sobą żadnych niezamkniętych spraw.
Od tamtego dnia Jorge nieustannie zmierzał na wschód, choć nie potrafił określić co go do tego pchało. Tak po prostu było – sam się nawet nad tymi nie zastanawiał, aż nie dotarło do niego, że zapuścił się znacznie dalej niż kiedykolwiek do tej pory i tak naprawdę powoli opuszczał tereny Środkowej Alaranii. Wiedział, że przyjdzie mu zawrócić, że musi pozostać blisko swoich ludzi, bo już pogodził się z tym, że tylko on im został – Pan Nawałnic ich opuścił. Opuścił też jego… I wiedział to, po prostu wiedział. Nie umiał tego wyjaśnić, ale któregoś dnia obudził się, bo nagle mróz emanujący z płatka na jego szyi, zamiast przyjemnie chłodzić zaczął go parzyć mrozem, choć tak naprawdę nie zmienił temperatury. To było gdzieś w jego głowie, jakaś świadomość tego, że to już tylko głupia, sentymentalna pamiątka… To nie były dobre dni, wolałby je zapomnieć. Więc… Może jego podróż na wschód była ucieczką – zarówno od odpowiedzialności, jaka na jego spadła, jak i ukochanego, któremu nigdy nie miał okazji wyznać swoich uczuć.
Kolejnym celem szermierza stało się Yandil – uznał, że dotrze do tego miasteczka, co najwyżej wyprawi się łodzią do Arathel i wtedy zawróci. Liczył, że ta nieznana, ale dość piękna okolica pozwoli mu opanować natłok myśli i nabrać przekonania o tym, że ma dość siły, by stać się przywódcą swojego kultu już pełną gębą. Nie mógł ich zawieść, nie mógł ich zostawić tak samopas – razem z Panem Nawałnic stworzyli ten kult i to nie była zabawka, wiele żyć od niego zależało. Kto wie jak zareagują ci, którzy zostali porzuceni w ten sposób. Jorge musiał dalej ich prowadzić.
Przez ostatnie dni nie myślał jednak o swojej odpowiedzialności – nie miał na to czasu, bo nieustannie walczył z pogodą, która od kilku dni wybitnie mu nie sprzyjała. W jego drodze z zachodu nie było dnia, by nie trafiał na burze i ulewy – jeśli zaś nie padało, to wiało, jeśli nie wiało, to powietrze było parne i ledwo dało się oddychać, człowiek pocił się jak dziwka w świątyni. Tyle jeśli chodzi o przyjemny odpoczynek i poukładanie myśli.
Do Yandil został jednak niecały dzień drogi. Może gdy zatrzyma się na chwilę w mieście, przeczeka tę złą aurę i już będzie tylko lepiej - tak wtedy myślał. Jednak na drodze miał do pokonania rzekę, którą przebywało się w dwóch etapach. Najpierw barka przewoziła podróżnych na wyspę, gdzie znajdował się jeden mikry zajazd i kilka rybackich chat – ponoć wokół wysepki ryby brały jak szalone, stąd pomysł, by osiedlić się w tak nietypowym miejscu. Ci zaś, którzy chcieli to miejsce opuścić, mogli to uczynić już idąc po zwykłym moście, szerokim na tyle, by zmieścił się na nim wóz. Przez to nietypowe umiejscowienie ta osada bywała nazywana Barkowym Mostem.
Jorge trafił na tę wysepkę koło południa – od rana nie padało, więc barka mogła swobodnie przewieźć go na drugi brzeg. Tam szermierz zatrzymał się na krótki posiłek i choć nie zmarnotrawił na niego specjalnie wiele czasu, w jego trakcie zdążyło się rozpadać. Miecz Zimy zdecydował się przeczekać, nie spodziewając się nawet jak znamienna będzie ta decyzja dla reszty jego życia. Gdyby wtedy zdecydował się jednak ruszyć dalej… Żyłby po prostu dalej, długo, w umiarkowanym szczęściu, stabilnie. Ominęłoby go wiele gwałtownych uczuć, wiele radości… też wiele bólu. Decydując się zostać intensywne i namiętne życie, którym zapisze się w pamięci wielu osób.
Z karczmy wyszedł prosto w strugi deszczu. Spod zadaszenia zabrał konia, ewidentnie niezadowolonego, że znowu przyjdzie mu brodzić w błocie, ale posłusznego. Sam naciągnął na swoją głowę kaptur płaszcza, który był biały, choć od kolan aż do ziemi stawał się coraz bardziej brunatny od oblepiających go rozprysków błota. Mimo to biała sylwetka szermierza przyciągała wzrok, a kto na niego patrzył, widział symbol lodowej gwiazdy na jego szatach. Nigdy nie ukrywał kim jest.
Nagły jęk, trzask i huk były jak ryk budzącej się z tysiącletniego snu bestii - Jorge przystanął na moment i nasłuchiwał, ale w tym deszczu nie umiał namierzyć źródła dźwięku. Wkrótce jednak przekonał się skąd on dochodził - od strony mostu, do którego sam zmierzał.
Z początku przy moście nie było wielkiego tłoku, bo i niewiele osób wychodziło na zewnątrz w taką pogodę, lecz gapiów szybko przybywało. Równie szybko rozchodziły się wieści - drzewo płynące rzeką uderzyło w jedną z podpór i ją złamało, a most niebezpiecznie się zapadł. Był nieprzejezdny, a i pieszy powinien przemyśleć czy chce po nim iść. Jakiś dziarski miejscowy chłop stał więc na wjeździe na most i odganiał odważnych.
- Zawróćcie! - wołał. - Most nieprzejezdny, zawróćcie jak wam życie miłe! Most trzeba naprawić nim całkiem runie!
Nie trzeba było dodawać, że to nie była robota na godzinę, a co więcej, że w taką pogodę to nawet sztyl od miotły trudno wymienić, nie mówiąc o przęśle mostu. Jorge momentalnie doszedł do wniosku, że przyjdzie spędzić mu w Barkowym Moście noc, bo łódź pewnie też już nie kursuje przez wezbrane wody. Zawrócił więc konia do zajazdu, który przed chwilą opuścił. Dostrzegł wtedy grupę osób w charakterystycznych kapłańskich szatach.
- Jeszcze ich tu brakowało - warknął pod nosem, poprawiając sobie kaptur. Został uziemiony w tej mieścinie z bandą wyznawców Pana, którzy na pewno mu nie odpuszczą - w końcu zgodnie z ich nomenklaturą był "groźnym sekciarzem". Oby nie przyszło im do głowy wyzywać go do walki. Próby nawrócenia zniesie, może to być nawet niezła rozrywka, ale nie chciał przelewać krwi w takim miejscu.
Od tamtego dnia Jorge nieustannie zmierzał na wschód, choć nie potrafił określić co go do tego pchało. Tak po prostu było – sam się nawet nad tymi nie zastanawiał, aż nie dotarło do niego, że zapuścił się znacznie dalej niż kiedykolwiek do tej pory i tak naprawdę powoli opuszczał tereny Środkowej Alaranii. Wiedział, że przyjdzie mu zawrócić, że musi pozostać blisko swoich ludzi, bo już pogodził się z tym, że tylko on im został – Pan Nawałnic ich opuścił. Opuścił też jego… I wiedział to, po prostu wiedział. Nie umiał tego wyjaśnić, ale któregoś dnia obudził się, bo nagle mróz emanujący z płatka na jego szyi, zamiast przyjemnie chłodzić zaczął go parzyć mrozem, choć tak naprawdę nie zmienił temperatury. To było gdzieś w jego głowie, jakaś świadomość tego, że to już tylko głupia, sentymentalna pamiątka… To nie były dobre dni, wolałby je zapomnieć. Więc… Może jego podróż na wschód była ucieczką – zarówno od odpowiedzialności, jaka na jego spadła, jak i ukochanego, któremu nigdy nie miał okazji wyznać swoich uczuć.
Kolejnym celem szermierza stało się Yandil – uznał, że dotrze do tego miasteczka, co najwyżej wyprawi się łodzią do Arathel i wtedy zawróci. Liczył, że ta nieznana, ale dość piękna okolica pozwoli mu opanować natłok myśli i nabrać przekonania o tym, że ma dość siły, by stać się przywódcą swojego kultu już pełną gębą. Nie mógł ich zawieść, nie mógł ich zostawić tak samopas – razem z Panem Nawałnic stworzyli ten kult i to nie była zabawka, wiele żyć od niego zależało. Kto wie jak zareagują ci, którzy zostali porzuceni w ten sposób. Jorge musiał dalej ich prowadzić.
Przez ostatnie dni nie myślał jednak o swojej odpowiedzialności – nie miał na to czasu, bo nieustannie walczył z pogodą, która od kilku dni wybitnie mu nie sprzyjała. W jego drodze z zachodu nie było dnia, by nie trafiał na burze i ulewy – jeśli zaś nie padało, to wiało, jeśli nie wiało, to powietrze było parne i ledwo dało się oddychać, człowiek pocił się jak dziwka w świątyni. Tyle jeśli chodzi o przyjemny odpoczynek i poukładanie myśli.
Do Yandil został jednak niecały dzień drogi. Może gdy zatrzyma się na chwilę w mieście, przeczeka tę złą aurę i już będzie tylko lepiej - tak wtedy myślał. Jednak na drodze miał do pokonania rzekę, którą przebywało się w dwóch etapach. Najpierw barka przewoziła podróżnych na wyspę, gdzie znajdował się jeden mikry zajazd i kilka rybackich chat – ponoć wokół wysepki ryby brały jak szalone, stąd pomysł, by osiedlić się w tak nietypowym miejscu. Ci zaś, którzy chcieli to miejsce opuścić, mogli to uczynić już idąc po zwykłym moście, szerokim na tyle, by zmieścił się na nim wóz. Przez to nietypowe umiejscowienie ta osada bywała nazywana Barkowym Mostem.
Jorge trafił na tę wysepkę koło południa – od rana nie padało, więc barka mogła swobodnie przewieźć go na drugi brzeg. Tam szermierz zatrzymał się na krótki posiłek i choć nie zmarnotrawił na niego specjalnie wiele czasu, w jego trakcie zdążyło się rozpadać. Miecz Zimy zdecydował się przeczekać, nie spodziewając się nawet jak znamienna będzie ta decyzja dla reszty jego życia. Gdyby wtedy zdecydował się jednak ruszyć dalej… Żyłby po prostu dalej, długo, w umiarkowanym szczęściu, stabilnie. Ominęłoby go wiele gwałtownych uczuć, wiele radości… też wiele bólu. Decydując się zostać intensywne i namiętne życie, którym zapisze się w pamięci wielu osób.
Z karczmy wyszedł prosto w strugi deszczu. Spod zadaszenia zabrał konia, ewidentnie niezadowolonego, że znowu przyjdzie mu brodzić w błocie, ale posłusznego. Sam naciągnął na swoją głowę kaptur płaszcza, który był biały, choć od kolan aż do ziemi stawał się coraz bardziej brunatny od oblepiających go rozprysków błota. Mimo to biała sylwetka szermierza przyciągała wzrok, a kto na niego patrzył, widział symbol lodowej gwiazdy na jego szatach. Nigdy nie ukrywał kim jest.
Nagły jęk, trzask i huk były jak ryk budzącej się z tysiącletniego snu bestii - Jorge przystanął na moment i nasłuchiwał, ale w tym deszczu nie umiał namierzyć źródła dźwięku. Wkrótce jednak przekonał się skąd on dochodził - od strony mostu, do którego sam zmierzał.
Z początku przy moście nie było wielkiego tłoku, bo i niewiele osób wychodziło na zewnątrz w taką pogodę, lecz gapiów szybko przybywało. Równie szybko rozchodziły się wieści - drzewo płynące rzeką uderzyło w jedną z podpór i ją złamało, a most niebezpiecznie się zapadł. Był nieprzejezdny, a i pieszy powinien przemyśleć czy chce po nim iść. Jakiś dziarski miejscowy chłop stał więc na wjeździe na most i odganiał odważnych.
- Zawróćcie! - wołał. - Most nieprzejezdny, zawróćcie jak wam życie miłe! Most trzeba naprawić nim całkiem runie!
Nie trzeba było dodawać, że to nie była robota na godzinę, a co więcej, że w taką pogodę to nawet sztyl od miotły trudno wymienić, nie mówiąc o przęśle mostu. Jorge momentalnie doszedł do wniosku, że przyjdzie spędzić mu w Barkowym Moście noc, bo łódź pewnie też już nie kursuje przez wezbrane wody. Zawrócił więc konia do zajazdu, który przed chwilą opuścił. Dostrzegł wtedy grupę osób w charakterystycznych kapłańskich szatach.
- Jeszcze ich tu brakowało - warknął pod nosem, poprawiając sobie kaptur. Został uziemiony w tej mieścinie z bandą wyznawców Pana, którzy na pewno mu nie odpuszczą - w końcu zgodnie z ich nomenklaturą był "groźnym sekciarzem". Oby nie przyszło im do głowy wyzywać go do walki. Próby nawrócenia zniesie, może to być nawet niezła rozrywka, ale nie chciał przelewać krwi w takim miejscu.
- Bréanainn
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 10
- Rejestracja: 4 lat temu
- Rasa: Dotknięty
- Profesje: Kapłan , Mag , Arystokrata
- Kontakt:
Zakon Fionn pojawił się na tej wyspie nie bez powodu. Było to równie urokliwe, co szaleńcze miejsce. Co prawda niezbyt mocno zalesione, a bardziej przestrzenne, zabudowane rybackimi chatami. Z każdej zaś strony czuło się tę niezwykłą bryzę, wilgoć oczyszczającą płuca. Niestety woda ma to do siebie, że przyciąga nie tylko podróżników, ale i burze czy ulewy takie jak dziś.
Nie był to jednak nadrzędny powód pojawienia się zakonu, choć z zewnątrz mogło się tak wydawać – mili, otwarci ludzie, cud natury i inne dobrze brzmiące dyrdymały sprawiły, że zakonni Fionnu poczuł się tu jak na rodzimych ziemiach.
Pojawili się nagle, jakby zesłani przez samego Prasmoka w najgorszym momencie dla mieszkańców wyspy, bowiem od wielu lat nie uświadczyli oni aż takich wahań pogody. Te doprowadziły do katastrofalnych skutków – brak jedzenia, zniszczone domy, utonięcia... Wówczas pojawili się oni, zakonni Fionnu. Poruszeni sytuacją postanowili bezinteresownie pomóc. Mieli pieniądze więc szybko opanowali głód kupując żywność, a to pozwoliło na podjęcie dalszych działań – odbudowywanie chat czy zrekonstruowanie łodzi zdecydowanie pomogło wiosce przetrwać trudny okres i dzięki temu powrócili do względnie stabilnej sytuacji. Wszystko to oparte zostało na współpracy mieszkańców, bez wyjątku. Każdy miał jakiś cel, zadanie i to też przyczyniło się do stworzenia pewnej specyficznej więzi. Wiary, że człowiek człowiekowi wilkiem być nie musi. Pojęcie to mocno utkwiło w pamięci tutejszych a cała ta wiedza płynęła z mądrości i wartości, jakie niósł ze sobą zakon Fionn.
Nic więc dziwnego, że zakonni tak wygodnie rozsiali się po okolicy budując własną, niedużą siedzibę. To był właśnie urok wyspy - hermetyczne środowisko i możliwość stworzenia niemalże rekreacyjnego terytorium pod władzą... znaczy się, opieką jednego z kościołów. Zbudowano między innymi budynek przeznaczony tylko i wyłącznie dla zakonnych, ale zainwestowano w publiczną łaźnię, zaaranżowano miejsce do medytacji czy też wykładów o mocno określonych treściach, jednak każda z tych atrakcji była dobrowolna. Niemniej, mieszkańcy bardzo chętnie z nich korzystali, w końcu tyle dobrego przynieśli im ci wyznawcy...
Fionn zdobył to co najważniejsze – zaufanie. Reszta przychodziła już sama, choć oczywiście nadal wymagała wysiłku i starań ze strony zakonu. Oni zaś... oj, nie odpuszczali.
Zdarzenie z mostem kryło w sobie jeszcze jedną historię. Historię Bréanainna, który wyszedł na poszukiwanie pewnej dziewczynki. Jeszcze nie tak dawno zrozpaczona matka poprosiła o pomoc brata Labhraidha w odszukaniu córki. Wtedy jeszcze deszcz nie przybrał tak spektakularnego wymiaru więc mężczyzna miał nadzieję, że szybko odnajdą dziecko całe i zdrowe. Tymczasem sytuacja przeciągała się i sprawiła, że Bréan zaczął martwić się nie na żarty. W końcu zakonnik i matka odnaleźli córkę – na nieszczęsnym moście. Kobieta pobladła na widok drzewa, które z impetem pędziło w tamtą stronę, a Bréan mimo szalenie dudniącego serca i łomotu w skroniach działał instynktownie, choć wielu by powiedziało, że mało rozsądnie. Na całe szczęście przerażona i zdezorientowana dziewczynka nie odeszła za daleko. Przynajmniej nie na tyle by Bréan nie był w stanie wbiec, chwycić jej za kołnierz i dość brutalnie, niechlujnie odskoczyć wraz z nią na bok. Huk jaki rozległ się za nimi był oszałamiający, ale zakonnik zdołał jeszcze wspiąć się na kolana i pociągnąć dziecko za sobą. Wtedy pojawił się inny mieszkaniec wioski i pomógł dwójce zejść na trawę, odetchnąć, a potem ten sam mężczyzna ostrzegał gapiów przed niebezpieczeństwem. Całe zainteresowanie spadło więc na sam most a nie na bohaterki czyn łapiącego gdzieś na uboczu oddech Bréanainna.
Arystokrata jeszcze chwilę tkwił w oszołomieniu, ale czuł, że wsparcia zdecydowanie bardziej potrzebuje płacząca dziewczynka. Matka od razu przytuliła swoje dziecko, ściskała, przepraszała, bo jak się okazało – powiedziała coś bardzo przykrego córce a ta postanowiła uciec. Bréan więc jeszcze nieco zasapany, lecz spokojniejszy, przyklęknął i zwrócił się do dziewczynki.
- Najważniejsze, że obie jesteście całe - powiedział łagodnie, po czym pogłaskał dziewczyny po plecach, a następnie wstał i odetchnął. Jego sylwetka obróciła się ku przybyłym. Bréan przeczesał włosy zgarniając dłonią wszystkie niesforne kosmyki na jeden bok. Wzrok arystokraty w pierwszej chwili ulokował się na braciach zakonnych, ale widząc ich podejrzliwie spojrzenia powędrował zgodnie z ich kierunkiem i dostrzegł nieznajomego.
No cóż... Bréan nie prezentował się tak godnie jak podróżny. Choćby dlatego, że jeszcze chwilę temu tonął w deszczu i błocie, porwał szatę przez ten swój skok, choć dziura nie była zbyt widoczne przez luźne zagięcia. Właściwie kapłan nie bardzo zwracał na to uwagę, on w ogóle nie bardzo przejmował się prezencją, choć wiedział, że jest to atut dający ogromne możliwości. Jak na przykład teraz, ów nieznajomy godnie prezentował się na wierzchowcu. Biła od niego jakaś siła, zaskakująco mroźna, trochę niebezpieczna aura – pewnie dlatego skupił na sobie uwagę zakonnych Fionnu.
Bréannain nie miał zamiaru pozostać obojętnym czy nieprzyjaznym. W imię ratowania dobrego wizerunku swojego zakonu zbliżył się jegomościa i z całkowitą neutralnością odezwał do nieznajomego.
- Niestety dziś nie wyjedziesz, ale możesz przenocować w karczmie, która znajduje się niedaleko. Jeżeli zabraknie w niej miejsca to oczywiście pomożemy ci znaleźć nocleg. Nie pozwolimy by podróżny spędził noc w ulewie.
Jakże musieli go teraz nienawidzić jego bracia! Spoufalać się z sekciarzem, który już samym pojawieniem się zagrażał systemowi jaki udało się osiągnąć zakonowi Fionn! A teraz ten zadzierający nos Bréan pokazuje swoją wyższość!
Nikt się jednak nie odezwał, nie sprzeciwił. Nieco zdezorientowani mieszkańcy przyjęli przyjacielską postawę, bo skoro zakonny Fionnu jest tak gościnny to wierzyli, że jest ku temu powód. Ufali braciom, szczególnie Bréanainnowi - nie był co prawda jedyną wyróżniającą się w zakonie postacią, ale z pewnością tą bardziej charakterystyczną.
- Tak, niech się przybysz nie martwi – dodał jakiś mężczyzna.
Nie był to jednak nadrzędny powód pojawienia się zakonu, choć z zewnątrz mogło się tak wydawać – mili, otwarci ludzie, cud natury i inne dobrze brzmiące dyrdymały sprawiły, że zakonni Fionnu poczuł się tu jak na rodzimych ziemiach.
