Valladon ⇒ ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela
-
- Kroczący w Snach
- Posty: 229
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Nemorianin
- Profesje:
- Kontakt:
Stanął w cieniu budynku obserwując w pełni obudzone do życia miasto. Kolorowy tłum snuł się w różne strony, mieszając się ze sobą. Zwykli ludzie, nieświadomi rozgrywającego się maleńkiego dramatu młodej dziewczyny, ograniczenia wolności prawie niewinnego cieśli, czy pracowitej nocy demona, załatwiali swoje codzienne sprawy. Mijali Luciena, nawet nie zwracając uwagi na jego obecność. Było w tym coś pociągającego. Otaczająca go błoga nieświadomość ludzkich bytów, tak różna od rzeczywistości panującej w otchłani, urzekała i odprężała Luciena.
Co prawda przez moment zafrasował się odrobinę. W związku z pewnymi komplikacjami nie wiedział jak długo będzie się cieszył błogostanem, ale od razu odegnał od siebie niepokojące myśli. Ile mu będzie dane, tyle czasu spędzi na ziemskich planach, ciesząc się bieżącymi chwilami, zamiast martwić się przyszłością. Tego nikt nie mógł mu zabrać ni zabronić.
Nie czekał zbyt długo. Jeremy wyszedł prawie od razu, Rakel dołączyła niewiele później. O ile dziewczyna wydawała się powoli dochodzić do siebie, co radowało demona, o tyle cieśla sprawiał wrażenie co najmniej markotnego. Czyżby obraził się, że jego nie pocieszał zjawiając się w celi? Przecież grzecznie wyraził swoją nadzieję, że zarzuty wobec niego są fałszywe, czego chcieć więcej. Przecież Jeremy był dorosłym mężczyzną, nie wymagał chyba, że i jego pogłaszcze po główce, bądźmy poważni.
Nic jednak nie powiedział.
Szli prawie całą drogę do sklepu w milczeniu. Po tak udanym wieczorze w karczmie, dzisiejsze spotkanie było jakieś drętwe i niemrawe, a z tego co zdawało się Lucienowi powinno być odwrotnie, ale nie znał zbyt dobrze ludzi i mógł się mylić. Poza tym, może pobyt w celi stał się taką traumą dla obojga, że teraz morale spadło znacząco, niwecząc wieczorną zabawę.
Zaraz potem się rozdzielili. Cieśla pożegnał się zdawkowo, dziewczyna podziękowała za opiekę, chociaż dość nieudaną w osobistej opinii demona, no i zostawił ich samych. Lucien zaś został zaproszony na herbatę. Oczywiście nie odmówił, chociaż do końca nie był pewien, czy Rakel wolała by się zgodził czy by zostawił ją samą.
Już dziewczyna miała otworzyć drzwi, gdy napotkała kolejny problem. Klnąc jak szewc a nie młoda sprzedawczyni, poinformowała całą okolicę w tym i nemorianina o braku kluczy. Czy ktoś ją okradł, czy może je zgubiła, było mało istotne. Ważniejszy był efekt, w postaci przymusowego czatowania pod drzwiami. Miał nawet zaproponować, że przeniesie ich do środka, ale widząc jak kobieta kombinuje, wstrzymał się z pędzeniem na ratunek. Może nie należał do specjalistów od ludzkich zachowań, ale dostrzegał, że dziewczyna jest zaradna i wyraźnie przyzwyczajona do radzenia sobie z problemami, nie chciał więc narzucaniem się z pomocą jej deprymować. O to zatroszczyło się już uwięzienie i zapodzianiem kluczy. Nie mówiąc już o niepotrzebnym zawstydzaniu Rakel, to, że jego obecność peszyła dziewczynę, było dość oczywiste i widoczne na pierwszy rzut oka. Pozostawił jej więc swobodę, pozwalając zrobić wszystko po swojemu, by chociaż w ten sposób dziewczyna odzyskała część pewności siebie.
Dając czas Rakel, oparł się o ścianę budynku, zaraz obok drzwi, krzyżując ręce na piersi i przymykając oczy. Swoim zwyczajem cieszył się miastem. Ledwie dziewczyna zniknęła w oknie, a do uszu demona dotarły wściekłe wrzaski dobiegające z okolic kuźni. Najwyraźniej kowal już doszedł do siebie i rozpoczął ożywioną dyskusję z kolegą rzemieślnikiem. Lucien nieznacznie pokręcił głową. O co Jeremy się tak wściekał? Ani dziewczyna, ani on sam, żadne nie powiedziało choćby słowa, że mu nie wierzy. Jednym stwierdzeniem nie dał mu powodów do takich wniosków. Jeżeli zaś wpłaciłby karę za mężczyznę, jednocześnie nie będąc przekonanym o niewinności, to bynajmniej nie po to by cieśla chodził teraz o własnych siłach.
Poza tym słowa Bastiończyka znacznie mijały się z rzeczywistością. Ani Rakel nie była tak młoda, ani Jeremy tak stary, by określać ją dosadnie siksą. Równie bez sensu było mówienie, iż on rzekomo używał kremu do rąk. Absurd. Utłuściłby rękojeść rapiera, co miałoby negatywny wpływ na precyzję w walce. Mężczyzna dalej pienił się i złościł, jak rozdrażniona niewiasta do wtóru z równie głośnym kowalem, jakby umniejszając innym mógł poprawić sobie humor, by płynnie przejść ze znajomym w całkowicie abstrakcyjne tematy dotyczące spożywania książek. Cóż, ludzie byli dziwaczni i nieprzewidywalni i chyba to właśnie go do nich ciągnęło. Nie musiał ich rozumieć, ani się z nimi zgadzać, czci kobiety należało bronić zawsze, chyba że sama zainteresowana oponowała, ale mógł ich obserwować i poznawać. W końcu było to przednią rozrywką.
Porzucony przed wejściem, cierpliwie oczekiwał wyników działań Rakel. Stałby jeszcze dobra chwilę z zamkniętymi oczami, gdyby nie zaalarmowały go inne zmysły. Z naprzeciwka, powoli kuśtykając i podpierając się laską, nadchodziła niepozorna starowinka. Początkowo nie zwracał na nią uwagi większej, niż było by to konieczne, ale dostrzegając, że babka kieruje się dokładnie w jego stronę, Lu zaczął przyglądać się przybywającej uważniej. Tak samo ona otaksowała demona czujnym spojrzeniem, nijak nie przystającym do niegroźnej babuliny, na którą wyglądała na pierwszy rzut oka.
Gdy staruszka zbliżyła się do drzwi i tym samym do demona, Lucien bez słów ukłonił się dworsko. W ten sam sposób zapewne witałby hrabinę. Stara skinęła głową, a uśmiech wykwitł na jej pomarszczonej twarzy. Wszystko odbyło się bez słów, ale obserwując z zewnątrz można by przysiąc, że właśnie doszło do jakiejś niewerbalnej komunikacji.
W tym samym momencie Rakel otworzyła drzwi, by z pełnym zaskoczeniem spostrzec starą, która najwyraźniej postanowiła złożyć niezapowiedzianą wizytę. Meve bez pardonu wwędrowała do wnętrza sklepu, równie bezpośrednio wyrażając swoje opinie na wszystkie bieżące tematy, dotyczące zarówno kaca dziewczyny jak i gościa w osobie demona.
Lu uśmiechnął się kącikiem ust, słysząc wzmiankę o przystojniaku i obserwując reakcję Rakel, która jakby mogła, zapewne starała by się zniknąć. Najchętniej znów odgarnąłby czarne kosmyki, za którymi schroniła się dziewczyna, ale nie chciał zawstydzać jej jeszcze mocniej, zamiast tego więc udał, że nie zwrócił uwagi na komentarz wiedźmy i zaproszony wszedł do środka.
Stanął w pewnej odległości od zbrojmistrzyni i dając jej trochę przestrzeni i czasu na dojście do siebie. Udawał, że ogląda leżące na ladzie sztylety.
