Lys nigdy nie kwestionował swojego położenia. Nie w momencie, kiedy jako maleńkie dziecko wylądował na ulicy, nie kiedy z tej ulicy uratowała go matrona domu rozkoszy dla tych, którzy gustują w młodych chłopcach: Lilium, nazwa, która miała brzmieć niepozornie i jednocześnie na tyle sugestywnie, żeby każdy, kto chciał, mógł ją rozkodować. Nie było to złe miejsce, matrony dbały o swoich podopiecznych na tyle, na ile były w stanie. Zza półprzezroczystych kurtyn pilnowały, aby klienci w głównej Sali zachowywali się jak ludzie, a wszelkie nadużycia niemal zawsze ukracano od razu. Chłopcy byli zadbani, ich ubrania czyste, a brzuchy nigdy puste. Nie pozwalano także, aby klienci prosili o więcej, niż im się należało. Jeśli chodzi zaś o Lysa, przez kilka lat nawet nie dopuszczano go do głównego pomieszczenia w godzinach otwarcia. Sprzątał, pomagał w gotowaniu i wszelkich innych obowiązkach, które nie miały jeszcze nic wspólnego z główną działalnością, jednak nie był głupi, a starsi chłopcy nie przejmowali się tym, czy usłyszy ich rozmowy, czy nie. Nie wszystko rozumiał, jednak zdawał sobie sprawę, że w końcu i on do nich będzie musiał dołączyć. Nie bał się tej perspektywy, takie po prostu były fakty.
Dni, miesiące, lata – wszystko zlewało się w jeden ciąg identycznych dni, identycznych momentów. Niektóre dni były lepsze, inne gorsze, chociaż jeszcze niewiele było prawdziwie niebezpiecznych. Te pierwsze łatwo było zapomnieć, te drugie Lys szybko wypierał z pamięci, gdyż zawsze mogło być gorzej. Rozczochrane włosy się uczesze, pomięte ubrania wyprostuje, a siniaki wokół szyi się zagoją.
Twarze przestały mieć znaczenie, a czas płynął nieubłaganie, aż w końcu konieczność przeniesienia go do innego domu stała się nieunikniona. Wciąż był młody, jednak nie był już dzieckiem i zdawał sobie sprawę, ze i tak matrony starały się odwlec ten moment, kiedy będą musiały oznajmić mu, że już nie mogą go zatrudniać. I tak zajęło to znacznie dłużej niż w przypadku innych, to był ten jeden moment, kiedy wampirza część jego krwi się na coś przydała.
Jego nowe miejsce zatrudnienia nie stało się jego nowym domem, a resztka delikatnego serca musiała zostać ostrożnie ukryta za zaciśniętymi zębami pod sztucznym uśmiechem, za lekkimi palcami i ostrożnie modulowanym głosem, prawiącym nieszczere komplementy. Tutaj nikt nie dbał o niczyją niewinność, to nie był niewinny zawód. Także klientela nie była aż tak kontrolowana, o ile całkowicie nie zepsuła własności instytucji. Jednak po jakimś czasie także do tych warunków dało się przyzwyczaić i czas znowu stracił znaczenie.
Aż któregoś dnia jeden z klientów wydawał się zbyt ważny, żeby uczęszczać do takowych miejsc, jego wygląd od razy łapał wprawione oczy większości pracujących, którzy doskonale zdawali sobie sprawę, że jest niemal chodzącą sakiewką, a co udało się od klienta wyciągnąć za zamkniętymi drzwiami, cóż, nie przechodziło to do innych rąk, chyba że ktoś był wyjątkowo głupi i nieuważny. Wszyscy także widzieli błysk w jego oku, wyrachowany i błyskawicznie wyceniający wszystko, na co padł jego wzrok.
Bogaty, lecz niebezpieczny człowiek. Ryzyko o bardzo niepewnej szansie powodzenia. Wszyscy mieli nadzieję, że to im uda się go zagarnąć dla siebie i jednocześnie przerażała ich ta perspektywa. Nigdy nie wiadomo, jakie zboczenia wiodą dobrze urodzonych do zwykłego burdelu.
W tym wypadku okazało się, że miał on dokonać zakupu, ale w sensie innym, niż ktokolwiek się mógł tego spodziewać.
