[Obozowisko Teolunda "Kapryśnego"] Wielki turniej... z nagrodami!
: Sob Paź 03, 2020 1:19 am
Poprzednie przygody Angvena, nim zawędrował w te zapomniane krainy.
Wstawał poranek. Dworek z masywnych sosnowych bali przypominał przerośniętą chatę myśliwego. Budynek ten górował nad polem namiotowym, które zebrało się dookoła. Cały obraz domykała solidna palisada z kilkoma wieżyczkami strażniczymi. Wyglądało to niczym rozrośnięty obóz bandytów. Co gorsze, to był poważnie rozrośnięty obóz bandytów. Ale to miejsce miało mieć przed sobą świetlaną przyszłość.
Stary watażka, Teolung "Kapryśny", Zguba Ludzkości, Rzeźnik z Opuszczonych Królestw, Samotny Jeździec Apokalipsy, na starość stwierdził, że znudziło mu się rabowanie miast, karawan i nawet królów. Teraz chciał spróbować czegoś zupełnie nowego... zamiast niszczyć, chciał stworzyć i to coś wielkiego... miasto! Jego kompani już od dawna wiedzieli, że dawno stracił rozum, ale miał bogactwo, talent przywódczy i zdolności bojowe wykraczające ponad większość śmiertelników.
Wróćmy jednak do tematu miasta, które miało niebawem nosić zaszczytną nazwę "Buraki Górne". Można by zadać pytanie, jak rozpocząć takie przedsięwzięcie. Szlachetny wódz znalazł odpowiedź: wystawić wielki turniej. To musiało skupić uwagę, ściągnąć postaci małego i większego formatu, co za tym idzie, rosłoby lokalne zapotrzebowanie na wszelkie usługi, a od tego już krok do pierwszych samodzielnych przedsiębiorców. Początkowo łagodna polityka podatkowa zachęciłaby dalszych kolonistów i po kilku latach miasto kwitłoby życiem. A przynajmniej tak to widział herszt. Co ciekawe, nikt nie ośmielił się sprzeciwić staruszkowi z runicznym toporem w garści.
Jednak tym, co przyciąga poszukiwaczy przygód, nie jest sama instytucja turnieju i stojąca za nim logika, lecz nagroda. I to była prawdziwa gratka dla znawców. Teolund wybrał największy, najcenniejszy z naszyjników ze swojego skarbca i ozwał go nagrodą główną. Błyskotka wyniesiona z jednego ze splądrowanych grobowców, zionęła wręcz pychą w wykonaniu i potęgą w roztaczanej energii magicznej.
Angven zaś, nie mając dobrego zajęcia na oku, zainteresował się tym tematem. W końcu mógł zrobić sobie kilkudniowy urlop od szlachtowania potworów i spróbować szczęścia dla własnej korzyści. Było w tym amulecie coś, to niezmiennie go przyciągało... magia osadzonego w nim kryształu wręcz wołała za kimś zdolnym wyzwolić pełen potencjał przedmiotu.
Był tu dopiero od wczoraj, ale z uwagi na dość ciepłe przyjęcie przez lokalnych mieszkańców (albowiem poczęstowali go kuflem piwa, butelką wina i sytym kawałkiem szynki), szybko zaczął poznawać nowych ludzi. Dziś zaś, wstał wcześnie jak na tutejsze standardy. Byli bandyci lubili odespać wieczorne swawole, a on wciąż miał w żyłach zakonną dyscyplinę. Wstał i udał się ku studni by obmyć się po nocy i zaczerpnąć wody do bukłaka.
Wstawał poranek. Dworek z masywnych sosnowych bali przypominał przerośniętą chatę myśliwego. Budynek ten górował nad polem namiotowym, które zebrało się dookoła. Cały obraz domykała solidna palisada z kilkoma wieżyczkami strażniczymi. Wyglądało to niczym rozrośnięty obóz bandytów. Co gorsze, to był poważnie rozrośnięty obóz bandytów. Ale to miejsce miało mieć przed sobą świetlaną przyszłość.
Stary watażka, Teolung "Kapryśny", Zguba Ludzkości, Rzeźnik z Opuszczonych Królestw, Samotny Jeździec Apokalipsy, na starość stwierdził, że znudziło mu się rabowanie miast, karawan i nawet królów. Teraz chciał spróbować czegoś zupełnie nowego... zamiast niszczyć, chciał stworzyć i to coś wielkiego... miasto! Jego kompani już od dawna wiedzieli, że dawno stracił rozum, ale miał bogactwo, talent przywódczy i zdolności bojowe wykraczające ponad większość śmiertelników.
Wróćmy jednak do tematu miasta, które miało niebawem nosić zaszczytną nazwę "Buraki Górne". Można by zadać pytanie, jak rozpocząć takie przedsięwzięcie. Szlachetny wódz znalazł odpowiedź: wystawić wielki turniej. To musiało skupić uwagę, ściągnąć postaci małego i większego formatu, co za tym idzie, rosłoby lokalne zapotrzebowanie na wszelkie usługi, a od tego już krok do pierwszych samodzielnych przedsiębiorców. Początkowo łagodna polityka podatkowa zachęciłaby dalszych kolonistów i po kilku latach miasto kwitłoby życiem. A przynajmniej tak to widział herszt. Co ciekawe, nikt nie ośmielił się sprzeciwić staruszkowi z runicznym toporem w garści.
Jednak tym, co przyciąga poszukiwaczy przygód, nie jest sama instytucja turnieju i stojąca za nim logika, lecz nagroda. I to była prawdziwa gratka dla znawców. Teolund wybrał największy, najcenniejszy z naszyjników ze swojego skarbca i ozwał go nagrodą główną. Błyskotka wyniesiona z jednego ze splądrowanych grobowców, zionęła wręcz pychą w wykonaniu i potęgą w roztaczanej energii magicznej.
Angven zaś, nie mając dobrego zajęcia na oku, zainteresował się tym tematem. W końcu mógł zrobić sobie kilkudniowy urlop od szlachtowania potworów i spróbować szczęścia dla własnej korzyści. Było w tym amulecie coś, to niezmiennie go przyciągało... magia osadzonego w nim kryształu wręcz wołała za kimś zdolnym wyzwolić pełen potencjał przedmiotu.
Był tu dopiero od wczoraj, ale z uwagi na dość ciepłe przyjęcie przez lokalnych mieszkańców (albowiem poczęstowali go kuflem piwa, butelką wina i sytym kawałkiem szynki), szybko zaczął poznawać nowych ludzi. Dziś zaś, wstał wcześnie jak na tutejsze standardy. Byli bandyci lubili odespać wieczorne swawole, a on wciąż miał w żyłach zakonną dyscyplinę. Wstał i udał się ku studni by obmyć się po nocy i zaczerpnąć wody do bukłaka.