- Nie przepraszaj, nie masz ku temu powodów. - Odwrócił się w jej kierunku, podchwytując spojrzenie dziewczyny.
- Wszystko co niezbędne ustaliliśmy na początku, a w razie gdybyś jeszcze miała pytania, odpowiem na nie. Z tego zaś co widziałem, do karczmy się chodzi głównie w celu rozrywki, nie interesów. - Cały czas spoglądał w różnobarwne tęczówki Rakel. - Niczemu więc nie uchybiłaś.
Stworzenie było doprawdy urocze. Próbował w myślach odnaleźć moment, kiedy ostatni raz jakaś kobieta urzekła go tak jak brunetka. Bezskutecznie.
Podczas rozmowy ciągle dało się słyszeć dobiegające z kuchni głośne skargi Meve.
- Babciu, jak ci idzie z tą herbatą ? - odezwał się rozbawionym głosem, uwalniając Rakel od swojego spojrzenia.
Gorący napój wydawał się doskonałym pomysłem, ponieważ noc oboje mieli nielekką, choć na różny sposób. Ponieważ zaś z piętra co i rusz dochodziły dźwięki doskonale informujące o nieustającym boju Widzącej z kuchnią, demon w niezmiennie dowcipnym humorze, czując się jak u siebie, udał się na ratunek. Podczas gdy Meve wreszcie odnalazła susz kluczowy do sporządzenia aromatycznego naparu i rozpoczęła poszukiwania filiżanek i imbryczka, Lu podgrzał wodę, w przyspieszonym tempie, korzystając z magii. Zgranie w czasie było wręcz popisowe i gdy tylko dzbanek stanął na blacie, wrzątek był gotowy. Moment później demon skończył z tacą oraz ustawionymi na niej filiżankami i parzącą się w imbryku herbatą, które bez ogródek zostały mu wręczone przez wiedźmę. Ta tylko ponagliła go ruchem ręki, jakby pytała na co czeka wciąż tu stojąc, bo przecież ona o lasce nie będzie paradować, robiąc za kelnerkę.
Co prawda przez moment zafrasował się odrobinę. W związku z pewnymi komplikacjami nie wiedział jak długo będzie się cieszył błogostanem, ale od razu odegnał od siebie niepokojące myśli. Ile mu będzie dane, tyle czasu spędzi na ziemskich planach, ciesząc się bieżącymi chwilami, zamiast martwić się przyszłością. Tego nikt nie mógł mu zabrać ni zabronić.
Nie czekał zbyt długo. Jeremy wyszedł prawie od razu, Rakel dołączyła niewiele później. O ile dziewczyna wydawała się powoli dochodzić do siebie, co radowało demona, o tyle cieśla sprawiał wrażenie co najmniej markotnego. Czyżby obraził się, że jego nie pocieszał zjawiając się w celi? Przecież grzecznie wyraził swoją nadzieję, że zarzuty wobec niego są fałszywe, czego chcieć więcej. Przecież Jeremy był dorosłym mężczyzną, nie wymagał chyba, że i jego pogłaszcze po główce, bądźmy poważni.
Nic jednak nie powiedział.
Szli prawie całą drogę do sklepu w milczeniu. Po tak udanym wieczorze w karczmie, dzisiejsze spotkanie było jakieś drętwe i niemrawe, a z tego co zdawało się Lucienowi powinno być odwrotnie, ale nie znał zbyt dobrze ludzi i mógł się mylić. Poza tym, może pobyt w celi stał się taką traumą dla obojga, że teraz morale spadło znacząco, niwecząc wieczorną zabawę.
Zaraz potem się rozdzielili. Cieśla pożegnał się zdawkowo, dziewczyna podziękowała za opiekę, chociaż dość nieudaną w osobistej opinii demona, no i zostawił ich samych. Lucien zaś został zaproszony na herbatę. Oczywiście nie odmówił, chociaż do końca nie był pewien, czy Rakel wolała by się zgodził czy by zostawił ją samą.
Już dziewczyna miała otworzyć drzwi, gdy napotkała kolejny problem. Klnąc jak szewc a nie młoda sprzedawczyni, poinformowała całą okolicę w tym i nemorianina o braku kluczy. Czy ktoś ją okradł, czy może je zgubiła, było mało istotne. Ważniejszy był efekt, w postaci przymusowego czatowania pod drzwiami. Miał nawet zaproponować, że przeniesie ich do środka, ale widząc jak kobieta kombinuje, wstrzymał się z pędzeniem na ratunek. Może nie należał do specjalistów od ludzkich zachowań, ale dostrzegał, że dziewczyna jest zaradna i wyraźnie przyzwyczajona do radzenia sobie z problemami, nie chciał więc narzucaniem się z pomocą jej deprymować. O to zatroszczyło się już uwięzienie i zapodzianiem kluczy. Nie mówiąc już o niepotrzebnym zawstydzaniu Rakel, to, że jego obecność peszyła dziewczynę, było dość oczywiste i widoczne na pierwszy rzut oka. Pozostawił jej więc swobodę, pozwalając zrobić wszystko po swojemu, by chociaż w ten sposób dziewczyna odzyskała część pewności siebie.
Dając czas Rakel, oparł się o ścianę budynku, zaraz obok drzwi, krzyżując ręce na piersi i przymykając oczy. Swoim zwyczajem cieszył się miastem. Ledwie dziewczyna zniknęła w oknie, a do uszu demona dotarły wściekłe wrzaski dobiegające z okolic kuźni. Najwyraźniej kowal już doszedł do siebie i rozpoczął ożywioną dyskusję z kolegą rzemieślnikiem. Lucien nieznacznie pokręcił głową. O co Jeremy się tak wściekał? Ani dziewczyna, ani on sam, żadne nie powiedziało choćby słowa, że mu nie wierzy. Jednym stwierdzeniem nie dał mu powodów do takich wniosków. Jeżeli zaś wpłaciłby karę za mężczyznę, jednocześnie nie będąc przekonanym o niewinności, to bynajmniej nie po to by cieśla chodził teraz o własnych siłach.
Poza tym słowa Bastiończyka znacznie mijały się z rzeczywistością. Ani Rakel nie była tak młoda, ani Jeremy tak stary, by określać ją dosadnie siksą. Równie bez sensu było mówienie, iż on rzekomo używał kremu do rąk. Absurd. Utłuściłby rękojeść rapiera, co miałoby negatywny wpływ na precyzję w walce. Mężczyzna dalej pienił się i złościł, jak rozdrażniona niewiasta do wtóru z równie głośnym kowalem, jakby umniejszając innym mógł poprawić sobie humor, by płynnie przejść ze znajomym w całkowicie abstrakcyjne tematy dotyczące spożywania książek. Cóż, ludzie byli dziwaczni i nieprzewidywalni i chyba to właśnie go do nich ciągnęło. Nie musiał ich rozumieć, ani się z nimi zgadzać, czci kobiety należało bronić zawsze, chyba że sama zainteresowana oponowała, ale mógł ich obserwować i poznawać. W końcu było to przednią rozrywką.
Porzucony przed wejściem, cierpliwie oczekiwał wyników działań Rakel. Stałby jeszcze dobra chwilę z zamkniętymi oczami, gdyby nie zaalarmowały go inne zmysły. Z naprzeciwka, powoli kuśtykając i podpierając się laską, nadchodziła niepozorna starowinka. Początkowo nie zwracał na nią uwagi większej, niż było by to konieczne, ale dostrzegając, że babka kieruje się dokładnie w jego stronę, Lu zaczął przyglądać się przybywającej uważniej. Tak samo ona otaksowała demona czujnym spojrzeniem, nijak nie przystającym do niegroźnej babuliny, na którą wyglądała na pierwszy rzut oka.
Gdy staruszka zbliżyła się do drzwi i tym samym do demona, Lucien bez słów ukłonił się dworsko. W ten sam sposób zapewne witałby hrabinę. Stara skinęła głową, a uśmiech wykwitł na jej pomarszczonej twarzy. Wszystko odbyło się bez słów, ale obserwując z zewnątrz można by przysiąc, że właśnie doszło do jakiejś niewerbalnej komunikacji.
