Dzieciństwo miałam jak najbardziej udane i szczęśliwe, pozbawione zmartwień i gorzkich cierpień. Razem z Dantalianem harcowaliśmy całymi dniami, dokazując i rywalizując między sobą w każdej dziedzinie życia. Pamiętam, że zawsze starałam się być lepsza od niego we wszystkim, co robiliśmy, lecz zawsze kończyło się tylko na tych staraniach. Mój brat był nie do pokonania, co dodatkowo podkreślał na każdym kroku. Nie mogę powiedzieć, że się w jakimś stopniu nade mną znęcał, ale zawsze, kiedy wygrał ze mną wyścig lub pokonał mnie w walce, lubił mi to wypominać przez najbliższe kilka dni. Czasami miałam już tego dosyć. Pocieszające w tym wszystkim była moja wyższość w wierze. W przeciwieństwie do brata, byłam wzorową uczennicą i chłonęłam wszelką wiedzę jak gąbkę, czego nie można było powiedzieć o nim. Dante wolał dbać o kondycję, często opuszczał nauki w świątyniach, a arenę i szkołę palladynów można było nazwać jego drugim domem. Czasami się zastanawiam czy to nie przez to spotkał go taki, a nie inny los. Mój brat lubił bowiem improwizować i wszystko robić po swojemu, negował większość zasad i praw obowiązujących w niebie. Kiedy ja modliłam się do Najwyższego, on w tym samym czasie przeszkadzał mi i próbował od tego odciągnąć. Świat postrzegał inaczej niż ja, a z biegiem lat wcale mu to nie minęło. Mogę rzec, że wszystko stanęło na głowie. Pewnego dnia nakryłam Dantego w domowej bibliotece nad porwanymi książkami o wierze i naukach Najwyższego, po których mazał, skreślał jedne zdania i dopisywał nowe. Chciałam rzucić się wprzód i go powstrzymać, lecz on pierwszy zareagował i przypadł do mnie, zmuszając do zachowania milczenia. To właśnie wtedy wyjawił mi swój światopogląd, przedstawił racje, których nigdy nie poruszaliśmy w Niebie oraz podważył autorytet naszego stwórcy. Oniemiałam i zapragnęłam stamtąd uciec. Zdałam sobie sprawę, że to nie jest mój bliźniak, tylko ktoś obcy. Racja nasza wiara mocno się różniła, ale nigdy nie podejrzewałabym go o coś takiego. To było jawne świętokradztwo. Dante postawił mnie pod ścianą i dokończył swoje myśli, a ja zastanawiałam się jak uciec i poinformować o tym kogokolwiek.
Po odejściu Dantaliana długo dochodziłam do siebie, próbując posklejać rozbite na kawałki serce. Sama, w pustym domu, otoczona cieniami przeszłości i teraźniejszości, snułam się między nimi, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Siedzieć i płakać czy rzucić się na ojcowski miecz. W jednej chwili ład i spokój mojego życia zastąpił strach o niepewne jutro. Jedynie Najwyższy wiedział, co mnie czeka, choć i ta myśl w żaden sposób mnie nie pocieszała. Strata brata była zbyt bolesna, bym mogła skupić się na czymś innym, niż panikowaniu. Zwłaszcza, że straciłam go na własne życzenie. Nie mogłam jednak postąpić inaczej. Łaska Najwyższego dała nam życie, więc nie mieliśmy prawa występować przeciwko niemu, nawet jeśli Jego słowo zaczynało padać między ciernie w naszych umysłach. A przynajmniej kiedyś tak uważałam. Nie do końca wiem, co Dante chciał osiągnąć, występując przeciw władzy Pana, ale nie spotkało się to z wielkim poparciem wśród aniołów. Odwrócili się od niego nawet tacy, którzy są obserwowani, gdyż ich myśli zrodziły cień zwątpienia, a którym chciano dać jeszcze jedną szansę. Koniec końców Dantalian został z tym zupełnie sam i niczym fanatyk rzucił wszystko na jedną szalę. Nie