Re: [Górskie zbocza] Przeprawa na południe
: Wto Paź 14, 2014 10:39 am
Weihlonder spojrzał przenikliwie na melmaro, a Dérigéntirh zrozumiał, że zastanawia się, czy chce im odpowiedzieć. A to musiało oznaczać, że nie jest to coś zbyt miłego, w końcu smok nie zniżyłby się do ludzkiego poziomu. W końcu rzekł we Wspólnej Mowie:
- Piekło by było dopiero wtedy, gdyby byli na tyle głupi, aby mnie zaatakować. I to najprawdziwsze, jakie może tylko być.
Dérigéntirh westchnął. Spodziewał się czegoś w tym rodzaju, ale i tak się zasmucił z tego powodu. Rzucił melmaro przepraszające spojrzenie. Jego brat był wniosły, jak to większość pierworodnych. On sam natomiast był zupełnie inny, przez co często dochodziło między nimi do kłótni, jedna strona nie potrafiła za nic zrozumieć postępowania drugiej, po prostu nie mieściło się to w jej granicy rozumowania. Jednakże zazwyczaj potrafili się jakoś dogadać, zwłaszcza w ważniejszych sprawach. Sprzeczali się zwykle o rzeczy mało istotne, choć nie zawsze.
- Tak, mam to, po co przyszedłem – odpowiedział na pytanie Loringa. - W porządku, niech będzie tak, jak zechcesz. Aha, w mieście będziemy musieli znaleźć jakiegoś maga struktury, aby ci naprawił tę zbroję. Może nadal będziesz zwracał na siebie uwagę, ale przynajmniej nie będziesz wyglądać jak po szarży Kruczej Husarii, czym zapewne wzbudzasz podejrzenia.
Doskonale wiedział, że wypowiedzeniem słów „niech będzie, jak zechcesz” zwrócił na siebie uwagę swego brata. Wyraźnie mu się nie spodobało, że smok dostosowuje się do ludzi. Niedługo potem doszła do niego odpowiednia myśl, której Dérigéntirh tak bardzo się spodziewał. ”<<Ciągle ci to mówię, ale ty rzeczywiście jesteś zbyt dobry dla ludzi. Po tym wszystkim będzie trzeba to naprawić.>> Dérigéntirh westchnął po raz kolejny, po czym oddalił się od innych na taką odległość, aby mógł bezpiecznie się zmienić i usiadł na ziemi. ”<<Powtarzasz to od dwóch tysięcy lat, a rezultatów nadal nie widać. Nie jesteś psychologiem, a nawet gdybyś był, to i tak nie zmienisz smoczej natury. Jest wyjątkowo... stała?>>” Zabawne było pouczanie jego starszego brata o smokach, musiał to przyznać.
Wziął głęboki oddech i ponownie nakazał swojemu ciału zmienić strukturę. Ostatnio robił to już tyle razy, że transformacja zaczynała przebiegać coraz bardziej płynnie. Po trzystu latach tylko i wyłącznie w skórze człowieka, nie mógł od razu posiadać dawnej formy w tym. Jednakowoż, zaczynał ją odzyskiwać. Po kilkunastu sekundach stał już przed melmaro jako złoty smok. Pochylił, się pozwalając im na siebie wejść. Weihlonder uczynił podobnie, jednak wyraźnie niechętnie. Szybko pięciu melmaro znalazło się na grzbietach smoków, gotowych od wystartowania. Pozostawał jedynie jeden problem.
- Nie ma tu miejsca, abyś mógł wystartować – stwierdził Dérigéntirh, zwracając się do Weihlondera w Smoczej Mowie. - Będziesz musiał wyjść z wioski, ledwo się mieścisz w ulicy.
Weihlonder skinął łbem i odwrócił się, ruszając przed siebie, a Dérigéntirh rozłożył skrzydła, gotowy do wystartowania, kiedy... w uliczce przed nimi dostrzegł katapultę, pchaną przez kilku krasnoludów.
- Chyba sobie ze mnie dworują – mruknął z niedowierzaniem, po czym wzbił się w powietrze, szybko znajdując się poza zasięgiem ostrzału machiny oblężniczej. - Tak, w obecności krasnoludów zdecydowanie należy uważać na słowa.
Po ostatnich wydarzeniach zdecydowanie chciał na jakiś czas odpocząć od tej rasy. Nie, żeby jej nie lubił, ale w połączeniu ze smokiem dawała dziwne rezultaty. Na szczęście, nad morzem raczej zbyt dużo ich nie spotka.
Weihlonder dołączył do nich po chwili, lecąc obok Dérigéntirha. Udawali się na południowy-zachód, gdzie znajdował się ich cel. Młodszy smok prowadził, ponieważ miał już w głowie ułożoną całą ich trasę.
- Możesz powiedzieć temu pradawnemu bytowi – odezwał się do Loringa. - Że teraz może kontynuować.