W tym samym momencie Rakel otworzyła drzwi, by z pełnym zaskoczeniem spostrzec starą, która najwyraźniej postanowiła złożyć niezapowiedzianą wizytę. Meve bez pardonu wwędrowała do wnętrza sklepu, równie bezpośrednio wyrażając swoje opinie na wszystkie bieżące tematy, dotyczące zarówno kaca dziewczyny jak i gościa w osobie demona.
Lu uśmiechnął się kącikiem ust, słysząc wzmiankę o przystojniaku i obserwując reakcję Rakel, która jakby mogła, zapewne starała by się zniknąć. Najchętniej znów odgarnąłby czarne kosmyki, za którymi schroniła się dziewczyna, ale nie chciał zawstydzać jej jeszcze mocniej, zamiast tego więc udał, że nie zwrócił uwagi na komentarz wiedźmy i zaproszony wszedł do środka.
Stanął w pewnej odległości od zbrojmistrzyni i dając jej trochę przestrzeni i czasu na dojście do siebie. Udawał, że ogląda leżące na ladzie sztylety.
- Nie przepraszaj, nie masz ku temu powodów. - Odwrócił się w jej kierunku, podchwytując spojrzenie dziewczyny.
- Wszystko co niezbędne ustaliliśmy na początku, a w razie gdybyś jeszcze miała pytania, odpowiem na nie. Z tego zaś co widziałem, do karczmy się chodzi głównie w celu rozrywki, nie interesów. - Cały czas spoglądał w różnobarwne tęczówki Rakel. - Niczemu więc nie uchybiłaś.
Stworzenie było doprawdy urocze. Próbował w myślach odnaleźć moment, kiedy ostatni raz jakaś kobieta urzekła go tak jak brunetka. Bezskutecznie.
Podczas rozmowy ciągle dało się słyszeć dobiegające z kuchni głośne skargi Meve.
- Babciu, jak ci idzie z tą herbatą ? - odezwał się rozbawionym głosem, uwalniając Rakel od swojego spojrzenia.
Gorący napój wydawał się doskonałym pomysłem, ponieważ noc oboje mieli nielekką, choć na różny sposób. Ponieważ zaś z piętra co i rusz dochodziły dźwięki doskonale informujące o nieustającym boju Widzącej z kuchnią, demon w niezmiennie dowcipnym humorze, czując się jak u siebie, udał się na ratunek. Podczas gdy Meve wreszcie odnalazła susz kluczowy do sporządzenia aromatycznego naparu i rozpoczęła poszukiwania filiżanek i imbryczka, Lu podgrzał wodę, w przyspieszonym tempie, korzystając z magii. Zgranie w czasie było wręcz popisowe i gdy tylko dzbanek stanął na blacie, wrzątek był gotowy. Moment później demon skończył z tacą oraz ustawionymi na niej filiżankami i parzącą się w imbryku herbatą, które bez ogródek zostały mu wręczone przez wiedźmę. Ta tylko ponagliła go ruchem ręki, jakby pytała na co czeka wciąż tu stojąc, bo przecież ona o lasce nie będzie paradować, robiąc za kelnerkę.
-
- Błądzący po drugiej stronie
- Posty: 72
- Rejestracja: 9 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Rzemieślnik , Mieszczanin
Jeremy był już w swojej dzielnicy. Szedł powoli pogrążony we własnych myślach, gdy ktoś stanął mu na drodze. Przyjrzał się napotkanej postaci. Jasnowłosy mężczyzna w mundurze straży miejskiej, średniego wzrostu, o niezbyt rozbudowanej muskulaturze i raczej miłej aparycji. Nie kojarzył gościa. Ich pierwsza w życiu konwersacja nie zaczęła się jednak zbyt przyjemnie.
- Co zrobiłeś Rakel ty paskudny draniu?! – huknął blondyn na początek.
- Ja? Nic. O co ci chodzi kolego?
- O Rakel Evans idioto! Jej cześć, cnotę i dobre imię! Ja ją kocham i będę jej bronić!
Nie był wyrywny, wrodzona flegma spowodowała, że na zaczepkę odpowiedział spokojnie.
- Przede mną nie musisz, ale jeden demon ma na nią chrapkę.
- Jak to?! Gdzie ona jest?! – denerwował się tamten.
- Jest w swoim sklepie. I lepiej się pospiesz – drwal odpowiedział całkiem zgodnie z prawdą, wzruszył ramionami i najwyraźniej chciał pójść dalej.
- Czekaj! – zatrzymał go Simon. – Jeszcze z tobą nie skończyłem! Dam ci nauczkę za macanie mojej narzeczonej! – krzyknął wyzywająco i jął zakasywać rękawy. Jeremy popatrzył na niego spode łba.
- Mówisz to jako strażnik miejski, czy jesteś tu po cywilu? – zapytał chłodno.
- Nie mieszam spraw służbowych z prywatnymi! – wrzasnął tamten oburzony. Począł podwijać drugi rękaw. – Potrafię sam zająć się…
Nie dokończył. Padł na bruk powalony dwoma szybkimi strzałami od cieśli. Lewy hak na koniec brody, a gdy blondyn już leciał w dół, to tak na dobicie prawy prosty centralnie w twarz. Jeremy nie był żadnym zawodowym wojownikiem, ale jak to facet w ryj dać umiał. Zgodnie ze starą, dobrą radą od jego ojca: „Nie cyrtol się, zawsze wal pierwszy”. Zaskoczenie, wyrobione bicepsy ciężko pracującego fizycznie mężczyzny i twarde jak kamień robotnicze pięści zwykle w zupełności wystarczają do szybkiego zwycięstwa.
Roztarł kostki dłoni i patrzył na niedoszłego przeciwnika. Strażnik był oszołomiony, ale żyw. Niezgrabnie począł zbierać się z ziemi.
- Idź lepiej do sklepu Evans, a nie zaczepiaj spokojnych ludzi – warknął, po czym schował ręce w kieszenie, ominął leżącego i bez słowa kontynuował swoją podróż do domu. Nie odwracał się za siebie. Zagłębił się we własnych przemyśleniach. „Mogłem mu tej pięknej buźki nie obijać” – zrugał się. – „Na widok przystojniaka nemorianin od razu zmieniłby obiekt zainteresowań i Rakel miałaby spokój.”
Było już po południu, gdy wrócił do siebie. W warsztacie zastał krzątającego się swojego ucznia. Armin, czternastoletni chłystek, niewysoki półelf, z rozczochraną czupryną koloru słomy. Osierocony przez ojca i zamieszkujący tylko z ludzką matką w tutejszych miejskich slumsach, ale mimo nieciekawego dzieciństwa niezwykle poczciwy, uśmiechnięty i rezolutny. Przyczepił się do Jeremy’ego żebrząc w pobliżu „Pękniętej Tarczy”. Rzemieślnik, jako że miał dobre serce, zdecydował się pomóc. Nie wręczył jednak jałmużny, lecz zaoferował mu przyjęcie w czeladź. Po części z litości, a po części dlatego, że faktycznie przydałby mu się pomocnik. Chłopak od początku starał się, angażował całym sercem i cieszył się nie tylko z uczciwej tygodniówki, ale przede wszystkim z każdej udzielonej lekcji zawodu. Jeremy szybko wyczuł, że dzieciak miał dryg do ciesielki. Zauważał w nim pewne podobieństwa do siebie, gdy był w jego wieku.
Chłopiec widząc wchodzącego mistrza przywitał go szczerym uśmiechem.
