Młody Kaer Nathaerini przyklęknął nad licem martwego elfa. Jego głowa przechylała się to w jedną, to w drugą stronę, analizując rysy leżącej przed nim postaci. Czynność tę przerwał mu ptak, który wyfrunął niespodziewanie z korony jednego z drzew i głośno piszcząc, wzleciał gdzieś wysoko. Oczy przybysza z Otchłani zawiesiły się na zielonych liściach, napełniając jego umysł nostalgią. Ostatnim razem widział tak intensywną i żywą barwę, krocząc po ogrodach twierdzy, z której pochodził. Uniósł dłoń i zacisnął w powietrzu, jak gdyby chciał chwycić drobną gałązkę, która nieprzerwanie chwiała się na wietrze. Była tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Zupełnie jak jego macierzysty świat, ten, którego, w mniemaniu swych braci, się wyrzekł. Przed jego złotymi tęczówkami zatańczyło widmo kwiatów i krzewów, które towarzyszyły mu w dzieciństwie...
Grupka kilkunastu dzieci siedziała na matach ułożonych w półkolu na kamiennej posadzce. Wokół nich kwitły rośliny, o których istnieniu zapomniała już ogromna większość mieszkańców Otchłani. Nad głowami malców migotały świecące kule, dając złudzenie dziennego światła. Przed nimi zaś, z założonymi za plecami rękoma, stał nauczyciel, bacznie przyglądając się każdemu z osobna. Skupisko tych stworzeń stanowiło kilka miotów, które zostały wydane na świat dokładnie piętnaście lat wcześniej. Runiczne symbole na ich czołach tliły się jeszcze nowością, jak gdyby naniesione były tam dopiero wczoraj, a nie tuż po narodzinach. Istocie mierzącej dużo ponad sążeń, takiej jak on, dzieci sięgały zaledwie do kolan. Pomimo tego jednak czuły się w jego towarzystwie bezpieczne i siedząc prosto, nie spuszczały z niego swych kocich oczu. Wszystkie prócz jednego, który to błądził ślepiami za którąś ze świetlistych kul, jak gdyby to, o czym mówił starszy Kaer Nathaerini nie wydawało się tak ważne.
– Nergui! – zagrzmiało w głowie każdego z nich, skupiwszy rozkojarzonego chłopca z powrotem na nauczycielu. - Dziś dzień, w którym zobaczycie wszystko to, o czym do tej pory jedynie wam opowiadaliśmy. Nie będzie to przyjemne, moje dzieci. Przygotujcie się.
Pouczanie przerwał mu cichy odgłos czyichś kroków, niosący się echem od strony wejścia. Jego źródłem okazał się równie wysoki mężczyzna, odziany w ciemne szaty, który przystanął kilka kroków przed zebraną grupą. Pochylił lekko głowę, przytykając jednocześnie do czoła trzy palce, by później lekko skierować je w stronę nauczyciela i opuścić dłoń.
– Ishkwakodjekoj. – Nauczyciel przywitał go podobnym gestem.
– Przyszedłem po bezimiennych – oznajmił przybysz, spoglądając na grupkę siedzących dzieci, wśród których znajdowali się również i jego potomkowie. Oczy mężczyzny zatrzymały się na chłopcu, który wykorzystując nieuwagę nauczyciela, ponownie zerkał gdzieś na bok. Jego syn, pierwszy z trzeciego miotu towarzyszki jego życia. Ten, który wydawał się wybijać talentem magicznym nad innych i jednocześnie w mniemaniu ojca go marnotrawił. Źrenice jego zwęziły się w złości, co nie uszło uwadze nauczyciela. Ishkwakodjekoj podszedł do swego dziecka i spojrzał na niego w taki sposób, iż ten z wrażenia zaczął się trząść. Nic jednak więcej nie uczynił i ruszył w kierunku wyjścia z ogrodu, po drodze żegnając opiekuna młokosów. Dzieci jedno po drugim ruszyły za nim, zostawiając w tyle roztrzęsionego malca, który zaraz za nimi pośpieszył, nie chcąc rozgniewać ojca jeszcze bardziej. Był chyba jedynym ze znanych mu bezimiennych, któremu taką trudność sprawiało przystosowanie się do reguł panujących w społeczności. Inni w jego wieku działali już jak część większego mechanizmu, podczas gdy jego uwaga ciągle wędrowała do rzeczy mało istotnych dla większości starszych, którzy ciągle go za to ganili.