Warunki pogodowe były wprost idealne, więc wątpił, aby podróż zajęła im zbyt dużo czasu. Dlatego wolał czym prędzej wysłuchać prastarą istotę, aby dowiedzieć się jak najwięcej.
- Piekło by było dopiero wtedy, gdyby byli na tyle głupi, aby mnie zaatakować. I to najprawdziwsze, jakie może tylko być.
Dérigéntirh westchnął. Spodziewał się czegoś w tym rodzaju, ale i tak się zasmucił z tego powodu. Rzucił melmaro przepraszające spojrzenie. Jego brat był wniosły, jak to większość pierworodnych. On sam natomiast był zupełnie inny, przez co często dochodziło między nimi do kłótni, jedna strona nie potrafiła za nic zrozumieć postępowania drugiej, po prostu nie mieściło się to w jej granicy rozumowania. Jednakże zazwyczaj potrafili się jakoś dogadać, zwłaszcza w ważniejszych sprawach. Sprzeczali się zwykle o rzeczy mało istotne, choć nie zawsze.
- Tak, mam to, po co przyszedłem – odpowiedział na pytanie Loringa. - W porządku, niech będzie tak, jak zechcesz. Aha, w mieście będziemy musieli znaleźć jakiegoś maga struktury, aby ci naprawił tę zbroję. Może nadal będziesz zwracał na siebie uwagę, ale przynajmniej nie będziesz wyglądać jak po szarży Kruczej Husarii, czym zapewne wzbudzasz podejrzenia.
Doskonale wiedział, że wypowiedzeniem słów „niech będzie, jak zechcesz” zwrócił na siebie uwagę swego brata. Wyraźnie mu się nie spodobało, że smok dostosowuje się do ludzi. Niedługo potem doszła do niego odpowiednia myśl, której Dérigéntirh tak bardzo się spodziewał. ”<<Ciągle ci to mówię, ale ty rzeczywiście jesteś zbyt dobry dla ludzi. Po tym wszystkim będzie trzeba to naprawić.>> Dérigéntirh westchnął po raz kolejny, po czym oddalił się od innych na taką odległość, aby mógł bezpiecznie się zmienić i usiadł na ziemi. ”<<Powtarzasz to od dwóch tysięcy lat, a rezultatów nadal nie widać. Nie jesteś psychologiem, a nawet gdybyś był, to i tak nie zmienisz smoczej natury. Jest wyjątkowo... stała?>>” Zabawne było pouczanie jego starszego brata o smokach, musiał to przyznać.
Wziął głęboki oddech i ponownie nakazał swojemu ciału zmienić strukturę. Ostatnio robił to już tyle razy, że transformacja zaczynała przebiegać coraz bardziej płynnie. Po trzystu latach tylko i wyłącznie w skórze człowieka, nie mógł od razu posiadać dawnej formy w tym. Jednakowoż, zaczynał ją odzyskiwać. Po kilkunastu sekundach stał już przed melmaro jako złoty smok. Pochylił, się pozwalając im na siebie wejść. Weihlonder uczynił podobnie, jednak wyraźnie niechętnie. Szybko pięciu melmaro znalazło się na grzbietach smoków, gotowych od wystartowania. Pozostawał jedynie jeden problem.
- Nie ma tu miejsca, abyś mógł wystartować – stwierdził Dérigéntirh, zwracając się do Weihlondera w Smoczej Mowie. - Będziesz musiał wyjść z wioski, ledwo się mieścisz w ulicy.
Weihlonder skinął łbem i odwrócił się, ruszając przed siebie, a Dérigéntirh rozłożył skrzydła, gotowy do wystartowania, kiedy... w uliczce przed nimi dostrzegł katapultę, pchaną przez kilku krasnoludów.
- Chyba sobie ze mnie dworują – mruknął z niedowierzaniem, po czym wzbił się w powietrze, szybko znajdując się poza zasięgiem ostrzału machiny oblężniczej. - Tak, w obecności krasnoludów zdecydowanie należy uważać na słowa.
Po ostatnich wydarzeniach zdecydowanie chciał na jakiś czas odpocząć od tej rasy. Nie, żeby jej nie lubił, ale w połączeniu ze smokiem dawała dziwne rezultaty. Na szczęście, nad morzem raczej zbyt dużo ich nie spotka.
Weihlonder dołączył do nich po chwili, lecąc obok Dérigéntirha. Udawali się na południowy-zachód, gdzie znajdował się ich cel. Młodszy smok prowadził, ponieważ miał już w głowie ułożoną całą ich trasę.
- Możesz powiedzieć temu pradawnemu bytowi – odezwał się do Loringa. - Że teraz może kontynuować.
Warunki pogodowe były wprost idealne, więc wątpił, aby podróż zajęła im zbyt dużo czasu. Dlatego wolał czym prędzej wysłuchać prastarą istotę, aby dowiedzieć się jak najwięcej.