Tego dnia Lys znalazł się w powozie, który do przejechania miał zaskakująco krótki dystans – albo jego umysł znowu płatał mu figle z czasem. Okna cały czas pozostawały zasłonięte, jednak po wyjściu ukazała mu się dość pokaźnych rozmiarów willa, z przyjemnym skrawkiem zieleni otaczającym wejście. Zdecydowanie zbyt przyjemnie wyglądające miejsce na kogoś „jego pokroju”, dlatego tak zdziwiło go, kiedy został zaprowadzony do wejścia dla służby i dany pod rozkazy kamerdynera, sprawującego pieczę nad wszystkim, co działo się za kulisami. Nie minęło długo zanim powód okazał się jasny – zaledwie kilka dni na aklimatyzację, na nauczenie się całej etykiety, która przystoi usługującym przy stole, ledwo dość czasu na przygotowanie dla niego odpowiedniego stroju, a wszystko po to, aby pan domu mógł się pochwalić tym, że ma najpiękniejszą służbę w całej okolicy.
Maniery przeciętnego służącego nie różniły się wcale aż tak bardzo od persony, którą musiał przywdziewać przeciętny pracownik domu rozkoszy, Lys zauważył to niemal od razu. Miało to swoje dobre strony, przynajmniej nie miał problemu z tym, żeby schylać głowę i nieśmiało się uśmiechać, kiedy jakiś komentarz był skierowany zbyt bezpośrednio do jego osoby, aby go zignorować. Nie miał też problemu z utrzymaniem tegoż wyrazu twarzy, kiedy niechciane ręce nagle znajdowały się gdzieś na jego ciele, odruch wzdrygania się wypleniony przez lata doświadczenia. Im częściej się to jednak zdarzało, tym częściej pojawiała się w głowie Lysa niechętna myśl, że przynajmniej w jego poprzednim miejscu zatrudnienia nikt nie udawał, że miał jakiś niewinny cel takiego a nie innego zachowania.
Mijały tygodnie, większość z nich wypełniona bardzo prozaicznymi czynnościami: pomaganiem w kuchni, ścieraniem kurzu, rozpalaniem paleniska, przynoszeniem wody, praniem. Lys pomagał, jak mógł, dobrze się czuł wiedząc, że jego praca przydaje się do jakichś konkretnych celów. Jego ulubionym momentem był wieczór, kiedy już nie dokładało się do kuchennego paleniska, kiedy większość zmęczonych służących już leżała w łóżkach, wiedząc, że każda godzina snu ma znaczenie, i że o tej konkretnej porze roku słońce nie będzie pomocą przy pobudce. Lys jednak zawsze starał się zostać jeszcze moment dłużej, tylko chwilkę, napawając się ciszą niewielkiego pomieszczenia i ciepłem nagrzanego kamienia. Czuł, że mimo zmęczenia, łatwiej mu się oddycha.
Jeszcze jedną oazą bezpieczeństwa, ku zaskoczeniu Lysa, okazała się małżonka lorda we własnej osobie. Jeśli tylko była w tym samym pomieszczeniu, wydawała się patrzeć na Lysa inaczej niż wszyscy inni. I nie tylko na niego – nie raz udało mu się złapać, jak kobieta ledwo dostrzegalnie zaciska szczęki, kiedy tylko ktoś ze służby jest traktowany co najmniej jak przedmiot, nie jak pełnoprawna osoba. Budziło to pewną ciekawość Lysa. Ktoś o tak wysokiej pozycji, i z takimi skrupułami? Im dłużej to obserwował, tym bardziej chciał spytać o powód, jednak nawet kiedy jego pani zdecydowała się pozostać w komnacie, po wezwaniu kogoś do pomocy przy rozlanej farbie, nie odważył się wyrazić swoich myśli na głos. O, był pewny, że kobieta zdawała sobie z nich sprawę, jej wzrok nie raz wydawał się aż nazbyt przenikliwy. Jednak sama pokierowała rozmowę na temat sztuki i malarstwa, świadomie lub nieświadomie odkrywając w Lysie ciekawość innego rodzaju, chęć wzięcia do ręki pędzla i sprawdzenia swoich umiejętności.
Im dłużej jednak służył, im bardziej jego potulna, atrakcyjna twarz była źródłem komplementów dla pana domu, tym bardziej zaborczy się on stawał. Najpierw polecenie, że przy stole ma usługiwać jedynie jemu, potem nakaz stania lekko za jego krzesłem jak trofeum wystawione w gablocie. Zbyt natarczywa dłoń na jego ramieniu, kierująca go do wyjścia w fałszywym pokazie serdeczności i dobrych relacji ze służbą, która z momentem wyjścia za drzwi zaczynała przypominać imadło. Pierwsze kilka razy został w ten sposób odprowadzony tylko do zejścia dla służby. Następne już prowadziły go do jednej z nieużywanych komnat – Lys przeczuwał, że jego pan nie chce bezcześcić swojego łoża małżeńskiego. „Nie zapominaj, czym jesteś”.
