Re: [Miasto] Lamento eroico
: Wto Maj 16, 2017 6:11 pm
Shantti podczas całej rozmowy zalewała się różnorodnymi falami uczuć. Barwne wstęgi płynnie się między sobą przemieszczały doprowadzając z jednych skrajnych uczuć do drugich. Gniewała się na Nehiela, co trwało niebywale krótko. Musiała cały czas przypominać sobie jego paskudny charakter, ale w głębi duszy dobry był z niego anioł. Tylko zgorzkniały, a przez to i niemiłosiernie złośliwy. Dobrze, że elfka nie należała do osób, które łatwo zgnębić, bo tak to by już dawno siedziała z rozerwaną duszą w kącie przypominając sobie każde możliwe słowo, jakie wypłynęło z ust mnicha. Postanowiła więc nie komentować jego odzywek czy też zachowania i przełknęła dumę by nie odpyskować. Łatwo się domyśleć, że ucieszyła się, gdy Laki zadał mu odrobinę bólu. Shantti była skłonna powtórzyć ten gest, ale chyba wynagrodził jej to widok niemożności ruchów Nehiela, a bardziej śmiech Dżariego. W jakiś sposób działał pozytywnie, a raczej przyjemnie zagłuszył rannego anioła. Ten niestety z niezwykłym talentem obrócił rosnącą nadzieję, na lżejszą atmosferę, w proch.
Fala żółci zalała ciało elfki. Spojrzała na mnicha i wpatrywała się w niego długo, jednak trudno było zinterpretować wzrok dziewczyny. Czy bardziej była zła czy może zmieszana, chyba sama nie była tego pewna.
Elfka wymusiła na twarzy uśmiech przyjmując do wiadomości słowa Lakiego. Mawiają „co za dużo to niezdrowo” i najwidoczniej właśnie Shantti chciała aż za dobrze. Wymuszony uśmiech dosyć szybko zbladł. Nie wiedząc już co powiedzieć po prostu milczała. Może właśnie tylko tego faktycznie potrzebował Dżari? Odejść i przetrawić ból w samotności. Wykonali wszystkie powinności, nie mieli już nic do zrobienia.
Artystka podwinęła nogi opierając stopy na krzesełku i luźno wspierając łokcie na zgiętych kolanach. Z nicości w jaką się pogrążyła, by więcej nie gadać, wybił ją Nehiel, co wyraźnie zaskoczyło elfkę. Bursztynowe oczy zwróciły się w stronę anioła i pytały skąd nagła ciekawość jej osobą. „Uczucie?” – Shantti zastanawiała się, o które docelowe uczucie mu faktycznie chodziło. Przemijający czas, odejście bliskich czy może wybaczenie samemu sobie?
- Tak. Każde kolejno dane mi było poznać – odparła ostrożnie nie wiedząc czy chce się zwierzyć akurat jemu. Z drugiej strony, rozmowa zagłuszy niezręczną ciszę, a ona nie będzie miała okazji już wysławiać niepotrzebnych mądrości.
Przetoczyła wzrok w stronę okna, za którym malował się pejzaż miasta. Mimowolnie Shantti uśmiechnęła się na myśl, że każdy lud ma własne przyzwyczajenia. Tu stawiają wielkie, kamienne zamki, a ona mieszkała pod szmacianym tipi.
- Pochodzę z dalekich krain o ziemiach osypanych praktycznie i wyłącznie gorącym od słońca piachem. Wędrowałam po świecie kilkadziesiąt lat z moim plemieniem, nazywane w tłumaczeniu „Piaszczysty Szlak”. W przeciwieństwie do tutejszych miast, była nas zaledwie garstka. Zliczyć na palcach u jednej ręki i jednej nogi. – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy tylko w jej głowie mignęły obrazy znajomych jej twarzy.
