W dziwnych miejscach i zagadkowych okolicznościach objawia się niekiedy pradawna krew Czarodziejów... Anapsechete narodziła się pewnego
jesiennego wieczora, dokładnie o zmierzchu, jako Ana, po prostu Ana, trzecie dziecko w rodzinie Hektusa Laferti, zwykłego człowieka - no, może trochę
bogatszego od tych zwykłych, bo zarządcy miasta. Jakiego miasta? Próżno dociekać, zapewne wicher dziejów rozbił je już dawno w pył w ciągu tych
czterech wieków z okładem. Jej matka, Illika, miła, jasnowłosa kobieta, którą Hektus znalazł sobie w jakiejś zapadłej wsi, nieopodal i poślubił, zmarła
kilka dni po jej urodzeniu - być może jej organizm był zbyt słaby, by poradzić sobie z tak silną emanacją magii, jaką są zawsze narodziny istoty z rodzaju
Pradawnych.
Dziewczynka już od pierwszego swego krzyku zaczęła przejawiać dziwne zdolności, które lękiem i zgrozą napełniały zabobonne i w ciemnocie żyjące
otoczenie, z samym ojcem na czele. Niekontrolowana, hulająca swobodnie moc, roztrzaskiwała szklanki na stole, spopielała krążące nad kołyską muchy,
a kilka razy przeraziła nawet starszą siostrzyczkę, na której oczach złotowłose maleństwo pokryło się nagle całe piegami.
Hektus, człowiek już niemłody, a przy tym szorstki, surowy, dbający o swoją pozycję i daleki od wszelkich sentymentów, zadecydował o odesłaniu
dziecka na wieś, rodzinną wieś Illiki - tam, gdzie żyła jeszcze babka-zielarka, matka jego żony. Był przekonany, że to właśnie za sprawą czarowniczych
procederów babki urodził mu się taki dziwoląg, dlatego na starą postanowił zrzucić odpowiedzialność i trud wychowania dziecka.
Leciwa zielarka, której imienia nikt we wsi nie znał i wszyscy zwali ją po prostu Babcią, mieszkała w chatynce na obrzeżach lasu i żyła sobie całkiem
dostatnio, jako nieodzowna pomoc dla każdego. Czym się zajmowały takie jak ona, nie trzeba tłumaczyć - wszystkim.
Babcia miała już w domu pomocnicę-czeladniczkę, czarnooką i czarnowłosą Zutę, dlatego trochę nie w smak była jej jeszcze jedna osoba pod dachem.
Póki dziewczynka była mała, Zuta z Babcią do pomocy zajmowały się nią jak trzeba i nawet poduczyły tego i owego z warsztatu wioskowej zielarki.
Niemniej, kiedy dziewczynka podrosła do lat czternastu, nadarzyła się okazja jak rzadko kiedy - we wsi zatrzymał się na kilka tygodni pewien Czarodziej,
Dardanus z Fargoth. Babcia była nie w ciemię bita i dobrze wiedziała, kim jest jej wnusia i co będzie dla niej najlepsze. Namówiła Czarodzieja (niektórzy
mówią o lubczyku i odmładzającym wywarze z paproci, które jej w tym pomogły, ale to pewnikiem tylko bajanie, bo gdzie tam czarom wiejskiej babki do
potężnej magii Pradawnych?), by wziął Anę na naukę. Dziewczątka oczywiście nikt o chęć nie pytał, ale powitała tę odmianę losu pełna nadziei na lepsze.
A im więcej nadziei, tym więcej później rozczarowań. Po długiej wędrówce Pradawny i jego nowa uczennica dotarli do wieży - Dardanus bowiem, jak
każdy szanujący się Czarodziej, rezydował w pięknej, niedostępnej dla byle kmiotków, wieży. Dla dziewczynki zaczęło się zupełnie nowe życie. Ale wraz z
wygodą mieszkania pod jednym dachem z kimś tak potężnym, wraz ze wszystkimi luksusami, jak marmurowe posadzki, porządne szaty, wygodne
łóżko, wraz z tym wszystkim przyszły też obowiązki. Obowiązki ciężkie, zupełnie inne od dotychczasowego karmienia babcinych kur czy zamiatania izby.
Zaczęła się nauka.
Najpierw rzeczy podstawowych - czytania, pisania, liczenia. Później podstawowej wiedzy o świecie. Wreszcie - magii.
Ana uczyła się pilnie, choć czasem klęła i płakała, kiedy jakaś piekielnie długa, bezużyteczna inkantacja nie chciała nie zagnieździć w jej małej główce.
Pierwszym poważniejszym rozczarowaniem stała się nauka teleportacji. Gdy po koszmarnie długich przygotowaniach teoretycznych i setkach
nieudanych prób, dziewczynie udało się magicznie przenieść z kuchennych schodów do pobliskiego lasku, uczucie, zamiast cudownego, okazało się
wyjątkowo paskudne. Jej ciało zniosło to bardzo źle, Ana odchorowała to ciężko i obiecała sobie nigdy, przenigdy więcej tego nie powtórzyć, choćby
Dardanus żywym ogniem ją przypiekał. I tego postanowienia trzyma się po dziś dzień.