- Cześć młody – odpowiedział Jeremy. Znalazł mu jakąś robotę, a sam wziął drewniany pobijak, składany nóż, dwa półokrągłe ciosła, rylec, żłobaki, majzle i dłuta i położył narzędzia obok przygotowywanych od poprzedniego dnia nowych drzwi do sklepu Rakel. Zapalił swoją ulubioną fajkę, usiadł na zydelku i spokojnie poczekał, aż wilgotny tytoń rozetli się dostatecznie, po czym kilkoma głębokimi buchami otoczył się kłębkiem aromatycznego dymu. Zacisnął zęby na ustniku fajki uwalniając w ten sposób obie ręce i zabrał się do roboty.
- Szefie, za co pana posadzili? – odezwał się półelf, gdy już skończył zamiatać.
- A skąd wiesz, że mnie posadzili? – odpowiedział spokojnie Jeremy nie odrywając się od pracy.
- Rano był na rynku herold i wrzeszczał ogłoszenia – wyjaśnił szybko.
- Za drobnostki – drwal półgębkiem zbył ciekawskiego chłopaka.
- Z tego, co ludzie gadali nie wynikało wcale, że drobnostki – praktykant próbował wiercić dziurę w brzuchu. – Napastowanie nieletniej, czyny lubieżne i włamanie.
- Skoro wiesz, to czemu się pytasz? - stwierdził starszy mężczyzna beznamiętnie.
- Ekhm… – speszył się młodzieniec i szybko zmienił temat. – Dobrze, że szefa szybko wypuścili.
- Nie mieli podstaw do zatrzymania, to wypuścili.
- Znaczy… tam zdaje się ktoś wpłacił kaucję za szefa.
Cieśla przerwał pracę i popatrzył na czeladnika.
- Nic o tym nie wiem. Pierwszy zarzut był wyssany z palca, dwa pozostałe ścigane na wniosek poszkodowanej. Ponieważ jednak sama poszkodowana też siedziała ze mną i na pewno nie wniosła oskarżenia, więc nie mieli żadnych podstaw, żeby mnie trzymać. Jeśli ktoś faktycznie wpłacił za mnie kaucję, to jest ciężkim frajerem, a pieniędzy już nie odzyska. Jak państwowy urzędnik raz położy łapę na kasie, to nie odda, choćby się miał przekręcić. Tak to już niestety jest z biurokratami.
Jeremy westchnął, wyzionął z ust kolejną siną chmurę dymu tytoniowego, po czym wrócił do przerwanego zajęcia, a chłopak pokiwał głową ze zrozumieniem. Bastiończyk bardzo imponował mu wiedzą, doświadczeniem i umiejętnościami, choć nie przyznałby się do tego nikomu, bo nawet przed samym sobą miał z tym pewną trudność. Zagaił jeszcze raz dla podtrzymania rozmowy.
- Myślałem, że te drzwi już skończone i czekają tylko na zawiasy. Co też szef tam tak rzeźbi?
- Element ozdobny.
- Można zerknąć?
Drwal nie odpowiedział, ale też wyraźnie nie zabronił. Młody czeladnik podszedł więc i zajrzał przez ramię na powstające dzieło swojego pracodawcy.
- No ładne cacko! – gwizdnął z podziwem.
- Zgodnie z zamówieniem klienta – skłamał. Młody nie musiał wszystkiego wiedzieć.
Morgan odwiedził go późnym popołudniem. Jeremy był sam, Armin już poszedł do domu. Kowal lekceważącym gestem rzucił na blat zamówione przez cieślę komplety zawiasów.
- Gdzie ona jest!? – wrzasnął.
- Kto?
- Rakel, idioto!
Drwal zdziwił się jak często w kontekście czarnowłosej handlarki można usłyszeć, że jest się idiotą. Ciekawe, czy tylko on tak ma. Odpowiedział całkiem spokojnie.
- Nie mam pojęcia, zostawiłem ich oboje pod jej kamienicą.
- Jakich ich!?
- No twoją Rakel i tego Luciena.
- Co!? Jak mogłeś zostawić ich samych!?
- A dlaczego nie? Sam też wczoraj się ululałeś piwem i zostawiłeś ich samych sobie.
- Mało razy ty się upiłeś!? – odpalił Morgan natychmiast.
- A co to ma do rzeczy? Gadamy o upijaniu się, czy o twojej przyszywanej siostrze?
Kowal zmiarkował, że trochę go poniosło. Odpowiedział już spokojniej, ale z wyczuwalnym zatroskaniem.
- Byłem w jej sklepie. Zamknięty i pusty. Ona zniknęła!
Jeremy westchnął. Z rezygnacją ukrył twarz w dłoniach i przycisnął palcami zamknięte oczy, aż do pojawienia się pod powiekami barwnych, pulsujących plam. A kiedy feeria kolorów uspokoiła się już i odzyskał ostrość widzenia zapytał bezpośrednio.
- Stary, nie obraź się, ale możesz mi powiedzieć co mnie to wszystko obchodzi? Czy to moja sprawa? Jest dorosła. Niech se robi co chce i łazi gdzie chce. Nic jej nie będzie. Do rana na pewno wróci.
- Czyli że co? Nie pomożesz?
- Pomogę! Co potrzebujesz? Nowe drzwi? Meble? Wystrugać ci pajacyka? Nie ma problemu. Od ręki! Pożyczyć ci forsy? Postawić ci browara? A może chcesz kogoś obić? Dawaj, idziemy! Za przyjacielem idę jak w dym. Ale nie wymagaj ode mnie, że będę się uganiał za dziewczyną, która po pierwsze i tak woli chłopca z gitarą, zamiast ciężko pracującego mężczyzny, po drugie nie widzi nic złego w romansach z klientami i całonocnych popijawach z nimi, a po trzecie sama pcha się w przepaść bezkrytycznie zadając się z demonem. To nie ze mną masz problem, tylko z nią. Jakiej pomocy ode mnie oczekujesz? Mam to za ciebie rozwiązać? Jestem dla niej obcym facetem. Jak mam niby przemówić jej do rozumu? Myślisz, że mnie posłucha? Ja szczerze wątpię. A może w drugą stronę? Chciałbyś, żebym pozbył się problemu i skasował Luciena? Zabijałem różne paskudztwa, owszem. Smoki, magów, demony, bestie, wszystko mi było jedno. Zabijałem. Ale nie ja – Jeremy Favagó, syn cieśli, tylko my – obywatele Ostatniego Bastionu. Tam broniliśmy miasta. Dla wyższej sprawy my - zwykli śmiertelnicy gasiliśmy takich lalusiów jednego po drugim jak świeczki. Weź jednak pod uwagę, że robiliśmy to z kusz i balist, stojąc wysoko na murach. A tu? Tu mnie poskłada szybciej, niż zdążysz mrugnąć. Potrzebujesz pomocy? Jasne! Chętnie pomogę. Znasz mnie. Tylko wytłumacz mi czego ode mnie oczekujesz? Jak widzisz mój udział w tej całej zabawie?
- Chyba mógłbyś się wielki mężczyzno – zrobił wymowną przerwę dla podkreślenia złośliwej ironii. – Zaopiekować młodą dziewczyną.
- Zaopiekowałem się. Wczoraj wieczorem, jak oboje zdecydowaliście się na udawanie worków kartofli. Fajna zabawa.
- Wiesz, że nie o to mi chodzi.
- Domyślam się. Tylko dlaczego nalegasz, żebym się o nią troszczył?
- Powiedziałeś, że zostanie twoją żoną.
- Chyba nie do końca tak powiedziałem – Jeremy delikatnie podważył stwierdzenie kowala. Obaj dobrze wiedzieli na czym stanęło. Widział jednak, że jego przyjaciel nie jest w nastroju do żartów, więc nie rozwijał się na temat mniej lub bardziej istotnych warunków przyszłej żeniaczki, rzucanych dotychczas pół żartem pół serio. Skupił się na najważniejszym. – Dopóki ona sama nie chce za mąż, to i tak nic z tego nie będzie, więc co się będę spalał.
- Taki jesteś pewny? – odparł kowal z wyrzutem. – A sprawdziłeś chociaż, czy chce?
Cieśla zasępił się. Morgan miał poniekąd rację.