- Mieliśmy też szamana, czasem zdarzało się nam posiadać wielbłąda albo osła, ale ja dumnie nosiłam własny namiot na plecach. Chyba jako jedyna kobieta od kilkudziesięciu lat pociłam się dla ukazania samodzielności! – zachichotała dostrzegając własną dziecinność w zachowaniu, ale zapewne dzisiaj zrobiłaby dokładnie tak samo.
- Efof zawsze polował na małe zwierzątka na wyprawach, bo był chudy jak jego włócznia, tylko niższy od własnej broni, a Lubia szyła każdemu kolejno koce z połączonych kwadratów. Ja dostałam od niej bardzo lekki kocyk z wyhaftowanymi słonikami… - Tancerka spuściła nieznacznie wzrok pogrążona we własnych wizjach. Na chwilę zapomniała o istnieniu dwóch aniołów i mówiła jakby do siebie.
- Pustynia to bardzo trudny, a zarazem bardzo łatwy teren do nauki. Nie ma tam wielu drzew, rzek czy kwiatów. Pory roku istniały praktycznie w naszych głowach, chociaż faktycznie bywały zimniejsze noce. Za to jednak układ gwiazd widoczny jest tam jak na dłoni. Pustynia ma bardzo piękne niebo. Takie… Czyste. Trudno napotkać chmurę zmartwień, a jeżeli już wisiała nad naszymi głowami to zwiastowała błogosławiony deszcz. Piaszczysta kraina jest o tyle trudniejsza, że nie przewidzisz pogody jaka przybędzie… - mówiła coraz ciszej i coraz bardziej metaforycznie.
Milczała przez krótki moment, ale nie dusiła w sobie płaczu. Zastanawiała się nad tym wszystkim jeszcze raz. Już dawno nie wracała do wspomnień i miała wrażenie, że na nowo musi poukładać sobie kolejność zdarzeń. Nie chciała być nadmiernie wylewna, przecież wszystko zapisane jest w gwiazdach, a zdarzenia to jedynie przeszłość, którą warto cenić oraz pielęgnować, ale nie można nią żyć.
- Przyszła choroba… Pamiętam, że Lubia jako pierwsza czuła się osłabiona. Nikt jednak nie podejrzewał, że jest to początek czegoś tragicznego. Poczęli chorować inni. Jak można się domyśleć – nie posiadaliśmy wielu specyfików na choroby. Żadne eliksiry nie działały, odprawy szamańskie i rytuały również nie pomagały. Lubia umarła jako pierwsza, podczas bardzo gwieździstej nocy rozpoczynającej nowy miesiąc… Nazywany teraz miesiącem śmierci. – Głos Shantti nabrał powagi, ale mówiła niebywale lekko i swobodnie.
- Nie umiałam ich uratować… Nie wiem ile mil mogłabym przemierzyć w poszukiwaniu składników na lekarstwo, ile specyfików mieszałam, ilu rytuałów nie wytańczyłam sama i z szamanem, który także ostatecznie osłabł… Wypryski, pęcherze, pokrzywki, wymioty, konwulsje, skurcze mięśni, utrata wagi, odwodnienie… To był obraz masowej śmierci na małym skrawku obozu. Bezradność w takiej chwili to najostrzejszy kołek do trumny. – Nienaturalne było, jak łatwo mówi się na temat wygiętych twarzy pozbawionych człowieczeństwa, a zastąpionych desperacką chęcią przetrwania. Czuła ból paznokci i palców wbitych w skórę, gdy cierpiący błagał o ukojenie. A jednakże mówiła o wszystkim z wielkim dystansem, który też nie brzmiał jak ucieczka, lecz jak obojętność.
- Tylko ja przetrwałam. – Ponownie przeniosła spojrzenie za okno rozkładając nogi na bok, by usiąść po turecku, chociaż kapłańska szata tylko w pewnej części pozwoliła jej na przybranie luźnej pozycji.
- Czym sobie zasłużyłam na życie względem mojego plemienia? – spytała retorycznie. Nie na wszystkie pytania istnieje odpowiedź.