chcę nawet myśleć, co by się stało, gdybym nie wyznała jego grzechów w obawie o przyszłość. Do dziś, nawet po Upadku, dręczą mnie wyrzuty sumienia za tą zdradę, której się dopuściłam przeciwko Dantemu. W końcu był on nie tylko moim bratem, był moim bliźniakiem, a ja niemal jego sobowtórem. Znaliśmy się na wylot jak łyse konie, dzieliliśmy smutki, radość, gniew, rozumieliśmy się bez słów i wszystko robiliśmy razem. Tylko jemu potrafiłam się zwierzać, nawet z najmocniej skrywanych sekretów. W dniu, kiedy odszedł, myślałam, że to koniec, że mój świat rozpadł się na dobre. Do czasu, aż postanowiłam pójść za nim. Kiedy w końcu przestałam się nad sobą użalać, każdy dzień spędzałam u bram pałacu Najwyższego, domagając się audiencji, podczas których błagałam go o szansę dla Dantaliana i odpuszczenia mu grzechu. Wiedziałam, że została w nim iskra dobra, wystarczyło ją rozbudzić, lecz moje błagania padały jak grochem o ścianę. Najwyższy nie chciał słyszeć o moim bracie, uznał go za heretyka, który ma wielkie szczęście, że zdołał uciec przed unicestwieniem. Wtedy to zrozumiałam, że wszystko ma swoje granice. Nawet Jego miłosierdzie. Tak mijały miesiące, może nawet lata, a jedyne, na co się odważałam to spowalnianie palladyńskich wypraw do Alaranii w celu odnalezienia i wytępienia sług Piekła. Wiedziałam, że wśród nich jest Dante i nie chciałam, by go zamordowano. Nawet jeśli rozdzieliła nas bariera światów i poglądów. Jego upadek nie był dla mnie żadną podstawą, by przestać go szczerze kochać i jak się nad tym zastanowić, to dzięki tej miłości upadłam także ja. Nie mogąc dłużej tego znieść, zwłaszcza, że więź między nami ani na moment nie została zatarta, a ból rozłąki przybierał na sile, postanowiłam uciec z Planów Niebiańskich, by odszukać Dantaliana.
Ze słonecznych pól tonącego w świetle miasta, którego wieże zdawały się rozdzierać niebo, trafiłam na skaliste wydmy spływające rozgrzaną do białości magmą. W jednej chwili błękit niebiańskiego firmamentu przekształcił się w bezkresną czeluść ziejącą ogniem i wyrzucającą z siebie chmury trującej siarki. Towarzyszyły temu tajemnicze krzyki, które docierały do mnie ze znacznym opóźnieniem, jakby zamknięto mnie w bańce pochłaniającej zrąbki czasu. Wokół mnie nie było ani jednej żywej duszy, jak okiem sięgnąć pustka, nakrapiana co jakiś czas ostrymi, przyprószonymi popiołem skałami. Mówiąc szczerze, nie tego spodziewałam się podczas Upadku, wyobrażałam go sobie znacznie wynioślej. Po pierwsze rzeki krwi pełne ciał i wzgórza z ludzkich kości. Po drugie zamek w największej z dolin, bijący w bezkresne niebo słupami ognia i czarnego dymu i otoczony morzem lawy. Po trzecie sznur potępionych, jednej ogromnej linii z ciał istot skutych łańcuchem, których męka dopiero miała się zacząć. No i po czwarte zastępy diabłów, których aura miażdży już samą swoją siłą i zmusza do uległości prawowitym panom Piekielnych Czeluści. Na całe szczęście, czy też raczej pech, na to ostatnie długo nie czekałam. Ledwie podniosłam się z ziemi i wyciągnęłam z rozgrzanego piasku swoją włócznię, zza skał wyskoczyło na mnie trzech rogatych, szczerząc się do mnie jak do kurtyzany i obracając w palcach długie noże do patroszenia zwierząt z ząbkowanymi ostrzami. Z ich postawy od razu wywnioskowałam, że to mało znaczące byty, w niczym nieprzypominające czerwonoskórych gór mięsa o barkach szerokich