To był jedyny raz, kiedy Lys tak desperacko chciał ugryźć człowieka. Nie chciał pić jego krwi, chciał otworzyć ranę w jego tętnicy, tak poszarpaną, żeby poczuł, jak szybko upływa z niego życie, kiedy już minie pierwszy szok bólu, kiedy jego wielki pan w końcu dowie się, dokładnie „co” zdecydował się posiąść w więcej niż jednym znaczeniu tego słowa.
Chciał zobaczyć terror w jego oczach, kiedy zda sobie sprawę, że takiej rany nie da się zatamować.
Nie mógł sobie na to jednak pozwolić, więc ostrożnie zamknął to pragnienie głęboko w swoim sercu i poddał się swojemu losowi. Gdyby potem pozwolił sobie na przeanalizowanie tej decyzji, pewnie doszedłby do wniosku, że przejął nad nim kontrolę prosty instynkt samozachowawczy, rutyna, do której zdążył się przyzwyczaić, odpłynięcie umysłem, żeby być w stanie potem wyjść z tej komnaty i móc żyć, jakby nic nie zaszło.
Kiedy słyszał zazdrosne szepty, puszczał je mimo uszu. Nie sądził, żeby ktokolwiek chciał płacić tę samą cenę za coś, co nawet nie jest przywilejem. Tak jednak najwyraźniej miało wyglądać jego życie, a malutka część jego umysłu pocieszała się tym, że przynajmniej on jest w stanie to znieść. Jeszcze tego by brakowało, gdyby służba zaczęła sama odbierać sobie życie.
Tego znamiennego dnia odbywało się przyjęcie, organizowane co roku przez lorda, aby pokazać wszystkim wpływowym znajomym, że nadal go na to stać, ot, zwykłe publiczne oświadczenie, że jeszcze jest znaczącą osobą w ich gronie, jeszcze jedna okazja na pochwalenie się swoim bogactwem, dostatkiem, wspaniałymi kucharzami, którzy nie usłyszą nigdy tych wszystkich komplementów, a także Lysem, jego ulubioną błyskotką.
Tego znamiennego dnia, jego pan otrzymał pewne złe wieści, które wprawiły go w humor do wina, a kiedy tylko któryś z gości napomknął coś na ten temat, lord sięgał po kolejny kieliszek. Minęło trochę czasu, zanim ilość spożytego trunku zaczęła jakkolwiek się manifestować, Lys zdążył „uczestniczyć” w aż za dużej ilości pustych konwersacji, twarze po raz kolejny powoli zaczynały zlewać się ze sobą, chociaż wiedział, że po fakcie będzie je pamiętał doskonale. W końcu jednak każdy, nie ważne jak wprawiony, osiąga swój limit, a w przypadku jego pana to nie był przyjemny widok. Kiedy ten zaczął robić aluzje do bycia wampirem, jakaś część Lysa zamarła pod ciężkim uściskiem ręki na swoim ramieniu. Ledwo powstrzymał się od wydania jakiegokolwiek dźwięku, zmienienia swojego wyrazu twarzy chociażby minimalnie, kiedy te same palce wbiły się w jego włosy i pociągnęły, odginając jego głowę w nienaturalny sposób. Nie był przyzwyczajony, że w takiej pozycji widzi go aż tyle osób. Trwało to sekundę, gdyż ten mały, lecz gwałtowny ruch, razem z udawanym nachylaniem się w stronę szyi Lysa sprawił, że lord się zachwiał, całkowicie bez kontroli nad swoim ciałem. Wino z wciąż jeszcze pełnej czary rozlało się na nich obu, barwiąc białe ubranie Lysa w bardzo sugestywny sposób, biorąc pod uwagę całą sytuację. Jednak jak bardzo mógłby chcieć po prostu pozwolić lordowi upaść, patrzyło na nich zbyt wiele oczu.
Spotkał się wzrokiem z żoną lorda, która minimalnym ruchem głowy pozwoliła mu się oddalić, zgrabnie przerabiając całą sytuację w żart, kiedy swoim słodkim, lecz donośnym głosem zwróciła na siebie uwagę wszystkich zebranych, pozwalając Lysowi oddalić się względnie niezauważonym, z lordem niemal nieprzytomnym na jego ramieniu. Chciał go zostawić w pierwszej lepszej komnacie, ale nie doświadczył jeszcze bycia celem jego gniewu i nie miał zamiaru tego robić. Cieszył się jedynie, że główna komnata sypialna nie znajdowała się na drugim końcu posiadłości. A także z tego, że ten jeden raz mógł sobie pozwolić na dość bezceremonialne zrzucenie ciężaru mężczyzny na łóżko.
