Eviva l'arte!
: Śro Cze 17, 2020 1:10 am
Resztę dnia spędził bardzo miło, przyjemnie i, co najważniejsze, po swojemu. Udało mu się zwiedzić resztę dzielnic, które na ten moment go interesowały, czyli te na samym skraju miasta, należące do ludzi majętnych, niekoniecznie o szlachetnych sercach. Niemniej, Rufouse przybył do Rubidii właśnie na prośbę jednej z takich osób, mieszkającej właśnie w jednej z takich dzielnic. Czarodziej lubił wiedzieć o wiele wcześniej, z kim przychodzi mu się spotykać, zatem zdołał wyszukać wszelkie potrzebne informacje à propos interesanta. Lub raczej interesantki. Kilka dni przed jego wyjazdem nad Ocean Jadeitów, dostarczono mu słodko pachnący list, na którym ładnym i fikuśnym pismem wypisano nazwisko czarodzieja. Miał pewne podejrzenia co do tożsamości nadawcy, ale dopiero po otwarciu koperty bez żalu mógł stwierdzić, że intuicja go nie myliła – pismo należało do jego dawnej znajomej, madame Eleanore Adireux, znamienitej ekonomistki i administratorki rubidijskich przedsiębiorczości maści przeróżnej. Jako że madame nie dysponowała magicznymi zdolnościami, nie mogła samodzielnie uporać się z trapiącym ją problemem. Rufouse'owi niesamowicie schlebiało, że pomimo posiadania takich wpływów i możliwości, by wezwać maga z okolicy, madame odezwała się właśnie do niego, uznając go za najlepsze z rozwiązań. Nie zamierzał polemizować, zgadzał się z nią bezsprzecznie – nie było lepszego rozwiązania. Eleanore podkreśliła, że naturę problemu wyjaśni, gdy już spotkają się w cztery oczy, by nie ryzykować wypłynięcia informacji, które wypłynąć nie powinny.
Zmierzał zatem niespiesznym, wdzięcznym krokiem ku rezydencji madame Arideux, podziwiając tropikalny kunszt artystyczny rubidijskiej architektury. Bogato zdobione, przesycone przepychem pałacyki uderzały w duszę Rufouse'a z taką siłą, że na chwilę wręcz zabrakło mu tchu. Kochał kiczowate i nad wyraz wypacykowane domostwa pełne egzotycznej roślinności, antycznych rzeźb, rustykalnych mebli i kryształowych żyrandoli, więc czuł się w tej okolicy jak złota rybka w akwarium. Czarodziej był rasowym pieskiem salonowym, który gdyby posiadał nieco inną naturę, nie opuszczałby swojego majętnego siedliszcza, pławiąc się w tym kiczu i bogactwie. Oraz we własnym ego.
Rezydencja madame Arideux nie wyróżniała się spośród reszty efekciarskich rezydencji – była równie wielka, równie luksusowa i równie estetyczna. Jednym słowem, cieszyła oko czarodzieja. Jako że madame nie przepadała za swoją służbą - lub jakąkolwiek inną - osobiście witała gości i ich obsługiwała, jak przystało na pewną siebie panią domu. Rufouse nie czekał zatem długo przed zdobioną roślinnym ornamentem żelazną bramą, bo ledwie zdołał do niej podejść, a już stała przed nim otworem.
Eleanore Arideux była kobietą nader elegancką i urodziwą, a miała już dobre ponad sześćdziesiąt lat. Rufouse nie potrafił wyjść z podziwu i zafascynowania tym, jak ta podstarzała arystokratka świetnie się trzymała. W dodatku - miała niezawodny styl, iście niearystokratyczny: siwe długie włosy opadały kaskadą na jej ramiona, szyję zakrywał skromny żabocik w beżowym kolorze na tle karminowej koszuli o bufiastych rękawach. Nie nosiła sukien, nienawidziła ich, dlatego jej szczupłe nogi okalały lniane spodnie. Rufouse uwielbiał łamanie wszelkich konwenansów, a w szczególności w wykonaniu osób z wyższych sfer, po których trudno się spodziewać tak niewyszukanych buntów przeciw tradycji. Choć czarodziej tradycję szanował, nierzadko dochodził do wniosku, że powinna ona już dawno odejść w zapomnienie. Ale to temat na inny dzień.
