[Podnóże gór Druidów] Początek podróży
: Sob Mar 17, 2018 2:37 pm
Zerwał się ze snu, instynktownie łapiąc za leżący obok posłania miecz. Nim jednak ostrze zdążyło porządnie błysnąć w świetle księżyca opamiętał się, uświadamiając sobie, że jest sam. Westchnął, opadając ciężko na prowizoryczne posłanie. Znów ten sam sen.
Pamiętał, że przedzierał się przez ośnieżony las o upiornie pochylających się wokół Hirama obumarłych gałęziach. Był środek dnia, jednak przez zamieć nie widział nic poza parę łokci przed siebie. Parł przed siebie niestrudzenie, aż nagle zauważył aberrację na śniegu przed nim. Odgarnął biały puch by natrafić na przykrytą śniegiem twarz młodej kobiety. Z przerażeniem zauważył, że nie posiadała ona porządnego płaszcza, jak i rękawic i butów. Na dodatek nogi miała zakrwawione, jakby błądziła tu nie wiadomo ile, raniąc stopy o skute lodem poszycie. Uniósł ją w ramionach okrywając swoją opończą. Zaczął wołać o pomoc, jednak nikt go nie słyszał. Jego jedynym pocieszeniem było słabe lecz wyczuwalne ciepło na jego szyi, pochodzące z lekkich oddechów niesionej przez niego białogłowy. Żyła. Jednak potem zawsze budził się, a jego instynkty prężyły się jak struny instrumentu, wznosząc panikę o nic.
Podniósł się do pozycji siedzącej, zanosząc się kaszlem. Odjął rękę od ust, ze zrezygnowaniem zauważając plamy krwi z jego przełyku. Odkąd tylko pamiętał, ten świat chciał go zabić. Pierwsze kilka dni było spokojne, co pozwoliło mu bez przeszkód zrobić rozpoznanie w terenie i znalezienie pierwszej lepszej osady. Dobrze, że na nią trafił, gdyż chwilę później wił się na ziemi w konwulsjach. Cokolwiek jadł, cokolwiek pił, nawet wdychane przez niego powietrze - wszystko drażniło jego wnętrze, zalewając mu usta krwią, odmawiając przyjęcia jakichkolwiek leków. Dzięki uprzejmości miejscowych znalazł się dla niego pokój, w którym spędził dobry tydzień. Powoli przyzwyczajał się do wody, nadal nie mogąc wmusić w siebie jedzenia, natomiast przy większości wdechów zanosił się paskudnych kaszlem, wypluwając czerwoną ciecz raz za razem. W pewnym stopniu udało mu się to jednak kontrolować. Okazało się, że ta "bariera", której nauczył się od spotkanego wcześniej maga potrafi odseparować to, co zabijało go w powietrzu. Roztaczając ją wokół siebie mógł wreszcie odetchnąć, nie bojąc się, że za chwile wypluje płuca. Sztuczka ta jednak nie działała, gdy spał, jak widać.
Skupił się, tworząc wokół siebie niewidzialną bańkę, zasysając drogocenne powietrze jakby było silnym narkotykiem, ciesząc się jego czystością gdy tylko mógł. Zazwyczaj nie starczała na długo, pozwalała mu jednak powoli przyzwyczajać się do panujących tu warunków. Nie był pewien na ile to wystarczy, nie miał jednak wyboru - musiał próbować.
Zwinął posłanie, składające się ze splecionych na szybko gałęzi przykrytych wysuszonymi liśćmi, po czym cisnął je w leciutko żarzące się ognisko, stanowiące jedyne ciepło w okolicy. Nie chcąc nadużywać gościnności swoich gospodarzy, a także chcąc znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania, wyruszył z wioski, zostawiając ludziom godziwą zapłatę. Odkrył, że w pas do spodni miał zaszyte ułożone w kolumny połyskujące złotem monety. Nie była to wprawdzie panująca tu waluta, ale złoto to złoto - cały czas drogocenne. Dowiedział się przy okazji o występujących tu cenach, mógł więc oszacować, na co sobie pozwolić. Polegając na uzyskanych od życzliwych ludzi wskazówkach udał się w stronę miasta, które nazywano Valladonem; strzelająca w niebo białymi wieżami budowla, widoczna na wieleset mil z racji położenia wśród traw równiny Andurii. Podróżował brzegiem rzeki, gdyż tak było najszybciej, i już po kilku dniach - bardzo długich, jako że podróżował tylko o wodzie, i to w małych ilościach - stanął u bram miasta. Ciężkie, dębowe wrota pachniały starością; musiały być świadkami wielu podróżnych, przemierzających świat we wszystkich kierunkach, których drogi krzyżowały się w tym osamotnionym mieście. Nie wahając się dłużej, pewnym krokiem ruszył przed siebie, ze światłem wschodzącego słońca oblewającym jego plecy.
