,,Droga… Szanowna panno Mariko!
Chciałbym podziękować... (ekhm) za sumienne wykonywanie obowiązków i zaangażowanie, jakie wkłada panna w pracę. Może myśli panna, że tego nie widzę, ale to nie prawda. Uważam, że w świetle ostatnich wydarzeń mogłaby panna zostać …na stałe… nie, na dłużej!, oczywiście jako mój pracownik… Wnosi panna dużo życia do... Potrafię docenić uczciwą pracę.
Z wyrazami szacunku
Lord Fobos de Loer”
Czy to ta pokreślona, pomięta karteczka znaleziona w ogrodzie, skryta pod czarnymi różami, zatrzymała ją w Demarze?
Bo przecież był czas, że chciała sobie odpuścić.
Nie - chciała uciec.
Choć obiecała, że zostanie. Chciała złamać to słowo. Nie miała siły… myśleć o tym wszystkim. Coś w niej się popsuło, pękło. Kiedy po raz pierwszy widziała śmierć człowieka.
Kiedy demon rozszarpywał Hannę de Belloy.
Niewiele pamięta z tamtej nocy. Była w komnacie dziedziczki, stała u boku lorda - ale potem widzi jedynie wnętrzności kobiety, słyszy jej krzyk - wszystko cuchnie dymem i… są już na zewnątrz, a płomienie oświetlają niegotowe jeszcze na pierwszy brzask ulice. Niebo jest zimne i sine. Ma nierealny kolor. Chwilę potem wstała. Lord chyba coś mówił. Widziała, że był ranny, ale on uśmiechał się do niej lekko, w ciepłym blasku tragedii. Już był zupełnie spokojny. Rozprawił się z przeszłością.
To wtedy miała odejść. Trawiona szokiem nie umiała wytrwać u boku białowłosego. Nie była w stanie nic zrobić. Nie wiedziała co sama sądzi, co czuje, a nawet co wie… był ranny… tam płonęli… i Hanna… i demon…
Pokręciła głową podlewając kolejny młody krzaczek krwistoczerwonych róż. W końcu to tylko wspomnienia…
Ale czyż nie miała prawa sobie tego przypominać? Jak w szarym świcie, pod gospodą czekało na mrozie dwóch chłopców? Ze spuszczonymi głowami, mali i wątli na tle bezbarwnych ścian, okien i drzwi. Czekali na nią. Ale nie żeby powitać. Bo kiedy powiodła po nich pustym spojrzeniem dostrzegła równie martwe oblicza. I choć Grajek był w tym i smutny i współczujący, to jej blond chłopiec, w półmokrym ubraniu tłumił w sobie złość, gniew i gorycz.
Błądziła niemal po omacku. Nic nie rozumiała. Być może nie potrafiła nawet zapytać co się stało. Ale podeszła. Na pewno podeszła. I nagle jak zimna woda, przywróciło jej zmysły gwałtowne wyznanie:
,,On… on już nie wróci. Mój brat. Straż… straż znalazła go w starej kamienicy… w dzielnicy biedy… tam gdzie odprawiano jakieś rytuały, on… już nie żyje. Zamknęli go tam! W piwnicy! Zrobili z nim!… Ja… nie mam już po co wracać… nie… nie mam z kim! NIE MOGĘ! MIAŁEM GO PILNOWAĆ! ”
Ostatnie słowa wykrzyczał, a po policzkach ściekły piekące łzy. Ręce zacisnął w pięści szykując się do walki z niewidzialnym wrogiem, którego nie mógł dosięgnąć, nie mógł pochwycić i zdusić. Pragnął się szarpać, lecz przytuliła go mocno. Pamięta jak gorące krople spadały w jej niczym nieokryte włosy.
Sponiewierany kapelusz spłonął wraz z Hanną de Belloy.
Bezsilna Marika umarła wraz z tamtym bratem.
Młodszego musiała wziąć teraz do siebie. Takie oczywiste. To do niego pierwszego uśmiechnęła się po pamiętnej nocy. Dla niego się otrząsnęła.
Czy to los tego chłopca, z którym bezmyślnie się związała, zatrzymał ją w Demarze?
Odetchnęła głęboko. Ach, jakże cudownie pachniał lordowski ogród! Nawet jeśli to jesień, jeżeli za chwilę przyjdzie już zima. Powietrze nadal drgało od roślinnych woni i od piór ciekawskiego ptactwa, co w gromadach obserwowało poczynania nowego ogrodnika. A jak komentowały donośnie! Skrzeczące gawrony wręcz paradowały po białych alejkach, bezwstydnie patrząc mężczyźnie na ręce; podlatując do niego gdy kucał i odskakując leniwie, gdy podnosił głowę. Doły w ciemniej ziemi przyciągały szukające ploteczek modraszki, w piętrzących się stertach buszowały wataszki mazurków. Beztroski kowalik zerkał na nowy żółciutki kapelusz kołyszący się między krzewami.
Panna Marika sadziła czerwone róże.
Choć bez dwóch zdań to Oliver tutaj dowodził. Ten przystojnie-brzydki młodzieniec o platynowej czuprynie, o poważnych oczach tonących w intensywnej lodowej tęczówce. Nowy ogrodnik.