— Rufouse, mój cudzie! — zaszczebiotała kobiecina, ściskając czule czarodzieja. — Jakże się cieszę, jakże się cieszę!
Odwzajemnił nieśmiało uścisk, po czym odsunął się i skinął głową z szacunkiem i wypracowanym przez lata wdziękiem.
— Madame — rzekł i uśmiechnął się zalotnie.
— Ach, jak zawsze szarmancki. Chodź, chodź, nie będziemy przecież tu stać jak przekupki. Właśnie wczoraj wino w prezencie dostałam od Arianny, wiesz, której. Za mąż wyszła, dzieciaka ma. Brzydkie toto, ale cóż poradzisz, no, nie poradzisz. Chodź, chodź.
Eleanore Arideux była niesamowitą plotkarą. Plotkowanie zajmowało jedną trzecią jej życia. Kolejną jedną trzecią zajmowała jej obserwacja znajomych, a ostatnią jedną trzecią robienie biznesów. Czarodziej nie nudził się w jej towarzystwie - odstawała od powielanej od pokoleń koncepcji bajecznie bogatej arystokratki, lubującej się w balach i towarzystwie. Mieszkała sama, dokarmiała bezdomne koty i wspierała rubidijskie schroniska dla zwierząt. Sama dbała o swój ogród, sama sprzątała, gotowała... I miała czas na zarabianie fortuny. Bardziej zaimponować czarodziejowi nie mogła.
Weszli do środka i od razu skierowali się do jasno oświetlonego salonu, w którym wszystko stało równo, było proporcjonalne i poukładane idealnie, co do kąta. Na szklanym stoliku stał talerz pełen ciasteczek. Rufouse pozwolił sobie na wtopienie się w miękki i wygodny fotel, a za wyraźną zgodą madame sięgnął po ciasteczko z marmoladą.
— Rufouse, mój drogi — odezwała się po chwili kobieta, siadając w drugim fotelu. — Cieszę się ogromnie, że mogę cię zobaczyć po tylu latach. Ile to już? Osiem?
— Dziesięć — sprecyzował czarodziej.
— Ach, no widzisz, skleroza nie boli. Chciałabym porozmawiać o starych dobrych czasach, ale, niestety, czas nagli, bo sprawa jest wagi państwowej.
— Wyobrażam sobie — powiedział bez cienia szydery. — Nie mam co do tego wątpliwości, sądząc po treści listu. Słucham zatem. O co chodzi?
— Widzisz, dwa lata temu przejęłam po kuzynie, niech mu ziemia lekką będzie, stanowisko dyrektora banku w Rubidii. To jedna z najbardziej zaufanych placówek w całej Środkowej Alarani, nie dajemy klientom powodów do przenoszenia rachunków do innych banków. Tylko, widzisz, ażeby banki działały, potrzebne są pieniądze. Ażeby były pieniądze, potrzebny jest transport. Do transportu potrzebne są drogi, a tak się składa, że na jednym z głównych traktów jest kałuża.
— I ta kałuża sprawia problemy, jak mniemam? — domyślił się czarodziej.
— Dobrze mniemasz, mój drogi. Świadkowie twierdzą, że jest zaczarowana, że bez dna. Ja tam w takie bajki nie wierzę, ale coraz więcej moich pracowników narzeka na tę kałużę. Że całe wozy z pieniędzmi połyka! Niesłychane, powiem tobie, mój drogi. W końcu przyjrzałam się sprawie nieco bliżej. I wiesz co? Faktycznie. Z początku myślałam, że za słabą ochronę mamy, ale nie. W okolicy Rubidii nie ma bandytów, rzezimieszków ani innych złodziei. Wierz mi, sama się upewniłam.
— Wierzę, madame, wierzę. Będę się musiał więc przyjrzeć tej tajemniczej kałuży. Wygląda mi to na zaklęcie teleportacyjne, ale nie będę pewien, dopóki osobiście tego nie sprawdzę. Czy jest ktoś, kto byłby mi w stanie opowiedzieć wszystko od początku do końca, jak wyglądało „połykanie” wozów przez tę kałużę?
— Owszem, strażnik karawany. Krząta się zapewne po siedzibie banku, niemal nigdy nie wraca do domu. Jak mu było... — zastanowiła się na głos, marszcząc brwi. — Ach, tak. Niels, czy jakoś tak. Taki wysoki, z brodą jak u drwala. Chyba jedyny człowiek, który w tym mieście nie odwiedza balwierza.