Pojawili się nagle, jakby zesłani przez samego Prasmoka w najgorszym momencie dla mieszkańców wyspy, bowiem od wielu lat nie uświadczyli oni aż takich wahań pogody. Te doprowadziły do katastrofalnych skutków – brak jedzenia, zniszczone domy, utonięcia... Wówczas pojawili się oni, zakonni Fionnu. Poruszeni sytuacją postanowili bezinteresownie pomóc. Mieli pieniądze więc szybko opanowali głód kupując żywność, a to pozwoliło na podjęcie dalszych działań – odbudowywanie chat czy zrekonstruowanie łodzi zdecydowanie pomogło wiosce przetrwać trudny okres i dzięki temu powrócili do względnie stabilnej sytuacji. Wszystko to oparte zostało na współpracy mieszkańców, bez wyjątku. Każdy miał jakiś cel, zadanie i to też przyczyniło się do stworzenia pewnej specyficznej więzi. Wiary, że człowiek człowiekowi wilkiem być nie musi. Pojęcie to mocno utkwiło w pamięci tutejszych a cała ta wiedza płynęła z mądrości i wartości, jakie niósł ze sobą zakon Fionn.
Nic więc dziwnego, że zakonni tak wygodnie rozsiali się po okolicy budując własną, niedużą siedzibę. To był właśnie urok wyspy - hermetyczne środowisko i możliwość stworzenia niemalże rekreacyjnego terytorium pod władzą... znaczy się, opieką jednego z kościołów. Zbudowano między innymi budynek przeznaczony tylko i wyłącznie dla zakonnych, ale zainwestowano w publiczną łaźnię, zaaranżowano miejsce do medytacji czy też wykładów o mocno określonych treściach, jednak każda z tych atrakcji była dobrowolna. Niemniej, mieszkańcy bardzo chętnie z nich korzystali, w końcu tyle dobrego przynieśli im ci wyznawcy...
Fionn zdobył to co najważniejsze – zaufanie. Reszta przychodziła już sama, choć oczywiście nadal wymagała wysiłku i starań ze strony zakonu. Oni zaś... oj, nie odpuszczali.
Zdarzenie z mostem kryło w sobie jeszcze jedną historię. Historię Bréanainna, który wyszedł na poszukiwanie pewnej dziewczynki. Jeszcze nie tak dawno zrozpaczona matka poprosiła o pomoc brata Labhraidha w odszukaniu córki. Wtedy jeszcze deszcz nie przybrał tak spektakularnego wymiaru więc mężczyzna miał nadzieję, że szybko odnajdą dziecko całe i zdrowe. Tymczasem sytuacja przeciągała się i sprawiła, że Bréan zaczął martwić się nie na żarty. W końcu zakonnik i matka odnaleźli córkę – na nieszczęsnym moście. Kobieta pobladła na widok drzewa, które z impetem pędziło w tamtą stronę, a Bréan mimo szalenie dudniącego serca i łomotu w skroniach działał instynktownie, choć wielu by powiedziało, że mało rozsądnie. Na całe szczęście przerażona i zdezorientowana dziewczynka nie odeszła za daleko. Przynajmniej nie na tyle by Bréan nie był w stanie wbiec, chwycić jej za kołnierz i dość brutalnie, niechlujnie odskoczyć wraz z nią na bok. Huk jaki rozległ się za nimi był oszałamiający, ale zakonnik zdołał jeszcze wspiąć się na kolana i pociągnąć dziecko za sobą. Wtedy pojawił się inny mieszkaniec wioski i pomógł dwójce zejść na trawę, odetchnąć, a potem ten sam mężczyzna ostrzegał gapiów przed niebezpieczeństwem. Całe zainteresowanie spadło więc na sam most a nie na bohaterki czyn łapiącego gdzieś na uboczu oddech Bréanainna.
Arystokrata jeszcze chwilę tkwił w oszołomieniu, ale czuł, że wsparcia zdecydowanie bardziej potrzebuje płacząca dziewczynka. Matka od razu przytuliła swoje dziecko, ściskała, przepraszała, bo jak się okazało – powiedziała coś bardzo przykrego córce a ta postanowiła uciec. Bréan więc jeszcze nieco zasapany, lecz spokojniejszy, przyklęknął i zwrócił się do dziewczynki.
- Najważniejsze, że obie jesteście całe - powiedział łagodnie, po czym pogłaskał dziewczyny po plecach, a następnie wstał i odetchnął. Jego sylwetka obróciła się ku przybyłym. Bréan przeczesał włosy zgarniając dłonią wszystkie niesforne kosmyki na jeden bok. Wzrok arystokraty w pierwszej chwili ulokował się na braciach zakonnych, ale widząc ich podejrzliwie spojrzenia powędrował zgodnie z ich kierunkiem i dostrzegł nieznajomego.
No cóż... Bréan nie prezentował się tak godnie jak podróżny. Choćby dlatego, że jeszcze chwilę temu tonął w deszczu i błocie, porwał szatę przez ten swój skok, choć dziura nie była zbyt widoczne przez luźne zagięcia. Właściwie kapłan nie bardzo zwracał na to uwagę, on w ogóle nie bardzo przejmował się prezencją, choć wiedział, że jest to atut dający ogromne możliwości. Jak na przykład teraz, ów nieznajomy godnie prezentował się na wierzchowcu. Biła od niego jakaś siła, zaskakująco mroźna, trochę niebezpieczna aura – pewnie dlatego skupił na sobie uwagę zakonnych Fionnu.
Bréannain nie miał zamiaru pozostać obojętnym czy nieprzyjaznym. W imię ratowania dobrego wizerunku swojego zakonu zbliżył się jegomościa i z całkowitą neutralnością odezwał do nieznajomego.
- Niestety dziś nie wyjedziesz, ale możesz przenocować w karczmie, która znajduje się niedaleko. Jeżeli zabraknie w niej miejsca to oczywiście pomożemy ci znaleźć nocleg. Nie pozwolimy by podróżny spędził noc w ulewie.
Jakże musieli go teraz nienawidzić jego bracia! Spoufalać się z sekciarzem, który już samym pojawieniem się zagrażał systemowi jaki udało się osiągnąć zakonowi Fionn! A teraz ten zadzierający nos Bréan pokazuje swoją wyższość!
Nikt się jednak nie odezwał, nie sprzeciwił. Nieco zdezorientowani mieszkańcy przyjęli przyjacielską postawę, bo skoro zakonny Fionnu jest tak gościnny to wierzyli, że jest ku temu powód. Ufali braciom, szczególnie Bréanainnowi - nie był co prawda jedyną wyróżniającą się w zakonie postacią, ale z pewnością tą bardziej charakterystyczną.
- Tak, niech się przybysz nie martwi – dodał jakiś mężczyzna.
- Jorge
- Kroczący w Snach
- Posty: 224
- Rejestracja: 10 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Wojownik , Kapłan
- Kontakt:
Nawet jeśli ktoś nie zauważył tej “namiętnej” wymiany spojrzeń między Mieczem Zimy a miejscowymi zakonnikami, na pewno wyczuł natychmiastową zmianę atmosfery, jaka miała miejsce - powietrze stało się ciężkie i elektryczne od niechęci, jaką do siebie pałali miejscowi i przejezdny. Jorge tak naprawdę nic by do nich nie miał, bo wiedział, że jest w mniejszości i nie może nikogo do siebie zniechęcać, ale nie zamierzał też biernie udawać, że nie widzi tego jak tamci na niego spoglądali. Niech wiedzą, że się nie boi.
Stonował jednak trochę, gdy wyraźnie poczuł, że to nie tylko kwestia religijnych animozji między reprezentantami obu grup i że niechęć zakonników przelewa się również na tłum. Nie chciał robić sobie wśród nich wrogów - nie, gdy był tu uwięziony. Dlatego po chwili nabrał głęboko tchu i jakoś zdołał się uspokoić. Zsiadł ze swojego wierzchowca i wykorzystując go jako osłonę, chciał iść dalej. Wtedy jednak ktoś go zaczepił. Miecz Zimy spojrzał na mężczyznę, który odezwał się do niego tonem serdecznym, kontrastującym z ogólną niechęcią względem jego osoby. Przyjrzał mu się. Stał przed nim naprawdę piękny młodzieniec. Trochę blady, trochę umorusany, ale o twarzy jak u księcia, oczami króla i ustami, które śmiało opisałby jako namiętne. W jego postawie nie było blefu ani kpiny - w swoim postępowaniu był absolutnie szczery. Cóż… Może jednak to miejsce nie będzie takie złe.
Jorge po dłuższej chwili milczenia mrugnął, strząsając z rzęs krople deszczu i obrócił spojrzenie na innego mężczyznę, który się wtrącił. Kiwnął mu głową i znowu spojrzał na przystojnego blondyna, który zaproponował mu pomoc. Przed nim skłonił się płytko, zamykając przy tym z szacunkiem oczy.
- Dziękuję za troskę - odparł spokojnym tonem. - Zapytam w karczmie, a jeśli tam się nie uda, poradzę sobie. Postaram się nie sprawiać kłopotu - dodał, z premedytacją przelotnie spoglądając na kapłanów w oddali, przypominających stado zmokniętych kwok. Pozwolił sobie na pełne dezaprobaty “huh” pod ich adresem, po czym znowu spojrzał na swego rozmówcę i skłonił się przed nim, robiąc krok w tył.
- Radzę zadbać w pierwszej kolejności o siebie, szkoda, by ktoś tak życzliwy miał skończyć w gorączce - skomentował, po czym obrócił się i poszedł w stronę karczmy.
- Ach, panie, co ja poradzę, no co ja poradzę… No nie mamy miejsce, niestety, nie mamy…
- Nie proszę o luksusy, przyjmę cokolwiek - nalegał Jorge, z uporem patrząc na krygującego się przed nim karczmarza.
- Ja wiem, ja rozumiem, ale widzi pan, ten most… Ach, co ja panu będę tłumaczyć, jak pan widział. Tylu tu utknęło jak pan, nawet nie mam już siennika, by rzucić na ziemię przy piecu.
- Mogę spać w stajni - odpadł spokojnie szermierz, bo przecież gdzieś się zatrzymać musiał, a nie zależało mu na pańskich warunkach.
- Ja rozumiem, ja rozumiem, ale widzi pan, my stajni nie mamy. tyle co tę wiatę, gdzie pan swojego wierzchowca zostawił…
Miecz Zimy zasępił się. Nie, to miejsce odpadało - niewiele się różniło od spania na dworze, bo nawet jeśli bezpośrednio na łeb się nie lało to wilgoć z powietrza i tak by zrobiła swoje…
- Ale niech pan spróbuje w zakonie oni na pewno nie odmówią… - zaproponował karczmarz, nie w porę orientując się, że to nie była szczególnie dobra rada. Spojrzenie Jorgego przekazało mu jednak bez słów, że lepiej by tego zdania nawet nie kończył. Czyżby nie dojrzał jego symboli? Być może tak. Nie wiedział w takim razie, że ta propozycja była jak wysłanie lisa do psiarni - skończy się to jatką.
- No nic - mruknął w końcu Jorge. - Idę w takim razie szukać dalej samemu. Dziękuję… - zawiesił głos, no bo w sumie za co miał mu dziękować? - Dziękuję za szczere chęci - dokończył w końcu.
- Powodzenia w poszukiwaniach i przepraszam, że nie możemy pana przyjąć… - odpowiedział karczmarz, choć mówił już do pleców kultysty, który wśród zebranych w sali gości przepychał się do wyjścia.
Na zewnątrz nadal padało, choć już jakby trochę zelżało? Ściana deszczu nie była tak nieprzenikniona, nie zmieniało to jednak faktu, że pogoda nieprędko miała się poprawić, a on i tak był już przemoczony do suchej nitki. I jeszcze musiał naprędce znaleźć jakiś nocleg na tę noc a kto wie czy też nie na więcej… Niech to czort weźmie, że też akurat on musiał mieć takiego pecha. Każda inna osoba mogłaby się zwrócić o pomoc do zakonu, tak jak poradził mu karczmarz, lecz w jego przypadku to było wykluczone - życie mu miłe, nie będzie się pchał do paszczy lwa. Żałował trochę, że nie od razu przyjął pomoc tamtego złotowłosego młodzieńca, wtedy miałby problem z głowy. Wszyscy już jednak się rozeszli i szukaj wiatru w polu.
Szermierz jednak się nie załamywał. Zaciągnął kaptur głęboko na głowę, choć w żaden sposób go to już nie chroniło przed zmoknięciem, i poszedł wzdłuż głównej ulicy szukać jakiegoś innego miejsca na nocleg. W najgorszym wypadku będzie pukał po domach, może ktoś go przyjmie, oczywiście za opłatą. Choć patrząc na to jak patrzono na niego przy moście wątpił czy faktycznie ma szansę na litość… Ale nie zaszkodzi spróbować.
Wybrał pierwszy dom, w którym widział ruch i był dość, duży, by być może znajdował się w nim kąt dla zbłąkanego wędrowca. Stanął na progu i zapukał nim zdążył sam siebie przekonać, że to bez sensu. Otworzono mu niemal natychmiast - na progu stał mężczyzna w wieku jego ojca, tęgi, wąsaty, ale z miną raczej zaskoczoną niż zezłoszczoną. W głębi domu za nim z jednego z pokoi wyglądała złotowłosa głowa jakieś dziewczyny - pewnikiem córki.
- Czego pan sobie życzy? - zapytał gospodarz.
- Panie, szukam miejsca, gdzie mógłbym spędzić noc - odparł Jorge, starając się mówić spokojnie i nie okazywać, że to pewien akt desperacji. - Nie chcę nadużywać niczyjej gościnności. Mam pieniądze, zapłacę. Nie oczekuję luksusów, mogą spać nawet w stajni.
Gospodarz przelotnie zerknął za siebie i to jedno spojrzenie wystarczyło szermierzowi jako jasny sygnał tego, że tu nic nie zdziała. Nie wycofał się jednak.
- Panie, a w karczmie? - odpowiedział pytaniem pan domu.
- Nie mają miejsc.
- A w zakonie?
- Również - odparł Jorge. Trochę za szybko, bo gospodarz nagle nabrał podejrzeń i czujnie mu się przyjrzał.
- Doprawdy? - drążył. Szermierz kiwnął głową, choć już wiedział, że jest spalony.
- Nie mamy gdzie was przyjąć. Szukajcie dalej, powodzenia.
I to powiedziawszy wąsacz zamknął drzwi. Jorge odetchnął, by go złość nie poniosła. Poszedł szukać dalej, w pamięci nadal mając te słowa "niech się przybysz nie martwi". Cóż, więc nie każdy był tu tak gościnny jak tamci przy moście.
Stonował jednak trochę, gdy wyraźnie poczuł, że to nie tylko kwestia religijnych animozji między reprezentantami obu grup i że niechęć zakonników przelewa się również na tłum. Nie chciał robić sobie wśród nich wrogów - nie, gdy był tu uwięziony. Dlatego po chwili nabrał głęboko tchu i jakoś zdołał się uspokoić. Zsiadł ze swojego wierzchowca i wykorzystując go jako osłonę, chciał iść dalej. Wtedy jednak ktoś go zaczepił. Miecz Zimy spojrzał na mężczyznę, który odezwał się do niego tonem serdecznym, kontrastującym z ogólną niechęcią względem jego osoby. Przyjrzał mu się. Stał przed nim naprawdę piękny młodzieniec. Trochę blady, trochę umorusany, ale o twarzy jak u księcia, oczami króla i ustami, które śmiało opisałby jako namiętne. W jego postawie nie było blefu ani kpiny - w swoim postępowaniu był absolutnie szczery. Cóż… Może jednak to miejsce nie będzie takie złe.
Jorge po dłuższej chwili milczenia mrugnął, strząsając z rzęs krople deszczu i obrócił spojrzenie na innego mężczyznę, który się wtrącił. Kiwnął mu głową i znowu spojrzał na przystojnego blondyna, który zaproponował mu pomoc. Przed nim skłonił się płytko, zamykając przy tym z szacunkiem oczy.
- Dziękuję za troskę - odparł spokojnym tonem. - Zapytam w karczmie, a jeśli tam się nie uda, poradzę sobie. Postaram się nie sprawiać kłopotu - dodał, z premedytacją przelotnie spoglądając na kapłanów w oddali, przypominających stado zmokniętych kwok. Pozwolił sobie na pełne dezaprobaty “huh” pod ich adresem, po czym znowu spojrzał na swego rozmówcę i skłonił się przed nim, robiąc krok w tył.
- Radzę zadbać w pierwszej kolejności o siebie, szkoda, by ktoś tak życzliwy miał skończyć w gorączce - skomentował, po czym obrócił się i poszedł w stronę karczmy.
- Ach, panie, co ja poradzę, no co ja poradzę… No nie mamy miejsce, niestety, nie mamy…
- Nie proszę o luksusy, przyjmę cokolwiek - nalegał Jorge, z uporem patrząc na krygującego się przed nim karczmarza.
- Ja wiem, ja rozumiem, ale widzi pan, ten most… Ach, co ja panu będę tłumaczyć, jak pan widział. Tylu tu utknęło jak pan, nawet nie mam już siennika, by rzucić na ziemię przy piecu.
- Mogę spać w stajni - odpadł spokojnie szermierz, bo przecież gdzieś się zatrzymać musiał, a nie zależało mu na pańskich warunkach.
- Ja rozumiem, ja rozumiem, ale widzi pan, my stajni nie mamy. tyle co tę wiatę, gdzie pan swojego wierzchowca zostawił…
Miecz Zimy zasępił się. Nie, to miejsce odpadało - niewiele się różniło od spania na dworze, bo nawet jeśli bezpośrednio na łeb się nie lało to wilgoć z powietrza i tak by zrobiła swoje…
- Ale niech pan spróbuje w zakonie oni na pewno nie odmówią… - zaproponował karczmarz, nie w porę orientując się, że to nie była szczególnie dobra rada. Spojrzenie Jorgego przekazało mu jednak bez słów, że lepiej by tego zdania nawet nie kończył. Czyżby nie dojrzał jego symboli? Być może tak. Nie wiedział w takim razie, że ta propozycja była jak wysłanie lisa do psiarni - skończy się to jatką.
- No nic - mruknął w końcu Jorge. - Idę w takim razie szukać dalej samemu. Dziękuję… - zawiesił głos, no bo w sumie za co miał mu dziękować? - Dziękuję za szczere chęci - dokończył w końcu.
- Powodzenia w poszukiwaniach i przepraszam, że nie możemy pana przyjąć… - odpowiedział karczmarz, choć mówił już do pleców kultysty, który wśród zebranych w sali gości przepychał się do wyjścia.
Na zewnątrz nadal padało, choć już jakby trochę zelżało? Ściana deszczu nie była tak nieprzenikniona, nie zmieniało to jednak faktu, że pogoda nieprędko miała się poprawić, a on i tak był już przemoczony do suchej nitki. I jeszcze musiał naprędce znaleźć jakiś nocleg na tę noc a kto wie czy też nie na więcej… Niech to czort weźmie, że też akurat on musiał mieć takiego pecha. Każda inna osoba mogłaby się zwrócić o pomoc do zakonu, tak jak poradził mu karczmarz, lecz w jego przypadku to było wykluczone - życie mu miłe, nie będzie się pchał do paszczy lwa. Żałował trochę, że nie od razu przyjął pomoc tamtego złotowłosego młodzieńca, wtedy miałby problem z głowy. Wszyscy już jednak się rozeszli i szukaj wiatru w polu.
Szermierz jednak się nie załamywał. Zaciągnął kaptur głęboko na głowę, choć w żaden sposób go to już nie chroniło przed zmoknięciem, i poszedł wzdłuż głównej ulicy szukać jakiegoś innego miejsca na nocleg. W najgorszym wypadku będzie pukał po domach, może ktoś go przyjmie, oczywiście za opłatą. Choć patrząc na to jak patrzono na niego przy moście wątpił czy faktycznie ma szansę na litość… Ale nie zaszkodzi spróbować.
Wybrał pierwszy dom, w którym widział ruch i był dość, duży, by być może znajdował się w nim kąt dla zbłąkanego wędrowca. Stanął na progu i zapukał nim zdążył sam siebie przekonać, że to bez sensu. Otworzono mu niemal natychmiast - na progu stał mężczyzna w wieku jego ojca, tęgi, wąsaty, ale z miną raczej zaskoczoną niż zezłoszczoną. W głębi domu za nim z jednego z pokoi wyglądała złotowłosa głowa jakieś dziewczyny - pewnikiem córki.
- Czego pan sobie życzy? - zapytał gospodarz.
- Panie, szukam miejsca, gdzie mógłbym spędzić noc - odparł Jorge, starając się mówić spokojnie i nie okazywać, że to pewien akt desperacji. - Nie chcę nadużywać niczyjej gościnności. Mam pieniądze, zapłacę. Nie oczekuję luksusów, mogą spać nawet w stajni.
Gospodarz przelotnie zerknął za siebie i to jedno spojrzenie wystarczyło szermierzowi jako jasny sygnał tego, że tu nic nie zdziała. Nie wycofał się jednak.
- Panie, a w karczmie? - odpowiedział pytaniem pan domu.
- Nie mają miejsc.
- A w zakonie?
- Również - odparł Jorge. Trochę za szybko, bo gospodarz nagle nabrał podejrzeń i czujnie mu się przyjrzał.
- Doprawdy? - drążył. Szermierz kiwnął głową, choć już wiedział, że jest spalony.
- Nie mamy gdzie was przyjąć. Szukajcie dalej, powodzenia.
I to powiedziawszy wąsacz zamknął drzwi. Jorge odetchnął, by go złość nie poniosła. Poszedł szukać dalej, w pamięci nadal mając te słowa "niech się przybysz nie martwi". Cóż, więc nie każdy był tu tak gościnny jak tamci przy moście.