Nie wiadomo, które z nich bardziej było niechętne temu pomysłowi, kto lepiej to ukrywał i pokorniej się godził. Ale sprawczyni mogła być tylko jedna:
,,Marika! Jak się czujesz? Już lepiej? Nie dziwię się, że jesteś wykończona. Po tym co usłyszałam… demon, toż to nieprawdopodobne! A tak łatwo uwierzyć… jestem zdumiona, że brałaś udział w czymś takim. Muszę ci pogratulować odwagi. A teraz proszę, mam kartkę - pomogę ci napisać rezygnację. Jak tylko spotkam tego przeklętego lorda to mu ręce z rzyci powyrywam!!!! Co?… Proszę, nie żartuj! Słusznie, że się zastanawiałaś, ale to za mało. Trzeba podjąć jakieś działania, nie możesz przecież tam zos… a-aha. Chcesz. No… dobrze? Nic nie poradzę jak widzę. Ale trochę tego nie pojmuję, wiesz?”
Blondynka głęboko się zamyśliła i poszła po ciasteczka. Miała z Maką wiele do przegadania. Musiała znaleźć sposób by podnieść ją na duchu i rozwiązać język.
Łakocie sprawdziły się wyśmienicie.
,,Hm? Szukacie ogrodnika? Świetnie się składa! Oliver jest świetny w te rzeczy!”
Brat Blondynki łypnął na nie wzrokiem rozkładających się zwłok pragnących jedynie świętego spokoju.
A Maka wcale nie chciała zakłócać im odpoczynku.
,,To świetna posada, tak się cieszę, że będziecie pracować razem! No, Oliver, podnoś się! “
Blondynka już zdecydowała.
,,Ale nam się trafiło, co?”, podeszła do brata z anielskim uśmiechem. I dodała szeptem: ,,Miej ją na oku”.
Więc kopali ręka w rękę, wedle jej woli.
Może to przyjaźń z nią i jej charakter zatrzymały kotkę w Demarze?
Nawet jeśli nie, to w jednym na pewno miała rację - Oliver obłąkańczo znał się na ogrodach.
- Proszę, to już wszystkie - sapnął chłopaczek. Cały był umorusany, z roześmianych ust buchała para. Tylko oczy pozostawały w żałobie.
Nieopatrznie podparł się pod boki.
- Już leniuchujesz? Łap za grabie i uporządkuj mi to tu. Trzeba skończyć ten rząd przed wieczorem.
- Dooobrze.
- I uważaj na te patyki. Są tam kolce.
- Wiem przecież…
- Nie pyskuj.
- Taaak.
Oliver i chłopiec pysznie się dogadywali. Choć może to drobna przesada… ale Maka cieszyła się za każdym razem, kiedy widziała ich obok siebie. Coś mówiło jej, że jest w porządku. Że ten gbur zdołał przekonać do siebie samotnego dzieciaka. To bardzo ważne. Był w końcu teraz jedynym stałym mężczyzną w jego otoczeniu. A młody coś w tym chmurnym marudzie widział. Miał do niego respekt i poza Maką tylko jego słuchał.
Linneusz, bo tak się zwał, od jakiegoś krewnego, był bardzo mądrym dzieciakiem. I żywiołowym. Mówili na niego Chaber. Trochę przekornie, bo oczy miał orzechowe. Ale jego chaotycznie nastroszona fryzura wywoływała skojarzenie z postrzępionymi płatkami. Poza tym w mieście wyglądał jak niechciany kwiat wśród łanów pszenicy. Mały, lecz silny i dziki potrzebował wolności. Ale można było go oswoić i hodować w ogrodzie.
W tajemniczym ogrodzie zagadkowego rodzeństwa.
To już niemal tydzień jak go przygarnęli.
Niemal tydzień jak Maka zamieszkała we Dworze.
- Dobra, kończymy na dzisiaj. - Oliver dał znak młodemu i pozbierali rzeczy. - Przekaż lordowi, że będziemy jutro z samego rana. Jeżeli coś go to obchodzi.
Maka wydęła policzki. Lord miał prawo interesować się czym chciał! I oczywiście, że mu przekaże!
- Widzimy się o świcie - mruknął ignorując jej oburzenie. Z jego ust brzmiało to jak groźba.
- T-tak…
- Pa, panno Mariko! Do zobaczeniu jutro! - Chaber jak zwykle żegnał się po swojemu. Ocieplał nieco ich wspólny wizerunek i teraz z łopatami nie wyglądali już jak grabarze. Nie w oczach kotki.
- Do zobaczenia, uważajcie na siebie! - Mogła się wreszcie uśmiechnąć i powiedzieć coś miłego nie bojąc się uwagi mężczyzny. Szczerze mówiąc czasem miała wrażenie, że niektóre dołki to kopie na nią…
Popatrzyła na rozkosznie ciemniejące niebo i jeszcze raz odetchnęła zapachem sadzonych roślin. Chyba polubi tutejsze romantyczne wieczory i senne poranki. Rozległe przestrzenie odcięte od zewnętrznego świata. Zabieganego tłumu. Jakie to było różne od życia w centrum miasta, do którego tak przywykła! Nadal miała niewiele rzeczy i była tu tylko gościem, ale przynajmniej była potrzebna! Będzie tylko musiała przyzwyczaić się do tej niezwykłej ciszy.
Przywołujące skrzypnięcie drzwi.
Dwór!
Pomachała oddalającym się sylwetkom i szybkim truchcikiem ruszyła przez gasnące aleje ku ciepłemu wnętrzu. Coraz bardziej oswajała się z codziennie przebywaną trasą wewnątrz posiadłości oraz myślą, że czekający na jej końcu budynek na swój sposób jest myślącą istotą. Pogładziła go po framudze i stanęła w wesołym świetle żyrandola. Do holu po schodach już schodził…
Skinęła mu odruchowo, a kąciki ust uniosły się mimowolnie.
- Wzywałeś mnie, lordzie?