Wysoki szczyt
: Pon Lip 04, 2011 11:40 pm
Noc zapadła już na dobre, ciemność zakryła całe niebo, jedynie księżyc wraz z niezliczoną ilością gwiazd zapewniał nieznaczną widoczność. On zaś siedział na najwyższym szczycie w okolicy, wpatrując się z obojętnością w ciemne niebo. Mroźny, silny wiatr jak i oblodzone podłoże nie przeszkadzały niemalże wcale. Jego skamieniałe serce biło o wiele większym chłodem.
Sam nie był pewien, co chciał dostrzec w ciałach niebieskich. Być może przypominały mu jego o dawnej przeszłości, kiedy to bił blaskiem silniejszym niż niejedna gwiazda. Co mu z tego pozostało? Właściwie nic. Poczucie pustki. Nieustannie czegoś szukał, choć w głębi siebie miał świadomość, że nigdy tego nie odnajdzie. Co noc rozmyślanie w ten sam sposób, co noc zero wniosków, cały czas to samo. Zrezygnowany, położył się na miękkim śnieżnym puchu.
Minęła chwila, może godzina, może więcej, kiedy w pewnej chwili drgnął. Nie był to jednak odruch z zimna. Odczuł bowiem odrobinę magii, jakąś moc o słabej sile, która się do niego zbliżała. Wstał niespiesznie i dostrzegł w ciemności owada - ważkę, przesączoną magią śmierci. Upadły wyciągnął dłoń w stronę drobniutkiej istoty, a ta osiadła spokojnie na jego palcu.
"Esabielu, przybądź. To ja, Anapsechete Nehemia Hetepsechemui. Potrzebuję twojej pomocy. O szczegółach powiem ci na miejscu. Wierzę, że zrozumiesz i nie odmówisz. Mój dwór leży na wzgórzu, między miastem Efne a pustynią - zobaczysz go z daleka. Przybądź. Proszę."
Gdy odczytał informację, westchnął cicho i spojrzał ponownie w gwiazdy. Od czasu upadku był to chyba pierwszy raz, kiedy został przez kogoś wezwany po pomoc. Czego od niego oczekiwała Anapsechete? O tym mógł się dowiedzieć w tylko jeden sposób. I nawet jeśli jej sprawa była mu dość obojętna, to jednak odnalazł w tym choć trochę sensu. Mógł choć na chwilę zająć się czymś, skorzystać z tej jednej kropli w morzu czasu. Być może to jedna z niewielu rzeczy, która mogłaby mieć przynajmniej odrobinę sensu.
Zbliżył się na skraj przepaści, następnie zeskoczył w dół, by w następnym momencie rozpiąć swoje skrzydła i rozpocząć lot w stronę posiadłości czarodziejki.
ciąg dalszy
Sam nie był pewien, co chciał dostrzec w ciałach niebieskich. Być może przypominały mu jego o dawnej przeszłości, kiedy to bił blaskiem silniejszym niż niejedna gwiazda. Co mu z tego pozostało? Właściwie nic. Poczucie pustki. Nieustannie czegoś szukał, choć w głębi siebie miał świadomość, że nigdy tego nie odnajdzie. Co noc rozmyślanie w ten sam sposób, co noc zero wniosków, cały czas to samo. Zrezygnowany, położył się na miękkim śnieżnym puchu.
Minęła chwila, może godzina, może więcej, kiedy w pewnej chwili drgnął. Nie był to jednak odruch z zimna. Odczuł bowiem odrobinę magii, jakąś moc o słabej sile, która się do niego zbliżała. Wstał niespiesznie i dostrzegł w ciemności owada - ważkę, przesączoną magią śmierci. Upadły wyciągnął dłoń w stronę drobniutkiej istoty, a ta osiadła spokojnie na jego palcu.
"Esabielu, przybądź. To ja, Anapsechete Nehemia Hetepsechemui. Potrzebuję twojej pomocy. O szczegółach powiem ci na miejscu. Wierzę, że zrozumiesz i nie odmówisz. Mój dwór leży na wzgórzu, między miastem Efne a pustynią - zobaczysz go z daleka. Przybądź. Proszę."
Gdy odczytał informację, westchnął cicho i spojrzał ponownie w gwiazdy. Od czasu upadku był to chyba pierwszy raz, kiedy został przez kogoś wezwany po pomoc. Czego od niego oczekiwała Anapsechete? O tym mógł się dowiedzieć w tylko jeden sposób. I nawet jeśli jej sprawa była mu dość obojętna, to jednak odnalazł w tym choć trochę sensu. Mógł choć na chwilę zająć się czymś, skorzystać z tej jednej kropli w morzu czasu. Być może to jedna z niewielu rzeczy, która mogłaby mieć przynajmniej odrobinę sensu.
Zbliżył się na skraj przepaści, następnie zeskoczył w dół, by w następnym momencie rozpiąć swoje skrzydła i rozpocząć lot w stronę posiadłości czarodziejki.
ciąg dalszy