- Bréanainn
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 10
- Rejestracja: 4 lat temu
- Rasa: Dotknięty
- Profesje: Kapłan , Mag , Arystokrata
- Kontakt:
Bréanainn nie spodziewał się, że sekciarz zejdzie z konia by z nim porozmawiać. Zapewne zakonny Fionnu nie byłby tak łaskawy (chyba, że mowa o Bréanie), a tu proszę. Jakaś namiastka dobrego wychowania.
Przestrzeń wokół wydawała się mimo wszystko pusta. Ostry deszcz zagłuszał dalsze rozmowy i przez gęstą ścianę kropel Bréan słyszał jedynie głos podróżnika. I widział niebieskie oczy, tak wyraźnie i krystaliczne... a w nich też błysk arogancji. Było w nim coś niebezpiecznego, a przez to i interesującego. Takie charaktery przyciągały do siebie wszelakie jednostki, także Bréana. Oznaczało to z pewnością kłopoty, ale arystokrata uważał siebie za jednego z tych odpornych na wszelakie przekupstwo. Nie kręciło go bogactwo, ani romanse, więc czym takim mógłby wobec niego zagrać? No właśnie.
- Hm? - Bréanainn spojrzał odruchowo na siebie i uśmiechając się pod nosem nieznacznie rozkładając ręce. - Taki już mój urok. Dziękuję za troskę.
Bracia zakonni niemalże parowali ze złości słysząc te uprzejmości, zaś Bréan nic sobie z tego nie robił. Jakby po złości wobec swoich lekko skinął głową żegnając się podróżnikiem i odszedł dopiero gdy tłum nieco się rozrzedził.
- Huh – mruknął bez aprobaty Bréan słysząc za plecami karcących go braci.
- Jeżeli Arne się o tym dowie to przy dobrych wiatrach wywali cię na drugą wyspę – oburzył się jeden z nich.
- Bracie Mortiz, do mnie nie musisz mieć szacunku, ale może tak wyrażaj się o zakonnym, naszym Szanownym Dziekanie Arne, co? - zauważył Bréan poprawiając kołnierzyk w wyszywanej złotymi nićmi szacie.
- Grr... - warknął Mortiz. Miał ochotę rozszarpać pyszałkowatego księżulka na strzępy. Byli tego samego poziomu, a jednak więcej przywilejów posiadał Bréan. - Zadzierasz nosa, ale zobaczysz – zagroził. – Twoja zuchwałość się na tobie odbije. Sam Prasmok ześle nieszczęście na ciebie i twoją rodzinę!
Arystokracie wyraźnie spochmurniała mina. Mocno zacisnął pas na swoim brzuchu, a gdy odpowiednio umocował zawiązanie odwrócił się ku reszcie.
- A co ty? Bawisz się w czarownicę, że rzucasz na mnie słowne klątwy? - zakpił. - Prasmok to przede wszystkim karze za zazdrość i nieumiłowanie brata, jak dobrze pamiętam.
- On nie jest naszym bratem! - żachnął się Martiz.
- Nie mam ochoty was słuchać, szczególnie ciebie. Pójdę pomedytować nim ześlecie na mnie kolejną złowrogą klątwę. – To powiedziawszy Bréan chwycił parasol i wyszedł na zewnątrz.
Deszcz jeszcze tylko przez chwilę tak mocno dokuczał mieszkańcom, ale wciąż nie przeszkadzał zakonnemu. Czas spędzony w zagajniku przyniósł Bréanainnowi przede wszystkim... ciszę. Nikt nie ględził mu nad ramieniem. Dzisiaj miał wyjątkowo dosyć tego uporczywego wyrażania swojej opinii. Nawet kazanie, na którym kazano (heh) mu siedzieć, wyjątkowo go zmęczyło. Wiedział, że są to jego obowiązki, jednak i te bywają wyjątkowo nudne czy upierdliwe, a Labraidh nie chciał marnować cennego czasu. Pragnął działać. Młodzieńczy entuzjazm nie dawał mu od rana spokoju. Oczywiście nauczony był cierpliwości, zresztą i o tym dziś opowiadano na spotkaniu (co zresztą słyszał już po raz setny), ale on miał zupełnie inne plany na ten dzień. Niestety los postanowił sprzedać mu delikatny pstryczek w nos i przygasić, jak widać dosłownie, jego zapał.
Gdy odetchnął w towarzystwie roślinności postanowił jeszcze przejść się po okolicy i upewnić czy mieszkańcy wioski bezpiecznie siedzą w domach, czy ktoś nie potrzebuje jego pomocy. Do ratowania świata wybrał kiepski strój, jedną z droższych szat, w których winien raczej chodzić po terenie zakonu, ale tam nie miał ochoty teraz przebywać. Deszcz nie zatrzyma go w podejmowaniu działań.
I tak przechadzając się po okolicy po raz kolejny natrafił na tajemniczego jegomościa. Zdziwił się trochę, ale zaraz uświadomił sobie, że karczma mogła być przepełniona handlarzami, którzy utknęli tu na noc... albo i kilka dni więc podróżnik mógł pocałować klamkę. Najwyraźniej tak było, bo właśnie pukał do czyiś drzwi.
Bréan jednak nie miał zamiaru przeszkadzać. Bywał bezczelny, ale teraz nie widział sensu w przerywaniu próby zdobywania noclegu. Zaczekał sobie gdzieś w pobliżu, niezauważony i słuchał najwyraźniej tego samego toku rozmowy co przy poprzedniej chałupie – że jak nie ma miejsca w karczmie to niech idzie do zakonnych, ale tam najwyraźniej sekciarz dotrzeć nie chciał. Co z logicznego punktu widzenia nie wydawało się ani trochę głupie.
Bréanainn stanął na drodze Jorgego dopiero gdy ten się obrócił od zamkniętych drzwi. Blondyn spojrzał na niego i jego kącik ust lekko się podniósł.
- Ja znam takie jedno miejsce gdzie cię przyjmą i nie jest to zakon – powiedział i po krótkim zastanowieniu podstawił parasol nad jego głowę.
- Nie jest to miejsce na najwyższym poziomie, ale dziury w dachu nie uświadczysz – zapewnił.
Przestrzeń wokół wydawała się mimo wszystko pusta. Ostry deszcz zagłuszał dalsze rozmowy i przez gęstą ścianę kropel Bréan słyszał jedynie głos podróżnika. I widział niebieskie oczy, tak wyraźnie i krystaliczne... a w nich też błysk arogancji. Było w nim coś niebezpiecznego, a przez to i interesującego. Takie charaktery przyciągały do siebie wszelakie jednostki, także Bréana. Oznaczało to z pewnością kłopoty, ale arystokrata uważał siebie za jednego z tych odpornych na wszelakie przekupstwo. Nie kręciło go bogactwo, ani romanse, więc czym takim mógłby wobec niego zagrać? No właśnie.
- Hm? - Bréanainn spojrzał odruchowo na siebie i uśmiechając się pod nosem nieznacznie rozkładając ręce. - Taki już mój urok. Dziękuję za troskę.
Bracia zakonni niemalże parowali ze złości słysząc te uprzejmości, zaś Bréan nic sobie z tego nie robił. Jakby po złości wobec swoich lekko skinął głową żegnając się podróżnikiem i odszedł dopiero gdy tłum nieco się rozrzedził.
- Huh – mruknął bez aprobaty Bréan słysząc za plecami karcących go braci.
- Jeżeli Arne się o tym dowie to przy dobrych wiatrach wywali cię na drugą wyspę – oburzył się jeden z nich.
- Bracie Mortiz, do mnie nie musisz mieć szacunku, ale może tak wyrażaj się o zakonnym, naszym Szanownym Dziekanie Arne, co? - zauważył Bréan poprawiając kołnierzyk w wyszywanej złotymi nićmi szacie.
- Grr... - warknął Mortiz. Miał ochotę rozszarpać pyszałkowatego księżulka na strzępy. Byli tego samego poziomu, a jednak więcej przywilejów posiadał Bréan. - Zadzierasz nosa, ale zobaczysz – zagroził. – Twoja zuchwałość się na tobie odbije. Sam Prasmok ześle nieszczęście na ciebie i twoją rodzinę!
Arystokracie wyraźnie spochmurniała mina. Mocno zacisnął pas na swoim brzuchu, a gdy odpowiednio umocował zawiązanie odwrócił się ku reszcie.
- A co ty? Bawisz się w czarownicę, że rzucasz na mnie słowne klątwy? - zakpił. - Prasmok to przede wszystkim karze za zazdrość i nieumiłowanie brata, jak dobrze pamiętam.
- On nie jest naszym bratem! - żachnął się Martiz.
- Nie mam ochoty was słuchać, szczególnie ciebie. Pójdę pomedytować nim ześlecie na mnie kolejną złowrogą klątwę. – To powiedziawszy Bréan chwycił parasol i wyszedł na zewnątrz.
Deszcz jeszcze tylko przez chwilę tak mocno dokuczał mieszkańcom, ale wciąż nie przeszkadzał zakonnemu. Czas spędzony w zagajniku przyniósł Bréanainnowi przede wszystkim... ciszę. Nikt nie ględził mu nad ramieniem. Dzisiaj miał wyjątkowo dosyć tego uporczywego wyrażania swojej opinii. Nawet kazanie, na którym kazano (heh) mu siedzieć, wyjątkowo go zmęczyło. Wiedział, że są to jego obowiązki, jednak i te bywają wyjątkowo nudne czy upierdliwe, a Labraidh nie chciał marnować cennego czasu. Pragnął działać. Młodzieńczy entuzjazm nie dawał mu od rana spokoju. Oczywiście nauczony był cierpliwości, zresztą i o tym dziś opowiadano na spotkaniu (co zresztą słyszał już po raz setny), ale on miał zupełnie inne plany na ten dzień. Niestety los postanowił sprzedać mu delikatny pstryczek w nos i przygasić, jak widać dosłownie, jego zapał.
Gdy odetchnął w towarzystwie roślinności postanowił jeszcze przejść się po okolicy i upewnić czy mieszkańcy wioski bezpiecznie siedzą w domach, czy ktoś nie potrzebuje jego pomocy. Do ratowania świata wybrał kiepski strój, jedną z droższych szat, w których winien raczej chodzić po terenie zakonu, ale tam nie miał ochoty teraz przebywać. Deszcz nie zatrzyma go w podejmowaniu działań.
I tak przechadzając się po okolicy po raz kolejny natrafił na tajemniczego jegomościa. Zdziwił się trochę, ale zaraz uświadomił sobie, że karczma mogła być przepełniona handlarzami, którzy utknęli tu na noc... albo i kilka dni więc podróżnik mógł pocałować klamkę. Najwyraźniej tak było, bo właśnie pukał do czyiś drzwi.
Bréan jednak nie miał zamiaru przeszkadzać. Bywał bezczelny, ale teraz nie widział sensu w przerywaniu próby zdobywania noclegu. Zaczekał sobie gdzieś w pobliżu, niezauważony i słuchał najwyraźniej tego samego toku rozmowy co przy poprzedniej chałupie – że jak nie ma miejsca w karczmie to niech idzie do zakonnych, ale tam najwyraźniej sekciarz dotrzeć nie chciał. Co z logicznego punktu widzenia nie wydawało się ani trochę głupie.
Bréanainn stanął na drodze Jorgego dopiero gdy ten się obrócił od zamkniętych drzwi. Blondyn spojrzał na niego i jego kącik ust lekko się podniósł.
- Ja znam takie jedno miejsce gdzie cię przyjmą i nie jest to zakon – powiedział i po krótkim zastanowieniu podstawił parasol nad jego głowę.
- Nie jest to miejsce na najwyższym poziomie, ale dziury w dachu nie uświadczysz – zapewnił.
- Jorge
- Kroczący w Snach
- Posty: 224
- Rejestracja: 10 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Wojownik , Kapłan
- Kontakt:
W kolejnym domu nawet nie otwarto przed nim drzwi. Jorge widział poruszające się w oknach zasłonki, wiedział, żę w środku ktoś jest, ale nikt nie chciał z nim nawet rozmawiać. Cóż, nikt nie miał takiego obowiązku - może uznano go za zagrożenie, może przeszkadzał im jego płaszcz, a może po prostu wiedzieli czego będzie chciał i czego i tak by nie dostał? Nie oceniał. Poszedł więc do kolejnego domostwa, w duchu jednak godząc się z tym, że nikt go pod swój dach nie wpuści i będzie musiał szukać jakiejś alternatywy. Niech to, gdyby tak nie padało nie widziałby problemu w tym, by spać pod chmurką. Aby to pierwszy raz mu się coś takiego zdarzyło… Ale w tym deszczu jak nic coś złapie i wtedy to dopiero będzie miał przekichane!
Może pozwoliliby mu zanocować na tej barce, która i tak nie kursowała…
- Szukam miejsca na noc, w karczmie już niestety nie ma nawet kawałka wolnej podłogi… - tłumaczył się po raz kolejny.
- To idźcie do zakonu.
Znowu to samo! Jorge stłumił irytację, by nie wybuchnąć przed tym jegomościem. Czyż oni nie widzieli z kim mieli do czynienia? Może i nie… Zadziwiające było jednak to jak wszyscy wierzyli w dobroć tutejszych braci - nikt nawet przez moment się nie zawahał, gdy wskazywał ich jako rozwiązanie wszelkich problemów. Czyżby naprawdę tutejsi duchowni byli aż tak dobrzy? Postępowali zgodnie z zasadami swojej wiary, byli wyrozumiali i współczujący? Zaskakująco rzadko się na takich trafiało.
I kolejne drzwi zamknęły się przed Mieczem Zimy na głucho. Cóż - w Barkowym Moście było jeszcze kilka domostw. Może ktoś go chociaż do stodoły wpuści albo do szopy na łódź. Przecież niemożliwe, by nigdzie nie było kąta dla zbłąkanego wędrowca. Nie był bandytą, chciał zapłacić. Rozumiał jeszcze te domy, gdzie były młode dziewczęta - mogli bać się wpuszczać do środka obcego mężczyzny. Ale tam, gdzie byli sami dorośli, byli silni i krzepcy mężczyźni? Jorge byłby głupcem, gdyby w takim miejscu próbował czegokolwiek nieprawego.
Z początku gdy Jorge zobaczył przed sobą tamtego złotowłosego młodzieńca, nie krył zaskoczenia. Cóż, był pewien, że schronił się on przed deszczem, jak nakazywałby rozsądek. A on tymczasem nie dość, że chodził jeszcze po dworze, to jeszcze wyglądało na to, że od ich pierwszego spotkania się nie przebrał - miał na sobie te same drogie, ale ubrudzone błotem ubranie. Czyżby był tak bogaty, że nie zważał na to, że może się ona już później nie nadawać do noszenia? Pomyśleć, że Jorge też taki jeszcze niedawno był…
- Widzę, że nie posłuchaliście mojej rady - skomentował, ale bez złośliwości, raczej z uprzejmą troską. A w duchu ucieszył się na wieść, że tamta propozycja pomocy jest aktualna, choć wzmianka o zakonie już mniej mu się spodobała.
- Ach, słyszeliście - mruknął z niechęcią, spuszczając wzrok na swoje buty. Zaraz jednak ponownie spojrzał mu w oczy, na moment tylko zerkając w górę, na parasol, który się nad nimi rozpościerał.
- Chyba nie dziwi was to, że nie chcę tam iść - zauważył. - Nie chcę… Kłopotów - wyjaśnił oględnie. - Skoro jednak mówicie, że to miejsce z zakonem nie ma nic wspólnego… Prowadźcie. Nie śmiem odmówić żadnej pomocy. Dziękuję, że mnie poratowaliście, bo już myślałem, że przyjdzie mi spać pod gankiem jak pies.
Później być może przyjdzie szermierzowi wyklinać moment, gdy przystał na tę pomoc. Teraz jednak czuł ulgę, że jeden jego problem się rozwiązał. Pociągnął swojego wierzchowca za uzdę i dał się prowadzić temu młodzieńcowi, który jawił się przed nim trochę jak anioł, piękny i dobry.
Może pozwoliliby mu zanocować na tej barce, która i tak nie kursowała…
- Szukam miejsca na noc, w karczmie już niestety nie ma nawet kawałka wolnej podłogi… - tłumaczył się po raz kolejny.
- To idźcie do zakonu.
Znowu to samo! Jorge stłumił irytację, by nie wybuchnąć przed tym jegomościem. Czyż oni nie widzieli z kim mieli do czynienia? Może i nie… Zadziwiające było jednak to jak wszyscy wierzyli w dobroć tutejszych braci - nikt nawet przez moment się nie zawahał, gdy wskazywał ich jako rozwiązanie wszelkich problemów. Czyżby naprawdę tutejsi duchowni byli aż tak dobrzy? Postępowali zgodnie z zasadami swojej wiary, byli wyrozumiali i współczujący? Zaskakująco rzadko się na takich trafiało.
I kolejne drzwi zamknęły się przed Mieczem Zimy na głucho. Cóż - w Barkowym Moście było jeszcze kilka domostw. Może ktoś go chociaż do stodoły wpuści albo do szopy na łódź. Przecież niemożliwe, by nigdzie nie było kąta dla zbłąkanego wędrowca. Nie był bandytą, chciał zapłacić. Rozumiał jeszcze te domy, gdzie były młode dziewczęta - mogli bać się wpuszczać do środka obcego mężczyzny. Ale tam, gdzie byli sami dorośli, byli silni i krzepcy mężczyźni? Jorge byłby głupcem, gdyby w takim miejscu próbował czegokolwiek nieprawego.
Z początku gdy Jorge zobaczył przed sobą tamtego złotowłosego młodzieńca, nie krył zaskoczenia. Cóż, był pewien, że schronił się on przed deszczem, jak nakazywałby rozsądek. A on tymczasem nie dość, że chodził jeszcze po dworze, to jeszcze wyglądało na to, że od ich pierwszego spotkania się nie przebrał - miał na sobie te same drogie, ale ubrudzone błotem ubranie. Czyżby był tak bogaty, że nie zważał na to, że może się ona już później nie nadawać do noszenia? Pomyśleć, że Jorge też taki jeszcze niedawno był…
- Widzę, że nie posłuchaliście mojej rady - skomentował, ale bez złośliwości, raczej z uprzejmą troską. A w duchu ucieszył się na wieść, że tamta propozycja pomocy jest aktualna, choć wzmianka o zakonie już mniej mu się spodobała.
- Ach, słyszeliście - mruknął z niechęcią, spuszczając wzrok na swoje buty. Zaraz jednak ponownie spojrzał mu w oczy, na moment tylko zerkając w górę, na parasol, który się nad nimi rozpościerał.
- Chyba nie dziwi was to, że nie chcę tam iść - zauważył. - Nie chcę… Kłopotów - wyjaśnił oględnie. - Skoro jednak mówicie, że to miejsce z zakonem nie ma nic wspólnego… Prowadźcie. Nie śmiem odmówić żadnej pomocy. Dziękuję, że mnie poratowaliście, bo już myślałem, że przyjdzie mi spać pod gankiem jak pies.
Później być może przyjdzie szermierzowi wyklinać moment, gdy przystał na tę pomoc. Teraz jednak czuł ulgę, że jeden jego problem się rozwiązał. Pociągnął swojego wierzchowca za uzdę i dał się prowadzić temu młodzieńcowi, który jawił się przed nim trochę jak anioł, piękny i dobry.
- Bréanainn
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 10
- Rejestracja: 4 lat temu
- Rasa: Dotknięty
- Profesje: Kapłan , Mag , Arystokrata
- Kontakt:
Na delikatny przytyk Bréan wzruszył ramionami nie mając dla siebie konkretnego wytłumaczenia. Oczywiście takowe miał, ale przed „sekciarzem” nie będzie się przyznawać do małego konfliktu z braćmi. Ani nie było się czym chwalić, ani nie powinno go to interesować.
- My też nie chcemy kłopotów – przyznał. - Jeżeli miałbyś czuć się tam niekomfortowo to nie ma sensu udręczać twojej duszy, aż tak wredny nie jestem. – Uśmiechnął po czym kiwnął głową wskazując kierunek drogi.
Bréan szedł spokojnie, wciąż utrzymując parasol na odpowiedniej wysokości, choć... nie bardzo wiedział już po co, skoro oboje całkowicie przemokli. Może tylko po to by deszcz tak nie ściekał im po twarzach.
- Powiedziałem... - Bréan zaciął się na moment. Nie było sensu zdradzać podróżnemu, że trochę źle zrozumiał jego wypowiedź, bo choć do samego zakonu nie szli to jednak budynek w dużej mierze należał właśnie do Fionnu. Wybudowali go ci sami pracownicy co w nim spali, ale pieniądze na to przyznali zakonni więc... tak. Choć Fionn głośno nie mówił co jest ich a co nie, to w razie napiętej sytuacji wysunąłby tę kartę na wierzch.
- …że nie pozwolę ci spędzić nocy na ulewie i słowa dotrzymuję – płynnie zakończył wypowiedź, a jego nieuwagę można było wytłumaczyć trudną, zabłoconą drogą.
- Nie było okazji, Bréanainn Labhraidh. – Młodzieniec skłonił elegancko głowę ku Jorgemu. Zapewne w mniej napiętych, a bardziej politycznych rozmowach uścisnąłby mu dłoń, jednak na płaszczyźnie religijnej wolał utrzymać dystans. Nie był zresztą pewien na jakie gesty może sobie pozwolić, a bo kij wie z jakich podziemi on się wygrzebał.