niczym pień, ogromnych rogach i czystej nienawiści kipiącej z oczu, jakich znałam z licznych ksiąg z niebiańskiej biblioteki. Najwyraźniej prawo silniejszego, panujące w ich świecie postanowili przetrwać razem, gdyż osobno na pewno polegliby w starciu z potężniejszymi pomiotami. Mimo to zafascynowali mnie od pierwszej chwili, ponieważ byli pierwszymi diabłami, które miałam okazję oglądać z bliska bez wcześniejszej konieczności wydarcia im serc. Właśnie ta myśl sprawiła, że odruchowo spojrzałam przez ramię na parę kruczoczarnych skrzydeł, niegdyś śnieżnobiałych, anielskich atrybutów oraz na swoją broń, która kiedyś była srebrną włócznią szanującej się anielicy. Dziś przybrała ona barwę obsydianu. Zaczęłam się zastanawiać, co jeszcze uległo we mnie zmianie, ale na pierwszy rzut oka nie było tego zbyt wiele. Najwyraźniej moja miłość do brata wystarczyła za argument Magii, aby ta nie oszpecała mnie podczas Upadku. Nie raz słyszałam, że anioły potrafiły mutować w zależności, od grzechu, jakiego się dopuściły. Na całe szczęście mnie udało się wywinąć, więc wciąż mogłam o sobie mówić „piękna”, a rozbiegany wzrok napotkanych diabłów dodatkowo to potwierdzał. Po wymianie z nimi wstępnych grzeczności, takich jak powitanie, przedstawienie się i opowiedzeniu krótkiej historii o zejściu do Piekła poprosiłam ich o zaprowadzenie mnie do najbliższego władcy czy kogo tam mieli do pilnowania porządku. Do dziś nie wiem, czemu po prostu nie uciekłam stamtąd i nie poprosiłam Najwyższego o wybaczenie. Po prostu coś mnie tam ciągnęło, a moja dawna anielska niewinność wyparowała w okamgnieniu. Znaczyło to tyle, że byłam już pełnoprawną Upadłą.
Moi przewodnicy okazali się bardzo pomocni w tej kwestii. Nie dość, że zaprowadzili mnie do największego siedliska Piekielnych, to jeszcze opowiedzieli mi o panującym tam prawie, hierarchii, a nawet tradycjach, obyczajach i zasadach postępowania w różnych sytuacjach. To sprawiło, że widok wielkiego leju kamiennych domów, między którymi przechadzały się tłumy pomiotów, przyjęłam raczej z ulgą niż skręcającym kiszki strachem. Wciąż jednak pozostawałam nieufna, a broń trzymałam w pogotowiu. Tak na wszelki wypadek. I dobrze postąpiłam, gdyż następne kilka godzin w tym mieście nie wspominam zbyt dobrze. Moi towarzysze wyprowadzili mnie na jedną z cofniętych od miasta ulic, gdzie najwidoczniej mieszkali, o czym poinformowało mnie ich ogólne odprężenie i swoboda ruchów. Rozmawiali między sobą otwarcie i głośno, w dialekcie Piekła, którego słów w żadnym stopniu nie rozumiałam. Nie było też takiej potrzeby, gdyż wszystko powiedziały mi gesty. Celem naszego marszu okazała się obszerna karczma wypełniona diabłami i pokusami, oddających się przyjemności. Doprawdy niewiele tam brakowało, by każdy z każdym zaczął uprawiać miłość. Nagle z tego zapitego i cuchnącego siarką tłumu podeszła do mnie jedna z kurtyzan, wysoka pokusa w czarnej, kusej spódnicy, która ujęła mnie za twarz i dokładnie obejrzała, zatrzymując wzrok na zwieńczeniu moich ud. Następnie wykrzyczała coś do diabłów, a oni w okamgnieniu mnie rozbroili i przyparli do muru, szczerząc się i rechocząc razem z tłumem. Poczułam się jak szmaciana lalka i taką miałam się stać, gdy podszedł do mnie jeden z rogatych mięśniaków, bawiąc się wisiorkiem z anielskich piór. Wtedy zrozumiałam, o co tu chodzi i gdzie tak naprawdę trafiłam. Zaczęłam