Światło poranka pieściło srebrzysty dach dworu, który był domostwem Pradawnej, ożywiało kwiaty w jej ogrodzie, nadawało ciepły odcień smutnym zazwyczaj ścianom z modrzewiowego drzewa i błyskało w czystej wodzie sadzawki w wewnętrznym podwórzu. Kilka promieni wniknęło też bezczelnie do sypialni Anapsechete, by igrając na ślicznej twarzy kobiety zmusić ją do otwarcia fiołkowych oczu i opuszczenia krainy snu.
Czarodziejka wyplątała się z kremowych, wykrochmalonych koronek pościeli i - naga jeszcze zupełnie i bosa - stanęła w oknie, z którego widać było panoramę Efne, by odetchnąć rześkim porannym powietrzem i nacieszyć wzrok. Charakterystyczny błękit miejscowej architektury przetykany był schludnymi prostokątami ogrodów, a miasto, które budziło się zawsze nieco później, było jeszcze nieruchome, wciąż zastygłe w swojej ciszy i urodzie.
Po kilku chwilach kobieta odeszła od okna, porzucając je na rzecz wielkiego zwierciadła nieopodal. Przelotnie spojrzała na swą smutną zawsze twarz, na swoje dziwne, zielononiebieskie włosy, które spływały miękkimi falami na ramiona, a - obróciwszy się nieco - także na zdobiący jej plecy tatuaż, plecionkę z kwiatami jaśminu. Tak, wszystko było na swoim miejscu - trywialne spostrzeżenie, lecz jakże krzepiące. Czarodziejka niespiesznie wciągnęła na nogi zielone niczym wschodząca trawa pończochy, a później - wciąż bez pośpiechu - wdziała białą, przylegającą do ciała suknię. Obciągnęła wąskie rękawy tak, by zachodziły na jej dłonie, potem leniwym ruchem wyjęła jeszcze ze szkatuły pierścień i założyła go na jeden ze swych przepięknych, szczupłych palców.
Ten ostentacyjny niemalże brak pośpiechu był celowy. Bo mimo, iż miał to być dzień w którym wszystko zacznie się zmieniać, Anapsechete jakby odruchowo, jakby podświadomie odwlekała ciągle to, co już dawno postanowiła zrobić. Oczywiście wiedziała, że nie może zrezygnować ze swojego planu - zwłaszcza teraz, gdy pozostały zaledwie dwa miesiące do tej jedynej na kilkaset lat chwili, gdy Mała Królowa, Miecz Bogów i Złota Czara ustawią się na niebiosach w jednej linii, stwarzając doskonałe warunki do odprawienia rytuału. Niemniej kobieta nie chciała się spieszyć. Niewykluczone, że obawiała się trochę.
Kolejne działania odbywały się równie powoli - poranna toaleta, śniadanie spożywane w wielkiej sali jadalnej (och, zdecydowanie zbyt wielkiej jak na jedną osobę), przeglądanie po raz kolejny sterty wyszukanych z najwyższym trudem pergaminów ze wskazówkami odnośnie rytuału... A wszystko w głębokim zamyśleniu i pewnego rodzaju nerwowym napięciu.
Kiedy Czarodziejka skończyła to wszystko, słońce stało już prawie w zenicie. Wtedy zerwała się z miejsca i wybiegła do ogrodu, a stamtąd jeszcze kawałek dalej. Anapsechete udała się tam, gdzie codziennie pójść musiała - na grób swojej malutkiej córeczki.
Anapsechete siedziała na łagodnym zboczu wzgórza, i schroniwszy się przed południowym skwarem w cieniu wiekowej akacji rozmawiała ze swoim zmarłym dzieckiem.
- Nie martw się, kruszynko - mówiła cicho Czarodziejka, tak jak każdego dnia od wielu, wielu lat. - Już niedługo do mnie wrócisz, zobaczysz, kotku. Obiecuję, że bardzo niedługo, kochanie - dodała z przekonaniem. Wśród całej łagodności jej głosu brzmiała jakaś nutka, mała, ledwie dostrzegalna nutka zawziętości i chorobliwej determinacji.
Kobieta o turkusowych włosach pochyliła się nad kręgiem kamieni, stanowiącym grobowiec dziewczynki, by położyć nań bukiet pachnących słodko kwiatów lipy i złoty koralik. Mała Ryfka zawsze uwielbiała koraliki.
- Przez jakiś czas nie będę mogła cię odwiedzać, bo będę pewnie daleko stąd. Ale później już zawsze będziemy razem. Wiesz, malutka, znowu mi się śniłaś... - westchnęła. - Znowu... - powtórzyła i zapatrzyła się w rude piaski pustyni, zaczynającej się już u podnóży wzgórza, w dziwne zawirowania, które mogły być zarówno zwykłymi wirami powietrznymi, jak i manifestacją jakiejś dzikiej, zbłąkanej magii.
Czarodziejka posiedziała tak jeszcze chwilę, a później udała się z powrotem do domu, by przygotować się do podróży...