- Nie zraź się za szybko do Barkowego Mostu – rzucił nagle Bréan. - Mieszkańcy odbudowują swoją wioskę po ostatnich wichurach. Trafiłeś więc na naprawdę niedogodny moment, choć przyjaźniejszy niż jeszcze kilka miesięcy temu, gdy panował tu głód. Miałeś sporo szczęścia docierając na tę wyspę w całości i na całe szczęście nie przebywałeś na moście.
Oboje zmierzali ku bardzo prostej konstrukcji baraków. Sama nazwa brzmiała surowo i okrutnie. Faktycznie, budynek nie miał w sobie żadnych finezyjnych elementów, był przede wszystkim funkcjonalny, ale remonty przy nim wciąż trwały. Niemniej nie był to pierwszoplanowy projekt, szczególnie teraz gdzie przyjdzie im naprawiać most. Ściany i dach były szczelne, reszta to tylko ozdoby. Ważne, miały reprezentować herb Fionnu i jego bogactwo, dobrobyt i inne, równie wzniosłe hasła, ale nie najważniejsze na ten moment. Wiarę jak i wszystko inne budowało się wszak stopniowo. Obecnie więc baraki wyglądały jak gładki kwadratowy i chłodny element wioski.
- Co cię tu sprowadziło? Zmierzasz do Yandil? Z pewnością nie przywiodła cię tu wieść o naszym zakonie – zakpił, ale było to w ramach żartu. Bawiła go ta z góry narzucona wrogość do innych religii i choć sam głęboko wierzył w nauki Fionnu, tak starała się zrozumieć inny punkt widzenia by tym sposobem dotrzeć do kolejnego, przyszłego wiernego.
- My też nie chcemy kłopotów – przyznał. - Jeżeli miałbyś czuć się tam niekomfortowo to nie ma sensu udręczać twojej duszy, aż tak wredny nie jestem. – Uśmiechnął po czym kiwnął głową wskazując kierunek drogi.
Bréan szedł spokojnie, wciąż utrzymując parasol na odpowiedniej wysokości, choć... nie bardzo wiedział już po co, skoro oboje całkowicie przemokli. Może tylko po to by deszcz tak nie ściekał im po twarzach.
- Powiedziałem... - Bréan zaciął się na moment. Nie było sensu zdradzać podróżnemu, że trochę źle zrozumiał jego wypowiedź, bo choć do samego zakonu nie szli to jednak budynek w dużej mierze należał właśnie do Fionnu. Wybudowali go ci sami pracownicy co w nim spali, ale pieniądze na to przyznali zakonni więc... tak. Choć Fionn głośno nie mówił co jest ich a co nie, to w razie napiętej sytuacji wysunąłby tę kartę na wierzch.
- …że nie pozwolę ci spędzić nocy na ulewie i słowa dotrzymuję – płynnie zakończył wypowiedź, a jego nieuwagę można było wytłumaczyć trudną, zabłoconą drogą.
- Nie było okazji, Bréanainn Labhraidh. – Młodzieniec skłonił elegancko głowę ku Jorgemu. Zapewne w mniej napiętych, a bardziej politycznych rozmowach uścisnąłby mu dłoń, jednak na płaszczyźnie religijnej wolał utrzymać dystans. Nie był zresztą pewien na jakie gesty może sobie pozwolić, a bo kij wie z jakich podziemi on się wygrzebał.
- Nie zraź się za szybko do Barkowego Mostu – rzucił nagle Bréan. - Mieszkańcy odbudowują swoją wioskę po ostatnich wichurach. Trafiłeś więc na naprawdę niedogodny moment, choć przyjaźniejszy niż jeszcze kilka miesięcy temu, gdy panował tu głód. Miałeś sporo szczęścia docierając na tę wyspę w całości i na całe szczęście nie przebywałeś na moście.
Oboje zmierzali ku bardzo prostej konstrukcji baraków. Sama nazwa brzmiała surowo i okrutnie. Faktycznie, budynek nie miał w sobie żadnych finezyjnych elementów, był przede wszystkim funkcjonalny, ale remonty przy nim wciąż trwały. Niemniej nie był to pierwszoplanowy projekt, szczególnie teraz gdzie przyjdzie im naprawiać most. Ściany i dach były szczelne, reszta to tylko ozdoby. Ważne, miały reprezentować herb Fionnu i jego bogactwo, dobrobyt i inne, równie wzniosłe hasła, ale nie najważniejsze na ten moment. Wiarę jak i wszystko inne budowało się wszak stopniowo. Obecnie więc baraki wyglądały jak gładki kwadratowy i chłodny element wioski.
- Co cię tu sprowadziło? Zmierzasz do Yandil? Z pewnością nie przywiodła cię tu wieść o naszym zakonie – zakpił, ale było to w ramach żartu. Bawiła go ta z góry narzucona wrogość do innych religii i choć sam głęboko wierzył w nauki Fionnu, tak starała się zrozumieć inny punkt widzenia by tym sposobem dotrzeć do kolejnego, przyszłego wiernego.
- Jorge
- Kroczący w Snach
- Posty: 224
- Rejestracja: 10 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Wojownik , Kapłan
- Kontakt:
Jorge nie wyczuł wahania w głosie swojego dobroczyńcy - zrzucił je na karb przeskakiwania kałuż, nic więcej. Nie domyślał się, że choć bardzo chciał tego uniknąć, ładuje się do paszczy lwa, a w swej ocenie srogo się przed chwilą pomylił. Teraz jednak był jeszcze błogo nieświadomy i konwersował sobie w najlepsze z poznanym młodzieńcem.
- Jorge z Wyspy Lodowego Wraku - odpowiedział, również kłaniając się przed Bréanem, z szacunkiem kładąc przy tym dłoń na sercu i pochylając się znacznie głębiej niż on. Nie była to kwestia jakiegoś wyścigu na grzeczności, był to wyraz szacunku i wdzięczności za otrzymaną pomoc. Poza tym Miecz Zimy czuł, że ma do czynienia z kimś ważnym, z kimś, kto nie urodził się w kurnej chacie i nie potrafi czytać i pisać. Ten młodzieniec miał tę arystokratyczną urodę, która nie utrzymałaby się w trudnych warunkach życia na wsi.
- Wystarczy Jorge - dodał jeszcze, bo choć był dumny z tego kim był, nie przepadał za zwracaniem się do niego pełnym tytułem, z jednej prostej przyczyny: to było za długie. Gdyby miał wybierać spomiędzy swoich tytułów, zdecydowanie kazałby się tytułować Mieczem Zimy… Ale taka propozycja na tej wyspie była jak proszenie się o kłopoty. Nie skończyłby być może mówić, a już próbowano by go wrzucić w odmęty wezbranej rzeki…
A mimo to gdy Bréan prosił, by miał pewne względy dla tej wioski, Jorge wzruszył ramionami, jakby nawet nie było o czym mówić.
- Nie mam nic przeciwko wiosce i jej mieszkańcom - oświadczył spokojnie. - Sytuacja jest jaka jest, cóż, czasami nie ma się szczęścia. A jak sam zauważyłeś, nie do końca był to pech, bo równie dobrze mogłem utonąć w tej rzece - sarknął, niedbałym gestem ręki wskazując ledwo widoczny wśród strug deszczu zniszczony most. Dla siebie zachował uwagę, że jeśli dojdzie do jakichkolwiek waśni to nie on zacznie - jemu nigdy nie zależało na wszczynaniu kłótni, choć niestety często właśnie tak to się kończyło. Oczywiście, że trochę prowokował samą swoją obecnością i dumnym obnoszeniem się z symbolami kultu, ale o tym nie zamierzał wspominać.
Gdy szli przez moment w milczeniu, skupieni na mijaniu kałuż, Jorge domyślił się, że majaczący przed nimi budynek jest celem tego krótkiego spaceru. Wyglądał jak więzienie albo kwatery pracownicze - w sumie za tym drugim przemawiał fakt, że wokół nie było widać żadnych strażników ani w okna nie było krat. Zresztą, po co tak wielki areszt w tak mikrej mieścinie? Skojarzenie było więc luźne i nie wywołało w szermierzu żadnego napięcia.
- Hm? - Spojrzał na blondyna, który zagaił niezobowiązującą rozmowę. Pozwolił sobie na parsknięcie, gdy ten rzucił lekko sarkastyczny w ocenie szermierza komentarz o zakonie.
- Tak, jestem po prostu w drodze - zgodził się. - Nawet nie zamierzałem się tu zatrzymywać, tyle co rozprostować nogi, zjeść posiłek i na noc zajechać już do Yandil… No nie wyszło - podsumował. - Ale też nikt tam na mnie nie czeka bym musiał przeć naprzód za wszelką cenę… Może parę dni przymusowego odpoczynku mi się przyda - dodał tonem, jakby mówił już do siebie a nie do swojego rozmówcy.
Gdy dotarli pod baraki, Jorge poprosił o chwilę, by mógł odstawić konia do stajni. Rozglądał się przy okazji po najbliższej okolicy i doszedł do wniosku, że muszą to być baraki dla pracowników krótkoterminowych - takich co to są wynajęci tylko do konkretnej roboty, a potem wracają do domu. Warunki dość surowe, ale jak słusznie zauważył Bréan - najważniejsze, że na łeb się nie lało i że miało się siennik pod plecami.
Po chwili kultysta stanął ponownie przed blondynem, z zarzuconym na ramię workiem podróżnym. Skinął głową, jakby oddawał mu głos.
- Prowadź - zasugerował. - Ach… I wybacz, że tak bez pytania przeszedłem na ty… Mogę wrócić do zwracania się do was panie - dodał, bo zdawał sobie sprawę z tego, że mógł uchybić swojemu dobrodziejowi.
- Jorge z Wyspy Lodowego Wraku - odpowiedział, również kłaniając się przed Bréanem, z szacunkiem kładąc przy tym dłoń na sercu i pochylając się znacznie głębiej niż on. Nie była to kwestia jakiegoś wyścigu na grzeczności, był to wyraz szacunku i wdzięczności za otrzymaną pomoc. Poza tym Miecz Zimy czuł, że ma do czynienia z kimś ważnym, z kimś, kto nie urodził się w kurnej chacie i nie potrafi czytać i pisać. Ten młodzieniec miał tę arystokratyczną urodę, która nie utrzymałaby się w trudnych warunkach życia na wsi.
- Wystarczy Jorge - dodał jeszcze, bo choć był dumny z tego kim był, nie przepadał za zwracaniem się do niego pełnym tytułem, z jednej prostej przyczyny: to było za długie. Gdyby miał wybierać spomiędzy swoich tytułów, zdecydowanie kazałby się tytułować Mieczem Zimy… Ale taka propozycja na tej wyspie była jak proszenie się o kłopoty. Nie skończyłby być może mówić, a już próbowano by go wrzucić w odmęty wezbranej rzeki…
A mimo to gdy Bréan prosił, by miał pewne względy dla tej wioski, Jorge wzruszył ramionami, jakby nawet nie było o czym mówić.
- Nie mam nic przeciwko wiosce i jej mieszkańcom - oświadczył spokojnie. - Sytuacja jest jaka jest, cóż, czasami nie ma się szczęścia. A jak sam zauważyłeś, nie do końca był to pech, bo równie dobrze mogłem utonąć w tej rzece - sarknął, niedbałym gestem ręki wskazując ledwo widoczny wśród strug deszczu zniszczony most. Dla siebie zachował uwagę, że jeśli dojdzie do jakichkolwiek waśni to nie on zacznie - jemu nigdy nie zależało na wszczynaniu kłótni, choć niestety często właśnie tak to się kończyło. Oczywiście, że trochę prowokował samą swoją obecnością i dumnym obnoszeniem się z symbolami kultu, ale o tym nie zamierzał wspominać.
Gdy szli przez moment w milczeniu, skupieni na mijaniu kałuż, Jorge domyślił się, że majaczący przed nimi budynek jest celem tego krótkiego spaceru. Wyglądał jak więzienie albo kwatery pracownicze - w sumie za tym drugim przemawiał fakt, że wokół nie było widać żadnych strażników ani w okna nie było krat. Zresztą, po co tak wielki areszt w tak mikrej mieścinie? Skojarzenie było więc luźne i nie wywołało w szermierzu żadnego napięcia.
- Hm? - Spojrzał na blondyna, który zagaił niezobowiązującą rozmowę. Pozwolił sobie na parsknięcie, gdy ten rzucił lekko sarkastyczny w ocenie szermierza komentarz o zakonie.
- Tak, jestem po prostu w drodze - zgodził się. - Nawet nie zamierzałem się tu zatrzymywać, tyle co rozprostować nogi, zjeść posiłek i na noc zajechać już do Yandil… No nie wyszło - podsumował. - Ale też nikt tam na mnie nie czeka bym musiał przeć naprzód za wszelką cenę… Może parę dni przymusowego odpoczynku mi się przyda - dodał tonem, jakby mówił już do siebie a nie do swojego rozmówcy.
Gdy dotarli pod baraki, Jorge poprosił o chwilę, by mógł odstawić konia do stajni. Rozglądał się przy okazji po najbliższej okolicy i doszedł do wniosku, że muszą to być baraki dla pracowników krótkoterminowych - takich co to są wynajęci tylko do konkretnej roboty, a potem wracają do domu. Warunki dość surowe, ale jak słusznie zauważył Bréan - najważniejsze, że na łeb się nie lało i że miało się siennik pod plecami.
Po chwili kultysta stanął ponownie przed blondynem, z zarzuconym na ramię workiem podróżnym. Skinął głową, jakby oddawał mu głos.
- Prowadź - zasugerował. - Ach… I wybacz, że tak bez pytania przeszedłem na ty… Mogę wrócić do zwracania się do was panie - dodał, bo zdawał sobie sprawę z tego, że mógł uchybić swojemu dobrodziejowi.
- Bréanainn
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 10
- Rejestracja: 4 lat temu
- Rasa: Dotknięty
- Profesje: Kapłan , Mag , Arystokrata
- Kontakt:
Spacer dwóch wyznawców różnej wiary mógł być dla wielu zaskakującym widokiem. Bez kłótni, bez krzyków, bez plucia sobie w twarz – to nie wpisywało się w ludzkie założenia, ale było możliwe. Bréanainn nie był zresztą skłonny do przerysowanych sprzeczek, choć z pewnością miały one swoją siłę przebicia. Wolał działać spokojnie, z przemyśleniem, a poza tym był to młodzieniec z sercem na miejscu i zwyczajnie szkoda by mu było Jorgego. Mógł też tę sytuację przekuć w całkiem dobrze ugrany wizerunek Fionnu, więc czemu by nie pomóc?
- Zawsze się przyda – powiedział słysząc ostatni, wątpliwy ton kultysty. Nie otoczył jednak tych słów żadną wzniosłą puentą, o tym by dbać o siebie i swoje ciało, aby lepiej służyć Prasmokowi, bo z pewnością Jorge teraz o Prasmoku nie myślał a poza tym na takie farmazony i klepanie regułek Bréan łasy nie był. Wolał najpierw lepiej poznać tego podróżnika, po czym krętymi drogami dotrzeć gdzie powinien... by ewentualnie go nawrócić, ale na takie przemyślenia było jeszcze za wcześnie. Kto wie, może kultysta pojawi się i zniknie już jutro? Wszyscy zapomną kim był tajemniczy mężczyzna ze znakiem na plecach, a Fionn zostanie uznany za wyjątkowo miłosierny i dobroduszny.
Bréanainn stał i czekał aż Jorge pozostawi swojego wierzchowca w odpowiednim miejscu, a tymczasem w środku owego baraku najwidoczniej wrzało. Ktoś strzepywał tytoń za oknem i kilka osób machało rękoma wypuszczając dym na zewnątrz. Wyznawca jedynie pomachał głową i wywrócił lekko oczami. „Myślą, że nie będę czuł?”, zaśmiał się w myślach a następnie spojrzał na zbliżającego się kultystę. W pierwszej chwili przytaknął na słowa mężczyzny ruszając przed siebie, ale zaraz przystanął ponownie zerkając na Jorgego.
- Cóż, dziwniej by było jakbym chciał byś zwracał się do mnie „bracie” – zażartował. - Wystarczy Bréanainn. Nie uraziło mnie to, Jorge. A teraz proszę, wejdź do środka. Już wystarczająco dużo czasu spędziłeś w strumieniach wody – powiedział otwierając drewniane, trochę krzywo zbite drzwi.
W środku nie było nic wyjątkowego czy przykuwającego uwagę. Długi, kremowy korytarz i drzwi po obu stronach. Te prowadziły do pokoi dla pracowników, a w nich również nie czekało nic zaskakującego. Trzypiętrowe łóżka z pełną pościelą i dużą szafą. Pomieszczenia jednak nie były ciasne i klaustrofobiczne, lecz dosyć wysokie i mieszczące w sobie kwatery dla od dziewięciu do dwunastu osób.
Ktoś pośpiesznie zszedł po schodach znajdujących się na końcu korytarza, był to nieco starszy od tej dwójki mężczyzna z bujnym zarostem na twarzy.
- Bracie Bréan! - krzyknął uśmiechając się szeroko.
- Witaj Markusie. – Labhraidh uniósł dłoń na powitanie. - Znajdzie się jedno posłanie dla pewnego wędrowca?
- Ależ!... - uniósł głos Markus, chcąc żywo przytaknąć wyznawcy, ale widać przygasł, gdy jeszcze raz, tym razem uważniej spojrzał na Jorgego. – Oczywiście – dokończył wątpliwie.
- To dziwne, zazwyczaj nie macie pozamykanych drzwi – zauważył Bréan wyprzedzając Markusa oraz kultystę. Arystokrata doskonale znał rozłożenie noclegu, ale zwyczajnie wypadało zapytać, prawda? Jakoś może też chciał delikatnie zagrać przed podróżnikiem, wzbudzić w nim tę niepewność czy aby na pewno nocleg się znajdzie.
- Ach, no tak, ale ten... zimno – rzucił Markus, a gdy Bréan otworzył drzwi do pokoju czuć było jeszcze dym tytoniu, a otwarte okna niemalże wpuszczało do środka deszcz.
- Doprawdy? - zapytał spoglądając na przysłowiowego tercjana tego miejsca.
„Cholibka”, pomyślał Markus wiedząc już, że czeka go kara za nieutrzymanie porządku. Mimo to i tak wolał wpaść pod niełaskę Bréanainna niż Mortiza.
- Wybacz – Bréan zwrócił się do kultysty. - Tutaj nie można palić – powiedział wyjątkowo naciskając na swoją wypowiedź.
W pomieszczeniu siedziała piątka mężczyzn młodszych od arystokraty. Każdy spuścił głowę nie będąc zadowolonym ze swojego zachowania. To poczucie winy szczególnie rosło przez obecność brata Bréana.
- Markusie, proszę zaopiekuj się naszym nowym gościem. Wpisz na listę noclegową i...
- Mamy jeszcze trochę strawy, bracie Bréan! - zapewnił wierny, na co arystokrata się uśmiechnął. Entuzjazm Markusa jakoś zawsze poprawiał mu humor.
- Cieszę się – odparł przyjaznym tonem. - Powiedzcie naszemu podróżnemu Jorgemu, które miejsce jest wolne. Widzę, że jeszcze nie wszyscy dotarli. Cóż, wystarczy mi życzyć ci spokojnego popołudnia i miłego wieczoru. Mam nadzieję, że jeszcze zdoła się rozjaśnić. Lubię wieczory nad wodą – zdradził, a następnie ponownie uniósł dłoń na pożegnanie. Wówczas pozostali mężczyźni w odpowiedzi na ten gest wstali i skłonili głowę. Bréanainn wyszedł i jeszcze dla zwiększenia stresu Markusa rozglądał się po korytarzu, jakby zastanawiając się czy wejść do któregoś z pokoi czy może nie... W końcu jednak za wyznawcą zamknęły się główne drzwi i robotnicy mogli odetchnąć.
- To ten, to ja cie może oprowadzę? - zagaił tercjan i odwrócił się chcąc zacząć prowadzić jegomościa, ale szybko dopadła go wątpliwość, więc przystanął.
- A może zdejmij płaszcz, cały taki mokry, cieknie z ciebie jak z rynny – zauważył, choć nie złośliwie. Markus był chłopem, który posługiwał się prostym aczkolwiek dosadnym językiem.
- I zostaw rzeczy. A o tu za ścianą taką małą kuchnię mamy. No w sumie to nie bardzo jest co zwiedzać, potrzeby to na dworze załatwiamy, nie? - powiedział nie bardzo akcentując to jako pytanie czy stwierdzenie. - A prysznic to do łaźni trzeba by było, najprędzej to pewnie dopiero jutro. Praczka może zabrać twoje rzeczy. Wieczorem przychodzi, choć dzisiaj taka ulewa, że ja nie wiem. Pewnie będę musiał sam zanieść – powiedział z zawodem, aż mu się chciało wzdychać na tę myśl.
- To się może tak ogarnij się, a ja tego, herbaty zrobię, co nie? Bo zimno ci. Kurde, zamknęlibyście to okno, bo tu zimno! - pomarudził, po czym przeszedł do pomieszczenia obok.