- Jakaś siła rozdzieliła mnie z moim plemieniem. Dlaczego nie zabrała mnie ze sobą? To pytanie towarzyszyło mi przez… trzydzieści lat? – myślała na głos drapiąc się po policzku. Straciła wtedy rachubę czasu.
- Umarłam na trzydzieści lat - dokończyła. - Dokładniej to leżałam na gołym piasku – wyjaśniła pośpiesznie. - Pochowałam wszystkich jak należy, ale nie dotknęłam żadnego tipi. Wszystko stało tak samo przez trzydzieści lat, chyba, że wiatr był silny. Gdy powalił czyjeś domostwo to ustawiałam je z wielką ostrożnością tak, jakby to robił dany właściciel dorobku. Wzmocniłam niektóre namioty, gdy zbliżała się burza piaskowa. Bardzo chciałam udawać. Nie do końca już wiem co… Że nic się nie stało. Kurczowo trzymałam się moich bliskich, bo jedyne co mi po nich pozostało, to obóz przesiąknięty śmiercią i pustką. Przodkowie jednak nie mieszkają w materiałach tipi, ani też nie lezą zakopani pod piachem okryci medalionami. Mam ich przecież wszędzie tutaj – zakończyła optymistycznie uśmiechając się naprawdę szczerze i zwracając ku aniołom.
Shantti była szczęśliwa. Pierwszy raz od wielu godzin spłynęło na nią niezmącone szczęście. To chyba właśnie pchało ją do przodu. Ujrzała jak obok micha tli się niebieska i rozmyta smuga. Ktoś z góry zdobył się na duży wysiłek.
- Jeden siedzi obok ciebie, Nehiel – zagaiła zaczepnie, gdy nagle zorientowała się, że pomieszczenie wypełniło jeszcze kilka takich rozmytych wstęg.
- Och… - Rozejrzała się onieśmielona po pomieszczeniu.
- Wszyscy zeszli was powitać… - wyjaśniła niewinnie.
Kilka błękitnych i słabszych linii spoczęło na sylwetce Lakiego. Shantti nie była jeszcze w stanie dostrzec pełnych sylwetek duchów, ale domyśliła się, że to dłonie dotykają mężczyznę. Tancerka odrobinę rozczuliła się tym widokiem. Błogosławili jej przyjaciela. To musiało ich kosztować naprawdę wiele energii, nawet jeżeli sam Dżari kompletnie niczego nie wyczuł. „Otrzyma ich wsparcie w dogodnej chwili”, pomyślała pogodnie.
– A może pożegnać? – zastanowiła się na głos, ale nie z żalem czy smutkiem. Traktowała to jako drobną uwagę ze stronę przodków.
Fala żółci zalała ciało elfki. Spojrzała na mnicha i wpatrywała się w niego długo, jednak trudno było zinterpretować wzrok dziewczyny. Czy bardziej była zła czy może zmieszana, chyba sama nie była tego pewna.
Elfka wymusiła na twarzy uśmiech przyjmując do wiadomości słowa Lakiego. Mawiają „co za dużo to niezdrowo” i najwidoczniej właśnie Shantti chciała aż za dobrze. Wymuszony uśmiech dosyć szybko zbladł. Nie wiedząc już co powiedzieć po prostu milczała. Może właśnie tylko tego faktycznie potrzebował Dżari? Odejść i przetrawić ból w samotności. Wykonali wszystkie powinności, nie mieli już nic do zrobienia.
Artystka podwinęła nogi opierając stopy na krzesełku i luźno wspierając łokcie na zgiętych kolanach. Z nicości w jaką się pogrążyła, by więcej nie gadać, wybił ją Nehiel, co wyraźnie zaskoczyło elfkę. Bursztynowe oczy zwróciły się w stronę anioła i pytały skąd nagła ciekawość jej osobą. „Uczucie?” – Shantti zastanawiała się, o które docelowe uczucie mu faktycznie chodziło. Przemijający czas, odejście bliskich czy może wybaczenie samemu sobie?