- Idę jej poszukać – szepnął metalurg łapiąc za klamkę.
- Powodzenia – szczerze pożyczył mu drwal na pożegnanie, ale nie ruszył się z miejsca.
Wyszedł trzaskając drzwiami. Jeremy patrzył chwilę niewidzącym wzrokiem na wrota, za którymi zniknął jego kolega. Zadumał się. Liczył jednak na to, że Morgan zachowa się jak facet i mimo fanatycznej troski o Rakel nie poświęci dla niej łączącej ich solidnej, męskiej przyjaźni.
Siedział nieruchomo od rozstania z kowalem, przygięty do blatu, z brodą opartą na pięściach. Zastanawiał się. Wygasła fajka zwisała smętnie na dolnej wardze. Obserwował swój warsztat. Wielka dwuręczna siekiera srożyła się ze swojego wieszaka. Małe toporki ciesielskie dyndały przygnębiająco powieszone za brody wzdłuż stołu. Płatnica szczerzyła do niego stalowe zęby w złowieszczym uśmiechu. Frasobliwy świder celował w podłogę z niemą pretensją. Zwykle zadziorny ośnik łypał żałobną miną spomiędzy niedokładnie zamiecionych wiórów. Dłuta i młotek porzucone przy wizycie Morgana obrażone leżały w bezładzie. Szeroki pędzel niedokładnie wyczyszczony po bejcowaniu stwardniał na kamień i patrzył nań z wyrzutem. I tylko słoik, do którego drwal odkładał pieniądze na „podróż życia” śmiał się do niego z półki swoją złotą zawartością.
Ze swojego miejsca widział doskonale zawiasy przyniesione przez kowala. Gruby postarał się dla Rakel. Wykuł sztaby potężne jak do królewskiego skarbca. Końmi tych drzwi nie wyrwiesz z muru.
Myślał. Zastanawiał się. Co powinien zrobić? Żadna perspektywa nie wydawała się najlepsza. Żadna nie oferowała pewnych wyników. Żadna nie była jasna, wszystkie opcje były pójściem w ciemno. Każda natomiast kusiła szczęśliwym zakończeniem, choć każda w innej dziedzinie. I każda była obarczona sporym, choć trudnym do oszacowania ryzykiem. Dumał. Rozważał. Jak powinien postąpić? Podbić stawkę, postawić na jedną kartę, sprawdzić blef przeciwnika czy spasować? Był na życiowym rozdrożu. Wreszcie jednak powziął męską decyzję. Powstał, zabrał słoik z oszczędnościami i wyszedł.
Szwendał się pomiędzy straganami, za każdym razem niby oglądając towary, robiąc drobne zakupy, spierając się z kupcami, targując ceny i wdając się w puste, acz miłe dyskusje o wszystkim i o niczym. Nieodmiennie jednak każdemu handlarzowi zadawał w trakcie przekomarzań dwa pozornie mało ważne pytania: „Kiedy ruszacie nad morze?”, oraz drugie, czy zgromadzona przez niego w skarbonce kasa „wystarczy na podróż?”.
Wrócił późno wieczorem. Pusty słoik na oszczędności odstawił z powrotem na półkę. Zaryglował warsztat i poszedł do siebie. Leżał na łóżku gapiąc się w sufit. Decyzja zapadła i wykonał ją. Nie żałował. Jednakże w prostym sercu wielkiego mężczyzny walczyły ze sobą nadzieja i niepewność co przyniesie przyszłość. Obie te nieodłączne towarzyszki ludzkiego losu długo w noc nie dawały mu zasnąć.
- Co zrobiłeś Rakel ty paskudny draniu?! – huknął blondyn na początek.
- Ja? Nic. O co ci chodzi kolego?
- O Rakel Evans idioto! Jej cześć, cnotę i dobre imię! Ja ją kocham i będę jej bronić!
Nie był wyrywny, wrodzona flegma spowodowała, że na zaczepkę odpowiedział spokojnie.
- Przede mną nie musisz, ale jeden demon ma na nią chrapkę.
- Jak to?! Gdzie ona jest?! – denerwował się tamten.
- Jest w swoim sklepie. I lepiej się pospiesz – drwal odpowiedział całkiem zgodnie z prawdą, wzruszył ramionami i najwyraźniej chciał pójść dalej.
- Czekaj! – zatrzymał go Simon. – Jeszcze z tobą nie skończyłem! Dam ci nauczkę za macanie mojej narzeczonej! – krzyknął wyzywająco i jął zakasywać rękawy. Jeremy popatrzył na niego spode łba.
- Mówisz to jako strażnik miejski, czy jesteś tu po cywilu? – zapytał chłodno.
- Nie mieszam spraw służbowych z prywatnymi! – wrzasnął tamten oburzony. Począł podwijać drugi rękaw. – Potrafię sam zająć się…
Nie dokończył. Padł na bruk powalony dwoma szybkimi strzałami od cieśli. Lewy hak na koniec brody, a gdy blondyn już leciał w dół, to tak na dobicie prawy prosty centralnie w twarz. Jeremy nie był żadnym zawodowym wojownikiem, ale jak to facet w ryj dać umiał. Zgodnie ze starą, dobrą radą od jego ojca: „Nie cyrtol się, zawsze wal pierwszy”. Zaskoczenie, wyrobione bicepsy ciężko pracującego fizycznie mężczyzny i twarde jak kamień robotnicze pięści zwykle w zupełności wystarczają do szybkiego zwycięstwa.
Roztarł kostki dłoni i patrzył na niedoszłego przeciwnika. Strażnik był oszołomiony, ale żyw. Niezgrabnie począł zbierać się z ziemi.
- Idź lepiej do sklepu Evans, a nie zaczepiaj spokojnych ludzi – warknął, po czym schował ręce w kieszenie, ominął leżącego i bez słowa kontynuował swoją podróż do domu. Nie odwracał się za siebie. Zagłębił się we własnych przemyśleniach. „Mogłem mu tej pięknej buźki nie obijać” – zrugał się. – „Na widok przystojniaka nemorianin od razu zmieniłby obiekt zainteresowań i Rakel miałaby spokój.”
Było już po południu, gdy wrócił do siebie. W warsztacie zastał krzątającego się swojego ucznia. Armin, czternastoletni chłystek, niewysoki półelf, z rozczochraną czupryną koloru słomy. Osierocony przez ojca i zamieszkujący tylko z ludzką matką w tutejszych miejskich slumsach, ale mimo nieciekawego dzieciństwa niezwykle poczciwy, uśmiechnięty i rezolutny. Przyczepił się do Jeremy’ego żebrząc w pobliżu „Pękniętej Tarczy”. Rzemieślnik, jako że miał dobre serce, zdecydował się pomóc. Nie wręczył jednak jałmużny, lecz zaoferował mu przyjęcie w czeladź. Po części z litości, a po części dlatego, że faktycznie przydałby mu się pomocnik. Chłopak od początku starał się, angażował całym sercem i cieszył się nie tylko z uczciwej tygodniówki, ale przede wszystkim z każdej udzielonej lekcji zawodu. Jeremy szybko wyczuł, że dzieciak miał dryg do ciesielki. Zauważał w nim pewne podobieństwa do siebie, gdy był w jego wieku.
Chłopiec widząc wchodzącego mistrza przywitał go szczerym uśmiechem.
- Cześć młody – odpowiedział Jeremy. Znalazł mu jakąś robotę, a sam wziął drewniany pobijak, składany nóż, dwa półokrągłe ciosła, rylec, żłobaki, majzle i dłuta i położył narzędzia obok przygotowywanych od poprzedniego dnia nowych drzwi do sklepu Rakel. Zapalił swoją ulubioną fajkę, usiadł na zydelku i spokojnie poczekał, aż wilgotny tytoń rozetli się dostatecznie, po czym kilkoma głębokimi buchami otoczył się kłębkiem aromatycznego dymu. Zacisnął zęby na ustniku fajki uwalniając w ten sposób obie ręce i zabrał się do roboty.