żałować wszystkich swoich decyzji i ponownie się modlić, choć już nie do Najwyższego, lecz samego losu, który miałby się nagle zmienić na moją korzyść. Wystraszona, próbowałam krzyknąć, lecz serce podskoczyło mi do gardła i tam ugrzęzło, kiedy diabeł zaczął dotykać mojego ciała, wciąż zamkniętego w silnym uścisku dwóch moich przewodników. Jeśli to miała być inicjacja w Piekle to tak, właśnie tak ją sobie wyobrażałam, choć zawsze starałam się odrzucać od siebie te myśli. Nagle drzwi karczmy-zamtuzu stopiły się w rozciapcianą breję, odsłaniając pięciu zakapturzonych i uskrzydlonych mężczyzn, którzy jakby nigdy nic wtargnęli do środka i wepchnęli się między mnie, a mojego niedoszłego „kochanka”, który był już gotowy uczynić mnie kobietą. Poczułam ulgę na sercu i w ramionach, trzymające mnie diabły pierzchły w tej samej chwili, kiedy drzwi zaczęły znikać, a ja znów poczułam się wolną anielicą. Kątem oka odnalazłam swoją włócznię i w milczeniu przyglądałam się, jak piątka Upadłych energicznie dyskutuje z diabłami, z których połowa już trzymała wyciągniętą broń. W pewnej chwili padły jakieś słowa po niebiańsku, zniekształcone lokalnym akcentem, wśród których rozpoznałam jedynie „uwikaj” i „ na schóp”. Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać i z szybkością błyskawicy wybiegłam z karczmy, odbijając się od ziemi przy pomocy czarnych skrzydeł. Chwała losowi, że nie zapomniałam jak się lata.
Dzielnica Upadłych Aniołów, do której trafiłam, była ogromnym, otoczonym murem obozem, czy też raczej gettem, skupiającym w sobie jedynie przedstawicieli wybranej rasy, mocno zasymilowanych ze sobą i żyjących oddzielnie od reszty Piekielnych. Jak wyjaśnił mi Yotanel, jeden z tych, którzy mi pomogli, jest to spowodowane ogromną wrogością diabłów do aniołów wszelkiej maści, gdyż nie da się ukryć, iż w pewnym okresie życia Upadły zabijał rogate pomioty, tyle że pod innym tytułem i z innych poglądów. W Niebie nazywaliśmy to po prostu Wojną Sfer, która nigdy nie powinna się skończyć rozejmem. W końcu konflikt dobra ze złem nigdy nie ustanie. Oba te pojęcia bardzo silnie na siebie oddziałują. Przyjęcie mnie do społeczności odbyło się w o wiele milszej atmosferze niż w tamtej karczmie, dodatkowo przyznano mi równe prawa z innymi aniołami i przydzielono opiekuna, który miał mnie wprowadzić w ten nowy świat. Na moją prośbę został nim sam Yotanel, ponieważ nie będę kryła tego, że mi się spodobał. To on nauczył mnie języka piekielnych, oswoił z otoczeniem i przeprowadził przez próg wiary (władanie włócznią rozwijałam samoistnie, powielając nauki z czasów służby Panu i dodając nowe techniki podpatrzone na arenach). Dzięki niemu zerwałam wszelkie kontakty z Najwyższym, zamykając ten rozdział bezpowrotnie i ulegając diametralnym zmianą. Z białowłosej sadzawki wiary i niewinności stałam się kruczoczarną buntowniczką, która przestała bezmyślnie wykonywać czyjeś polecenia. Argumenty, które przedstawiał mi Dante, w końcu do mnie dotarły i zbliżyły mnie do niego. Przynajmniej mentalnie. W Piekle na dłużej zatrzymała mnie nauka oraz treningi, zauroczenie Yotanelem minęło mi szybko, kiedy zorientowałam się, że nie jest on tak idealny, jak podpowiadało niezdecydowane na wszystko serce. Tym bardziej nasze pożegnanie odbyło się bez fajerwerków, kiedy to postanowiłam zejść do Alaranii, by wznowić poszukiwania swojego bliźniaka.