— Rozbój w biały dzień — zażartował czarodziej, sięgając po kolejne ciasteczko.
Udało im się jeszcze poplotkować przy winie, zanim Rufouse musiał wyjść. Miło porozmawiać o czymś więcej, niż tylko o problemach bogatych ludzi, dlatego dowiedział się dużo o problemach biednych ludzi. Cóż, taka kolej rzeczy.
Następnego dnia wstał nie wcześniej jak w południe. Odpowiednia pielęgnacja wymaga odpowiedniej ilości snu, a sen to jeden z lepszych zabiegów pielęgnacyjnych wszech czasów, dlatego nie odmawiał sobie tej drobnej przyjemności. Raz na jakiś czas nie zaszkodzi. Był bogaty i nie musiał się o nic martwić. A zwłaszcza o czas. Przygotował się więc do wyjścia na miasto. Puder, nieco różu, by podkreślić kości policzkowe, krem do rąk, olejek do włosów i wiele, wiele innych. Zainspirowany stylem madame Arideux, przywdział burgundową koszulę o bufiastych rękawach i srebrnych guzikach, zaś szyję przyozdobił żabocikiem w kolorze hebany z wszytym weń rubinem. Na ramiona założył jeszcze czarną kamizelę dla podkreślenia sylwetki.
Wiktor po opuszczeniu tawerny poprzedniego dnia, raczył się obrazić na czarodzieja i do tej pory latał po mieście bez wyraźnego celu. Lecz gdy Rufouse wyszedł z zajadu, ptaszysko zaraz zjawiło się znikąd z donośnym skrzekiem i wylądowało na jego ramieniu, nie siląc się nawet na jakiekolwiek wyjaśnienia. Czarodziej uszanował decyzję maie i we dwóch ruszyli w znane im już miejsce.
Widok młodego trytona, który przebijał się przez tłum ku nim, wywołał na ustach czarodzieja delikatny, może nawet dwuznaczny, uśmieszek.
— Dzień dobry — odparł wyrafinowanie na entuzjastyczne powitanie kelnera. Oczy zabłysły mu drapieżnie na wspomnienie o „przypadkowym” zapomnieniu wina z tawerny.
Miło było zobaczyć ten cud natury ponownie, i to jeszcze w tak dobrym humorze. Rufouse lubił sprawiać ludziom przyjemność, a jeszcze bardziej lubił, gdy sama jego obecność poprawiała im nastrój. Zapatrzył się na turkus włosów Momo, podziwiając to arcydzieło. Że też był to jego naturalny kolor, niezmieniony przez odczynniki alchemiczne! Fascynujące!
— Dziękuję, chętnie się napiję. I coś zjem. Macie jeszcze te krewetki? Były wybitne.
Gdy udało mu się zająć stolik pod pergolą, zagadnął do Momo:
— Jak minął ci wczorajszy dzień? Mam nadzieję, że jednocześnie spokojnie i... przychodowo.
Uśmiechnął się nieznacznie i jakby nigdy nic wziął do ręki kartę dań, by poudawać, że zastanawia się nad innym jedzeniem poza krewetkami.
Zmierzał zatem niespiesznym, wdzięcznym krokiem ku rezydencji madame Arideux, podziwiając tropikalny kunszt artystyczny rubidijskiej architektury. Bogato zdobione, przesycone przepychem pałacyki uderzały w duszę Rufouse'a z taką siłą, że na chwilę wręcz zabrakło mu tchu. Kochał kiczowate i nad wyraz wypacykowane domostwa pełne egzotycznej roślinności, antycznych rzeźb, rustykalnych mebli i kryształowych żyrandoli, więc czuł się w tej okolicy jak złota rybka w akwarium. Czarodziej był rasowym pieskiem salonowym, który gdyby posiadał nieco inną naturę, nie opuszczałby swojego majętnego siedliszcza, pławiąc się w tym kiczu i bogactwie. Oraz we własnym ego.
Rezydencja madame Arideux nie wyróżniała się spośród reszty efekciarskich rezydencji – była równie wielka, równie luksusowa i równie estetyczna. Jednym słowem, cieszyła oko czarodzieja. Jako że madame nie przepadała za swoją służbą - lub jakąkolwiek inną - osobiście witała gości i ich obsługiwała, jak przystało na pewną siebie panią domu. Rufouse nie czekał zatem długo przed zdobioną roślinnym ornamentem żelazną bramą, bo ledwie zdołał do niej podejść, a już stała przed nim otworem.