- Zawsze się przyda – powiedział słysząc ostatni, wątpliwy ton kultysty. Nie otoczył jednak tych słów żadną wzniosłą puentą, o tym by dbać o siebie i swoje ciało, aby lepiej służyć Prasmokowi, bo z pewnością Jorge teraz o Prasmoku nie myślał a poza tym na takie farmazony i klepanie regułek Bréan łasy nie był. Wolał najpierw lepiej poznać tego podróżnika, po czym krętymi drogami dotrzeć gdzie powinien... by ewentualnie go nawrócić, ale na takie przemyślenia było jeszcze za wcześnie. Kto wie, może kultysta pojawi się i zniknie już jutro? Wszyscy zapomną kim był tajemniczy mężczyzna ze znakiem na plecach, a Fionn zostanie uznany za wyjątkowo miłosierny i dobroduszny.
Bréanainn stał i czekał aż Jorge pozostawi swojego wierzchowca w odpowiednim miejscu, a tymczasem w środku owego baraku najwidoczniej wrzało. Ktoś strzepywał tytoń za oknem i kilka osób machało rękoma wypuszczając dym na zewnątrz. Wyznawca jedynie pomachał głową i wywrócił lekko oczami. „Myślą, że nie będę czuł?”, zaśmiał się w myślach a następnie spojrzał na zbliżającego się kultystę. W pierwszej chwili przytaknął na słowa mężczyzny ruszając przed siebie, ale zaraz przystanął ponownie zerkając na Jorgego.
- Cóż, dziwniej by było jakbym chciał byś zwracał się do mnie „bracie” – zażartował. - Wystarczy Bréanainn. Nie uraziło mnie to, Jorge. A teraz proszę, wejdź do środka. Już wystarczająco dużo czasu spędziłeś w strumieniach wody – powiedział otwierając drewniane, trochę krzywo zbite drzwi.
W środku nie było nic wyjątkowego czy przykuwającego uwagę. Długi, kremowy korytarz i drzwi po obu stronach. Te prowadziły do pokoi dla pracowników, a w nich również nie czekało nic zaskakującego. Trzypiętrowe łóżka z pełną pościelą i dużą szafą. Pomieszczenia jednak nie były ciasne i klaustrofobiczne, lecz dosyć wysokie i mieszczące w sobie kwatery dla od dziewięciu do dwunastu osób.
Ktoś pośpiesznie zszedł po schodach znajdujących się na końcu korytarza, był to nieco starszy od tej dwójki mężczyzna z bujnym zarostem na twarzy.
- Bracie Bréan! - krzyknął uśmiechając się szeroko.
- Witaj Markusie. – Labhraidh uniósł dłoń na powitanie. - Znajdzie się jedno posłanie dla pewnego wędrowca?
- Ależ!... - uniósł głos Markus, chcąc żywo przytaknąć wyznawcy, ale widać przygasł, gdy jeszcze raz, tym razem uważniej spojrzał na Jorgego. – Oczywiście – dokończył wątpliwie.
- To dziwne, zazwyczaj nie macie pozamykanych drzwi – zauważył Bréan wyprzedzając Markusa oraz kultystę. Arystokrata doskonale znał rozłożenie noclegu, ale zwyczajnie wypadało zapytać, prawda? Jakoś może też chciał delikatnie zagrać przed podróżnikiem, wzbudzić w nim tę niepewność czy aby na pewno nocleg się znajdzie.
- Ach, no tak, ale ten... zimno – rzucił Markus, a gdy Bréan otworzył drzwi do pokoju czuć było jeszcze dym tytoniu, a otwarte okna niemalże wpuszczało do środka deszcz.
- Doprawdy? - zapytał spoglądając na przysłowiowego tercjana tego miejsca.
„Cholibka”, pomyślał Markus wiedząc już, że czeka go kara za nieutrzymanie porządku. Mimo to i tak wolał wpaść pod niełaskę Bréanainna niż Mortiza.
- Wybacz – Bréan zwrócił się do kultysty. - Tutaj nie można palić – powiedział wyjątkowo naciskając na swoją wypowiedź.
W pomieszczeniu siedziała piątka mężczyzn młodszych od arystokraty. Każdy spuścił głowę nie będąc zadowolonym ze swojego zachowania. To poczucie winy szczególnie rosło przez obecność brata Bréana.
- Markusie, proszę zaopiekuj się naszym nowym gościem. Wpisz na listę noclegową i...
- Mamy jeszcze trochę strawy, bracie Bréan! - zapewnił wierny, na co arystokrata się uśmiechnął. Entuzjazm Markusa jakoś zawsze poprawiał mu humor.
- Cieszę się – odparł przyjaznym tonem. - Powiedzcie naszemu podróżnemu Jorgemu, które miejsce jest wolne. Widzę, że jeszcze nie wszyscy dotarli. Cóż, wystarczy mi życzyć ci spokojnego popołudnia i miłego wieczoru. Mam nadzieję, że jeszcze zdoła się rozjaśnić. Lubię wieczory nad wodą – zdradził, a następnie ponownie uniósł dłoń na pożegnanie. Wówczas pozostali mężczyźni w odpowiedzi na ten gest wstali i skłonili głowę. Bréanainn wyszedł i jeszcze dla zwiększenia stresu Markusa rozglądał się po korytarzu, jakby zastanawiając się czy wejść do któregoś z pokoi czy może nie... W końcu jednak za wyznawcą zamknęły się główne drzwi i robotnicy mogli odetchnąć.
- To ten, to ja cie może oprowadzę? - zagaił tercjan i odwrócił się chcąc zacząć prowadzić jegomościa, ale szybko dopadła go wątpliwość, więc przystanął.
- A może zdejmij płaszcz, cały taki mokry, cieknie z ciebie jak z rynny – zauważył, choć nie złośliwie. Markus był chłopem, który posługiwał się prostym aczkolwiek dosadnym językiem.
- I zostaw rzeczy. A o tu za ścianą taką małą kuchnię mamy. No w sumie to nie bardzo jest co zwiedzać, potrzeby to na dworze załatwiamy, nie? - powiedział nie bardzo akcentując to jako pytanie czy stwierdzenie. - A prysznic to do łaźni trzeba by było, najprędzej to pewnie dopiero jutro. Praczka może zabrać twoje rzeczy. Wieczorem przychodzi, choć dzisiaj taka ulewa, że ja nie wiem. Pewnie będę musiał sam zanieść – powiedział z zawodem, aż mu się chciało wzdychać na tę myśl.
- To się może tak ogarnij się, a ja tego, herbaty zrobię, co nie? Bo zimno ci. Kurde, zamknęlibyście to okno, bo tu zimno! - pomarudził, po czym przeszedł do pomieszczenia obok.
- Jorge
- Kroczący w Snach
- Posty: 224
- Rejestracja: 10 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Wojownik , Kapłan
- Kontakt:
Widać było jak wyraz twarzy szermierza się zmienia – jak z każdą kolejną chwilą coraz dobitniej dociera do niego co właśnie powiedział Bréanainn i coraz mniej mu się to podobało. Oblicze mu stężało, oczy lekko zmrużyły, brwi ściągnęły w gniewnym wyrazie. „Bracie”. W pierwszej chwili to słowo przeoczył, ale gdy już dotarło do niego z pełną siłą, wbiło go w ziemię.
- Jesteś tutejszym zakonnym – powiedział cicho, stanowczo i z niechęcią. Otwierał usta by powiedzieć coś jeszcze, choć zaraz się powstrzymał. Niemniej nietrudno było się domyślić, że na końcu języka miał zarzut „oszukałeś mnie”. Jednak nie, nie oszukał go – po prostu nie powiedział niepytany. Chodził ubrany po cywilnemu i przedstawił się jak zwykły obywatel, usypiając jego czujność. Co za podstępna bestia.
Nagle baraki przestały być dla szermierza atrakcyjnym schronieniem. Skoro było to miejsce pod opieką zakonu to jakich ludzi mógł tam spotkać? Może nie fanatyków w wierze, ale na pewno wierzących i z pewnością też bardzo przywiązanych do swoich dobrodziejów… Świetnie. Gdyby nie to, że głupio było w tym momencie zawrócić, Jorge pewnie by z tego skorzystał. W milczącej godności przekroczył jednak próg baraków, a gdy Bréan tak się czarująco do niego uśmiechał, on patrzył na niego chłodno, z wysoko podniesioną głową. I o dziwo wyglądał przy tym naprawdę godnie, choć był całkowicie przemoknięty.
O, no i proszę. Mimo słodkiego tonu brata zakonnego i wstępnej sympatii ze strony mieszkańca baraków, wszystko pękło jak bańka mydlana, gdy tylko rozpoznał jego insygnia. Jorge spiął się i w myślach przygotował na odmowę, prawie obracał się w kierunku drzwi, by po odmowie natychmiast to miejsce opuścić i nie musieć się o nic prosić. Został jednak przyjęty – zdaje się, że niechętnie, ale najwyraźniej ten Bréanainn miał tu naprawdę duży szacunek i jego słowo było święte. Dobrze i źle zarazem. Ciekawe jak się to potoczy dalej… I co knuje ten święty o twarzy księcia? Jorge przyglądał mu się badawczo i bez skrępowania cały czas, gdy ten gawędził sobie z Markusem, a gdy blondyn w końcu odwrócił na niego wzrok, nie uciekł spojrzeniem. Kiwnął bez słowa głową – i tak nie palił, ale to chyba nieistotne w tej rozmowie.
Szermierz przeciągle przyjrzał się reszcie osób w pokoju. Wszyscy młodzi, krzepcy – cóż się dziwić, typowi robotnicy, teraz śmiesznie zmieszani przez burę, jaką zafundował im zakonnik. On sam się w to nie mieszał, nie brał niczyjej strony, bo zdawało mu się, że zaraz sam będzie stroną, gdy tylko ten czarujący brat wyjdzie z tego pokoju. Jeśli jednak najdą ich głupie pomysły to przekonają się, że i pięciu da radę – może nie wyjdzie z tego bez szwanku, ale tanio skóry nie sprzeda.
Gdy Bréanainn wyszedł, Jorge skłonił mu się płytko, bez słowa. Cały czas od wejścia do baraków był milczący i czujny – mangusta wśród węży. A jednak gdy Markus się do niego zwrócił, spojrzał na niego trochę łagodniej, jakby nie potrafił nie wierzyć w szczerość jego akurat zachowanie. Zajął wskazane mu łóżko – środkowe, czemu się wcale nie dziwił – rzucając na nie część swoich rzeczy, tylko to, co było suche… Czyli niewiele. Ociekający wodą worek postawił na ziemi przy nogach łóżka, po czym wyprostował się. Chciał zaprotestować, gdy Markus tak od razu chciał go oprowadzać, ale najwyraźniej on sam doszedł do wniosku, że to zły pomysł.
- Przebiorę się tylko w coś suchego – doprecyzował, gdy tamten zaproponował mu zdjęcie płaszcza. Dla siebie zachował pytanie czy faktycznie o to chodziło, czy może też o to, że jego gwiazda na plecach w oczy kuła tutejszych wyznawców Pana. Bez dodatkowych komentarzy zaczął się przebierać – tak jak stał, nie krępując się obecnością innych, bo przecież w takich barakach pewne standardy intymności były i tak niemożliwe do zachowania – o czym niedługo później powiadomił go sam Markus, tłumacząc, że w barakach nie ma wychodka ani łaźni.
Skończyło się na tym, że Jorge przebrał jedną białą koszulę na drugą i jedne czarne spodnie na drugie, identyczne – jakby po prostu nie miał innych ubrań. To nie do końca było prawdą, ale przecież nikt o to nie pytał. Pozostał boso, bo jego buty również przemokły, a posadzka była wystarczająco ciepła, by się od tego nie pochorował. Wciągając pasek w spodnie odpiął rapcie z szablą i nożem. Odłożył je na łóżko – niby byle jak, ale w razie potrzeby nie miałby problemu dobyć broni. Naprawdę nie czuł się pewnie w tym miejscu – miał już stanowczo za duże doświadczenie jako sekciarz, by nie wiedzieć, że wystarczy jedno krzywe spojrzenie do bitki. A zachowanie Bréana wcale nie przekonało go, że będzie dobrze – przywlókł go tu i zwiał.
- Dzięki – mruknął, przyjmując od Markusa jakieś ziółka. Mimo całej swojej niechęci nie miał oporów, by to wypić, bo to nie byli ludzie, którzy chcieliby go otruć, to nie to podejście, oni by mu prędzej przyłożyli cegłą - szczerze i bez kombinowania. A jednak zrobiło mu się lepiej, gdy wlał w siebie coś ciepłego. Aż palce miał zgrabiałe od tego deszczu i chłodu.
- Nie zostaliśmy sobie przedstawieni – oświadczył, robiąc mały przytyk w stronę zakonnika, który go tutaj przyprowadził. – Jorge – dopełnił formalności, podając Markusowi rękę. Z innych łóżek jak na komendę podnieśli się pozostali i podali swoje imiona, które szermierze przez uprzejmość próbował zapamiętać, ale i tak nie wszyscy zapadli mu w pamięć. Zbyt wiele na raz, a on był już po prostu zmęczony tym dniem.
- Ty nie jesteś tu do roboty, co? - zagaił jeden z tych, których szermierz akurat nie zapamiętał.
- Nie, trafiłem tu przejazdem…
- To czemu w karczmie żeś się nie zatrzymał? Znaczy ten, tak tylko pytam - zastrzegł tamten pod jakimś takim nieprzychylnym spojrzeniem Markusa, jakby w tych słowach kryło się subtelne “weź wyjdź”.
- Nie było miejsc.
- Aaaa, przez most, co? Kurde blade, słyszałem - wtrącił się kolejny z przejęciem. - Ponoć brat Bréan jeszcze jakiegoś dzieciaka w ostatniej chwili uratował. Serio, nie zmyślam, tak na mieście mówili!
- Dobrze, że są tu tacy jak brat Bréanainn, bez takich jak on i pozostali z Fionu kto wie jakie nieszczęścia dalej by się tu działy.
- A i tak jakieś zdołały się przedrzeć.
Głosiciel tej pełnej sarkazmu uwagi śmiało spojrzał na kultystę, gdy ten posłał mu gniewne spojrzenie - takie butne “tak, dokładnie o ciebie mi chodzi, cwaniaczku. I co mi zrobisz?”. O zasmarkany prostak - ma szczęście, że Jorge nigdy nie zaczynał rękoczynów, bo już by leżał na ziemi. Atmosfera jednak momentalnie zrobiła się gęsta i gorąca: jedna iskra i wybuchnie.
- Jesteś tutejszym zakonnym – powiedział cicho, stanowczo i z niechęcią. Otwierał usta by powiedzieć coś jeszcze, choć zaraz się powstrzymał. Niemniej nietrudno było się domyślić, że na końcu języka miał zarzut „oszukałeś mnie”. Jednak nie, nie oszukał go – po prostu nie powiedział niepytany. Chodził ubrany po cywilnemu i przedstawił się jak zwykły obywatel, usypiając jego czujność. Co za podstępna bestia.
Nagle baraki przestały być dla szermierza atrakcyjnym schronieniem. Skoro było to miejsce pod opieką zakonu to jakich ludzi mógł tam spotkać? Może nie fanatyków w wierze, ale na pewno wierzących i z pewnością też bardzo przywiązanych do swoich dobrodziejów… Świetnie. Gdyby nie to, że głupio było w tym momencie zawrócić, Jorge pewnie by z tego skorzystał. W milczącej godności przekroczył jednak próg baraków, a gdy Bréan tak się czarująco do niego uśmiechał, on patrzył na niego chłodno, z wysoko podniesioną głową. I o dziwo wyglądał przy tym naprawdę godnie, choć był całkowicie przemoknięty.
O, no i proszę. Mimo słodkiego tonu brata zakonnego i wstępnej sympatii ze strony mieszkańca baraków, wszystko pękło jak bańka mydlana, gdy tylko rozpoznał jego insygnia. Jorge spiął się i w myślach przygotował na odmowę, prawie obracał się w kierunku drzwi, by po odmowie natychmiast to miejsce opuścić i nie musieć się o nic prosić. Został jednak przyjęty – zdaje się, że niechętnie, ale najwyraźniej ten Bréanainn miał tu naprawdę duży szacunek i jego słowo było święte. Dobrze i źle zarazem. Ciekawe jak się to potoczy dalej… I co knuje ten święty o twarzy księcia? Jorge przyglądał mu się badawczo i bez skrępowania cały czas, gdy ten gawędził sobie z Markusem, a gdy blondyn w końcu odwrócił na niego wzrok, nie uciekł spojrzeniem. Kiwnął bez słowa głową – i tak nie palił, ale to chyba nieistotne w tej rozmowie.
Szermierz przeciągle przyjrzał się reszcie osób w pokoju. Wszyscy młodzi, krzepcy – cóż się dziwić, typowi robotnicy, teraz śmiesznie zmieszani przez burę, jaką zafundował im zakonnik. On sam się w to nie mieszał, nie brał niczyjej strony, bo zdawało mu się, że zaraz sam będzie stroną, gdy tylko ten czarujący brat wyjdzie z tego pokoju. Jeśli jednak najdą ich głupie pomysły to przekonają się, że i pięciu da radę – może nie wyjdzie z tego bez szwanku, ale tanio skóry nie sprzeda.
Gdy Bréanainn wyszedł, Jorge skłonił mu się płytko, bez słowa. Cały czas od wejścia do baraków był milczący i czujny – mangusta wśród węży. A jednak gdy Markus się do niego zwrócił, spojrzał na niego trochę łagodniej, jakby nie potrafił nie wierzyć w szczerość jego akurat zachowanie. Zajął wskazane mu łóżko – środkowe, czemu się wcale nie dziwił – rzucając na nie część swoich rzeczy, tylko to, co było suche… Czyli niewiele. Ociekający wodą worek postawił na ziemi przy nogach łóżka, po czym wyprostował się. Chciał zaprotestować, gdy Markus tak od razu chciał go oprowadzać, ale najwyraźniej on sam doszedł do wniosku, że to zły pomysł.
- Przebiorę się tylko w coś suchego – doprecyzował, gdy tamten zaproponował mu zdjęcie płaszcza. Dla siebie zachował pytanie czy faktycznie o to chodziło, czy może też o to, że jego gwiazda na plecach w oczy kuła tutejszych wyznawców Pana. Bez dodatkowych komentarzy zaczął się przebierać – tak jak stał, nie krępując się obecnością innych, bo przecież w takich barakach pewne standardy intymności były i tak niemożliwe do zachowania – o czym niedługo później powiadomił go sam Markus, tłumacząc, że w barakach nie ma wychodka ani łaźni.
Skończyło się na tym, że Jorge przebrał jedną białą koszulę na drugą i jedne czarne spodnie na drugie, identyczne – jakby po prostu nie miał innych ubrań. To nie do końca było prawdą, ale przecież nikt o to nie pytał. Pozostał boso, bo jego buty również przemokły, a posadzka była wystarczająco ciepła, by się od tego nie pochorował. Wciągając pasek w spodnie odpiął rapcie z szablą i nożem. Odłożył je na łóżko – niby byle jak, ale w razie potrzeby nie miałby problemu dobyć broni. Naprawdę nie czuł się pewnie w tym miejscu – miał już stanowczo za duże doświadczenie jako sekciarz, by nie wiedzieć, że wystarczy jedno krzywe spojrzenie do bitki. A zachowanie Bréana wcale nie przekonało go, że będzie dobrze – przywlókł go tu i zwiał.
- Dzięki – mruknął, przyjmując od Markusa jakieś ziółka. Mimo całej swojej niechęci nie miał oporów, by to wypić, bo to nie byli ludzie, którzy chcieliby go otruć, to nie to podejście, oni by mu prędzej przyłożyli cegłą - szczerze i bez kombinowania. A jednak zrobiło mu się lepiej, gdy wlał w siebie coś ciepłego. Aż palce miał zgrabiałe od tego deszczu i chłodu.
- Nie zostaliśmy sobie przedstawieni – oświadczył, robiąc mały przytyk w stronę zakonnika, który go tutaj przyprowadził. – Jorge – dopełnił formalności, podając Markusowi rękę. Z innych łóżek jak na komendę podnieśli się pozostali i podali swoje imiona, które szermierze przez uprzejmość próbował zapamiętać, ale i tak nie wszyscy zapadli mu w pamięć. Zbyt wiele na raz, a on był już po prostu zmęczony tym dniem.
- Ty nie jesteś tu do roboty, co? - zagaił jeden z tych, których szermierz akurat nie zapamiętał.
- Nie, trafiłem tu przejazdem…
- To czemu w karczmie żeś się nie zatrzymał? Znaczy ten, tak tylko pytam - zastrzegł tamten pod jakimś takim nieprzychylnym spojrzeniem Markusa, jakby w tych słowach kryło się subtelne “weź wyjdź”.
- Nie było miejsc.
- Aaaa, przez most, co? Kurde blade, słyszałem - wtrącił się kolejny z przejęciem. - Ponoć brat Bréan jeszcze jakiegoś dzieciaka w ostatniej chwili uratował. Serio, nie zmyślam, tak na mieście mówili!
- Dobrze, że są tu tacy jak brat Bréanainn, bez takich jak on i pozostali z Fionu kto wie jakie nieszczęścia dalej by się tu działy.
- A i tak jakieś zdołały się przedrzeć.
Głosiciel tej pełnej sarkazmu uwagi śmiało spojrzał na kultystę, gdy ten posłał mu gniewne spojrzenie - takie butne “tak, dokładnie o ciebie mi chodzi, cwaniaczku. I co mi zrobisz?”. O zasmarkany prostak - ma szczęście, że Jorge nigdy nie zaczynał rękoczynów, bo już by leżał na ziemi. Atmosfera jednak momentalnie zrobiła się gęsta i gorąca: jedna iskra i wybuchnie.