- Szefie, za co pana posadzili? – odezwał się półelf, gdy już skończył zamiatać.
- A skąd wiesz, że mnie posadzili? – odpowiedział spokojnie Jeremy nie odrywając się od pracy.
- Rano był na rynku herold i wrzeszczał ogłoszenia – wyjaśnił szybko.
- Za drobnostki – drwal półgębkiem zbył ciekawskiego chłopaka.
- Z tego, co ludzie gadali nie wynikało wcale, że drobnostki – praktykant próbował wiercić dziurę w brzuchu. – Napastowanie nieletniej, czyny lubieżne i włamanie.
- Skoro wiesz, to czemu się pytasz? - stwierdził starszy mężczyzna beznamiętnie.
- Ekhm… – speszył się młodzieniec i szybko zmienił temat. – Dobrze, że szefa szybko wypuścili.
- Nie mieli podstaw do zatrzymania, to wypuścili.
- Znaczy… tam zdaje się ktoś wpłacił kaucję za szefa.
Cieśla przerwał pracę i popatrzył na czeladnika.
- Nic o tym nie wiem. Pierwszy zarzut był wyssany z palca, dwa pozostałe ścigane na wniosek poszkodowanej. Ponieważ jednak sama poszkodowana też siedziała ze mną i na pewno nie wniosła oskarżenia, więc nie mieli żadnych podstaw, żeby mnie trzymać. Jeśli ktoś faktycznie wpłacił za mnie kaucję, to jest ciężkim frajerem, a pieniędzy już nie odzyska. Jak państwowy urzędnik raz położy łapę na kasie, to nie odda, choćby się miał przekręcić. Tak to już niestety jest z biurokratami.
Jeremy westchnął, wyzionął z ust kolejną siną chmurę dymu tytoniowego, po czym wrócił do przerwanego zajęcia, a chłopak pokiwał głową ze zrozumieniem. Bastiończyk bardzo imponował mu wiedzą, doświadczeniem i umiejętnościami, choć nie przyznałby się do tego nikomu, bo nawet przed samym sobą miał z tym pewną trudność. Zagaił jeszcze raz dla podtrzymania rozmowy.
- Myślałem, że te drzwi już skończone i czekają tylko na zawiasy. Co też szef tam tak rzeźbi?
- Element ozdobny.
- Można zerknąć?
Drwal nie odpowiedział, ale też wyraźnie nie zabronił. Młody czeladnik podszedł więc i zajrzał przez ramię na powstające dzieło swojego pracodawcy.
- No ładne cacko! – gwizdnął z podziwem.
- Zgodnie z zamówieniem klienta – skłamał. Młody nie musiał wszystkiego wiedzieć.
Morgan odwiedził go późnym popołudniem. Jeremy był sam, Armin już poszedł do domu. Kowal lekceważącym gestem rzucił na blat zamówione przez cieślę komplety zawiasów.
- Gdzie ona jest!? – wrzasnął.
- Kto?
- Rakel, idioto!
Drwal zdziwił się jak często w kontekście czarnowłosej handlarki można usłyszeć, że jest się idiotą. Ciekawe, czy tylko on tak ma. Odpowiedział całkiem spokojnie.
- Nie mam pojęcia, zostawiłem ich oboje pod jej kamienicą.
- Jakich ich!?
- No twoją Rakel i tego Luciena.
- Co!? Jak mogłeś zostawić ich samych!?
- A dlaczego nie? Sam też wczoraj się ululałeś piwem i zostawiłeś ich samych sobie.
- Mało razy ty się upiłeś!? – odpalił Morgan natychmiast.
- A co to ma do rzeczy? Gadamy o upijaniu się, czy o twojej przyszywanej siostrze?
Kowal zmiarkował, że trochę go poniosło. Odpowiedział już spokojniej, ale z wyczuwalnym zatroskaniem.
- Byłem w jej sklepie. Zamknięty i pusty. Ona zniknęła!
Jeremy westchnął. Z rezygnacją ukrył twarz w dłoniach i przycisnął palcami zamknięte oczy, aż do pojawienia się pod powiekami barwnych, pulsujących plam. A kiedy feeria kolorów uspokoiła się już i odzyskał ostrość widzenia zapytał bezpośrednio.
- Stary, nie obraź się, ale możesz mi powiedzieć co mnie to wszystko obchodzi? Czy to moja sprawa? Jest dorosła. Niech se robi co chce i łazi gdzie chce. Nic jej nie będzie. Do rana na pewno wróci.
- Czyli że co? Nie pomożesz?
- Pomogę! Co potrzebujesz? Nowe drzwi? Meble? Wystrugać ci pajacyka? Nie ma problemu. Od ręki! Pożyczyć ci forsy? Postawić ci browara? A może chcesz kogoś obić? Dawaj, idziemy! Za przyjacielem idę jak w dym. Ale nie wymagaj ode mnie, że będę się uganiał za dziewczyną, która po pierwsze i tak woli chłopca z gitarą, zamiast ciężko pracującego mężczyzny, po drugie nie widzi nic złego w romansach z klientami i całonocnych popijawach z nimi, a po trzecie sama pcha się w przepaść bezkrytycznie zadając się z demonem. To nie ze mną masz problem, tylko z nią. Jakiej pomocy ode mnie oczekujesz? Mam to za ciebie rozwiązać? Jestem dla niej obcym facetem. Jak mam niby przemówić jej do rozumu? Myślisz, że mnie posłucha? Ja szczerze wątpię. A może w drugą stronę? Chciałbyś, żebym pozbył się problemu i skasował Luciena? Zabijałem różne paskudztwa, owszem. Smoki, magów, demony, bestie, wszystko mi było jedno. Zabijałem. Ale nie ja – Jeremy Favagó, syn cieśli, tylko my – obywatele Ostatniego Bastionu. Tam broniliśmy miasta. Dla wyższej sprawy my - zwykli śmiertelnicy gasiliśmy takich lalusiów jednego po drugim jak świeczki. Weź jednak pod uwagę, że robiliśmy to z kusz i balist, stojąc wysoko na murach. A tu? Tu mnie poskłada szybciej, niż zdążysz mrugnąć. Potrzebujesz pomocy? Jasne! Chętnie pomogę. Znasz mnie. Tylko wytłumacz mi czego ode mnie oczekujesz? Jak widzisz mój udział w tej całej zabawie?
- Chyba mógłbyś się wielki mężczyzno – zrobił wymowną przerwę dla podkreślenia złośliwej ironii. – Zaopiekować młodą dziewczyną.
- Zaopiekowałem się. Wczoraj wieczorem, jak oboje zdecydowaliście się na udawanie worków kartofli. Fajna zabawa.
- Wiesz, że nie o to mi chodzi.
- Domyślam się. Tylko dlaczego nalegasz, żebym się o nią troszczył?
- Powiedziałeś, że zostanie twoją żoną.
- Chyba nie do końca tak powiedziałem – Jeremy delikatnie podważył stwierdzenie kowala. Obaj dobrze wiedzieli na czym stanęło. Widział jednak, że jego przyjaciel nie jest w nastroju do żartów, więc nie rozwijał się na temat mniej lub bardziej istotnych warunków przyszłej żeniaczki, rzucanych dotychczas pół żartem pół serio. Skupił się na najważniejszym. – Dopóki ona sama nie chce za mąż, to i tak nic z tego nie będzie, więc co się będę spalał.
- Taki jesteś pewny? – odparł kowal z wyrzutem. – A sprawdziłeś chociaż, czy chce?
Cieśla zasępił się. Morgan miał poniekąd rację.
- Idę jej poszukać – szepnął metalurg łapiąc za klamkę.
- Powodzenia – szczerze pożyczył mu drwal na pożegnanie, ale nie ruszył się z miejsca.
