„Minotaur”, gdyż takie przezwisko zostało mu przylepione przez miejscowych, stanął dzisiaj przed katowskim mieczem, kłaniając się przed tymi, których prawo złamał. Odpowiedział za wszystkie swoje przewinienia, od rabunków, przez wyłudzenia, wreszcie po morderstwo, płacąc ostateczną cenę, uczciwie wyliczoną przez miejscowego sędziego. Minotaur był solą w oku straży miejskiej od miesięcy, nie mogli jednak zrobić nic, dopóki nie znalazły się twarde dowody na jego powiązanie z jakimkolwiek przestępstwem, jako że większość działa się przez jego sługusów, bandytów do wynajęcia. Każdemu jednak powinie się w końcu noga, gdy zahaczy o wystający z drogi kamień. Tym kamieniem okazał się Hiram Evered.
Spojrzał przez gęste szkło futryny okna na rozbiegający się pod wpływem deszczu tłum, który jeszcze chwilę wcześniej zaśmiewał się do rozpuku nad doprowadzonym do sprawiedliwości szefem gangu. Nic dla nich nie znaczyło, że kilka dni wcześniej trzęśli portkami na sam dźwięk jego imienia, niemalże pozwalając się pociąć, by chronić zastraszającego ich potwora. Hiram całkiem przypadkiem trafił w te strony, zupełnie nie ze swojej winy. Albo tak to sobie tłumaczył.
Nieznana siła przeniosła jego ciało z dala od Valladonu, z dala od lisołaczki, wyrzucając Hirama na całkowite pustkowie. Znowu. Ciężko mu było uwierzyć w powtarzalność historii, ale nie widział sensu w rozpaczaniu nad swoim losem. Poświęcając całej sytuacji dwa westchnięcia, ruszył ponownie przed siebie, tym razem jego głowę zaprzątały zgoła inne problemy, niż dotychczas. Znał już powód swojej choroby, i jakby nie abstrakcyjny dla niego nie był, musiał go zaakceptować. I tu zaczynały się problemy.
Bywał wypędzany z niejednej mijanej wioski. Nie dziwił się - sam patrzyłby krzywo na nieznajomego pachnącego wiatrem, który wpada do twojej wioski i prosi o krew najbardziej uzdolnionego magicznie mieszkańca. Czuł obrzydzenie na myśl, że miałby stać się niczym wampir, łaknący cudzej krwi, lecz dopóki nie znajdzie innego rozwiązania, był do tego zmuszony.
Zbawczą, jeśli można tak ją nazwać, okazją, by nie nadużywać swoich rannych płuc, okazały się pospolite spotkania z wyłudzaczami na leśnych traktach. Dla tych ludzi nie istniało słowo „nie”, przez co każda niemalże próba kończyła się rozlewem krwi. Żegnając się z jakąkolwiek godnością, wlewał w swoje gardło wytoczoną mieczem krew, licząc na jakąkolwiek poprawę swojego stanu. Ulga następowała, jednak nie wydawała się ona czymś takim, jak było to za pierwszym razem.
Tak kryjąc się na granicach pochodni, dotarł w końcu do miasteczka Valiano, które zmagało się z falą zbrodni od czasu, gdy poprzedniemu kapitanowi straży zmarło się w mniej lub bardziej wyjaśnionych okolicznościach. Mieścina przeżywała ciężkie czasy, rządzona z podziemia przez zorganizowane grupy przestępcze. Gdy Hiram dotarł na miejsce, straż miejska nie miała złudzeń, kto stoi za oplatającą Valiano pajęczyną. Miejscowość była na tyle rozległa, że próba wtargnięcia do każdego budynku w celu znalezienia herszta miejscowych oprychów tańczyła na granicy rozsądku i szaleństwa. Evered, niewiele się namyślając, zaoferował swoją pomoc.
Oficjalne śledztwo ciągnęło się od miesięcy, jeszcze za życia starego kapitana straży. Dochodzenie Hirama trwało dwa dni. Trzeciego dokonano egzekucji Minotaura i jego najbliższych popleczników na placu głównym. „Żeby dać przykład”, jak powiedział Miltred, pełniący funkcję nowego dowódcy straży.
Hiram przekręcił fajkę do góry nogami, wysypując z niej resztki popiołu, po czym odłożył drewienko na bok. Palenie było dla niego dość nową rzeczą, zaczął je stosować w drodze, gdy nie miał dostępu do leczniczej w jego przypadku krwi. Tytoń nie leczył objawów, ale pozwalał o nich przez chwilę nie myśleć.
Miejscowa karczma miała dzisiaj wielu gości. Jeszcze więcej wpadło przed chwilą do środka, uciekając przed niespodziewaną ulewą, która teraz obmywała podest katowski z karmazynowych wnętrzności szyi Minotaura, której zdecydowanie brakowało w tej chwili głowy. Hiram zdawał sobie sprawę, że nie może tu długo zostać. Choć bezsprzecznie sprawił wielu przysługę, tak niektórzy mogli być niespecjalnie zadowoleni z takiego obrotu spraw. Zauważył to nawet w oczach Miltreda, sługusa podstawionego przez Minotaura na stanowisko kapitana, by prościej kontrolować przepływ informacji w mieście. Hiram przejrzał to pierwszego dnia, dostrzegając skryte zacieranie wszelkich śladów ostatniego morderstwa w miejscach, które odwiedził kapitan. Wiedział, że straż jest zepsuta od samego środka. Nie był jednak typem zamaskowanego mściciela. Pozbył się jedynie widocznego wroga. Z wewnętrznym robactwem miasto będzie musiało poradzić sobie samo.