- Bréanainn
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 10
- Rejestracja: 4 lat temu
- Rasa: Dotknięty
- Profesje: Kapłan , Mag , Arystokrata
- Kontakt:
Ze złożonymi dłońmi siedział na fotelu, który obity został w czerwoną skórę. Arystokrata na chwilę wpadł w pułapkę własnych myśli i wzrok uniósł dopiero gdy drzwi za jego plecami się zatrzasnęły. Arne z uśmiechem rozmawiał z jednym z kapłanów, po czym pośpiesznie pożegnał brata machnięciem ręki, tak to już miał. Zabiegany, odpowiedzialny dziekan uśmiechający się gdy musi, ale częściej wierni widzieli go z poważną miną. Teraz błyskotliwe, podkrążone oczy przenikały Bréana starając się przebić jego duszę na wylot. Jednak tym razem nie było co odkrywać w tajemniczej postaci Labhraidha. Młodzieniec wygodnie rozłożył się na krześle i lekko huśtał stopą w powietrzu.
- A więc? - zagaił nieco zniecierpliwiony.
- Słyszałem o twoich czynach, bracie Labhraidh – odpowiedział z wolna Arne.
- …i? - zapytał po dłuższej chwili milczenia młodzieniec.
- Twoje chwalebne czyny z pewnością szybko obejmą spragnione dobra dusze – przyznał dziekan kiwając lekko głową w uznaniu. – Ale kurwa podawać rękę jakiemuś opętańcowi?! - uniósł się Arne wymachując rękoma ku górze. - Oszalałeś?!
- Przepraszam bardzo – wtrącił Bréanainn. – Ale nie podałem mu ręki. Tylko się grzecznie przywitałem.
- Z obcym? Jakimś pieprzonym sekciarzem? - zakpił starszy mężczyzna, po czym przyłożył dłoń do czoła. - Labhraidh, czy ty myślisz, że mam tu mało problemów? Nie po to cię tu ściągnąłem, żebyś się spoufalał z psychopatami!
- Ostre słowa jak na osobę, której nawet na oczy nie widziałeś – zauważył Bréan.
- A bo ty wiesz jakie prawdy wyznaje? Może zarzyna świnie o północy! Niejednego świra na swej drodze spotkałem.
- Jak zarzyna świnie to zastanę trochę przykry widok jutro o poranku w naszym baraku.
- Co masz... na... - zastanowił się Arne. – Ty chyba....
Bréan nie czuł, że ma coś do ukrycia. Z reguły był... szczerym gościem.
- COOOOOOOOOOOOOOOO?! - wydarł się dziekan tak głośno, że złośliwy Mortiz słuchał tego gdzieś nieopodal z satysfakcją. Szczególnie wiązanki jaką Arne pozwolił sobie wygłosić na temat Fionnu, wielkości Prasmoka, siły wiary, czystości i zła jakie potrafi wić się w brudnych duszach niewiernych.
- Zimno mi – Bréan krótko skwitował całą balladę nauk.
Arne jeszcze chwilę temu był czerwony na twarzy, a jego zmarszczki na czole pogłębiły się, oblicze pociemniało. Musiał wolno wypuścić powietrze nozdrzami by zachować jasność umysłu i nie zacząć rzucać dokumentami w stronę arystokraty.
- Zdajesz sobie sprawę z tego co czynisz, Bréan? - zapytał poważnym tonem dziekan spoglądając na młodzieńca przez ramię. Młody Labhraidh wiedział, że tym razem Arne nie żartuje, że dopiero teraz zaczyna się między nimi poważna rozmowa.
- A co? Miałem go potępić na oczach wieśniaków? Mógłbym, ale gdyby tylko nadażyła się okazja to mieszkańcy tej wyspy wykorzystaliby ją na swoją korzyść. Tu jest tak mało ludzi, że jedno "polowanie na czarownice” wymiotłoby stąd większość ludności – tłumaczył Bréan rozkładając ręce na oparciu krzesła. - Nasza religia nie uczy zabijania innej wiary, to tylko zagubienie w ówczesnym świecie nędzy i korupcji.
- Jakie masz więc plan? - zapytał Arne.
Bréanainn uśmiechnął się pod nosem.
- Nawrócić go.
Dziekan spojrzał na arystokratę jeszcze raz, uważniej, podniósł nawet brewkę a następnie... zaśmiał się tak głośno, że spłoszył z drzew pobliskie ptaki.
- Słucham? - zakpił mężczyzna. - Sekciarza chcesz nawracać? Takie dobre referencje masz, ale ty to jednak naiwny jesteś.
- Naiwny? - odparł Bréanainn, po czym wstał zbliżając się do biurka. - To tylko sekciarz, czego mam się bać? Nie żadna głęboka wiara, a szukanie tożsamości i przynależności do grupy, która choć trochę cię akceptuje. Przybył tu zresztą sam... jak palec. Myślisz, że nadal jego wiara jest tak głęboka i przychodzi głosić swoje prawdy niczym pielgrzym? Pielgrzymi nie noszą drogocennych szat, stołują się za resztki jedzenia i dziękują za dobroć, podziwiają czyste, bezinteresowne serca. Jechał na wyspę obok, gdzie nie ma absolutnie żadnego współtowarzysza. Przecież my tam zapuściliśmy korzenie. Już byśmy wiedzieli o tajemniczej, podziemnej grupie. Słyszałeś o niewiernych, o tych co wyznają morskie bóstwa, ale sekta? - Arystokrata wsparł się blat, a jego oczy zapłonęły. - Wyobraź sobie co się stanie, gdy przekonam go do Fionnu? Już nic i nikt cię stąd nie ruszy... nas nie ruszy. Fionnu.
Źrenice Arne stały się okrąglejsze, wypełniły niemalże całą tęczówkę mężczyzny. W pokoju zapanowała gęsta atmosfera, pełna wątpliwości jak i zapału. To był szalony plan, ale w pełnej wigoru przemowie Bréanainna brzmiał tak prawdopodobnie.
- Nie kuś mnie pychą, Labhraidh – otrząsnął się dziekan splatając ręce na plecach.
- Nie będę trzymał go tu siłą, nie nastawiaj się negatywnie bracie. Może nawet jutro wypłynie łodzią. – Kapłan wzruszył ramionami. – Wówczas to będzie piękny akt miłosierdzia, wygłosi się kazanie, poprowadzi prelekcje na temat zagubienia dusz w tym bezdusznym świecie, pogada o nawróceniu, a wszelkie ziarenko wątpliwości wyplewi. Martwisz się jutrem, a jutro będziemy musieli się zastanawiać jak naprawić most. A jeżeli zostanie... to się nim zajmę – powiedział z niebywała lekkością Bréan.
- Dawno nie widziałem cię tak zuchwałego...
- Wybacz, nie tak miało to zabrzmieć, dziekanie.
- Nawet nie mam cię jak ukarać poranną modlitwą, bo jako jedyny je lubisz... - przyznał z zawodem starszy mężczyzna.
W pomieszczeniu zapanowała cisza. Arne wlepił wzrok w regał z książkami analizując całą sytuację. Był już wieczór i nie miał siły myśleć o tym wszystkim. Fakt faktem, że ta parszywa gnida i tak już znalazła się na wyspie, należało więc mądrze rozwikłać sprawę. Słowa młodszego kapłana wydawały się rozsądne, a nazwisko Labhraidh było okryte sławą nie bez powodu. Arne dużo o nim słyszał, cieszył się, że zdobył tak uznaną jednostkę. Tyle razy udowodnił swoją siłę, mówili, że będzie to człowiek wielkich czynów, ale czy dziekan mógł tak bez wątpliwości ufać opiniom innym?
- Obyś tylko nie sprowadził mi tu żadnego diabła, Bréan... A poranną modlitwę i tak odbębnisz...
- A więc? - zagaił nieco zniecierpliwiony.
- Słyszałem o twoich czynach, bracie Labhraidh – odpowiedział z wolna Arne.
- …i? - zapytał po dłuższej chwili milczenia młodzieniec.
- Twoje chwalebne czyny z pewnością szybko obejmą spragnione dobra dusze – przyznał dziekan kiwając lekko głową w uznaniu. – Ale kurwa podawać rękę jakiemuś opętańcowi?! - uniósł się Arne wymachując rękoma ku górze. - Oszalałeś?!
- Przepraszam bardzo – wtrącił Bréanainn. – Ale nie podałem mu ręki. Tylko się grzecznie przywitałem.
- Z obcym? Jakimś pieprzonym sekciarzem? - zakpił starszy mężczyzna, po czym przyłożył dłoń do czoła. - Labhraidh, czy ty myślisz, że mam tu mało problemów? Nie po to cię tu ściągnąłem, żebyś się spoufalał z psychopatami!
- Ostre słowa jak na osobę, której nawet na oczy nie widziałeś – zauważył Bréan.
- A bo ty wiesz jakie prawdy wyznaje? Może zarzyna świnie o północy! Niejednego świra na swej drodze spotkałem.
- Jak zarzyna świnie to zastanę trochę przykry widok jutro o poranku w naszym baraku.
- Co masz... na... - zastanowił się Arne. – Ty chyba....
Bréan nie czuł, że ma coś do ukrycia. Z reguły był... szczerym gościem.
- COOOOOOOOOOOOOOOO?! - wydarł się dziekan tak głośno, że złośliwy Mortiz słuchał tego gdzieś nieopodal z satysfakcją. Szczególnie wiązanki jaką Arne pozwolił sobie wygłosić na temat Fionnu, wielkości Prasmoka, siły wiary, czystości i zła jakie potrafi wić się w brudnych duszach niewiernych.
- Zimno mi – Bréan krótko skwitował całą balladę nauk.
Arne jeszcze chwilę temu był czerwony na twarzy, a jego zmarszczki na czole pogłębiły się, oblicze pociemniało. Musiał wolno wypuścić powietrze nozdrzami by zachować jasność umysłu i nie zacząć rzucać dokumentami w stronę arystokraty.
- Zdajesz sobie sprawę z tego co czynisz, Bréan? - zapytał poważnym tonem dziekan spoglądając na młodzieńca przez ramię. Młody Labhraidh wiedział, że tym razem Arne nie żartuje, że dopiero teraz zaczyna się między nimi poważna rozmowa.
- A co? Miałem go potępić na oczach wieśniaków? Mógłbym, ale gdyby tylko nadażyła się okazja to mieszkańcy tej wyspy wykorzystaliby ją na swoją korzyść. Tu jest tak mało ludzi, że jedno "polowanie na czarownice” wymiotłoby stąd większość ludności – tłumaczył Bréan rozkładając ręce na oparciu krzesła. - Nasza religia nie uczy zabijania innej wiary, to tylko zagubienie w ówczesnym świecie nędzy i korupcji.
- Jakie masz więc plan? - zapytał Arne.
Bréanainn uśmiechnął się pod nosem.
- Nawrócić go.
Dziekan spojrzał na arystokratę jeszcze raz, uważniej, podniósł nawet brewkę a następnie... zaśmiał się tak głośno, że spłoszył z drzew pobliskie ptaki.
- Słucham? - zakpił mężczyzna. - Sekciarza chcesz nawracać? Takie dobre referencje masz, ale ty to jednak naiwny jesteś.
- Naiwny? - odparł Bréanainn, po czym wstał zbliżając się do biurka. - To tylko sekciarz, czego mam się bać? Nie żadna głęboka wiara, a szukanie tożsamości i przynależności do grupy, która choć trochę cię akceptuje. Przybył tu zresztą sam... jak palec. Myślisz, że nadal jego wiara jest tak głęboka i przychodzi głosić swoje prawdy niczym pielgrzym? Pielgrzymi nie noszą drogocennych szat, stołują się za resztki jedzenia i dziękują za dobroć, podziwiają czyste, bezinteresowne serca. Jechał na wyspę obok, gdzie nie ma absolutnie żadnego współtowarzysza. Przecież my tam zapuściliśmy korzenie. Już byśmy wiedzieli o tajemniczej, podziemnej grupie. Słyszałeś o niewiernych, o tych co wyznają morskie bóstwa, ale sekta? - Arystokrata wsparł się blat, a jego oczy zapłonęły. - Wyobraź sobie co się stanie, gdy przekonam go do Fionnu? Już nic i nikt cię stąd nie ruszy... nas nie ruszy. Fionnu.
Źrenice Arne stały się okrąglejsze, wypełniły niemalże całą tęczówkę mężczyzny. W pokoju zapanowała gęsta atmosfera, pełna wątpliwości jak i zapału. To był szalony plan, ale w pełnej wigoru przemowie Bréanainna brzmiał tak prawdopodobnie.
- Nie kuś mnie pychą, Labhraidh – otrząsnął się dziekan splatając ręce na plecach.
- Nie będę trzymał go tu siłą, nie nastawiaj się negatywnie bracie. Może nawet jutro wypłynie łodzią. – Kapłan wzruszył ramionami. – Wówczas to będzie piękny akt miłosierdzia, wygłosi się kazanie, poprowadzi prelekcje na temat zagubienia dusz w tym bezdusznym świecie, pogada o nawróceniu, a wszelkie ziarenko wątpliwości wyplewi. Martwisz się jutrem, a jutro będziemy musieli się zastanawiać jak naprawić most. A jeżeli zostanie... to się nim zajmę – powiedział z niebywała lekkością Bréan.
- Dawno nie widziałem cię tak zuchwałego...
- Wybacz, nie tak miało to zabrzmieć, dziekanie.
- Nawet nie mam cię jak ukarać poranną modlitwą, bo jako jedyny je lubisz... - przyznał z zawodem starszy mężczyzna.
W pomieszczeniu zapanowała cisza. Arne wlepił wzrok w regał z książkami analizując całą sytuację. Był już wieczór i nie miał siły myśleć o tym wszystkim. Fakt faktem, że ta parszywa gnida i tak już znalazła się na wyspie, należało więc mądrze rozwikłać sprawę. Słowa młodszego kapłana wydawały się rozsądne, a nazwisko Labhraidh było okryte sławą nie bez powodu. Arne dużo o nim słyszał, cieszył się, że zdobył tak uznaną jednostkę. Tyle razy udowodnił swoją siłę, mówili, że będzie to człowiek wielkich czynów, ale czy dziekan mógł tak bez wątpliwości ufać opiniom innym?
- Obyś tylko nie sprowadził mi tu żadnego diabła, Bréan... A poranną modlitwę i tak odbębnisz...
- Jorge
- Kroczący w Snach
- Posty: 224
- Rejestracja: 10 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Wojownik , Kapłan
- Kontakt:
W ciężkiej atmosferze i jeszcze cięższym milczeniu Jorge i ten zaczepny robotnik mierzyli się wzrokiem. Szermierz dumnie unosił podbródek, w jednej ręce niby swobodnie trzymał kubek, a drugą równie swobodnie trzymał wzdłuż ciała, choć jego oczy ostrzegały “nie radzę”, jakby od tej swobodnej pozy do ataku przeszedłby w czas mniejszy niż jedno uderzenie serca. Wszyscy w pokoju czuli, że to drapieżnik, ale mimo to jego oponent nie wyglądał jakby zamierzał ustąpić - pewnie liczył na wsparcie reszty grupy. Jorge wykorzystał chwilę, by ocenić jego szanse - nie wyglądał, by miał jakiekolwiek. To był tak zwykły, szary człowiek, jakiego tylko można sobie wyobrazić. Chyba niewiele starszy od niego, silny, ale siłą robotnika, bez żadnego doświadczenia w walce wyjąwszy oczywiście karczemne awantury. ”A niech zaatakuje”, pomyślał z pewną satysfakcją Miecz Zimy zakładając, że da mu nauczkę nawet nie odstawiając kubka z ziołami.
Do starcia jednak nie doszło - robotnik przegrał w pojedynku spojrzeń i niechętnie opuścił wzrok. Jorge zaś upił łyk swojego naparu, nonszalancko przymykając przy tym oczy, jakby nie bał się ataku w momencie, gdy był najbardziej bezbronny.
- Nie szukam tu zwady - postawił jasno sprawę, odejmując herbatę od ust. Spojrzał uważnie na całą grupę jakby sprawdzał czy zrozumieli. - I gdyby to ode mnie zależało nie zatrzymałbym się w tym mieście, jedynie tędy przejeżdżałem. Gdy tylko deszcze ustaną i połączenie zostanie przywrócone, odejdę stąd.
Ktoś coś mruknął ze zrozumieniem, a temat najwyraźniej został uznany za zakończony. Jorge odwrócił się w stronę łóżek i wspiął się na to, które zostało mu przydzielone. Usiadł na nim, opierając łokcie o kolana i grzejąc dłonie o kubek.
- Jesteś Melchi, dobrze zapamiętałem? - zwrócił się do tego, który próbował go sprowokować. Ten najwyraźniej zupełnie nie spodziewał się, że kultysta jeszcze do niego przemówi, ale przytaknął, ukrywając zaskoczenie.
- Tak więc, Melchi - podjął Jorge. - Skąd myśl, że jestem wcieleniem zła? Nie wiesz, że wyznajemy jednego boga? - zapytał, mrużąc oczy z miną jakby już wygrał to starcie, ale jeszcze zamierzał trochę pomęczyć swoją ofiarę.
- Jasne - prychnął niezrażony robotnik. - Słyszałem o waszym przywódcy, samozwańczym bogu…
- Pan Nawałnic nigdy nie ogłosił się bogiem - przerwał mu Jorge tonem łagodnym, ale bardzo stanowczym i jak poprzednio triumfującym. - Pan Nawałnic to prorok.
- Niszczyciel świata.
- Wieczna Zima zabije tylko niegodnych - odparł Jorge. - A Pan Nawałnic jest łaskawy i wybaczający, każda ma szansę na okazanie szczerej skruchy. On oczyści świat z grzechu, a biel śniegu będzie symbolem nowego początku. On nie chce niczego niszczyć, nie zależy mu na zniszczeniu, a na nowym początku. Na tym, by stworzyć ten świat pięknym.
Mowa szermierza sprawiła, że w pokoju nastało milczenie. W jego głosie słychać było głęboką wiarę i przekonanie, ale i łagodność, bo mówił o tym, w co sam wierzy, a nie starał się ich do tego przekonać, nie zbijał ich argumentów, a pokazywał swój punkt widzenia. Nie był kapłanem, był wojownikiem, on nie werbował nowych wyznawców. Tak przynajmniej mówił sam sobie. A jednak jego słowa zadziwiająco często trafiały na podatny grunt, chwiejąc w posadach wiarą tych, którzy do tej pory zaznawali od życia jedynie krzywdy.
Jednak rozmowa się nie kleiła - robotnicy niezbyt ufali nieznajomemu szermierzowi, a on nie zabiegał specjalnie o ich atencję. Był zmęczony po długiej podróży w deszczu i zły po tym, co go spotkało na miejscu. W sercu nadal czuł gniew na tego, który niby okazując mu troskę i dobroć, podle sobie z niego zakpił. Przeklęty lis. Aż korciło, by pokalać jego gniazdo - ciekawe co by zrobił, gdyby po wyjeździe szermierza okazało się, że jego współlokatorzy zaczęli mieć wątpliwości albo zwrócili się otwarcie przeciwko zakonowi? To byłoby do zrobienia. Nie musieli przystępować do Kultu Wiecznej Zimy, wystarczyłoby, żeby odwrócili się od tutejszej świątyni… Całe szczęście jednak Jorge taki nie był - on nie werbował. Nie chciał kłopotów. I nie chciał psuć wizerunku swojego kultu. Nie teraz, gdy…
Wspomnienie Pana Nawałnic i jego odejścia jak zawsze wprawiło szermierza w podły nastrój. Wsunął palce między guziki koszuli, by odnaleźć spoczywający na piersi płatek lodowej róży. On nadal tam był, przypominając o odpowiedzialności i jak cierń w ranie nie pozwalając, by jego zranione serce się zabliźniło. Czy nadal kochał swojego przywódcę? Czym był ten żal, który czuł? Czy była to złość na to co utracił, czy na to, z czym pozostał? Tak bardzo potrzebował odpowiedzi… Ale Pan Nawałnic nigdy nie mówił wprost i chyba również w tym przypadku szermierzowi pozostanie zmierzyć się z domysłami. Przyszłość zaś osądzi czy podjął słuszną decyzję. Dlaczego jednak musiało być tak, że jego decyzje będą wpływały na tyle osób? Dlaczego ta odpowiedzialność musiała być tak wielka? Nie mógł od niej uciec, nie mógł stchórzyć. Po prostu… Nie mógł.
Jorge usiadł na łóżku. Spojrzał przez okno, na chwilę mrużąc oczy, by przejrzeć przez zamgloną, upstrzoną kroplami szybę.
- Przestało padać - mruknął. Parę osób się z nim zgodziło, coś tam pogadali o pogodzie, ale on ich niezbyt słuchał. Spuścił nogi na ziemię, po czym zeskoczył. Zaczął się ubierać w płaszcz i buty, które pozostawione blisko kozy zdążyły już przeschnąć. Uchwycił kilka pytających spojrzeń.
- Idę się przejść - oświadczył. Nie chciał przebywać dłużej w tym pokoju, chciał wyjść i dać upust gniewowi, który w nim wezbrał. Zabrał ze sobą broń i przypiął ją pod swoim płaszczem, którego nawet nie zapinał. Może chłód wieczoru go otrzeźwi. A jeśli nie, może wyżyje się na jakimś drzewie.