Pamiętał, że przedzierał się przez ośnieżony las o upiornie pochylających się wokół Hirama obumarłych gałęziach. Był środek dnia, jednak przez zamieć nie widział nic poza parę łokci przed siebie. Parł przed siebie niestrudzenie, aż nagle zauważył aberrację na śniegu przed nim. Odgarnął biały puch by natrafić na przykrytą śniegiem twarz młodej kobiety. Z przerażeniem zauważył, że nie posiadała ona porządnego płaszcza, jak i rękawic i butów. Na dodatek nogi miała zakrwawione, jakby błądziła tu nie wiadomo ile, raniąc stopy o skute lodem poszycie. Uniósł ją w ramionach okrywając swoją opończą. Zaczął wołać o pomoc, jednak nikt go nie słyszał. Jego jedynym pocieszeniem było słabe lecz wyczuwalne ciepło na jego szyi, pochodzące z lekkich oddechów niesionej przez niego białogłowy. Żyła. Jednak potem zawsze budził się, a jego instynkty prężyły się jak struny instrumentu, wznosząc panikę o nic.
Podniósł się do pozycji siedzącej, zanosząc się kaszlem. Odjął rękę od ust, ze zrezygnowaniem zauważając plamy krwi z jego przełyku. Odkąd tylko pamiętał, ten świat chciał go zabić. Pierwsze kilka dni było spokojne, co pozwoliło mu bez przeszkód zrobić rozpoznanie w terenie i znalezienie pierwszej lepszej osady. Dobrze, że na nią trafił, gdyż chwilę później wił się na ziemi w konwulsjach. Cokolwiek jadł, cokolwiek pił, nawet wdychane przez niego powietrze - wszystko drażniło jego wnętrze, zalewając mu usta krwią, odmawiając przyjęcia jakichkolwiek leków. Dzięki uprzejmości miejscowych znalazł się dla niego pokój, w którym spędził dobry tydzień. Powoli przyzwyczajał się do wody, nadal nie mogąc wmusić w siebie jedzenia, natomiast przy większości wdechów zanosił się paskudnych kaszlem, wypluwając czerwoną ciecz raz za razem. W pewnym stopniu udało mu się to jednak kontrolować. Okazało się, że ta "bariera", której nauczył się od spotkanego wcześniej maga potrafi odseparować to, co zabijało go w powietrzu. Roztaczając ją wokół siebie mógł wreszcie odetchnąć, nie bojąc się, że za chwile wypluje płuca. Sztuczka ta jednak nie działała, gdy spał, jak widać.
Skupił się, tworząc wokół siebie niewidzialną bańkę, zasysając drogocenne powietrze jakby było silnym narkotykiem, ciesząc się jego czystością gdy tylko mógł. Zazwyczaj nie starczała na długo, pozwalała mu jednak powoli przyzwyczajać się do panujących tu warunków. Nie był pewien na ile to wystarczy, nie miał jednak wyboru - musiał próbować.
Zwinął posłanie, składające się ze splecionych na szybko gałęzi przykrytych wysuszonymi liśćmi, po czym cisnął je w leciutko żarzące się ognisko, stanowiące jedyne ciepło w okolicy. Nie chcąc nadużywać gościnności swoich gospodarzy, a także chcąc znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania, wyruszył z wioski, zostawiając ludziom godziwą zapłatę. Odkrył, że w pas do spodni miał zaszyte ułożone w kolumny połyskujące złotem monety. Nie była to wprawdzie panująca tu waluta, ale złoto to złoto - cały czas drogocenne. Dowiedział się przy okazji o występujących tu cenach, mógł więc oszacować, na co sobie pozwolić. Polegając na uzyskanych od życzliwych ludzi wskazówkach udał się w stronę miasta, które nazywano Valladonem; strzelająca w niebo białymi wieżami budowla, widoczna na wieleset mil z racji położenia wśród traw równiny Andurii. Podróżował brzegiem rzeki, gdyż tak było najszybciej, i już po kilku dniach - bardzo długich, jako że podróżował tylko o wodzie, i to w małych ilościach - stanął u bram miasta. Ciężkie, dębowe wrota pachniały starością; musiały być świadkami wielu podróżnych, przemierzających świat we wszystkich kierunkach, których drogi krzyżowały się w tym osamotnionym mieście. Nie wahając się dłużej, pewnym krokiem ruszył przed siebie, ze światłem wschodzącego słońca oblewającym jego plecy.