Zdał sobie sprawę, jak jego koszula nieprzyjemnie klei się do jego ciała, zarejestrował ostry zapach alkoholu, który pewnie już przeszedł na jego skórę. Westchnął. Przez moment zastanawiał się, co dalej – nie miał drugiego tak ornamentalnego stroju, ale czy uszłoby mu na sucho takie zniknięcie?
Był zmęczony.
Zamykając powoli drzwi, starał się zagrać na czasie, licząc na to, że dzięki temu podejmie jakąś decyzję. I wtedy kątem oka zobaczył, jak zbliża się do niego jedna z kobiet, z którymi lord zamienił kilka słów. Poruszała się w dość nietypowy sposób, nie starała się ukrywać, nie wyglądała także na kogoś, kto miałby złe zamiary, ale kiedy się doń zbliżyła, poczuł niezidentyfikowany ucisk w piersi, nacisk za oczami. Jej dotyk na jego dłoni (kiedy podeszła aż tak blisko?) także nie zapowiadał krzywdy, jednak z jakiegoś powodu Lys wiedział, że byłaby zdolna mu ją zrobić. Dotarło do niego, że próbowała na niego wpłynąć, kiedy tylko udało mu się zidentyfikować emocje, które starała się wyciągnąć na światło dzienne.
Mimo to, zgodził się z nią pójść, kiedy o to spytała. Jeszcze nie ufał jej słowom, które obiecywały wolność, w końcu sama próbowała nim manipulować, jednak jaka alternatywa go czekała? Tak, miał dość bycia tylko ładnym przedmiotem, udawania, że poza tym nie ma żadnej ceny jego pozycji. Nawet jeśli kobieta kłamała, nawet jeśli nie będzie w stanie spełnić obietnicy, że nikt już go nie będzie kontrolował, najgorsze co z tego może wyjść to to, że jego pozycja się nie zmieni.
Beveretti. Tak się nazywała. Już był w stanie dopasować imię do twarzy, a widząc reakcję swojej pani wiedział, że to jedno z tych nazwisk, które wiele znaczy.
I ta kobieta właśnie nazwała go członkiem swojej rodziny, żeby mogła go wydostać bez większego zamieszania.
Może jednak nie kłamała?
-
Jego pokój nad herbaciarnią w Zagłębiu Artystów stał się jego azylem. Był czysty, drzwi zamykały się na klucz, a nocami zapadała naturalna cisza, której nie mógłby doświadczyć w żadnej karczmie, gdzie towarzystwo rozkręca się tym bardziej, im jest później.
Nie spodziewał się, że stworzą z Lythanią zgrany zespół, lecz zanim dotarli do tego miejsca musieli się nauczyć współpracować. Najpierw ostrożnie, a potem trochę bardziej rozluźniony, Lys starał się być przydatny w momentach, kiedy kobieta nie była w stanie przeciwstawić się klątwie swojej natury. Za swoje wysiłki próbowała mu płacić, jednak szybko odkryła, że klejnoty nie są najlepszym sposobem.
W ciszy nocy dotknął rękawa swojej koszuli, jej mocnego, ale miękkiego materiału. To pierwsza rzecz, którą od niej przyjął, od której przyjęcia nie mógł się powstrzymać.
Patrzył na płótno oparte o ścianę, tuż pod oknem, przed którym siedział po turecku na podłodze. Co jakiś czas pozwalał sobie na przyjęcie odrobiny pieniędzy na zakup farby. Po raz pierwszy mógł pozwolić sobie na jakieś zainteresowanie.
Herbata w herbaciarni satyra, którego w myślach, za przykładem Lythanii, również zaczął nazywać „Wujciem Fillim”, również była warta swojej renomy. W dodatku właścicielowi nie przeszkadzało, kiedy Lythiania sprowadzała tam przeróżnych typów spod ciemnej gwiazdy. Lys tego nie kwestionował. Zwykle nigdy więcej ich już nie widział.
Pewnej nocy jednak, kobieta weszła do herbaciarni z wyjątkowo zadowolonym wyrazem twarzy, oznajmiając znaleziska, które miały z nimi zostać na stałe.
Teraz była ich w sumie piątka.
I kto wie, jak ich losy się dalej potoczą.