Nikt go nie zatrzymywał. A co więcej, gdy wyszedł, atmosfera w pokoju jakby wyraźnie zelżała.
Do starcia jednak nie doszło - robotnik przegrał w pojedynku spojrzeń i niechętnie opuścił wzrok. Jorge zaś upił łyk swojego naparu, nonszalancko przymykając przy tym oczy, jakby nie bał się ataku w momencie, gdy był najbardziej bezbronny.
- Nie szukam tu zwady - postawił jasno sprawę, odejmując herbatę od ust. Spojrzał uważnie na całą grupę jakby sprawdzał czy zrozumieli. - I gdyby to ode mnie zależało nie zatrzymałbym się w tym mieście, jedynie tędy przejeżdżałem. Gdy tylko deszcze ustaną i połączenie zostanie przywrócone, odejdę stąd.
Ktoś coś mruknął ze zrozumieniem, a temat najwyraźniej został uznany za zakończony. Jorge odwrócił się w stronę łóżek i wspiął się na to, które zostało mu przydzielone. Usiadł na nim, opierając łokcie o kolana i grzejąc dłonie o kubek.
- Jesteś Melchi, dobrze zapamiętałem? - zwrócił się do tego, który próbował go sprowokować. Ten najwyraźniej zupełnie nie spodziewał się, że kultysta jeszcze do niego przemówi, ale przytaknął, ukrywając zaskoczenie.
- Tak więc, Melchi - podjął Jorge. - Skąd myśl, że jestem wcieleniem zła? Nie wiesz, że wyznajemy jednego boga? - zapytał, mrużąc oczy z miną jakby już wygrał to starcie, ale jeszcze zamierzał trochę pomęczyć swoją ofiarę.
- Jasne - prychnął niezrażony robotnik. - Słyszałem o waszym przywódcy, samozwańczym bogu…
- Pan Nawałnic nigdy nie ogłosił się bogiem - przerwał mu Jorge tonem łagodnym, ale bardzo stanowczym i jak poprzednio triumfującym. - Pan Nawałnic to prorok.
- Niszczyciel świata.
- Wieczna Zima zabije tylko niegodnych - odparł Jorge. - A Pan Nawałnic jest łaskawy i wybaczający, każda ma szansę na okazanie szczerej skruchy. On oczyści świat z grzechu, a biel śniegu będzie symbolem nowego początku. On nie chce niczego niszczyć, nie zależy mu na zniszczeniu, a na nowym początku. Na tym, by stworzyć ten świat pięknym.
Mowa szermierza sprawiła, że w pokoju nastało milczenie. W jego głosie słychać było głęboką wiarę i przekonanie, ale i łagodność, bo mówił o tym, w co sam wierzy, a nie starał się ich do tego przekonać, nie zbijał ich argumentów, a pokazywał swój punkt widzenia. Nie był kapłanem, był wojownikiem, on nie werbował nowych wyznawców. Tak przynajmniej mówił sam sobie. A jednak jego słowa zadziwiająco często trafiały na podatny grunt, chwiejąc w posadach wiarą tych, którzy do tej pory zaznawali od życia jedynie krzywdy.
Jednak rozmowa się nie kleiła - robotnicy niezbyt ufali nieznajomemu szermierzowi, a on nie zabiegał specjalnie o ich atencję. Był zmęczony po długiej podróży w deszczu i zły po tym, co go spotkało na miejscu. W sercu nadal czuł gniew na tego, który niby okazując mu troskę i dobroć, podle sobie z niego zakpił. Przeklęty lis. Aż korciło, by pokalać jego gniazdo - ciekawe co by zrobił, gdyby po wyjeździe szermierza okazało się, że jego współlokatorzy zaczęli mieć wątpliwości albo zwrócili się otwarcie przeciwko zakonowi? To byłoby do zrobienia. Nie musieli przystępować do Kultu Wiecznej Zimy, wystarczyłoby, żeby odwrócili się od tutejszej świątyni… Całe szczęście jednak Jorge taki nie był - on nie werbował. Nie chciał kłopotów. I nie chciał psuć wizerunku swojego kultu. Nie teraz, gdy…
Wspomnienie Pana Nawałnic i jego odejścia jak zawsze wprawiło szermierza w podły nastrój. Wsunął palce między guziki koszuli, by odnaleźć spoczywający na piersi płatek lodowej róży. On nadal tam był, przypominając o odpowiedzialności i jak cierń w ranie nie pozwalając, by jego zranione serce się zabliźniło. Czy nadal kochał swojego przywódcę? Czym był ten żal, który czuł? Czy była to złość na to co utracił, czy na to, z czym pozostał? Tak bardzo potrzebował odpowiedzi… Ale Pan Nawałnic nigdy nie mówił wprost i chyba również w tym przypadku szermierzowi pozostanie zmierzyć się z domysłami. Przyszłość zaś osądzi czy podjął słuszną decyzję. Dlaczego jednak musiało być tak, że jego decyzje będą wpływały na tyle osób? Dlaczego ta odpowiedzialność musiała być tak wielka? Nie mógł od niej uciec, nie mógł stchórzyć. Po prostu… Nie mógł.
Jorge usiadł na łóżku. Spojrzał przez okno, na chwilę mrużąc oczy, by przejrzeć przez zamgloną, upstrzoną kroplami szybę.
- Przestało padać - mruknął. Parę osób się z nim zgodziło, coś tam pogadali o pogodzie, ale on ich niezbyt słuchał. Spuścił nogi na ziemię, po czym zeskoczył. Zaczął się ubierać w płaszcz i buty, które pozostawione blisko kozy zdążyły już przeschnąć. Uchwycił kilka pytających spojrzeń.
- Idę się przejść - oświadczył. Nie chciał przebywać dłużej w tym pokoju, chciał wyjść i dać upust gniewowi, który w nim wezbrał. Zabrał ze sobą broń i przypiął ją pod swoim płaszczem, którego nawet nie zapinał. Może chłód wieczoru go otrzeźwi. A jeśli nie, może wyżyje się na jakimś drzewie.
Nikt go nie zatrzymywał. A co więcej, gdy wyszedł, atmosfera w pokoju jakby wyraźnie zelżała.
- Bréanainn
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 10
- Rejestracja: 4 lat temu
- Rasa: Dotknięty
- Profesje: Kapłan , Mag , Arystokrata
- Kontakt:
Bréanainn zszedł na dół kierując się do swojego pokoju. W przeciwieństwie do robotników, zakonni utrzymywali wysokie standardy, które mało obchodziły młodego arystokratę. Jakby to powiedzieć: fajnie, że są, ale grunt to mieć gdzie spać i co do gara włożyć. Jak najbardziej doceniał otaczające go luksusy jak podłużny przedpokój czy małą garderobę, miękkie łóżko, fotele a nawet ten taborecik z poduszką, na który właśnie usiadł wpatrując się w przestrzeń za oknem. Jednak nie przywiązywał się do rzeczy materialnych nauczony możliwością ich szybkiej straty. Poza tym, jakoś nieswojo czuł się z myślą, że otaczający go mieszkańcy wioski żyli niezwykle prosto, nie wspominając o tysiącach Alarańczyków, których nawet przytułki nie chciały przyjąć. Był to przykry skutek uboczny pokazania swojej siły jako religii, ale to dzięki Fionnowi mógł pomóc tej wiosce.
Nim na dobre rozpłynął się w filozoficznych rozmyślaniach, przeszedł go dreszcz. Cały czas chadzał w mokrych ubraniach, jeżeli nie dorobi się na następny dzień gorączki to będzie miał niezłego farta. Wstał od okna opuszczając widok kołyszących się liści i zaczął przeczesywać garderobę. Brakowało mu leniwego dnia, gdzie mógłby założyć lniane spodnie i koszulkę, lecz wybierając się na spacer po okolicy wręcz mu to nie wypadało. Tym razem wybrał zdecydowanie mniej fikuśny strój. Zwykła biała szata z długim rękawem przewiązywana ciemnym sznurem. Na wierzch zarzucił kolejną, ciemnobrązową narzutę sięgającą do kostek tyle że z rękawkami kończącymi się w połowie przedramienia. Śmiało można rzec – bardzo skromnie i to mu odpowiadało.
Wyszedł więc pod pretekstem troski o mieszkańców, lepiej sprawdzić czy podczas tej groźnej burzy nic się nie stało. Poniekąd była to prawda, choć Bréan miał ochotę wyzwolić się z otaczającego go świata wyższości i dołączyć do grona zwykłych ludzi, tak by się nieco odtruć. Szczególnie odciąć od pełnego kwasu Mortiza.
Swój spacer rozpoczął od ścieżki wzdłuż jeziora. Od brzegu dzieliła go gęsta, dość wysoka trawa oraz pojedyncze drzewa co jakiś czas rozrzedzając się do pasu dzikiej plaży. To właśnie w takim punkcie Bréan dostrzegł sylwetkę mężczyzny. Po kilku krokach zorientował się, że w jego kierunku zmierza Jorge. Półobecnym wzrokiem wpatrywał się w wodę, jakby chciał wyciągnąć z niej cały spokój i opanowanie... albo szukał zrozumienia? Niemniej ten widok sprawił, że i Bréanainn automatycznie się rozluźnił. Do tej pory jego krok był szybki i mocny, nie potrafił myślami zakleszczyć się w ocean samotności, a cały czas powracał do swoich obowiązków, tego co jeszcze musi zrobić i jak rozwiązać dalsze problemy wioski.
- Witaj, Jorge – zagaił donośnym głosem, ale prędko pożałował swojej decyzji, ponieważ spojrzenie jakim obdarował go kultysta tłumaczyła wszystko. Był niebotycznie wkurzony i Bréan był przekonany, że gdyby nie rozsądek to jego ciało pływałoby już w płytkiej przybrzeżnej wodzie. Przynajmniej taką miał nadzieję... że Jorge powstrzymuje rozsądek.
Najwidoczniej średnio spodobał mu się nocleg.
Mimo to Bréan nie miał zamiaru się wycofać. Skoro już wszedł w te pokrzywy to musi z nich zgrabnie wyjść, tylko będzie trochę piekło... Uciekanie i szamotanie tylko by zaszkodziło.
- Ładniej wygląda o wschodzie słońca – dodał będąc już bliżej mężczyzny i wskazując skinieniem głowy na jezioro.
O ile wzrok kultysty miotał w Bréana błyskawicami, tak kapłan Fionnu zachował łagodny wyraz twarzy. Nie było widać po nim zwątpienia czy lęku, jakby podchodził włożyć rękę do paszczy lwa i ani przez moment się przed tym nie zawahał. Pewnie niektórzy uznaliby go za ignoranta, lecz była ta wrodzona zdolność docierania do ludzi, nawet tego najgorszego pokroju, by zbadać ich wnętrze a następnie słusznie ocenić. Czy miało to jednak rację bytu wobec Jorgego? Tego arystokrata nie wiedział, ale w tej chwili już nie mógł się wycofać.
Nim na dobre rozpłynął się w filozoficznych rozmyślaniach, przeszedł go dreszcz. Cały czas chadzał w mokrych ubraniach, jeżeli nie dorobi się na następny dzień gorączki to będzie miał niezłego farta. Wstał od okna opuszczając widok kołyszących się liści i zaczął przeczesywać garderobę. Brakowało mu leniwego dnia, gdzie mógłby założyć lniane spodnie i koszulkę, lecz wybierając się na spacer po okolicy wręcz mu to nie wypadało. Tym razem wybrał zdecydowanie mniej fikuśny strój. Zwykła biała szata z długim rękawem przewiązywana ciemnym sznurem. Na wierzch zarzucił kolejną, ciemnobrązową narzutę sięgającą do kostek tyle że z rękawkami kończącymi się w połowie przedramienia. Śmiało można rzec – bardzo skromnie i to mu odpowiadało.
Wyszedł więc pod pretekstem troski o mieszkańców, lepiej sprawdzić czy podczas tej groźnej burzy nic się nie stało. Poniekąd była to prawda, choć Bréan miał ochotę wyzwolić się z otaczającego go świata wyższości i dołączyć do grona zwykłych ludzi, tak by się nieco odtruć. Szczególnie odciąć od pełnego kwasu Mortiza.
Swój spacer rozpoczął od ścieżki wzdłuż jeziora. Od brzegu dzieliła go gęsta, dość wysoka trawa oraz pojedyncze drzewa co jakiś czas rozrzedzając się do pasu dzikiej plaży. To właśnie w takim punkcie Bréan dostrzegł sylwetkę mężczyzny. Po kilku krokach zorientował się, że w jego kierunku zmierza Jorge. Półobecnym wzrokiem wpatrywał się w wodę, jakby chciał wyciągnąć z niej cały spokój i opanowanie... albo szukał zrozumienia? Niemniej ten widok sprawił, że i Bréanainn automatycznie się rozluźnił. Do tej pory jego krok był szybki i mocny, nie potrafił myślami zakleszczyć się w ocean samotności, a cały czas powracał do swoich obowiązków, tego co jeszcze musi zrobić i jak rozwiązać dalsze problemy wioski.
- Witaj, Jorge – zagaił donośnym głosem, ale prędko pożałował swojej decyzji, ponieważ spojrzenie jakim obdarował go kultysta tłumaczyła wszystko. Był niebotycznie wkurzony i Bréan był przekonany, że gdyby nie rozsądek to jego ciało pływałoby już w płytkiej przybrzeżnej wodzie. Przynajmniej taką miał nadzieję... że Jorge powstrzymuje rozsądek.
Najwidoczniej średnio spodobał mu się nocleg.
Mimo to Bréan nie miał zamiaru się wycofać. Skoro już wszedł w te pokrzywy to musi z nich zgrabnie wyjść, tylko będzie trochę piekło... Uciekanie i szamotanie tylko by zaszkodziło.
- Ładniej wygląda o wschodzie słońca – dodał będąc już bliżej mężczyzny i wskazując skinieniem głowy na jezioro.
O ile wzrok kultysty miotał w Bréana błyskawicami, tak kapłan Fionnu zachował łagodny wyraz twarzy. Nie było widać po nim zwątpienia czy lęku, jakby podchodził włożyć rękę do paszczy lwa i ani przez moment się przed tym nie zawahał. Pewnie niektórzy uznaliby go za ignoranta, lecz była ta wrodzona zdolność docierania do ludzi, nawet tego najgorszego pokroju, by zbadać ich wnętrze a następnie słusznie ocenić. Czy miało to jednak rację bytu wobec Jorgego? Tego arystokrata nie wiedział, ale w tej chwili już nie mógł się wycofać.
- Jorge
- Kroczący w Snach
- Posty: 224
- Rejestracja: 10 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Wojownik , Kapłan
- Kontakt:
Jorge szybkim krokiem opuścił baraki robotników i udał się na skraj wioski. Nie omijał kałuż - przeskakiwał je, śmiało brnąc prosto przed siebie. Sprawiało mu swego rodzaju przyjemność to, że musiał się mocno wystarać przy niektórych skokach, aby nie zamoczyć sobie butów. Albo płaszcza. Ten i tak był już trochę sfatygowany drogą, ale po co miał go dobijać, skoro nawet nie wiadomo kiedy będzie miał szansę go wyczyścić? A innego… Nie chciał nosić. W innym czułby się jak przebieraniec - był Pierwszym Mieczem Zimy, nie chciał tego ukrywać.
Już za wioską, mając przed sobą tylko połać trawy i ciemną taflę wody, szermierz przystanął i westchnął tak głęboko, że aż stęknął. Jakby zrzucił z siebie nie wiadomo jaki ciężar. Ucisnął palcami dłoni nasadę nosa i zamknął oczy. Chwilę tak stał, oddychając głęboko. Ależ się wpakował. Teraz miał chwilę wolności, ale będzie musiał wrócić do tego miasta żmij. Do wioski, gdzie rządził zakon i do baraków, które również zakon wzniósł. Do miejsca, gdzie wszyscy patrzyli na niego z byka i upatrywali w nim źródła wszelkiego zła… Gdyby wiedzieli, że nie różnili się tak bardzo… Gdyby chociaż na chwilę otworzyli umysł na to, co głosili kapłani Pana Nawałnic… Dla nich jednak sekta równała się złu. Co za zamknięte, ograniczone umysły…
Jorge zrzucił z głowy kaptur, ale za to mocniej opatulił się płaszczem - od wody ciągnęło chłodem, a on jednak chciał tu trochę dłużej zostać. Powoli zaczął iść wzdłuż brzegu, wsłuchując się w cichy szum wody, starając się ukoić nerwy i coś wymyślić. Nie wiedział co. Coś. Cokolwiek. Tak by przeżyć w tym miejscu aż nie będzie mógł go opuścić. Kusiło go, by zacząć głosić nauki - by zasiać w tej wiosce chaos i utrudnić życie tutejszemu zakonowi, by być może ściągnąć kilka owieczek do Kultu Wiecznej Zimy. Po to, by im coś udowodnić…
Znajomy głos wzywający go po imieniu sprawił, że ramiona mu się napięły, a kark zesztywniał. Łypnął w stronę zbliżającego się do niego blondyna. Zakonnika, psia jego mać. Spojrzał na niego nie kryjąc swojej niechęci, brzydząc się tym jak beztrosko został przez niego teraz powitany. Naprawdę nie widział jak go urządził? Co za gnojek.
Kultysta rozplótł ręce i wsparł się pod boki. Zaczął iść naprzeciw Bréanainna z dumnie podniesioną głową, gniewem w oczach i agresją w postawie - “byłbyś miazgą, gdybym nie był ponad to” mówiło jego ciało. Nie odpowiedział na powitanie, widać było, jak przełknął te słowa. Przelotnie zerknął w stronę jeziora, po czym znów wrócił wzrokiem w stronę zakonnika. I wtedy zaatakował. Jego postawa się zmieniła, pochylił się lekko, jego oczy się zwęziły, brwi ściągnęły.
- Co sobie myślałeś, gdy mnie tam prowadziłeś? - syknął. - Wiedziałeś kim jestem. Co sobie myślałeś? Że jak przemilczysz swoje powiązania z zakonem to co, rozejdzie się po kościach? Czy że zostawisz mnie swoim pachołkom, by mi urządzili kocenie? Nie jestem byle kim, Bréanainnie. Jestem Pierwszym Mieczem Zimy - mocno wypowiedział każde kolejne słowo, by mieć pewność, że na pewno dotarło. - I cokolwiek sobie umyśliłeś… Ze mną ci tak łatwo nie pójdzie - powiedział tonem, w którym kryła się jednocześnie groźba i wyzwanie. Chętnie podejmie tę walkę. Chętnie zmierzy się z tym zakonnikiem, przekona się, kto jest ulepiony z lepszej gliny. To on zrobił sobie z niego wroga, podle wmanewrowując go w tę niezręczną sytuację.
Już za wioską, mając przed sobą tylko połać trawy i ciemną taflę wody, szermierz przystanął i westchnął tak głęboko, że aż stęknął. Jakby zrzucił z siebie nie wiadomo jaki ciężar. Ucisnął palcami dłoni nasadę nosa i zamknął oczy. Chwilę tak stał, oddychając głęboko. Ależ się wpakował. Teraz miał chwilę wolności, ale będzie musiał wrócić do tego miasta żmij. Do wioski, gdzie rządził zakon i do baraków, które również zakon wzniósł. Do miejsca, gdzie wszyscy patrzyli na niego z byka i upatrywali w nim źródła wszelkiego zła… Gdyby wiedzieli, że nie różnili się tak bardzo… Gdyby chociaż na chwilę otworzyli umysł na to, co głosili kapłani Pana Nawałnic… Dla nich jednak sekta równała się złu. Co za zamknięte, ograniczone umysły…
Jorge zrzucił z głowy kaptur, ale za to mocniej opatulił się płaszczem - od wody ciągnęło chłodem, a on jednak chciał tu trochę dłużej zostać. Powoli zaczął iść wzdłuż brzegu, wsłuchując się w cichy szum wody, starając się ukoić nerwy i coś wymyślić. Nie wiedział co. Coś. Cokolwiek. Tak by przeżyć w tym miejscu aż nie będzie mógł go opuścić. Kusiło go, by zacząć głosić nauki - by zasiać w tej wiosce chaos i utrudnić życie tutejszemu zakonowi, by być może ściągnąć kilka owieczek do Kultu Wiecznej Zimy. Po to, by im coś udowodnić…
Znajomy głos wzywający go po imieniu sprawił, że ramiona mu się napięły, a kark zesztywniał. Łypnął w stronę zbliżającego się do niego blondyna. Zakonnika, psia jego mać. Spojrzał na niego nie kryjąc swojej niechęci, brzydząc się tym jak beztrosko został przez niego teraz powitany. Naprawdę nie widział jak go urządził? Co za gnojek.
Kultysta rozplótł ręce i wsparł się pod boki. Zaczął iść naprzeciw Bréanainna z dumnie podniesioną głową, gniewem w oczach i agresją w postawie - “byłbyś miazgą, gdybym nie był ponad to” mówiło jego ciało. Nie odpowiedział na powitanie, widać było, jak przełknął te słowa. Przelotnie zerknął w stronę jeziora, po czym znów wrócił wzrokiem w stronę zakonnika. I wtedy zaatakował. Jego postawa się zmieniła, pochylił się lekko, jego oczy się zwęziły, brwi ściągnęły.