Wyszedł trzaskając drzwiami. Jeremy patrzył chwilę niewidzącym wzrokiem na wrota, za którymi zniknął jego kolega. Zadumał się. Liczył jednak na to, że Morgan zachowa się jak facet i mimo fanatycznej troski o Rakel nie poświęci dla niej łączącej ich solidnej, męskiej przyjaźni.
Siedział nieruchomo od rozstania z kowalem, przygięty do blatu, z brodą opartą na pięściach. Zastanawiał się. Wygasła fajka zwisała smętnie na dolnej wardze. Obserwował swój warsztat. Wielka dwuręczna siekiera srożyła się ze swojego wieszaka. Małe toporki ciesielskie dyndały przygnębiająco powieszone za brody wzdłuż stołu. Płatnica szczerzyła do niego stalowe zęby w złowieszczym uśmiechu. Frasobliwy świder celował w podłogę z niemą pretensją. Zwykle zadziorny ośnik łypał żałobną miną spomiędzy niedokładnie zamiecionych wiórów. Dłuta i młotek porzucone przy wizycie Morgana obrażone leżały w bezładzie. Szeroki pędzel niedokładnie wyczyszczony po bejcowaniu stwardniał na kamień i patrzył nań z wyrzutem. I tylko słoik, do którego drwal odkładał pieniądze na „podróż życia” śmiał się do niego z półki swoją złotą zawartością.
Ze swojego miejsca widział doskonale zawiasy przyniesione przez kowala. Gruby postarał się dla Rakel. Wykuł sztaby potężne jak do królewskiego skarbca. Końmi tych drzwi nie wyrwiesz z muru.
Myślał. Zastanawiał się. Co powinien zrobić? Żadna perspektywa nie wydawała się najlepsza. Żadna nie oferowała pewnych wyników. Żadna nie była jasna, wszystkie opcje były pójściem w ciemno. Każda natomiast kusiła szczęśliwym zakończeniem, choć każda w innej dziedzinie. I każda była obarczona sporym, choć trudnym do oszacowania ryzykiem. Dumał. Rozważał. Jak powinien postąpić? Podbić stawkę, postawić na jedną kartę, sprawdzić blef przeciwnika czy spasować? Był na życiowym rozdrożu. Wreszcie jednak powziął męską decyzję. Powstał, zabrał słoik z oszczędnościami i wyszedł.
Szwendał się pomiędzy straganami, za każdym razem niby oglądając towary, robiąc drobne zakupy, spierając się z kupcami, targując ceny i wdając się w puste, acz miłe dyskusje o wszystkim i o niczym. Nieodmiennie jednak każdemu handlarzowi zadawał w trakcie przekomarzań dwa pozornie mało ważne pytania: „Kiedy ruszacie nad morze?”, oraz drugie, czy zgromadzona przez niego w skarbonce kasa „wystarczy na podróż?”.
Wrócił późno wieczorem. Pusty słoik na oszczędności odstawił z powrotem na półkę. Zaryglował warsztat i poszedł do siebie. Leżał na łóżku gapiąc się w sufit. Decyzja zapadła i wykonał ją. Nie żałował. Jednakże w prostym sercu wielkiego mężczyzny walczyły ze sobą nadzieja i niepewność co przyniesie przyszłość. Obie te nieodłączne towarzyszki ludzkiego losu długo w noc nie dawały mu zasnąć.
- Rakel
- Kroczący w Snach
- Posty: 231
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Kupiec , Mag , Uczeń
- Kontakt:
Słysząc słowa Luciena dziewczyna odetchnęła z wyraźną ulgą, rozpogadzając się też nieco. Jeśli klient nie poczuł się urażony w żaden sposób, nie widziała powodu dla którego miałaby zadręczać go niekończącym się potokiem przeprosin. Swoją dumę również miała i nie kajała się przed nikim, jeśli naprawdę nie uchybiła w jakiś sposób zasadom dobrego wychowania. Poza tym w końcu bawiła się wczoraj całkiem dobrze, pomijając oczywiście to niefortunne zakończenie wieczoru. W oczyszczeniu myśli pomógł również napar od Meve. Mimo że piekielnie gorący, Rakel piła go niemal duszkiem, urzeczona cudownym smakiem i aromatem, oraz niemal obezwładniona ulgą, jaką przynosił dla skołatanego alkoholem organizmu dziewczyny.
Dopiero, gdy mężczyzna przed nią odwrócił od niej spojrzenie, zdała sobie sprawę, że wpatrywała się w niego bezmyślnie cały ten czas. Teraz jednak parsknęła śmiechem, nie mogąc się powstrzymać, gdy usłyszała beztroską odzywkę Luciena. Nie no, on naprawdę nie był stąd. Ledwo skończył zdanie, a z góry rozległo się oburzone prychnięcie.
- Ja ci dam babcię! – wrzasnęła Meve, trzaskając niekompletną i tak zastawą w kuchni handlarki.
Rakel uśmiechała się wciąż, skrywając usta za kubkiem, jednak mina jej nieco zrzedła, gdy demon skierował się w kierunku zaplecza, a później wyraźnie usłyszała jak wchodzi po schodach. No co za oryginał! Spędził w tym sklepie łącznie raptem parę godzin, a czuje się jak u siebie! Zawahała się jedynie chwilę, po czym odstawiła kubek na ladę, przekręciła klucz w zamku od drzwi i pobiegła za swoim gościem na górę. Pieprzyć to, sklep zamknięty.
Skąd mogła wiedzieć, że kilka chwil później do drzwi będzie łomotał wściekły kowal, przyciskając zarośniętą twarz do szyby i wypatrując koleżanki? Meve wiedziała. Ale rozbawiona, zignorowała sąsiada - tylko szumu by narobił. Poza tym miała innego mężczyznę do zrugania.
- Nazwij mnie babcią jeszcze raz, to Czarnulka szybko dowie się, co to znaczy różnica wieku. Cieśli się obawia, pojęcia nie ma, kogo gości – mruknęła, wbijając zaskakująco bystre spojrzenie w demona i szturchając go drewnianą laską w pierś.
Gdy Rakel wbiegła na piętro, po jej kuchni krzątały się dwie osoby, co nie zdarzyło się w tym domu od lat. Przez ułamek chwili poczuła, jak ściska jej się serce w tęsknocie za braćmi i ojcem, ale po jej twarzy nie było tego widać, a ona sama uprzątnęła szybko kilka książek ze stołu w kuchni, by Lucien mógł postawić tam tacę z herbatą. Wymknęła się na moment do pokoju, by odłożyć tomy, a gdy wracała do kuchni, w wejściu zderzyła się z Widzącą.
- A ty gdzie? – palnęła, a kobiecina aż brwi uniosła ze zdziwienia. – To znaczy... nie zostaniesz na herbacie? – poprawiła się dziewczyna szybko, ale i tak oberwała drewnianą laską w tyłek, gdy Meve mijała ją, idąc w stronę schodów.
- Co ja się herbaty w życiu napiłam, to ty przez całe swoje nie jesteś w stanie – burknęła i ruszyła na dół, zostawiając zaskoczoną brunetkę na progu korytarza i kuchni. Dopiero gdy usłyszała dzwonek nad drzwiami, oznajmiający, że wiedźma naprawdę ich opuściła, odetchnęła lekko z ulgą i weszła do kuchni, padając swobodnie na krzesło.
- Co za dzień! – rzuciła, tak samo do siebie, jak do Luciena, po czym spojrzała na niego, jakby dopiero go zobaczyła. – A co się z tobą wczoraj działo? Wiem, że Jeremy dostarczył Morgana do domu i mnie też chciał odstawić, w tym godnym pożałowania stanie, w jakim się znajdowałam, ale wtedy nastąpiło to straszne nieporozumienie. Mam nadzieję, że tobie noc upłynęła spokojniej – uśmiechnęła się lekko, nie mając najmniejszego pojęcia, jak daleko jest od prawdy.
