Re: [Pałacowe ogrody] Byle za mur
: Pią Sie 18, 2017 9:52 pm
Droga przez miasto okazała się trudniejszą, niż mogłoby się zdawać. Ale nie w skutek fizycznych niepowodzeń. Wręcz przeciwnie, pod tym względem pokonanie tych kilku ulic nie było trudniejsze od byle codziennej rutyny. Na kalekiego chłopca i towarzyszącą mu dziewczynę mało kto zwracał uwagę, bo niczym nie różnili się od całej reszty przechodniów. Vertan był może tylko trochę bardziej czysty od dzieciaków z ulicy, ale nadrabiał to niepojęcie przykrym wyrazem twarzy, tworzącym z jego smutnymi oczami prawdziwie żałosną mieszankę. To więc było proste. Znacznie trudniejszym znalazł jednak pożegnanie się ze wszystkim, co go otaczało. Nie sądził, by opuszczał Nandan-Ther na zawsze. Właściwie wykluczał tę możliwość. Ale gdy spoglądał jeszcze raz, z oddali, na spiętrzone wieże budynku, który przez lata był jego prawdziwym domem, poczuł się trochę jak zdrajca. To tu wszystkiego się nauczył. Tu dbano, by wyrósł na porządnego człowieka i następcę tronu. Ale jednocześnie gdy stracił szansę na wypełnienie swojego królewskiego przeznaczenia, to również tutaj skazano go na zapomnienie. Gdzieś tam był fałszywy kamień nagrobny z jego nazwiskiem. Skoro książę Vertan Bretgar miał być martwy, to może należało to uszanować. Czas, by narodził się Vertan - wędrowiec poszukujący swojej drogi, prawdy, sposobu na przywrócenie porządku, a po części może i zemsty na tym, kto go tak urządził. To wszystko działo się w jego głowie, gdy kuśtykał coraz bliżej ku zachodniej bramie, którą wskazał jako najlepszą do wyjścia poza gród. Czas pożegnać dom. Przynajmniej narazie. Czy nie o tym wszak śnił przez wiele tych nocy, kiedy czekał zamknięty w swojej wieży?
– Droga wolna – zauważył nieco melancholijnie, rzucając Serminie szybkie spojrzenie. Potem wsparł się pewniej na kuli i po raz pierwszy od lat ruszył naprzód, tak jak wielu innych kupców i chłopów z wozami, by przejść przez masywną bramę o opuszczonej do połowy żelaznej kracie. O tych bramach krążyły prawdziwe legendy - o ich wytrzymałości i sile, o wszystkich taranach, które niemal łamały się, próbując sforsować ich oddrzwia. Vertan nieco dumnie zagapił się więc do góry, na nienaruszone blanki, gdy wtem dobiegł go męski głos:
– Hej, wy tam!
Spojrzał za siebie, a zobaczywszy, że oto zwraca się do nich jeden ze strażników, odruchowo zrobił koślawy krok bliżej do Serminy. Nie mógł wypaść z roli. Nie teraz.
Żołnierz w lekkiej zbroi i z herbem Bretgarów na ramieniu szybko do niech podszedł.
– Chłopcze – zwrócił się bezpośrednio do Vertana, ale jego towarzyszkę zmierzył przy tym badawczym spojrzeniem. – Jesteś stąd?
– Jestem.
– Wyglądasz znajomo. Jak cię wołają?
– Verti – brzmiała pewna odpowiedź.
– Wybieracie się za mury, ha? Nie tak prędko.
Tym razem już nie bez powodu Vertan cofnął się o krok, ale to, co było potem, i tak wydarzyło się o wiele za szybko. Żołnierz chwycił go za rękę, odebrał mu kulę, a potem - nim młodzieniec zdążył chociaż pisnąć - silnie go podsadził i wziął sobie na barana.
– Nandan-Ther to o wiele przyjaźniejsze miasto, niż na to wygląda! – rzekł pogodnie. – Niech mi mały panicz pozwoli, że przeniosę go przez bramę. Będzie lżej w dalszej drodze, dokądkolwiek idziecie, dobrzy ludzie! Ha, tak tu traktujemy gości! Bardzo cię boli noga, chłopcze?
– T-tragicznie – wydukał skonfundowany chłopiec. Gwardzista tylko roześmiał się serdecznie i dokończył obowiązku. Wyniósł go poza bramę, tam postawił z powrotem na ziemi i oddał mu kulę, życząc szerokiej drogi.
Długo trwało, nim Vertan wreszcie pokonał osłupienie.
– Przenigdy więcej noszenia – postanowił tylko, śmiertelnie poważny.
– Droga wolna – zauważył nieco melancholijnie, rzucając Serminie szybkie spojrzenie. Potem wsparł się pewniej na kuli i po raz pierwszy od lat ruszył naprzód, tak jak wielu innych kupców i chłopów z wozami, by przejść przez masywną bramę o opuszczonej do połowy żelaznej kracie. O tych bramach krążyły prawdziwe legendy - o ich wytrzymałości i sile, o wszystkich taranach, które niemal łamały się, próbując sforsować ich oddrzwia. Vertan nieco dumnie zagapił się więc do góry, na nienaruszone blanki, gdy wtem dobiegł go męski głos:
– Hej, wy tam!
Spojrzał za siebie, a zobaczywszy, że oto zwraca się do nich jeden ze strażników, odruchowo zrobił koślawy krok bliżej do Serminy. Nie mógł wypaść z roli. Nie teraz.
Żołnierz w lekkiej zbroi i z herbem Bretgarów na ramieniu szybko do niech podszedł.
– Chłopcze – zwrócił się bezpośrednio do Vertana, ale jego towarzyszkę zmierzył przy tym badawczym spojrzeniem. – Jesteś stąd?
– Jestem.
– Wyglądasz znajomo. Jak cię wołają?
– Verti – brzmiała pewna odpowiedź.
– Wybieracie się za mury, ha? Nie tak prędko.
Tym razem już nie bez powodu Vertan cofnął się o krok, ale to, co było potem, i tak wydarzyło się o wiele za szybko. Żołnierz chwycił go za rękę, odebrał mu kulę, a potem - nim młodzieniec zdążył chociaż pisnąć - silnie go podsadził i wziął sobie na barana.
– Nandan-Ther to o wiele przyjaźniejsze miasto, niż na to wygląda! – rzekł pogodnie. – Niech mi mały panicz pozwoli, że przeniosę go przez bramę. Będzie lżej w dalszej drodze, dokądkolwiek idziecie, dobrzy ludzie! Ha, tak tu traktujemy gości! Bardzo cię boli noga, chłopcze?
– T-tragicznie – wydukał skonfundowany chłopiec. Gwardzista tylko roześmiał się serdecznie i dokończył obowiązku. Wyniósł go poza bramę, tam postawił z powrotem na ziemi i oddał mu kulę, życząc szerokiej drogi.
Długo trwało, nim Vertan wreszcie pokonał osłupienie.
– Przenigdy więcej noszenia – postanowił tylko, śmiertelnie poważny.