Minęło trochę czasu, nim wszyscy znaleźli się w większej komnacie, na której środku, pomiędzy kilkoma filarami ustanowionymi wokół, wydrążony był spory runiczny krąg. W pomieszczeniu tym znajdowało się kilku starszych oraz młoda straż, która zapewne całkiem niedawno otrzymała swoje imiona. Dzieciom kazano stanąć w kręgu, by razem z mężczyzną zostali przeniesieni na dół. Teleportacja była bowiem jedyną możliwą formą łączności między twierdzą a ziemiami Otchłani. Inną możliwością mógłby być śmiertelny w skutkach lot z niebotycznej wysokości, na której znajdowało się to latające miasto, obleczone w setki zaklęć. Twierdza Materii, nazwana tak ze względu na krąg magii, w którym specjalizowali się pochodzący z niej Kaer Nathaerini, nie była jednak jedynym takim ich skupiskiem. Czwórka pozostałych siedzib również szybowała gdzieś w przestworzach, ukryta przed oczami innych mieszkańców tego mrocznego świata. Nigdy nie pozostawały w jednym miejscu, gdyż jak mówili małemu bezimiennemu starsi, istotą tych wymyślnych budowli było pilnowanie, by świat zachował resztki harmonii, której ostoją były według nich właśnie te unoszące się miasta. Te latające wyspy stanowiły jakby wyrwane kawałki starej Otchłani, tej sprzed kataklizmu, jaki sprowadzili na nią Nemorianie. Kiedy malcy przenieśli się już do komnaty będącej odbiciem tej z twierdzy, ich oczom ukazało się kilku innych młodych rodaków, nieposiadających jeszcze imion tak jak i oni. Ci strażnicy byli w trakcie jednej ze swoich rocznych wart. Ich zadaniem było patrolowanie okolicy i pilnowanie by nikt nie odnalazł jaskini, w której ukryty był portal do twierdz. Zapewne właśnie one były powodem historii o pokracznych stworzeniach wypełzających z podziemi, którymi straszono innych mieszkańców Otchłani. Ishkwakodjekoj przyjrzał się uważnie reakcjom dzieci, które już zaczęły się czuć gorzej. Ich ciałka chłonęły zewnętrzną energie magiczną, zmąconą przez praktyki nieodpowiedzialnych Nemorian, przyprawiając małe główki o bóle głowy. Strażnicy patrzyli na te istotki współczująco, wspominając swój pierwszy raz na zewnątrz, nic jednak bez wyraźnego rozkazu mężczyzny z rady nie uczynili.
– Ci, którzy są w stanie, niech pójdą za mną – Ishkwakodjekoj zwrócił się do maluchów, kierując się w stronę wyjścia z jaskini. Ruszyło za nim jedynie kilkoro, w tym jego roztargniony syn. Chłopiec ochoczo wybiegł z groty, ciekaw cudów, jakie mieli zobaczyć. Ku jego zdziwieniu na horyzoncie majaczyły jedynie martwe ziemie, a o uszy obijał się świszczący wiatr. Oczy zaczęły im łzawić od wzbijającego się kurzu, a ekscytacja ulatywała z każdą minioną sekundą. W tej jednej chwili dzieci zrozumiały, dlaczego starsi odnosili się z taką pogardą do tych, tak zwanych, Nemorian. Tylko jak potwornie musiały owe istoty wyglądać, jak bardzo niszczycielskie być, by tak zniszczyć świat poza murami twierdzy? Mały chłopiec zamyślił się, nie zauważając, iż reszta jego pobratymców chwiejnym krokiem podąża z powrotem do jaskini. Patrzył gdzieś w przed siebie, dostrzegając majaczącą w oddali sylwetkę. Zaciekawiło go to tak bardzo, iż pędem skierował się w jej stronę. Im bardziej jednak oddalał się od jaskini, tym ciężej było mu się poruszać, w końcu poczuł się tak źle, że padł na ziemię, choć nie był pewny, czy zrobił to sam, czy pomógł mu w tym ojciec, którego twarz zamajaczyła mu jeszcze przed oczami, zanim stracił przytomność. Ku swojemu zdziwieniu zaraz jednak otworzył ślepia, widząc jak Ishkwakodjekoj podąża w stronę jaskini z jego drobnym ciałem przewieszonym przez ramię.
– Umarł...em? - zastanowił się przez chwilę. Widział jednak, a może raczej czuł połączenie między materią jego ciała a tym, czym teraz był. Nie do końca rozumiał ten stan rzeczy, jednak nie martwił się tym zbytnio. Czuł się lekki, a przecież chciał sprawdzić, co kryło się za horyzontem. Postanowił więc ruszyć w stronę sylwetki, którą wypatrzył. Znalazł się przy ów stworzeniu znacznie szybciej, niż zakładał. Czuł jednak, jak coś ciągnie go w przeciwną stronę, co oznaczało zapewne, że jego ciało jest coraz dalej. Wypierał jednak to uczucie, patrząc na istotę dwunożną, która od tyłu przypominała posturą jemu podobnych. Nawet kolor włosów, które gęsto spływały z jej głowy, podobny był temu, który zdobił głowę jego ojca. Postać miała na sobie błękitne szaty, o wielu warstwach, nawet nieco podobne do tych, które nosili członkowie rady starszych w twierdzy. Z rękawa jednak wystawała dłoń o krótkich, tłuściutkich palcach. Ba, było ich pięć! Wyobrażacie sobie, pięć?! Istota odwróciła się, jak gdyby wyczuła, że ktoś się jej przygląda. Z jej twarzy wyrastały równie długie włosy, co z tyłu głowy, w miejscu nosa wystawało coś dziwnego, a pod tym czymś znajdował się dziwny otwór, którego kąciki nagle lekko się uniosły. Oczy bezimiennego zetknęły się z brązowymi tęczówkami postaci. Miał już pewność, że go widzi i ogarnęło go tak wielkie przerażenie, że zacisnął mocno ślepia, a gdy je otworzył, znajdował się już w twierdzy, wierzgając rękami i nogami, dopóki nie zrozumiał, że znajduje się w ramionach swego ojca.
– W...włochaty potwór chciał mnie zjeść! – przekaz był tak mocny, że odbijał się echem w umysłach wszystkich zebranych wokół.
– Włochaty potwór? – powtórzyło kilkoro z zaciekawionych dzieci, podczas gdy Ishkwakodjekoj analizował zachowanie syna.
– Włochaty! Miał włosy tu i tu – żywo gestykulował chłopiec. – A, a tu coś mu wyrastało! I miał pięć palców! Pięć! – Mężczyzna zmrużył oczy z niepokoju. Spróbował uspokoić syna, a następnie odprowadził dzieci do nauczyciela, który miał im pomóc w zrozumieniu tego, co właśnie widziały na zewnątrz. Bezimienny został jednak z nim i razem udali się do najwyższych partii twierdzy, gdzie przesiadywała rada starszych. Maluch po raz pierwszy widział tak wielu pomarszczonych Kaer Nathaerini, gdyż wielu z najstarszych nie opuszczało już twierdzy, coraz rzadziej schodząc do niższych jej partii. Chroniono w ten sposób tych, którzy posiadali największą wiedzę i umiejętności, konieczne do przetrwania reszty społeczeństwa. To właśnie zwykle oni odpowiedzialni byli za zaklęcia spowijające budowlę, które ukrywały ją przed niechcianymi oczami, czy też utrzymywały ją w powietrzu. Kiedy Ishkwakodjekoj postawił bezimiennego przed trójką bardziej pomarszczonych od niego Kaer Nathaerini, maluch wiedział już, że zrobiło się naprawdę poważnie. Próbował stać całkiem prosto, wpatrując się w oczy dorosłych.
– Powtórz, co widziałeś.
– Potwora! – aż podskoczył, za co został skarcony surowym spojrzeniem ojca. – Włochatego! Miał włosy tu i tu, i tu! – Zaczął wymachiwać rękami ponownie, pokazując jak tylko najlepiej potrafił to, co zapamiętał. Zaraz jednak zorientował się, że dorośli nawet na niego nie spoglądają. Musieli szeptać coś sobie w umysłach, a on nawet nie mógł podsłuchać, bo gdy tylko próbował, widział, jak zerkają na niego karcąco. Kiedy Ishkwakodjekoj wyszedł z nim z pomieszczenia, nawet nie uraczył go spojrzeniem.
– Przepraszam – posłał mu myśl mały bezimienny, tak jak to robił przez ostatnie piętnaście lat zawsze, gdy czuł, że ojciec jest na niego zły.
– Nie mnie powinieneś przepraszać... Zdajesz sobie sprawę z tego, co narobiłeś? Co mogło się stać? – Każde słowo ojca wypowiadane w jego głowie było jak głęboko raniące ostrze. Oczywiście, że wiedział, codziennie mu powtarzali, czym kończy się kontakt z Obcymi. Ten zresztą był wyjątkowo dziwaczny. Nawet Nemorianie, jak słyszał z opowieści, nie mieli tylu włosów na twarzy. Z jednej strony to wydarzenie przerażało go, z drugiej rozbudziło w nim dziwaczną fascynacje tym, co znajduje się poza twierdzą. Jak się zresztą okazało, złość ojca nie była spowodowana samym złamaniem zasady, a faktem, iż chłopiec miał naturalne predyspozycje do kształcenia się w dziedzinie magii ducha. Mężczyzna był dumny z tego, iż należeli do linii krwi, z której wywodzili się najznakomitsi tkacze władający kręgiem materii. Sam Ishkwakodjekoj był jednym z tych, którzy swoimi zaklęciami dbali o utrzymanie twierdzy w powietrzu, a więc opuszczał ją jedynie przy specjalnych okazjach. Nie chciał więc przyjąć do wiadomości, że jego syn miałby się uczyć magii ducha bez przyswojenia kręgu materii. Wiedział jednak, że zakazanie mu opanowania wrodzonych umiejętności doprowadzi jedynie do większych problemów. Tak też bezimienny został przedstawiony mężczyźnie, pochodzącemu z Twierdzy Egzystencji, który specjalizował się właśnie w tej astralnej dziedzinie. Tkacze zajmujący się tym rodzajem magii służyli zwykle jako zwiadowcy, poruszający się po Otchłani na planie ducha. Nie szkodziło więc, by w Twierdzy Materii znalazł się jeszcze jeden, dodatkowo władający rodzimym kręgiem.
Niestety dla bezimiennego magia ducha zdawała się tak fascynującą, iż szybko okazało się, że z jej powodu lekceważy nauki macierzystej twierdzy. Ku trwodze ojca oczywiście. Już w wieku lat dwudziestu swobodnie poruszał się po planie astralnym. Znał też podstawy wszystkich dziedzin z kręgu materii, choć zdawał się nie praktykować tej z zakresu przestrzeni, uznając, że magia sił sprawdza się jako zastępcza forma telekinezy. Korzystniej było więc przeznaczyć czas na poznawanie magii ducha. Zaczął również odbywać swoje pierwsze warty przy kręgach teleportacji, podczas których szybko przekonał się czym tak naprawdę są Nemorianie. Przy jego pasie co jakiś czas pojawiał się nowy sygnet ze szmaragdem, który miał być oznaką dobrze wypełnionej służby. Bezimienny jednak w porównaniu do swoich braci i sióstr nie czuł dumy z tego, co robił. Z jednej strony istoty te ciekawiły go, a z drugiej doskonale zdawał sobie sprawę z ich natury oraz tego, co zrobiły z ich ukochanym światem. Wart takich odbył jako bezimienny co najmniej dwadzieścia pięć, co w praktyce oznaczało równą ilość lat spędzonych na niebezpiecznych ziemiach Otchłani. Jednak tą najważniejszą była chyba ta w czterdziestym szóstym roku jego życia. Bezimienny oddalił się od miejsca, w którym znajdował się krąg teleportacji, by przeczesać okolicę i wtedy ponownie stanął oko w oko ze zmorą z dzieciństwa. Włochata bestia jednak nie zmieniła się ani trochę, a i nie wydawała się już tak straszna, jak ostatnio. Bezimienny nie miał zamiaru czekać, aż zostanie zauważony i ostatecznie sam ruszył, by zaatakować istotę. Ku jego zdziwieniu ta niespodziewanie raziła go prądem, tymczasowo paraliżując. Nie wiedział czego się spodziewać, a inni bezimienni byli zbyt daleko by usłyszeć jego prośbę o pomoc. Gdy jednak przyjrzał się dokładnie postaci, która w tym samym czasie bacznie lustrowała jego sylwetkę, doszedł do wniosku, iż istota ta faktycznie przypomina Nemorianina, ale jest przy tym bardziej pomarszczona niż ci, których do tej pory widział. Być może był to starzec? Być może jakiś nemoriański mędrzec, który zapragnął zemsty za wszystkie wyrządzone krzywdy? Cóż, bezimienny mógł tylko czekać, słuchając, jak mężczyzna zaczyna coś mówić, przestaje i później znów dziwne odgłosy wydobywają się z otworu, który znajdował się na jego twarzy.
– A teraz rozumiesz? – Gdy tylko oczy bezimiennego rozszerzyły się w zdziwieniu, staruszek uśmiechnął się szeroko. – Powiedz mi, czym jesteś? To szalenie intrygujące! Raz tylko spotkałem podobną istotę, później szukałem, ale nic. Jakbyście się kompletnie pod ziemie zapadli. No... jakoś musisz się chyba porozumiewać? Może jakieś odgłosy, głowa? – Mężczyzna zamyślił się, gładząc się po brodzie i czasem zerkając na wyraźnie niezadowolonego bezimiennego.
– Czym ty jesteś? – rozbrzmiało niewyraźnie w głowie staruszka.
– A więc jednak głowa! – wyszczerzył się ponownie, klękając bliżej unieruchomionego Kaer Nathaerini.
– Czym? – ponaglił go bezimienny.
– O, o... no tak, dla ciebie jestem pewnie równie dziwny, co ty dla mnie – zastanowił się ponownie białobrody. – Wiedz jednak, że przybywam w pokoju! Nie brzmi to przekonująco, co? – Staruszek zaczął paplać tyle niezrozumiałych dla niego słów, iż bezimienny mimowolnie się wyłączył, zastanawiając się nad naturą tej enigmatycznej postaci, która w żadnym wypadku nie wydawała się mu teraz niebezpieczna. – ...no i tak tu sobie teraz jestem, prosto z Alaranii. To jest w zupełnie innym świecie, na łusce Prasmoka. Zresztą co ja będę tłumaczył i tak nie zrozumiesz.
– Łusce... smoka? – zdziwił się. Pierwszy raz słyszał o czymś takim i rosło w nim zaciekawienie tą dziwaczną istotą. – Więc czym jesteś? Nemorianinem?
– Co? – Starzec parsknął śmiechem. – Tak nazywacie zielonookie demony, tak? Skądże! Mówię przecie, żem przybył z innego świata. Tam u mnie zwą nas czarodziejami.
– Inny świat... czarodzieje... – powtarzał za nim bezimienny, jakby chcąc sobie wszystko poukładać.
– Zabierzesz mnie do waszych? Chce poznać wasze zwyczaje, chce zobaczyć, jak żyjecie! Do tej pory myślałem, że już większość na temat tego miejsca wiem, a tu trach, są jeszcze demony, o jakich mi się nie śniło!
– Nie – odpowiedział mu stanowczo Nergui. – Powinieneś być martwy.
– Tak? Więc dlaczego jeszcze tu jestem? Możesz się ruszać już od jakiegoś czasu, prawda? – Bezimienny nie odpowiedział, zdając sobie sprawę z tego, że czarodziej ma racje. Z jakiegoś powodu czuł potrzebę wysłuchania tego dziwacznego przybysza. Pragnął dowiedzieć się czegoś więcej niż tylko to, co wpajane było mu w twierdzy.
– Nie mogę cię zabrać tam, gdzie chciałbyś się dostać – zaczął w końcu. – Ale mogę znów tu przybyć. – To właśnie zdanie było początkiem upadku młodego Kaer Nathaerini. Zanim on jednak nastąpił, bezimienny spotkał się z czarodziejem jeszcze wiele razy w ciągu następnych lat, ucząc się od niego magii pustki i poszerzając wiedzę z zakresu dziedziny ducha, w zamian za opowieści o jemu podobnych pokrakach. Przyczyniło się to do całkowitego zarzucenia nauk z dziedziny przestrzeni, co sprawiło, że w oczach większości braci z Twierdzy Materii stał się ewenementem, czy też burzycielem tradycji. Ishkwakodjekoj przestał się nawet do niego odzywać, inni zaś Kaer Nathaerini spoglądali jak na zepsuty trybik, przez większą część czasu unikając jego towarzystwa. Bezimienny jednak rozwijał się dalej, nie przejmując się narastającym ze strony swych braci i sióstr ostracyzmem. Jednocześnie również zamykał przed nimi swój umysł coraz bardziej, nie chcąc, by ktokolwiek dowiedział się o czarodzieju, który siłą rzeczy stawał się dla niego kimś w rodzaju dobrego przyjaciela.
– Tak sobie myślę – zaczął pewnego razu staruszek. – Ciągle mówisz mi czarodzieju, a ja nazywam cię demonem... może czas byśmy wyjawili sobie swoje imiona?
– Jestem bezimienny.
– Nie posiadacie imienia?
– Nie, to... nie tak – odpowiedział. – Nergui, tak nas nazywają, dopóki nie staniemy się dorośli. To imię, które oznacza brak imienia. To... ciężko wyjaśnić. Jeśli jesteś nikim, nie można cię zranić, nikogo nie można znaleźć. Nie istniejemy dla istot nam różnych. To imię chroni przed krzywdą, ale nie jest prawdziwe.
– Hmm... Faktycznie, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, zdążyłeś podejść całkiem blisko, mało brakowało, a nie mógłbym się dzisiaj z ciebie śmiać – roześmiał się gromko, po czym zwyczajowo potarł swą brodę. – Mnie zwą Siegfriedem, a przynajmniej zwali kiedyś, póki nie uciekłem tu – roześmiał się ponownie, podczas gdy Bezimienny jedynie dziwił się dźwiękowi, który to się z niego wydobywał. Wciąż nie bardzo wiedział, co on oznacza, jednak wydawało się, iż czarodziej ma całkiem dobry humor. To właśnie Siegfriedowi pokazał pierwsze ze swoich figurek, które skrywały w sobie zaklętą więź z duchowymi istotami. Podarował mu nawet kilka swoich wyrobów, skoro w twierdzy je wyśmiewano, twierdząc, że to nieprzydatne śmiecie. Czarodziej jednak widział w nich potencjał i zachęcał go do tworzenia nowych. Pomagał mu uczyć się innych sztuk magicznych, opowiadał o Alaranii i istotach ją zamieszkujących. Czasem pokazywał mu również swoje kosmate rysunki z okresu, kiedy wciąż pomieszkiwał w tamtym świecie. W bezimiennym rosła ciekawość i chęć poznania miejsca, które przypominało Otchłań z opowieści starszych.
Przyszedł w końcu i czas, by Bezimienny dostał swe imię. W dzień swoich setnych urodzin przeszedł on wraz z innymi ceremonię dojrzałości, którą wieńczyło porzucenie miana Nergui. Z czół młodych Kaer Nathaerini zniknął symbol, świadczący o ich przynależności do grupy dzieci. Na ich ciałach pojawiły się za to runiczne tatuaże z imieniem, które były oznaką wkroczenia w dorosłość. Młodzi zyskali jakby na sile, czerpiąc czystą energię z otoczenia, jednocześnie też oficjalnie przestali być strażnikami na zewnątrz. Mimo tego wciąż zdarzało się, iż któryś z nich posyłany był tam jako przewodzący nowicjuszom. Nasz bohater jednak niezwykle radował się z możliwości posiadania imienia, myśląc, iż w końcu będzie mógł przedstawić się czarodziejowi tak, jak tego od niego oczekiwał.
– Kohkahycumest – odezwał się do niego ojciec pierwszy raz od dobrych paru lat. – Od dziś zwać się będziesz Kohkahycumest, gdyż na to miano zapracowałeś! – Ishkwakodjekoj rozgrzmiał przekazem po całej komnacie, zbierając ciche, rytmiczne oklaski, znak, iż większość zebranych się z nim zgadzała. Młody Kohkahycumest natomiast pokornie przyjął ten dar, przyjmując do wiadomości sposób, w jaki patrzyło na niego społeczeństwo twierdzy. Po całej ceremonii nie poszedł jednak świętować wraz z innymi młodymi Kaer Nathaerini, a udał się na zewnątrz, by poszukać czarodzieja. Nie odnalazł go i choć ciągle chodził w miejsce, w którym zwykle się spotykali, po staruszku nie było śladu przez długie lata. Te zaś upłynęły mu na dalszym rozwijaniu swoich talentów magicznych, którym poświęcał teraz praktycznie każdą wolną chwilę. Jednocześnie wciąż co jakiś czas opuszczał twierdze, mając nadzieje, iż w końcu jego droga ponownie skrzyżuje się z tą czarodzieja. Nie pozostawało to jednak bez odzewu ze strony reszty społeczeństwa, któremu to opuszczanie ich latającego miasta wcale się nie podobało. Bliscy, chociaż początkowo brali jego wycieczki za kaprysy zwyczajnego dziwaka, po tym, jak dostał tatuaż, zaczęli mu się baczniej przyglądać. Wraz z imieniem bowiem zyskał nowe przywileje i dostęp do większej wiedzy, a co za tym idzie im starszy i bardziej doświadczony był, tym cenniejszy dla żyjących w twierdzy Kaer Nathaerini. Nie pomagał też fakt, iż jego umysł pozostawał dla nich zamknięty, co jedynie potęgowało wrażanie głęboko skrywanej tajemnicy, której istnienie nie miało tam prawa bytu.
Po raz kolejny trafił na czarodzieja, mając sto sześćdziesiąt siedem lat. Żadne z nich nie zmieniło się zbytnio toteż, pomimo chwilowego zwątpienia ze strony Siegfrieda, gdyż jak stwierdził zmylił go nowy tatuaż młodego Kaer Nathaerini, ponownie nawiązał się pomiędzy nimi przyjazny dialog.
– Siegfriedzie – zaczął dumnie. – Dostałem imię, teraz mogę ci się przedstawić, jak należy. Jestem Kohkahycumest.
– Uh, hu, hu... Kohak... Kohkuhy... Kah... – Próbował powtórzyć staruszek i w końcu się poddał, wybuchając śmiechem, co tylko sprawiło, iż młodzian przekrzywił w zaniepokojeniu głowę. – Wybacz, to trudne do wymówienia. Będę ci mówił Nergui, stary druhu, przywykłem... – Czarodziej zamyślił się, jakby sobie coś uzmysłowił. – Czy twoje nowe imię coś oznacza, przyjacielu?
– Czy coś oznacza? – Powtórzył za nim Nergui, wchodząc w stan głębokiego zamyślenia i dopiero po dłuższej chwili spojrzał na czarodzieja z iskierkami w oczach. – Chyba znalazłem dobre porównanie. Pamiętasz, jak pokazywałeś mi rysunki ptaków? – Poczekał, aż Siegfried mu przytaknie. – Tam, wśród tych bazgrołów były takie czarne, było ich dużo, zbierały się w... stada, tak?
– Bazgrołów, hę? Czyżbyś mówił o krukach? – Staruszek zakaszlał ciężko, ale ponieważ zdawał się tym nie przejmować, młodzian przytaknął tylko energicznie głową, ignorując dziwaczny odruch czarodzieja.
– Tak, kruki. Moje imię to tak jakby w stadzie tego czarnego ptactwa pojawił się jeden, który się wyróżnia. Biały Kruk.
– Nie rozumiem, czemu mówisz tak, jakby było to coś negatywnego? Czyż nie potwierdza to tylko twojej wyjątkowości?
– Nie – zaprzeczył. – To oznacza, że jestem inny, że nie pasuje do reszty. Nie ma tam dla mnie miejsca.
Rozmawiali tak jeszcze długie godziny, dopóki nie poczuli, iż coś się zbliża. Był to, ku przerażeniu młodziana Ishkwakodjekoj, prowadzący ze sobą znajomych mu strażników. Kohkahycumest natychmiast kazał ukryć się czarodziejowi, który z pewną niechęcią wykonał polecenie. Szybko jednak okazało się, iż jest już za późno. Rodacy młodego Kaer Nathaerini jedynie czekali, aż temu powinie się noga, aż przyłapią go na gorącym uczynku i właśnie im się to udało. Doświadczony i stary Siegfried dostał jednak wystarczająco dużo czasu, by otworzyć portal i zniknąć, tym razem prawdopodobnie na dobre. Kohkahycumest po raz pierwszy został wtedy uderzony przez sobie podobną istotę, ba, własnego ojca. Czekała go najwyższa kara, jaką praktykowano w twierdzy – wykluczenie i samotność. Kaer Nathaerini nie zabijali swoich za przewiny, uznając taką praktykę za barbarzyńską. Wygnanie zwykle jednak kończyło się właśnie zgonem, a więc zgoda na opuszczenie twierdzy była cichym przyzwoleniem na własną śmierć. Mimo tego młodzian nie protestował, rozumiejąc skomplikowany proces społeczny, którego był częścią. Zresztą, nawet gdyby udało mu się w jakiś sposób pozostać w twierdzy, czekał go jedynie powszechny ostracyzm. Nie było szans, by zdrajca taki jak on mógł ponownie wejść między innych Kaer Nathaerini, a godząc się na wygnanie, zachował choć trochę twarzy. Wszystko odbyło się właściwie natychmiastowo. Nie mógł nawet wrócić do twierdzy po większość swych rzeczy, nie mógł się pożegnać z tymi, których uważał za rodzinę. To starsi w tej wyjątkowej sytuacji pojawili się przed nim, częstując go potężnymi dawkami energii, nadawszy mu piętno, którego nigdy już miał się nie pozbyć.
– Idź Kohkahycumestenkoodabooaoo – rozgrzmiał złowrogo w jego głowie Ishkwakodjekoj. – Idź moja przeklęta krwi i przepadnij... – Słowa niknęły, podobnie jak widok, który miał przed oczami. Pobratymcy zostawili go, a niedługo po tym, nie był w stanie nawet dostrzec swej twierdzy. Ostatnim tylko desperackim wysiłkiem w chwili słabości postanowił odnaleźć jaskinię, w której ukryty był portal, ale i te poszukiwania spełzły na niczym. Pozostało mu pogodzić się z faktem, iż został sam. W taki o to sposób rozpoczął najmroczniejszy etap swego życia.
Tułaczka po Otchłani zajęła mu długie lata, naznaczone walką o przetrwanie i próbami woli. Tak naprawdę, to nie ukryte wśród martwych terenów demony stanowiły dla niego największe wyzwanie. To jego własny umysł, nieprzyzwyczajony do ciszy i odosobnienia, jakby błagał o powrót do swoich. Oderwany od społeczności dopiero teraz poczuł się naprawdę samotny. I chyba tylko fakt, iż tak naprawdę nawet w twierdzy odczuwał częściowo to osamotnienie, pozwolił mu zachować czystość myśli. Z początku, raz na jakiś czas, wydawało mu się, iż jest tak bezradny, że pozostaje mu jedynie położyć się na litej skale i czekać na koniec. Z czasem jednak i te myśli jakby utraciły na znaczeniu. Czasami zastanawiał się, czy tacy jak on nie stworzyli sobie gdzieś własnego azylu, chroniąc się wzajemnie przed tym, co czekało w cieniu. Przez dwadzieścia sześć lat błąkania się po pustkowiach nie trafił jednak na żadnego żyjącego samotnie Kaer Nathaerini. Mijające dni przyzwyczaiły go w końcu do ciszy przerywanej tylko złowrogimi odgłosami Otchłani. Brak żywego ducha, z którym można by było porozmawiać, także przestawał mu doskwierać. Przez krótki okres wlókł się za nim jakiś upiór, który miał nadzieje na przejęcie jego ciała, gdy jego wola osłabnie. Rozczarował się jednak, widząc, jak ta tylko nabiera na sile i równie szybko opuścił młodego demona. Tak więc właściwie jedynymi towarzyszami były mu jego figurki, z których śmiano się w twierdzy. Ponieważ zdążył zabrać ze sobą jedynie trzy, postanowił wykonać w tym okresie kolejną i tak w jego kolekcji znalazł się Wahya. Wbrew pozorom to właśnie w tych latach swojego życia nauczył się praktyczniejszego wykorzystywania magii, której nauki pobierał w twierdzy.
Tułaczka ta skończyła się całkiem niedawno, gdy poczuł w oddali silne źródło magicznej energii, które okazało się zamykającym się portalem. Jednak nie sam fakt znalezienia tej przestrzennej wyrwy go zadziwił. Zrozumiał, że okolica, w której się to znalezisko znajdowało, jest dziwnie znajoma. Tu właśnie po raz pierwszy spotkał czarodzieja. Spędził kilka dobrych miesięcy, czekając, aż portal być może otworzy się ponownie, mając nadzieje już nawet nie na spotkanie czarodzieja, ale może na szanse zobaczenia innych istot spoza Otchłani. I tak pewnego dnia ponownie pojawił się przed nim Siegfried. Tym razem jednak nie biła od niego wcześniejsza energia, oblicze wydawało się bardziej pomarszczone, a sam czarodziej podpierał się dziwacznym kosturem.
– Haha, Biały Kruku, wiedziałem, że cię tu w końcu znajdę! – powiedział, kaszląc.
– Możesz nazywać mnie Nergui – odparł speszony Kaer Nathaerini, patrząc na to, jak czarodziej ze smutkiem przygląda się swojej dłoni, którą to jeszcze przed chwilą zakrywał usta. Pokryta była czerwonym płynem, którego krople zdobiły teraz także i włosie wokół jego ust. Ślepia demona rozszerzyły się, jakby właśnie coś do niego dotarło. Do tej pory nie zastanawiał się nad tym zagadnieniem, ale zdawało się, że odgłosy wydawane przez starca, które wcześniej ignorował, były czymś poważniejszym. – To krew?
– To nic takiego, przyjacielu, nic takiego – zapewniał. – Powiedz mi lepiej, czy twoi znajomi znów nam nie przeszkodzą? Stary już jestem, a ciągłe zabawy z otwieraniem portali mi nie służą.
– Nie przeszkodzą – odpowiedział mu. – Mówiłem ci, białe kruki są inne, nie pasują do reszty. – Czarodziej przyjrzał mu się baczniej. Dopiero teraz zwrócił uwagę na drobne zmiany w sylwetce młodego demona. Nie tylko fakt, iż urósł i znacznie go teraz przewyższał, a i to, że nosił na sobie znamiona ciągłego fizycznego wysiłku, czy podróży.
– Wygnali cię – zauważył słusznie. – Żyjesz teraz samotnie Biały Kruku? Zaprawdę, wybacz mi...
– Nie przepraszaj za to, że żyjesz Siegfriedzie – przerwał mu stanowczo Nergui.
Czarodziej został z nim przez następny rok, rozprawiając o cudach, jakie napotkał, gdy przenosił się między różnymi światami. Twierdził, że widział rzeczy, o których młody Kaer Nathaerini nawet nie śnił. Na nowo rozbudził w nim ciekawość świata, którą demon zaczął tracić, gdy samotnie przemierzał martwe pustkowia. Nergui jednak widział, jak z dnia na dzień Siegfried traci siły. Zwracał uwagę na kaszel, który męczył czarodzieja od lat, a który wcześniej wydawał mu się niegroźnym nawykiem. Obydwoje zdawali sobie sprawę z tego, że czas starca powoli się kończy. Któregoś dnia uśmiechnął się on do Bezimiennego.
– Co powiesz na podarunek z mojej strony? – zagaił nagle.
– Podarunek?
– Jestem stary, widziałem już niemalże wszystko... – zakaszlał ponownie. – Ty jeszcze masz przed sobą wiele lat życia, szkoda byś je marnował.
– Marnował? – Demon zmrużył oczy, nie bardzo rozumiał, o co chodzi czarodziejowi. Przecież wykorzystywał swój czas najlepiej jak tylko potrafił, ciągle rozwijając umiejętności. Siegfried zaśmiał się i odkaszlnął, widząc, że jego towarzysz nie do końca pojął, o co mu chodziło.
– Masz przed sobą wiele lat życia i szkoda byłoby, byś spędził je na tym pustkowiu – wyjaśnił. – Nie chciałbyś zobaczyć tego, co ja widziałem? – Nergui słysząc propozycje czarodzieja, głęboko się zamyślił. Do tej pory nawet nie rozważał takiej możliwości. Nie dlatego, że nie chciał, czy nie mógł. Po prostu aż do tej chwili nigdy nie czuł potrzeby opuszczenia Otchłani. W końcu jednak przytaknął Siegfriedowi. – Wiedziałem, że się skusisz!
Później wszystko działo się całkiem szybko. Minęło zaledwie kilka dni, a obydwoje byli gotowi, by się przenieść. Czarodziej obiecał pokazać mu krainę, z której pochodził – Alaranię. Przygotował kilka rzeczy, które miały mu pomóc na początku jego podróży. Kilka metalowych krążków, na których wyryte były liczby, czy przedmiotów użytkowych, jak worek, który nosi na plecach. Siegfried nalegał zaraz po otwarciu portalu, by młody demon poszedł przodem, toteż tak właśnie Nergui uczynił. Jednak nim całkiem zniknął w magicznym przejściu, obrócił się lekko w stronę starca, by zobaczyć, jak ten właściwie wypluwa z siebie chyba całe płyny, jakie tylko posiadał. Później nastała ciemność. Kiedy się obudził, leżał gdzieś między drzewami, mnóstwem drzew i krzewów. Wszystko go bolało i właściwie nie miał ochoty ruszać się z miejsca. Czarodzieja nie było nigdzie widać, a biorąc pod uwagę ostatnie wspomnienie, coś musiało pójść bardzo nie tak. Zresztą mieli trafić do miejsca, w którym mieszkał Siegfried, a tu nie było widać żadnej budowli. Wszędzie tylko zieleń. Młody demon leżał na zroszonej trawie przez dobre pół dnia, mając nadzieje na to, że się myli. W końcu musiał jednak przyznać, że być może czarodziej od początku planował wysłać tylko jego, wiedząc, iż jego stare ciało nie wytrzyma kolejnej przeprawy między światami. Jeśli faktycznie tak było, to po raz kolejny został sam. Tym razem jednak okolica tętniła życiem, które ni w ząb nie przypominało nieprzyjaznej Otchłani. W pewnym sensie jego umysł zalała fala nostalgii, gdy intensywność kolorów przypomniała mu ogrody twierdzy. I wtedy usłyszał jakieś krzyki dochodzące z oddali. Uznając, iż nie ma tak naprawdę na co już czekać, kierowany ciekawością, podążył w ich kierunku. Nie śpieszył się i kiedy już dotarł na miejsce, zdaje się jakiś trakt, jego oczom ukazał się drewniany powóz dziwnie ustawiony w poprzek drogi. Nie było żadnych zwierząt pociągowych, a na ziemi leżało kilka ciał. Prawdopodobnie to, co słyszał, było echem napaści, a to, co miał właśnie przed oczami, było jej wynikiem. Nergui przechadzając się obok wozu, dostrzegł na ziemi kawałki szkła, w których odbijała się jego twarz i dopiero wtedy przypomniał sobie, że nie przystaje do mieszkających w tym świecie istot. Zwłaszcza kiedy spoglądał na leżące niedaleko ciała. Był tam, zdaje się mężczyzna, który jakby dwa razy spuchł na brzuchu... A może to była ciąża? Może ludzkie kobiety były po prostu dziwne i nie różniły się od samców zbytnio? O ile to był człowiek. Nergui potrząsnął głową, chcąc odgonić niechciane myśli. Cóż, w każdym razie z czoła tej potężnie zbudowanej istoty sterczał drewniany kijek, zakończony pierzem. Bez wątpienia osoba ta już jakiś czas temu wyzionęła ducha. Dwa kroki dalej leżał młody elf, a przynajmniej do takich wniosków doszedł bezimienny, patrząc na szpiczaste uszy i przypominając sobie słowa czarodzieja. Młody Kaer Nathaerini przykucnął nad głową martwego chłopaka. Ta istota była zdecydowanie ładniejsza od poprzedniej, a jaśniutkie włosy zdawała się mieć jedynie na głowie. Nos także nie był zbyt duży. Nergui pomyślał, iż ciało to, nie takie brzydkie według niego, mogłoby posłużyć mu za wzór i tak też uczynił. Długi czas siedział nad elfem, oglądając jego lico, otworzył nawet jego miękkie usta, chcąc sprawdzić ich wnętrze. Uznał jednak, że zabawa wewnętrzną strukturą ciała jest zbyt skomplikowana i nie warto tracić energii na całkowitą jego modyfikacje. Nawet pomimo użycia zaklęcia polimorfii, w swych ubraniach pochodzących z Otchłani, wciąż odstawał od martwych osobników. Strój elfa był jednak za mały, a i zniszczony długim cięciem klatki piersiowej. Bezimienny ponownie spojrzał na ciało owłosionej kobiety w ciąży, jak mniemał. Ubranie było ubrudzone tylko trochę, a i całkiem spore, więc nie miał wątpliwości, iż się w nie zmieści. Zdjął więc odzienie z truchła, odkrywając, że mylił się co do płci tej istoty. Wciąż jednak nie mógł zrozumieć, jak to jest, iż ludzcy mężczyźni mogą być w ciąży. Czarodziej nic mu o tym nie wspominał...
Bezimienny pochował swoje stare rzeczy do torby, którą dostał od Siegfrieda. Przejrzał się jeszcze w ostrzach, by ostatecznie stwierdzić, że chyba całkiem dobrze udało mu się upodobnić do elfa. Odzienie trochę wisiało, ale było nawet wygodne. Po przeczyszczeniu jakoś się sprawdzało, więc nie narzekał. Jedynie buty nie pasowały, ale do tej pory radził sobie jakoś bez nich, toteż się tym brakiem nie przejął. I kiedy tak z dumą uznał, iż wygląda znośnie jak na Alarańczyka, doszło do niego, że kompletnie nie wie, co ma teraz ze sobą zrobić. Jednakże każdy kierunek drogi wydawał się lepszym, niż stanie jak słup pośród trupów. Nergui obrócił się i spokojnym krokiem ruszył prosto przed siebie. Miał do odkrycia cały świat...