- Tak. Każde kolejno dane mi było poznać – odparła ostrożnie nie wiedząc czy chce się zwierzyć akurat jemu. Z drugiej strony, rozmowa zagłuszy niezręczną ciszę, a ona nie będzie miała okazji już wysławiać niepotrzebnych mądrości.
Przetoczyła wzrok w stronę okna, za którym malował się pejzaż miasta. Mimowolnie Shantti uśmiechnęła się na myśl, że każdy lud ma własne przyzwyczajenia. Tu stawiają wielkie, kamienne zamki, a ona mieszkała pod szmacianym tipi.
- Pochodzę z dalekich krain o ziemiach osypanych praktycznie i wyłącznie gorącym od słońca piachem. Wędrowałam po świecie kilkadziesiąt lat z moim plemieniem, nazywane w tłumaczeniu „Piaszczysty Szlak”. W przeciwieństwie do tutejszych miast, była nas zaledwie garstka. Zliczyć na palcach u jednej ręki i jednej nogi. – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy tylko w jej głowie mignęły obrazy znajomych jej twarzy.
- Mieliśmy też szamana, czasem zdarzało się nam posiadać wielbłąda albo osła, ale ja dumnie nosiłam własny namiot na plecach. Chyba jako jedyna kobieta od kilkudziesięciu lat pociłam się dla ukazania samodzielności! – zachichotała dostrzegając własną dziecinność w zachowaniu, ale zapewne dzisiaj zrobiłaby dokładnie tak samo.
- Efof zawsze polował na małe zwierzątka na wyprawach, bo był chudy jak jego włócznia, tylko niższy od własnej broni, a Lubia szyła każdemu kolejno koce z połączonych kwadratów. Ja dostałam od niej bardzo lekki kocyk z wyhaftowanymi słonikami… - Tancerka spuściła nieznacznie wzrok pogrążona we własnych wizjach. Na chwilę zapomniała o istnieniu dwóch aniołów i mówiła jakby do siebie.
- Pustynia to bardzo trudny, a zarazem bardzo łatwy teren do nauki. Nie ma tam wielu drzew, rzek czy kwiatów. Pory roku istniały praktycznie w naszych głowach, chociaż faktycznie bywały zimniejsze noce. Za to jednak układ gwiazd widoczny jest tam jak na dłoni. Pustynia ma bardzo piękne niebo. Takie… Czyste. Trudno napotkać chmurę zmartwień, a jeżeli już wisiała nad naszymi głowami to zwiastowała błogosławiony deszcz. Piaszczysta kraina jest o tyle trudniejsza, że nie przewidzisz pogody jaka przybędzie… - mówiła coraz ciszej i coraz bardziej metaforycznie.
Milczała przez krótki moment, ale nie dusiła w sobie płaczu. Zastanawiała się nad tym wszystkim jeszcze raz. Już dawno nie wracała do wspomnień i miała wrażenie, że na nowo musi poukładać sobie kolejność zdarzeń. Nie chciała być nadmiernie wylewna, przecież wszystko zapisane jest w gwiazdach, a zdarzenia to jedynie przeszłość, którą warto cenić oraz pielęgnować, ale nie można nią żyć.
- Przyszła choroba… Pamiętam, że Lubia jako pierwsza czuła się osłabiona. Nikt jednak nie podejrzewał, że jest to początek czegoś tragicznego. Poczęli chorować inni. Jak można się domyśleć – nie posiadaliśmy wielu specyfików na choroby. Żadne eliksiry nie działały, odprawy szamańskie i rytuały również nie pomagały. Lubia umarła jako pierwsza, podczas bardzo gwieździstej nocy rozpoczynającej nowy miesiąc… Nazywany teraz miesiącem śmierci. – Głos Shantti nabrał powagi, ale mówiła niebywale lekko i swobodnie.