W miarę upływu czasu młodą Czarodziejkę ogarniało coraz większe znużenie i zniechęcenie. Po pięciu latach żmudnej nauki - która w gruncie rzeczy była
przecież dopiero początkiem jej drogi - Ana się zbuntowała. Świat zna wiele takich historii - nie ona pierwsza i nie ona ostatnia, postanowiła uciec i
zasmakować samodzielnego życia, przygody. Dotąd niezbyt często mogła opuszczać wieżę - nauka pochłaniała koszmarnie dużo czasu - jednak podczas
tych sporadycznych wyjść do ludzi, udało jej się zapoznać i nawet prawie zaprzyjaźnić z dwoma chłopakami w jej wieku, synami miejscowego handlarza
ryb. Razem uknuli plan - wstąpią do szajki młodych poszukiwaczy przygód i... no i przeżyją wtedy pełno wspaniałych przygód. To zamierzenie udało się
zrealizować tylko częściowo. Skrzyknęli się jeszcze z paroma podobnymi dzieciakami, wykombinowali skądś podrdzewiałe szable, założyli obozowisko w
jakiejś leśnej jaskini i prowadzili życie wielkich bohaterów. Dziewczyna wątła, nienawykła do ruchu, niezbyt biegle radziła sobie z wymachiwaniem
żelastwem, ale nadrabiała zapałem i chorobliwą determinacją.
Wreszcie, jak na bohaterów przystało, zdecydowali dokonać jakiegoś bohaterskiego czynu... Napad na przejeżdżającą nieopodal grupę kupców
bławatnych nie był najszczęśliwszym pomysłem, choć skończyło się jedynie na kilkudniowym areszcie całej bandy młodocianych herosów. A mogło
skończyć się gorzej. Po tym epizodzie dzieciaki straciły zupełnie zapał do poszukiwania przygód i wróciły do rodziców - a Ana, ze spuszczoną głową,
głodna i obita, wróciła do studiowania magii, jeszcze pilniej niż wcześniej. Buntowniczy epizod okazał się kolejnym rozczarowaniem, a wkrótce jedynym
śladem po nim pozostały wytatuowane w dziwaczną plecionkę plecy. Mimo gniewu nauczyciela, Ana nie dała sobie usunąć tej osobliwej ozdoby, którą
wykonał jeden z owych tymczasowych towarzyszy buntu.
Na żmudnej nauce pod okiem Dardanusa minęły Anie długie lata, dekady, wieki. W końcu uznała, że umie już tyle, by się usamodzielnić. Przyjęła nowe
miano: Anapsechete Nehemia Hetepsechemui, które lepiej pasowało do uczonej Czarodziejki, przedstawicielki starożytnej rasy, niż jakaś tam zwykła
''Ana'' - jak piętnaste dziecko stróża.
Podróżowała po Alaranii w poszukiwaniu wiedzy, potęgi, magii i bogactwa. Towarzyszyli jej różni ludzie, większości już, po latach, nie pamięta.
Przelotne związki, które na przestrzeni dziesiątków lat zlały się ze sobą i rozmyły w niewyraźny ciąg obrazów, twarzy, pojedynczych słów i wspomnień,
nie dały jej nigdy na długo bliskości. Być może, wyjałowiona niejako emocjonalnie przez wieloletnią samotność, nie potrafiła czy nie chciała zbliżać się do
nikogo naprawdę, uznając to za ograniczenie i przeszkodę. A może powód był inny, może skłonność do samotniczego życia i chłodu w kontaktach z
innymi, leżała w naturze jej rasy?
Lecz nawet ona w jakimś momencie życia zatęskniła za kimś, kto będzie przy niej, tak blisko, jak tylko się da, kto będzie ją kochał bezwzględnie i zawsze.
Anapsechete była Czarodziejką, ale była też kobietą. Zatęskniła za dzieckiem. Zdecydowana, dołożyła wszelkich starań, lecz sukces prędko zamienił się
w najgorszą porażkę, która miała zaważyć na całym późniejszym życiu Czarodziejki. Jej mała córeczka, Ryfka, wytęskniona i wyczekana, zmarła, nie
doczekawszy nawet pierwszych urodzin.
Przytłoczona niespodziewaną rozpaczą, kobieta niemal popadła w obłęd. Z dziką determinacją podjęła dogłębne studia nad Magią Nieżycia, nad
tajemnicami nekromancji, pragnąc znaleźć sposób na oszukanie śmierci. Zajęło jej to długie lata, w trakcie których ból zmalał tylko nieznacznie.
Pragnęła tylko jednego - przywrócić do tego świata tę kruszynkę, która tak wiele dla niej znaczyła. To była dla niej jedyna szansa - kolejne dziecię nie
miało już szansy zalęgnąć się w jej ciele, wyjałowionym przez wieloletnie praktykowanie Magii Śmierci.
Obecne życie, w porównaniu z krótkim okresem radości, jaki przypadł Anie w udziale, było tak puste, tak ponure, że musiała, musiała coś z tym zrobić.
Czarodziejka podejmowała liczne próby przywrócenia do życia córki, sprzymierzając się z różnymi siłami i istotami. W dniu swoich urodzin zorganizowała bal maskowy, a spośród zaproszonych tam Czarodziejów miała wyłowić tych, którzy mogli okazać się przydatni w realizacji jej celu. Plany pokrzyżował jej jednak wampir imieniem Neera, który wprosił się na bal, a którego poznała już uprzednio jako ulicznego malarza. Zawrócił jej w głowie do tego stopnia, że tej nocy stała się jego towarzyszką w wieczności...