Eleanore Arideux była kobietą nader elegancką i urodziwą, a miała już dobre ponad sześćdziesiąt lat. Rufouse nie potrafił wyjść z podziwu i zafascynowania tym, jak ta podstarzała arystokratka świetnie się trzymała. W dodatku - miała niezawodny styl, iście niearystokratyczny: siwe długie włosy opadały kaskadą na jej ramiona, szyję zakrywał skromny żabocik w beżowym kolorze na tle karminowej koszuli o bufiastych rękawach. Nie nosiła sukien, nienawidziła ich, dlatego jej szczupłe nogi okalały lniane spodnie. Rufouse uwielbiał łamanie wszelkich konwenansów, a w szczególności w wykonaniu osób z wyższych sfer, po których trudno się spodziewać tak niewyszukanych buntów przeciw tradycji. Choć czarodziej tradycję szanował, nierzadko dochodził do wniosku, że powinna ona już dawno odejść w zapomnienie. Ale to temat na inny dzień.
— Rufouse, mój cudzie! — zaszczebiotała kobiecina, ściskając czule czarodzieja. — Jakże się cieszę, jakże się cieszę!
Odwzajemnił nieśmiało uścisk, po czym odsunął się i skinął głową z szacunkiem i wypracowanym przez lata wdziękiem.
— Madame — rzekł i uśmiechnął się zalotnie.
— Ach, jak zawsze szarmancki. Chodź, chodź, nie będziemy przecież tu stać jak przekupki. Właśnie wczoraj wino w prezencie dostałam od Arianny, wiesz, której. Za mąż wyszła, dzieciaka ma. Brzydkie toto, ale cóż poradzisz, no, nie poradzisz. Chodź, chodź.
Eleanore Arideux była niesamowitą plotkarą. Plotkowanie zajmowało jedną trzecią jej życia. Kolejną jedną trzecią zajmowała jej obserwacja znajomych, a ostatnią jedną trzecią robienie biznesów. Czarodziej nie nudził się w jej towarzystwie - odstawała od powielanej od pokoleń koncepcji bajecznie bogatej arystokratki, lubującej się w balach i towarzystwie. Mieszkała sama, dokarmiała bezdomne koty i wspierała rubidijskie schroniska dla zwierząt. Sama dbała o swój ogród, sama sprzątała, gotowała... I miała czas na zarabianie fortuny. Bardziej zaimponować czarodziejowi nie mogła.
Weszli do środka i od razu skierowali się do jasno oświetlonego salonu, w którym wszystko stało równo, było proporcjonalne i poukładane idealnie, co do kąta. Na szklanym stoliku stał talerz pełen ciasteczek. Rufouse pozwolił sobie na wtopienie się w miękki i wygodny fotel, a za wyraźną zgodą madame sięgnął po ciasteczko z marmoladą.
— Rufouse, mój drogi — odezwała się po chwili kobieta, siadając w drugim fotelu. — Cieszę się ogromnie, że mogę cię zobaczyć po tylu latach. Ile to już? Osiem?
— Dziesięć — sprecyzował czarodziej.
— Ach, no widzisz, skleroza nie boli. Chciałabym porozmawiać o starych dobrych czasach, ale, niestety, czas nagli, bo sprawa jest wagi państwowej.
— Wyobrażam sobie — powiedział bez cienia szydery. — Nie mam co do tego wątpliwości, sądząc po treści listu. Słucham zatem. O co chodzi?
— Widzisz, dwa lata temu przejęłam po kuzynie, niech mu ziemia lekką będzie, stanowisko dyrektora banku w Rubidii. To jedna z najbardziej zaufanych placówek w całej Środkowej Alarani, nie dajemy klientom powodów do przenoszenia rachunków do innych banków. Tylko, widzisz, ażeby banki działały, potrzebne są pieniądze. Ażeby były pieniądze, potrzebny jest transport. Do transportu potrzebne są drogi, a tak się składa, że na jednym z głównych traktów jest kałuża.
— I ta kałuża sprawia problemy, jak mniemam? — domyślił się czarodziej.