- Co sobie myślałeś, gdy mnie tam prowadziłeś? - syknął. - Wiedziałeś kim jestem. Co sobie myślałeś? Że jak przemilczysz swoje powiązania z zakonem to co, rozejdzie się po kościach? Czy że zostawisz mnie swoim pachołkom, by mi urządzili kocenie? Nie jestem byle kim, Bréanainnie. Jestem Pierwszym Mieczem Zimy - mocno wypowiedział każde kolejne słowo, by mieć pewność, że na pewno dotarło. - I cokolwiek sobie umyśliłeś… Ze mną ci tak łatwo nie pójdzie - powiedział tonem, w którym kryła się jednocześnie groźba i wyzwanie. Chętnie podejmie tę walkę. Chętnie zmierzy się z tym zakonnikiem, przekona się, kto jest ulepiony z lepszej gliny. To on zrobił sobie z niego wroga, podle wmanewrowując go w tę niezręczną sytuację.
- Bréanainn
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 10
- Rejestracja: 4 lat temu
- Rasa: Dotknięty
- Profesje: Kapłan , Mag , Arystokrata
- Kontakt:
Bréanainn miał ochotę opuścić toksyczny teren, a zamiast tego wkroczył na kolejny, równie nieprzyjazny. Bardzo dosadnie odczuł energię z jaką zbliżył się Jorge. Na agresywną postawę mężczyzny kapłan automatycznie zareagował - lekko zmarszczył brwi, a jego oczy nieco się rozszerzyły zaś źrenice zwęziły wyostrzając jego spojrzenie. Potem z Jorge wylała się cała gama nasyconych złością słów, które arystokrata przyjął na klatę. Każdy pojedynczy akcent i ton był w stanie wchłonąć oraz zaakceptować.
- Myślałem sobie „o biedny wędrowny prześpi noc na deszczu, złapie gorączkę i może się z niej nie wygrzebie” - odparł dosadnie tylko na moment tracąc cierpliwość.
- Czego więc uczysz Pierwszy Mieczu Zimy? Niełaski dla innej wiary? - dodał spoglądając na niego ostrzej. - Owszem, zapewne nasi robotnicy są nieprzychylni, ale to ze strachu przed nieznanym. Jak każdy kto stara się zrozumieć własną wiarę. Nigdy nie uczyłem i uczyć nie będę palenia na stosach innych wyznawców. Oni jeszcze tego nie rozumieją, masz im to za złe? - spytał retorycznie.
- Gdybym przyznał się od początku kim dokładnie jestem i dokąd zmierzamy to z pewnością nie przyjąłbyś oferty. – Wzruszył lekko ramiona rzucając na moment spojrzenie gdzieś na bok. - Nikogo na ciebie nie nasłałem, nie mam zamiaru usposobić krucjaty, a ty nie jesteś potrzebnym pionkiem do tego by uskutecznić jakieś „kapłańskie sztuczki”. Docieram do moich wyznawców i nie potrzebuję do tego ciebie – zauważył, choć było to lekkie pominięcie faktu. Wszak nie potrzebował do tego Jorgego... ale skoro napatoczyła się okazała to zawsze mógł ją wykorzystać, prawda?
- Chciałem dobrze – zapewnił. – I jakby nie spojrzeć, gdziekolwiek byś się nie udał w tej wiosce, nawet do karczmy, napotkałbyś opory ze strony mieszkańców, a tak to chociaż masz jakieś moje lekkie poparcie by nikt cię nie zmiótł z tej wyspy w ciągu kilku sekund. Nie uważasz, że to najlepsze rozwiązanie w tej patowej sytuacji?
- Myślałem sobie „o biedny wędrowny prześpi noc na deszczu, złapie gorączkę i może się z niej nie wygrzebie” - odparł dosadnie tylko na moment tracąc cierpliwość.
- Czego więc uczysz Pierwszy Mieczu Zimy? Niełaski dla innej wiary? - dodał spoglądając na niego ostrzej. - Owszem, zapewne nasi robotnicy są nieprzychylni, ale to ze strachu przed nieznanym. Jak każdy kto stara się zrozumieć własną wiarę. Nigdy nie uczyłem i uczyć nie będę palenia na stosach innych wyznawców. Oni jeszcze tego nie rozumieją, masz im to za złe? - spytał retorycznie.
- Gdybym przyznał się od początku kim dokładnie jestem i dokąd zmierzamy to z pewnością nie przyjąłbyś oferty. – Wzruszył lekko ramiona rzucając na moment spojrzenie gdzieś na bok. - Nikogo na ciebie nie nasłałem, nie mam zamiaru usposobić krucjaty, a ty nie jesteś potrzebnym pionkiem do tego by uskutecznić jakieś „kapłańskie sztuczki”. Docieram do moich wyznawców i nie potrzebuję do tego ciebie – zauważył, choć było to lekkie pominięcie faktu. Wszak nie potrzebował do tego Jorgego... ale skoro napatoczyła się okazała to zawsze mógł ją wykorzystać, prawda?
- Chciałem dobrze – zapewnił. – I jakby nie spojrzeć, gdziekolwiek byś się nie udał w tej wiosce, nawet do karczmy, napotkałbyś opory ze strony mieszkańców, a tak to chociaż masz jakieś moje lekkie poparcie by nikt cię nie zmiótł z tej wyspy w ciągu kilku sekund. Nie uważasz, że to najlepsze rozwiązanie w tej patowej sytuacji?
- Jorge
- Kroczący w Snach
- Posty: 224
- Rejestracja: 10 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Wojownik , Kapłan
- Kontakt:
Bréanainn nie cofnął się jakoś specjalnie, co szermierzowi trochę zaimponowało, ale tylko trochę. Nie takich przeciwników spotykał i wiedział, że czasami nawet tacy gładkolicy jak ten kapłan mieli mocne nerwy. Tym lepiej - nie ma nic bardziej satysfakcjonującego niż starcie z godnym przeciwnikiem. Nawet słowne.
Po - bądźmy szczerzy - agresywnym ataku ze strony szermierza, przyszła pora na fintę ze strony kapłana. Oj, bezczelnie zaczął - Jorgemu znowu napięły się mięśnie ramion. Może i mówił prawdę i kierowała nim troska, ale miłość własna kultysty bardzo na tym cierpiała, a poza tym i tak nie rozwiązywało to sprawy i tego kłamstwa z niedopowiedzania, które najbardziej go bolało.
Kontratak był niespodziewany. Jorge lekko ściągnął brwi, znowu wsparł się pod boki. “O czym ty gadasz?”, pytało jego spojrzenie.
- Ja nie uczę - oświadczył chłodno, dumnie. - Jestem mieczem tego kultu. Bronię i walczę w jego imieniu. Nie nauczam.
W jego głosie był spokój i brak zainteresowania - ta ścieżka rozmowy go nie pociągała, nie doprowadził do tej konfrontacji tylko po to, by roztrząsać swoje kompetencje. Wrócił do tego jak bronił się Bréan i nadal dawał do zrozumienia swoimi minami, że nie podoba mu się to co słyszy. Za to gdy kapłan zarzucił mu, że znając prawdę nie przyjąłby pomocy, w oczach szermierza pojawiła się zgoda - oczywiście, że by jej nie przyjął!
Wysłuchawszy wszystkie we względnym spokoju, choć nadal z mrocznym spojrzeniem pełnym burzowego gniewu, szermierz parsknął, kręcąc głową.
- Oczywiście, że nikt by mi nie pomógł - oświadczył. - Wiedziałem o tym. Gdyby stawiano mi kolejkę za każdym razem, gdy do moich uszu dotarł zarzut, że to ja zburzyłem most i to wszystko przeze mnie, byłbym już martwy od przepicia. A jeden z twoich robotników byłby już kaleką, tak usilnie szukał ze mną zwady - syknął, wychylając się do Bréanainna jak atakujący wąż i postępując w jego stronę kolejne pół kroku. - Macie szczęście, że ja nie wyciągam broni na byle kogo. Może i chciałeś dobrze - kontynuował już innym tonem, chłodnym, ale nie tak napastliwym. - Lecz to właśnie twoje dobre chęci doprowadzą do nieszczęścia. Wprowadziłeś mangustę między psy. Nic mi nie zrobili, jeszcze, bo widzieli nas razem. Oszukałeś jednak i ich i mnie, przez niedomówienie. Nieszczęście jest więc kwestią czasu - oświadczył, znowu jadowitym tonem, znowu zbliżając się o pół kroku, by zmusić go do fizycznego ustąpienia pola. - Oni swoje wiedzą, ale nie wiedzą wszystkiego… Dopowiedzą sobie więc to co im będzie pasowało. A nie ma lepszego kozła ofiarnego niż nieznajomy, samotny podróżnik tak inny od nich. To się już dzieje. Nie wierzę, że o tym nie pomyślałeś. Wyglądasz na inteligentnego. I cwanego. Bardzo cwanego - podsumował, znowu gniewnie mrużąc oczy.
Po - bądźmy szczerzy - agresywnym ataku ze strony szermierza, przyszła pora na fintę ze strony kapłana. Oj, bezczelnie zaczął - Jorgemu znowu napięły się mięśnie ramion. Może i mówił prawdę i kierowała nim troska, ale miłość własna kultysty bardzo na tym cierpiała, a poza tym i tak nie rozwiązywało to sprawy i tego kłamstwa z niedopowiedzania, które najbardziej go bolało.
Kontratak był niespodziewany. Jorge lekko ściągnął brwi, znowu wsparł się pod boki. “O czym ty gadasz?”, pytało jego spojrzenie.
- Ja nie uczę - oświadczył chłodno, dumnie. - Jestem mieczem tego kultu. Bronię i walczę w jego imieniu. Nie nauczam.
W jego głosie był spokój i brak zainteresowania - ta ścieżka rozmowy go nie pociągała, nie doprowadził do tej konfrontacji tylko po to, by roztrząsać swoje kompetencje. Wrócił do tego jak bronił się Bréan i nadal dawał do zrozumienia swoimi minami, że nie podoba mu się to co słyszy. Za to gdy kapłan zarzucił mu, że znając prawdę nie przyjąłby pomocy, w oczach szermierza pojawiła się zgoda - oczywiście, że by jej nie przyjął!
Wysłuchawszy wszystkie we względnym spokoju, choć nadal z mrocznym spojrzeniem pełnym burzowego gniewu, szermierz parsknął, kręcąc głową.
- Oczywiście, że nikt by mi nie pomógł - oświadczył. - Wiedziałem o tym. Gdyby stawiano mi kolejkę za każdym razem, gdy do moich uszu dotarł zarzut, że to ja zburzyłem most i to wszystko przeze mnie, byłbym już martwy od przepicia. A jeden z twoich robotników byłby już kaleką, tak usilnie szukał ze mną zwady - syknął, wychylając się do Bréanainna jak atakujący wąż i postępując w jego stronę kolejne pół kroku. - Macie szczęście, że ja nie wyciągam broni na byle kogo. Może i chciałeś dobrze - kontynuował już innym tonem, chłodnym, ale nie tak napastliwym. - Lecz to właśnie twoje dobre chęci doprowadzą do nieszczęścia. Wprowadziłeś mangustę między psy. Nic mi nie zrobili, jeszcze, bo widzieli nas razem. Oszukałeś jednak i ich i mnie, przez niedomówienie. Nieszczęście jest więc kwestią czasu - oświadczył, znowu jadowitym tonem, znowu zbliżając się o pół kroku, by zmusić go do fizycznego ustąpienia pola. - Oni swoje wiedzą, ale nie wiedzą wszystkiego… Dopowiedzą sobie więc to co im będzie pasowało. A nie ma lepszego kozła ofiarnego niż nieznajomy, samotny podróżnik tak inny od nich. To się już dzieje. Nie wierzę, że o tym nie pomyślałeś. Wyglądasz na inteligentnego. I cwanego. Bardzo cwanego - podsumował, znowu gniewnie mrużąc oczy.
- Bréanainn
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 10
- Rejestracja: 4 lat temu
- Rasa: Dotknięty
- Profesje: Kapłan , Mag , Arystokrata
- Kontakt:
Trudno było nie ulec emocjom jakie nosił w sobie kultysta. Gniew, wręcz nienawiść sprawiała, że i wyznawca Fionnu zaciskał usta. Z jego nozdrzy ulatniało się gorące powietrze, a spojrzenie utrzymywało się na niewidzialnym polu walki. Przyjął na siebie złość podróżnika, jednak coraz dalsze wypowiedzi Jorge zrodziły najwięcej złości w arystokracie. Brakowało jednej iskierki, która sprawiłaby, że kapłan byłby w stanie zabić kultystę dla świętego spokoju. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało.
Już dawno się tak nie czuł. Złościł z powodu niesprawiedliwości, ale chyba najbardziej wzburzała go ta bezwzględna niewdzięczność ze strony podróżnika. Oczywiście, że Bréan nie był w tej relacji czysty i bez winy, lecz trudno było mu zrozumieć Jorgego. Wydawało mu się, że ze wszystkich opcji i tak wybrał jedną z tych lepszych, a przecież idealnych rozwiązań nie ma na tym świecie. Przygarnął go pod swój dach, a ten... niewdzięcznik wygraża mu się najgorsza do zagrania kartą – dotknięciem jego wiernych. Co on mu do cholery takiego zrobił?!
Miał ochotę zwyczajnie przywalić Jorgemu w nos, wrócić się do baraku i wyrzucić jego rzeczy za okno, a najlepiej do rzeki, żeby sobie po nie popłynął. Naprawdę, przez głowę kapłana w ciągu kilku sekund przeszło tyle możliwości, ale wszystkie one zrodzone były ze złości. Nienawiść rodzi nienawiść. Ta jedna myśl w ostatniej chwili odblokowała w nim cały rozsądek i opanowanie.
Zaślepione gniewem oczy nagle spojrzały na Miecz Zimy inaczej, jakby uwolnił się spod jego złowieszczego uroku i zyskał własny rozum. Nie mógł mu się dać tak po prostu zaślepić i pokierować. Z drugiej strony nie miał ochoty na to by nieznajomy jegomość przekraczał jego granicę komfortu. W oczach Bréana nie miało to sensu, choć rozumiał, że Jorge chciał pokazać swoją siłę. Był jednym jedynym ze swojego kultu na całą wysepkę wyznawców Fionnu. Labhraid zwalił więc to wszystko na karb frustracji oraz zmęczenia. De facto nie wiedział z jakimi przeciwnościami musiał mierzyć się Jorge, kto wie jak tu właściwie dotarł i za jaką cenę?
- Rozumiem twoją złość – powiedział po dłuższej chwili milczenia. Starał się być wyrozumiały jak tylko potrafił, a był w tym momentami zbyt dobrotliwy. Nie wiedział czy jego podejście jest tym złotym środkiem. Zaczął wątpić w podjęte przez siebie decyzje, ale już nie mógł cofnąć czasu. Skąd miał wiedzieć, że ma do czynienia z takim bucem?
Nie, Bréan. Nie tłumacz się, nie szukaj wymówek. Być może przez Jorgego przemawia żółć albo temperament, to jeszcze nie oznacza, że jest uosobieniem zła. Od kiedy zdecydowałeś się zaprowadzić go do baraku cała odpowiedzialność spoczęła na twoich barkach.
- Myślisz, że nie jestem w stanie docenić swojego przeciwnika? - zawiesił to pytanie w powietrzu by mieć sposobność na odsunięcie się od kultysty.
Oczywiście, że czuł się nieswojo z faktem, że Jorge niemalże chuchał mu na kark. Nie miał jednak zamiaru pozwolić mu panoszyć się po nieswoim podwórku, ale także celem Bréanainna nie było stłamszenie Miecza Zimy. Nie chciał i nie miał zamiaru go upokarzać. Kapłan wielokrotnie wykorzystywał swoje niedomówienia, lecz jego wartości nijak się miały do zagrań jakich musiał się podejmować. Cenił sobie wiele wartości jak lojalność, wiara, ale także i człowieczeństwo. Nie czuł, że ma prawo oceniać Jorge po zaledwie kilku godzinach, choć... musiał przyznać, że póki co niezbyt dobrze o nim myślał.
- Jeżeli chcesz się na mnie zemścić za zapewnienie ci noclegu to mam nadzieję, że sumienie cię wykończy. Nasi wierni to nie żadne zabawki do manipulacji, a jeżeli takimi wartościami kieruje się wasz kult to nie dziwię się, że podróżujesz sam – odparł, choć zaraz przymknął powieki i zacisnął wargę.
- Wybacz, nie chciałem być złośliwy – dodał.
- Zwyczajnie liczyłem na miły spacer wieczorem wzdłuż jeziora – przyznał. - Nikt cię tu na łańcuchach nie trzyma. Jeżeli jutro będzie odpowiednia pogoda to zapewne ktoś z Yandil zorganizuje transport. Będziesz się więc na mnie boczył czy zechcesz się przejść po okolicy? Spokojnie, nie mam dla ciebie żadnych więcej niespodzianek - zapewnił lekko unosząc kącik ust chcąc załagodzić sytuację.
Już dawno się tak nie czuł. Złościł z powodu niesprawiedliwości, ale chyba najbardziej wzburzała go ta bezwzględna niewdzięczność ze strony podróżnika. Oczywiście, że Bréan nie był w tej relacji czysty i bez winy, lecz trudno było mu zrozumieć Jorgego. Wydawało mu się, że ze wszystkich opcji i tak wybrał jedną z tych lepszych, a przecież idealnych rozwiązań nie ma na tym świecie. Przygarnął go pod swój dach, a ten... niewdzięcznik wygraża mu się najgorsza do zagrania kartą – dotknięciem jego wiernych. Co on mu do cholery takiego zrobił?!
Miał ochotę zwyczajnie przywalić Jorgemu w nos, wrócić się do baraku i wyrzucić jego rzeczy za okno, a najlepiej do rzeki, żeby sobie po nie popłynął. Naprawdę, przez głowę kapłana w ciągu kilku sekund przeszło tyle możliwości, ale wszystkie one zrodzone były ze złości. Nienawiść rodzi nienawiść. Ta jedna myśl w ostatniej chwili odblokowała w nim cały rozsądek i opanowanie.
Zaślepione gniewem oczy nagle spojrzały na Miecz Zimy inaczej, jakby uwolnił się spod jego złowieszczego uroku i zyskał własny rozum. Nie mógł mu się dać tak po prostu zaślepić i pokierować. Z drugiej strony nie miał ochoty na to by nieznajomy jegomość przekraczał jego granicę komfortu. W oczach Bréana nie miało to sensu, choć rozumiał, że Jorge chciał pokazać swoją siłę. Był jednym jedynym ze swojego kultu na całą wysepkę wyznawców Fionnu. Labhraid zwalił więc to wszystko na karb frustracji oraz zmęczenia. De facto nie wiedział z jakimi przeciwnościami musiał mierzyć się Jorge, kto wie jak tu właściwie dotarł i za jaką cenę?
- Rozumiem twoją złość – powiedział po dłuższej chwili milczenia. Starał się być wyrozumiały jak tylko potrafił, a był w tym momentami zbyt dobrotliwy. Nie wiedział czy jego podejście jest tym złotym środkiem. Zaczął wątpić w podjęte przez siebie decyzje, ale już nie mógł cofnąć czasu. Skąd miał wiedzieć, że ma do czynienia z takim bucem?
Nie, Bréan. Nie tłumacz się, nie szukaj wymówek. Być może przez Jorgego przemawia żółć albo temperament, to jeszcze nie oznacza, że jest uosobieniem zła. Od kiedy zdecydowałeś się zaprowadzić go do baraku cała odpowiedzialność spoczęła na twoich barkach.
- Myślisz, że nie jestem w stanie docenić swojego przeciwnika? - zawiesił to pytanie w powietrzu by mieć sposobność na odsunięcie się od kultysty.
Oczywiście, że czuł się nieswojo z faktem, że Jorge niemalże chuchał mu na kark. Nie miał jednak zamiaru pozwolić mu panoszyć się po nieswoim podwórku, ale także celem Bréanainna nie było stłamszenie Miecza Zimy. Nie chciał i nie miał zamiaru go upokarzać. Kapłan wielokrotnie wykorzystywał swoje niedomówienia, lecz jego wartości nijak się miały do zagrań jakich musiał się podejmować. Cenił sobie wiele wartości jak lojalność, wiara, ale także i człowieczeństwo. Nie czuł, że ma prawo oceniać Jorge po zaledwie kilku godzinach, choć... musiał przyznać, że póki co niezbyt dobrze o nim myślał.
- Jeżeli chcesz się na mnie zemścić za zapewnienie ci noclegu to mam nadzieję, że sumienie cię wykończy. Nasi wierni to nie żadne zabawki do manipulacji, a jeżeli takimi wartościami kieruje się wasz kult to nie dziwię się, że podróżujesz sam – odparł, choć zaraz przymknął powieki i zacisnął wargę.
- Wybacz, nie chciałem być złośliwy – dodał.
- Zwyczajnie liczyłem na miły spacer wieczorem wzdłuż jeziora – przyznał. - Nikt cię tu na łańcuchach nie trzyma. Jeżeli jutro będzie odpowiednia pogoda to zapewne ktoś z Yandil zorganizuje transport. Będziesz się więc na mnie boczył czy zechcesz się przejść po okolicy? Spokojnie, nie mam dla ciebie żadnych więcej niespodzianek - zapewnił lekko unosząc kącik ust chcąc załagodzić sytuację.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości