Chciałabym móc powiedzieć, że spędziłam szczęśliwe dzieciństwo w rodzinnym domu wśród bogactw i dostatku. Chciałabym móc powiedzieć, że
dorastałam z poczuciem, że świat jest piękny, wyszła za mąż za cudownego mężczyznę i umarłam w wieku późnej starości otoczona gromadką dzieci i
wnuków.
Chciałabym. Ale nie mogę, bo byłoby to kłamstwo.
Tak, dorastałam w rodzinnym domu opływając w luksusy. Tak, miałam szczęśliwe dzieciństwo. Prawie. Dosyć szczęśliwe. Dopóki nie odkryłam swoich
dziwnych umiejętności.
Zaczęło się od zwierząt. Rozumiałam ich mowę, co więcej, sama jej używałam. To było dziwne, ale mi wydawało się tak bardzo naturalne, jakbym robiła
to od dziecka. Godzinami przesiadywałam w ogrodzie, rozmawiając z moim kotem.
Następnie usłyszałam myśli mojej pokojówki. To było dziwniejsze, straszniejsze. Nie było w tym nic naturalnego. Zaczęłam to kontrolować, słuchałam
tylko tych myśli, które chciałam usłyszeć.
Ostatnią umiejętnością, którą odkryłam w czasie swojej wczesnej młodości, była teleportacja. Ojciec za arę zamknął mnie w pokoju, a ja chciałam iść na
podwórko - nota bene, żeby pogawędzić sobie z psem, który się przybłąkał - i nagle po prostu się tam znalazłam. W jeden chwili przeniosłam się z pokoju
na podwórko.
Gdy miałam około 16 lat moi rodzice odkryli przede mną swoją prawdziwą tożsamość. Byli czarodziejami, o czym jednak nie raczyli mnie poinformować.
Zawsze kierowałam się emocjami, tak jak wtedy. A emocje nie są dobrymi doradcami. Po prostu zabrałam swoje rzeczy, wsiadłam na konia i
odjechałam. To była najgłupsza rzecz, jaką zrobiłam w całym swoim życiu, przy którym ledwie zdołałam się utrzymać. Spotkałam podczas mojej podróży
starego, doświadczonego czarodzieja Sagorna, który przyjął mnie jako swą uczennicę i nauczył wszystkiego, co teraz wiem. Miał większy wkład w moje
wychowanie niż rodzice, pokazał mi świat, nauczył dostrzegać jego piękno i bronić się przed niebezpieczeństwami. Wprowadził mnie do świata aur.
Spędziłam wiele lat studiując pod jego czujnym okiem. Pewnego dnia zrobiłam jednak bardzo nierozważną rzecz, narażając siebie, ale także jego. Spojrzał
mi wtedy w oczy i nic nie powiedział; oboje wiedzieliśmy, że muszę odejść. Spakowała więc swoje rzeczy, czując kamień na sercu. Na pożegnanie Sagorn
wręczył mi pakunek. 'Niech dobrze Ci służy' powiedział. Jak się później okazało, była to czarna laska i kawałek papieru, z krótką notką.
' Aphrael, posiadasz dar i możliwości, jednak nigdy nie będziesz dobrą czarodziejką. Masz zbyt niestabilny charakter, nie jesteś zrównoważona, nie
skupiasz się i łatwo zniechęcasz. To nie są cechy czarodziejki. Dobrze wykorzystaj wiedzę, którą Ci dałem i próbuj ją pogłębiać, ale nie na siłę. Nie jesteś
stworzona do pogoni za wiedzą. Naucz się kontrolować Twoje zdolności, lecz nigdy nie próbuj zwiększyć ich siły. Sagorn'
Czytałam te notatkę wiele razy. Gdy po raz pierwszy ją przeczytałam, poczułam ukłucie w sercu, lecz teraz wiem, że mój nauczyciel miał rację. Nigdy nie
będę dobrą czarodziejką.
***
Stało się coś niezwykłego, choć zapowiadało się całkiem zwyczajnie. Byłam wtedy w Meot. Spotkałam Elfa z dalekiej Północy imieniem Galanoth. Razem
udało nam się uratować miasto zaatakowane przez falę nieumarłych i uśmiercić Drakolisza. Przyjęłam część jaźni owego Nekromanty, która wcale nie
była aż tak nieszkodliwa, jak mnie zapewniał Galanoth. Rozstałam się z nim niedługo po owym wydarzeniu i nawet nie podejrzewałam, że się jeszcze
kiedykolwiek spotkamy. Kilkanaście dni później doświadczyłam makabrycznej wizji przedstawiającej alternatywną wersję przyszłości, w której całą
Alaranię pochłonęła wojna, a ja sama zginęłam z ręki nikogo innego, tylko właśnie Galanotha. Kiedy wróciłam do rzeczywistości jak najszybciej
odjechałam z miejsca widzenia, by, jak się potem okazało, znów napotkać Rycerza-Obrońcę. Udałam się razem z nim do Kal Idrion, twierdzy z koszmaru, i
poświęcając całą siebie udało mi się uśmiercić potężnego Czarodzieja Xanisa. Gdzieś po drodze odkryłam, że nikogo jeszcze nie darzyłam takim uczuciem,
jak owego Elfa, który ślubował mi wierność i lojalność i dochował przysięgi. Od tamtego czasu podróżujemy razem. Nie chcemy się już nigdy rozdzielić...
To wszystko, ale w wielkim skrócie. Nie mam czasu napisać więcej - Galanoth już mnie woła. Musimy ruszać.
***
Wszystko poszło nie tak, jak powinno. Nie wiem, co się stało... Po prostu wszystko zniknęło. Monotonia wkradła się miedzy słowa, serce przestało
kochać... Naprawdę nie wiem. Zostałam sama. Galanoth odszedł, nie wiem gdzie i nie wiem, czy kiedykolwiek powróci. Nie potrafię sobie z tym
poradzić... Zniszczył cały mój świat, potem pomógł mi go odbudować jedynie po to, by zburzyć go na nowo. Nie jestem już sobą. Chyba tracę zmysły...
Nawet moja magia Życia się buntuje. Nie czerpię już tej radości z pomagania innym... Nie jestem w stanie nic czuć. Jestem pusta, nie ma we mnie żadnych
emocji. Nie potrafię wykrzesać z siebie współczucia... jedynie zimne otępienie, tępy ból w piersi tam, gdzie kiedyś egzystowały płomienie gorącej miłości.
Nie wiem, dlaczego mnie opuścił... Nie pamiętam, kiedy jak do tego doszło ani kiedy to zrobił. Jedynym, czego jestem pewna, jest ta żałośnie samotna
teraźniejszość. Sama siebie nie poznaję...
***
Już zapomniałam, jak to jest, kochać. To żałosne, że kiedykolwiek wierzyłam w miłość. Ludzie są czarną masą, egocentrycznie zadufani w sobie i uparcie
wierzący w szczęśliwe zakończenie i dobra duchowe. Bzdura. Póki żyję, będę robić wszystko, na co mam ochotę, by po śmierci nie żałować. Nie rozumiem,
dlaczego przychodzą do mnie prosić o pomoc - to takie irytujące. Bo dlaczego miałabym im pomagać? Może kiedyś to robiłam, ale już dorosłam. Mam
gdzieś ich problemy, wystarczająco dużo mam swoich. Wyjątkowo wolno idzie mi nauka magii Piekielnej. Jest arcyciekawa, więc czemu by się jej nie
uczyć? Wszelkie te bzdury o tym, jaka jest zła... Ta magia to sztuka. Tak subtelna, a zarazem tak rażąca... Zadająca tyle bólu. Ale żaden ból nie jest
wystarczający, by wypełnić do końca pustkę.
Czy mam serce z kamienia? Nie. Ja po prostu nie mam serca.
Oswoiłam sobie kilka Cieni. Nie są zbyt rozmowni, ale robią dobrą herbatę. Herbata to jedna z niewielu rzeczy, dla których warto istnieć. I ciasteczka,
szczególnie te czekoladowe.
Jeden z moich służących poinformował mnie niedawno, że przez plebs jestem nazywana Panią Śmierci. Co za ironia! Mój idiotyczny pseudonim, którego
użyłam wtedy, w Kal Idrion... Doprawdy, chichot losu. Akurat ten! Ale, bądź co bądź, chyba trochę odzwierciedlał moje aktualnie nastawienie do życia...
Ciekawe.