— Dobrze mniemasz, mój drogi. Świadkowie twierdzą, że jest zaczarowana, że bez dna. Ja tam w takie bajki nie wierzę, ale coraz więcej moich pracowników narzeka na tę kałużę. Że całe wozy z pieniędzmi połyka! Niesłychane, powiem tobie, mój drogi. W końcu przyjrzałam się sprawie nieco bliżej. I wiesz co? Faktycznie. Z początku myślałam, że za słabą ochronę mamy, ale nie. W okolicy Rubidii nie ma bandytów, rzezimieszków ani innych złodziei. Wierz mi, sama się upewniłam.
— Wierzę, madame, wierzę. Będę się musiał więc przyjrzeć tej tajemniczej kałuży. Wygląda mi to na zaklęcie teleportacyjne, ale nie będę pewien, dopóki osobiście tego nie sprawdzę. Czy jest ktoś, kto byłby mi w stanie opowiedzieć wszystko od początku do końca, jak wyglądało „połykanie” wozów przez tę kałużę?
— Owszem, strażnik karawany. Krząta się zapewne po siedzibie banku, niemal nigdy nie wraca do domu. Jak mu było... — zastanowiła się na głos, marszcząc brwi. — Ach, tak. Niels, czy jakoś tak. Taki wysoki, z brodą jak u drwala. Chyba jedyny człowiek, który w tym mieście nie odwiedza balwierza.
— Rozbój w biały dzień — zażartował czarodziej, sięgając po kolejne ciasteczko.
Udało im się jeszcze poplotkować przy winie, zanim Rufouse musiał wyjść. Miło porozmawiać o czymś więcej, niż tylko o problemach bogatych ludzi, dlatego dowiedział się dużo o problemach biednych ludzi. Cóż, taka kolej rzeczy.
Następnego dnia wstał nie wcześniej jak w południe. Odpowiednia pielęgnacja wymaga odpowiedniej ilości snu, a sen to jeden z lepszych zabiegów pielęgnacyjnych wszech czasów, dlatego nie odmawiał sobie tej drobnej przyjemności. Raz na jakiś czas nie zaszkodzi. Był bogaty i nie musiał się o nic martwić. A zwłaszcza o czas. Przygotował się więc do wyjścia na miasto. Puder, nieco różu, by podkreślić kości policzkowe, krem do rąk, olejek do włosów i wiele, wiele innych. Zainspirowany stylem madame Arideux, przywdział burgundową koszulę o bufiastych rękawach i srebrnych guzikach, zaś szyję przyozdobił żabocikiem w kolorze hebany z wszytym weń rubinem. Na ramiona założył jeszcze czarną kamizelę dla podkreślenia sylwetki.
Wiktor po opuszczeniu tawerny poprzedniego dnia, raczył się obrazić na czarodzieja i do tej pory latał po mieście bez wyraźnego celu. Lecz gdy Rufouse wyszedł z zajadu, ptaszysko zaraz zjawiło się znikąd z donośnym skrzekiem i wylądowało na jego ramieniu, nie siląc się nawet na jakiekolwiek wyjaśnienia. Czarodziej uszanował decyzję maie i we dwóch ruszyli w znane im już miejsce.
Widok młodego trytona, który przebijał się przez tłum ku nim, wywołał na ustach czarodzieja delikatny, może nawet dwuznaczny, uśmieszek.
— Dzień dobry — odparł wyrafinowanie na entuzjastyczne powitanie kelnera. Oczy zabłysły mu drapieżnie na wspomnienie o „przypadkowym” zapomnieniu wina z tawerny.
Miło było zobaczyć ten cud natury ponownie, i to jeszcze w tak dobrym humorze. Rufouse lubił sprawiać ludziom przyjemność, a jeszcze bardziej lubił, gdy sama jego obecność poprawiała im nastrój. Zapatrzył się na turkus włosów Momo, podziwiając to arcydzieło. Że też był to jego naturalny kolor, niezmieniony przez odczynniki alchemiczne! Fascynujące!
— Dziękuję, chętnie się napiję. I coś zjem. Macie jeszcze te krewetki? Były wybitne.
Gdy udało mu się zająć stolik pod pergolą, zagadnął do Momo:
— Jak minął ci wczorajszy dzień? Mam nadzieję, że jednocześnie spokojnie i... przychodowo.
Uśmiechnął się nieznacznie i jakby nigdy nic wziął do ręki kartę dań, by poudawać, że zastanawia się nad innym jedzeniem poza krewetkami.