Wyrwał się z zamyśleń, czując klepnięcie w ramię. Obrócił nieznacznie głowę, rzucając spojrzenie rosłemu łysolowi, spoglądającemu na niego spode łba, w towarzystwie trzech albo czterech kompanów; ciężko było określić przez kwadratową budowę ubogiego we włosy.
- Skoro zrobiłeś swoje, panie detektyw, to raczej już czas na zawinięcie swojej dupy z okolicy - warknął na niego. Hiram wyprostował głowę, wbijając wzrok w miskę przed sobą.
- Dokończę i wychodzę.
- Chyba nie masz tyle czasu - sapnął tamten. Wyszczerzył się, wnioskując po zmianie tonu głosu na syczący. - Z radością pomożemy ci dotrzeć do bramy.
Hiram poczuł, że nie ma raczej na myśli bramy miasta. Powoli przesunął rękę pod stołem, łapiąc za rękojeść trzymanego obok nogi miecza. W tym samym momencie jego uwagę przykuł nagły rozbłysk na ściance jego kufla. Delikatny, złoty napis cicho wyrył się na powierzchni naczynia.
Nie zabijaj dzisiaj.
Hiram zmarszczył brwi. Co to miało być? Nikt oprócz niego nie zareagował na enigmatyczny rozbłysk. Czy tylko on to widział?
Nie wiedząc czemu, zgadzał się z nieznanym mu autorem napisu, podniósł się powoli z siedzenia, odwracając w stronę grupki za nim. Uniósł brodę, mierząc osiłka lodowatym spojrzeniem.
Szynkarz podniósł na niego zmartwione spojrzenie, kiwnął głową, zabierając monety ze stołu. Hiram złapał za miecz i płaszcz, i wyszedł na deszcz, odprowadzany tłumem przerażonych spojrzeń.
Deszcz wciąż nie przestawał siąpić, gdy oddalił się od miasta na kilka mil. Nie bardzo wiedział, w którą stronę zmierza; nie zdążył nikogo zapytać o kierunki najbliższych miast. Miał nadzieję znaleźć w nich informacje o czymś, co przyrzekł znaleźć.
Wysunął rękę z płaszcza, przesuwając przed oczyma metalową obręcz, która przez lata zdobiła szyję niewinnej dziewczynki, konsekwentnie wrzynając się w jej ciało. Obręcz była niesamowicie mała, ledwo był w stanie przesunąć przez nią dłoń. Zacisnął wściekle pięść, bezradnie zdając się chcieć połamać metal gołymi palcami. Żelazo, jak było do przewidzenia, nie ustąpiło. Zrezygnowany odetchnął głębiej, wsuwając obręcz na rękę - zablokował ją na przedramieniu i skrzętnie okrył kurtką, po czym ponowił marsz, rozchlapując kolejne kałuże przed sobą.
Nie minęło dużo czasu, choć tyle, by przemókł do suchej nitki, gdy jego wzrok opadł na przydrożną chatkę. Nie wyróżniała się niczym szczególnym - prosta budowa, słomiany dach wzmacniany plecionkami oraz niewysoki, klasyczny płot. Jego uwagę natomiast przykuły opierające się o ogrodzenie róże w kolorach bieli i ciemnego karmazynu. Kwiaty, choć pozornie w nieładzie, zdawały się przenikać ze sobą, a uginające się pod wpływem kropli wody pąki tańczyły niczym... niczym...
Hiram zasępił się. Niczym kto? Jego umysł zdawał się pamiętać o wielu rzeczach, lecz nigdy nie był skory do przedstawiania ich w jasnym do zrozumienia przekazie, przez co nakrywał się nad rozumieniem wielu metafor, niemożliwych do wytłumaczenia.
Oderwał wzrok od hipnotyzujących kwiatów - robiąc notatkę w pamięci, że podoba mu się kolor czerwony - i zmrużył oczy, widząc w okienku maleńki przebłysk światła. Wprowadził się w lekkie Skupienie, chcąc upewnić się, że to nie jest jedynie refleks na szybie. Światełko miało opływowy, regularny kształt, musiało więc pochodzić ze świecy bądź lampki, jaką widywał w niektórych oknach napotykanych domostw.
Zamrugał szybko, wyprowadzając się z transu. Podwórze wydawało się dosyć opustoszałe. Pchnął ręką bramkę, która bez oporu otworzyła przed nim drogę. W obecnej sytuacji nie widziała mu się dalsza podróż. Nie miałby nawet jak rozpalić ognia, a jeśli do jego zwyczajowej choroby miałoby dojść jeszcze przeziębienie, to mógłby się w sumie położyć i po prostu sobie zginąć.
Chcąc jeszcze trochę pożyć, dotarł w końcu do drzwi domostwa, po czym zgiął palce i zapukał doniośle.