- Nie umiałam ich uratować… Nie wiem ile mil mogłabym przemierzyć w poszukiwaniu składników na lekarstwo, ile specyfików mieszałam, ilu rytuałów nie wytańczyłam sama i z szamanem, który także ostatecznie osłabł… Wypryski, pęcherze, pokrzywki, wymioty, konwulsje, skurcze mięśni, utrata wagi, odwodnienie… To był obraz masowej śmierci na małym skrawku obozu. Bezradność w takiej chwili to najostrzejszy kołek do trumny. – Nienaturalne było, jak łatwo mówi się na temat wygiętych twarzy pozbawionych człowieczeństwa, a zastąpionych desperacką chęcią przetrwania. Czuła ból paznokci i palców wbitych w skórę, gdy cierpiący błagał o ukojenie. A jednakże mówiła o wszystkim z wielkim dystansem, który też nie brzmiał jak ucieczka, lecz jak obojętność.
- Tylko ja przetrwałam. – Ponownie przeniosła spojrzenie za okno rozkładając nogi na bok, by usiąść po turecku, chociaż kapłańska szata tylko w pewnej części pozwoliła jej na przybranie luźnej pozycji.
- Czym sobie zasłużyłam na życie względem mojego plemienia? – spytała retorycznie. Nie na wszystkie pytania istnieje odpowiedź.
- Jakaś siła rozdzieliła mnie z moim plemieniem. Dlaczego nie zabrała mnie ze sobą? To pytanie towarzyszyło mi przez… trzydzieści lat? – myślała na głos drapiąc się po policzku. Straciła wtedy rachubę czasu.
- Umarłam na trzydzieści lat - dokończyła. - Dokładniej to leżałam na gołym piasku – wyjaśniła pośpiesznie. - Pochowałam wszystkich jak należy, ale nie dotknęłam żadnego tipi. Wszystko stało tak samo przez trzydzieści lat, chyba, że wiatr był silny. Gdy powalił czyjeś domostwo to ustawiałam je z wielką ostrożnością tak, jakby to robił dany właściciel dorobku. Wzmocniłam niektóre namioty, gdy zbliżała się burza piaskowa. Bardzo chciałam udawać. Nie do końca już wiem co… Że nic się nie stało. Kurczowo trzymałam się moich bliskich, bo jedyne co mi po nich pozostało, to obóz przesiąknięty śmiercią i pustką. Przodkowie jednak nie mieszkają w materiałach tipi, ani też nie lezą zakopani pod piachem okryci medalionami. Mam ich przecież wszędzie tutaj – zakończyła optymistycznie uśmiechając się naprawdę szczerze i zwracając ku aniołom.
Shantti była szczęśliwa. Pierwszy raz od wielu godzin spłynęło na nią niezmącone szczęście. To chyba właśnie pchało ją do przodu. Ujrzała jak obok micha tli się niebieska i rozmyta smuga. Ktoś z góry zdobył się na duży wysiłek.
- Jeden siedzi obok ciebie, Nehiel – zagaiła zaczepnie, gdy nagle zorientowała się, że pomieszczenie wypełniło jeszcze kilka takich rozmytych wstęg.
- Och… - Rozejrzała się onieśmielona po pomieszczeniu.
- Wszyscy zeszli was powitać… - wyjaśniła niewinnie.
Kilka błękitnych i słabszych linii spoczęło na sylwetce Lakiego. Shantti nie była jeszcze w stanie dostrzec pełnych sylwetek duchów, ale domyśliła się, że to dłonie dotykają mężczyznę. Tancerka odrobinę rozczuliła się tym widokiem. Błogosławili jej przyjaciela. To musiało ich kosztować naprawdę wiele energii, nawet jeżeli sam Dżari kompletnie niczego nie wyczuł. „Otrzyma ich wsparcie w dogodnej chwili”, pomyślała pogodnie.
– A może pożegnać? – zastanowiła się na głos, ale nie z żalem czy smutkiem. Traktowała to jako drobną uwagę ze stronę przodków.