W swoim domu czuła się o wiele swobodniej, jednak i tak widok ledwo poznanego mężczyzny w jej kuchni był... nietypowy. Wręcz śmiesznie tam wyglądał, taki wysoki i elegancko ubrany, przy jej składanym blacie, popijając herbatę. Jak do tego w ogóle doszło? I co to w ogóle jest za herbata? Rakel pochyliła się nagle do swojego napoju, wąchając go z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Po Meve można się było bowiem spodziewać wszystkiego, jednak miętowy aromat uspokoił dziewczynę, gdyż poznała swoje zioła. Nie odzywała się więcej do Luciena, pozwalając na chwilę rozgościć się ciszy, przerywanej jedynie ich oddechami, brzękiem filiżanek i... dzwonkiem od drzwi na parterze.
- Och naprawdę, ona niby wszystko wie, a sklerozę ma jak każdy – zaśmiała się, lecz kąciki ust opadły jej zaraz, gdy zamiast stukotu laski Widzącej po stopniach usłyszała łomot ciężkich buciorów, gdyż ktoś zdecydowanie potężny, pokonywał po dwa stopnie na raz, biegnąc na górę. Meve nie zamknęła za sobą drzwi, gdy wychodziła. Evans zerwała się z krzesła, wyciągając nagle spod stołu niewielki sztylet, jeden z wielu, pochowanych w całym domu, by nigdy nie znalazła się od broni dalej niż kilka kroków.
Kuchnia nie posiadała zamykanych drzwi, a jedynie usztywnione drewnianą framugą wejście, w świetle którego ukazała się teraz na korytarzu wysoka, ciemnowłosa postać, z napiętymi wszystkimi mięśniami, kierująca się zdecydowanym krokiem w stronę sypialni dziewczyny. I chociaż Rakel wiedziała już kim jest tajemniczy intruz i odłożyła ostrze, nie zdążyła powitaniem zwrócić na siebie uwagi Morgana, który za jednym potężnym pchnięciem wdarł się do jej pokoju, rozglądając się po nim wyraźnie zdziwiony panującą tam pustką.
- Możesz powiedzieć mi, kogo szukasz? – zapytała słodkim głosem, stając nagle za kowalem, lecz ten znał ją na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że ten ton nie wróży nic dobrego. Odwrócił się powoli i otaksował ją wzrokiem, aż tupnęła ze złością.
- Morgan!
- Myślałem, że... – Pokazał ręką na jej pokój, a później na Luciena, który pojawił się w wejściu do kuchni, oparty nonszalancko o framugę. Kowal zmarszczył brwi i, niczym powtórka z wczorajszego poranka, chciał ruszyć taranem na mężczyznę, gdy Evans zastąpiła mu drogę.
- Tłumacz się natychmiast!
- Sklep miałaś zamknięty! W środku dnia! A Jeremy mówił, że zostawił cię tu z tym... z nim. – Wskazał brodą na demona, za co Rakel przywaliła mu piąstką w pierś. Ciężko stwierdzić, czy to poczuł. – Myślałem, że wy... że on cię ten…
- Ja cię zaraz ten! – dziewczyna nie podniosła głosu chyba tylko z szoku, bo jej oczy płonęły ze złości. Co on sobie wyobrażał! Że ona się tak by dała pierwszemu lepszemu do sypialni zaciągnąć?! Czy on był niepoważny? A nawet jeśli, to była jej sprawa i na pewno nie powód, żeby tak bezpardonowo wpadać do jej mieszkania. I co, może chciał ich jeszcze zastać na gorącym uczynku? Zboczeniec jeden. Przywaliła mu jeszcze raz, w ramię. Tym razem chyba się zorientował, bo spojrzał ze zdziwieniem najpierw na nią, a później na swój biceps.
- Miałem komara?
- Ugh!
- Nie panikuj młoda, o herbatkę pijecie, łyknę sobie co? Bo mnie suszy…
Minął dziewczynę, kierując się w stronę kuchni i stojącego w wejściu demona. Rakel chciała zareagować, ale zdrętwiała słysząc znów dzwonek u drzwi, a zwłaszcza rozbrzmiewający po nim głos.
- Rakel!
- Simon? – rzuciła zdziwiona i wychyliła się przez poręcz, spoglądając w dół. – Na Prasmoka, co ci się stało?!
Chłopak zwolnił nieco na stopniach, chyląc głowę. Nie był jednak w stanie ukryć ogromnego fioletowego siniaka na twarzy, rozciętej wargi i chyba złamanego nosa. Handlarka zbiegła po schodach, dopadając do strażnika i pomagając mu wejść na górę. Przeszła z nim między Morganem i Lucienem, po czym posadziła na krześle w kuchni.
- Mów co się stało – to kowal rzucił cień na blondyna, a Rakel zaraz prychnęła ze złością, widząc, że chłopak zaciął się w sobie. Nie powie, idiota, niech licho porwie ich męską dumę! Wzięła znów sztylet i zbliżyła go do twarzy strażnika, który drgnął nagle.
- Co robisz?
- Przyłóż do szczęki. Nie mam nic zimniejszego niż to, ale pewnie i tak spuchniesz jak balon. Nos trzeba by chyba nastawić, ale ja nie umiem.
Przytłoczony strażnik jednak nadal tylko patrzył na nią bez słowa z dziwnym wyrazem na obitej twarzy, więc przyciągnęła sobie krzesło, siadając naprzeciwko niego i delikatnie przykładając ostrze na płasko do siniaka. Słyszała, że za jej plecami Morgan rozmawia o czymś z Lucienem, jednak nie zrozumiała nic konkretnego, zajęta własnymi myślami.
- Co ty właściwie tutaj robisz? – zapytała w końcu, spoglądając na Simona. Nie chciała być niegrzeczna, jednak był w mundurze i zastanawiała się, czy jest tu z kimś na patrolu. Poza tym, skoro ktoś go zaatakował, powinien udać się do jakiegoś uzdrowiciela, przecież ona nie była w stanie nic z tym zrobić.
Jednak blondyn, tak pewny siebie jeszcze na ulicy, teraz bez słowa jeździł spojrzeniem od jej kolorowych oczu, przez Morgana, do Luciena, na tym ostatnim najdłużej zatrzymując swoją uwagę. Kowala znał, może nie byli na stopie przyjacielskiej, jednak ten zawsze witał go gestem, gdy strażnik przychodził do sklepu Evans pod wszelakim możliwym pretekstem. Tego ciemnowłosego mężczyzny jednak nie widział nigdy wcześniej, tego był pewien. Czy to jest ten demon, o którym wspominał kryminalista? Jak to stwierdzić? Jak ma obronić swoją kobietę, skoro nie wie, przed czym?
W tym czasie Morgan kręcił się po kuchni niczym byk zamknięty w boksie. Ale się porobiło. Zrugał tak Jeremy’ego, a tu w istocie nic się nie działo. O ile za nic, można było uznać obecność tu tego pomiotu z piekieł! Wieczór przysłonił już ciemnością okna mieszkania Evansówny, gdy kowal nachylił się do siedzącego naprzeciw niej Simona.
- Ja muszę iść, pilnuj jej chłopie, miej oko na demona.
- Czy ty myślisz, że ja jestem głucha? – sarknęła na niego Rakel, robiąc wielkie oczy na tą bezczelność. Strażnik za to zerwał się z miejsca, łypiąc na Luciena.
- To jest ten demon! – wrzasnął, sycząc zaraz i masując obolałą szczękę. Już chciał dobywać miecza, gdy dziewczyna szarpnęła go za mundur, sadzając z powrotem na krześle.
- Simonie Mattew Dawsonie, jeśli wyciągniesz teraz broń, twoja noga więcej nie postanie w moim domu! Ani sklepie! – dodała zdając sobie sprawę, że w jej mieszkaniu był po raz pierwszy.
- Ale to jest demon! – strażnik bronił się jeszcze chwilę, lecz uległ w końcu surowemu spojrzeniu wielobarwnych tęczówek. Rakel skinęła głową z aprobatą i westchnęła cicho, zerkając przez ramię na Luciena. Ileż on przyciągał uwagi!
- Tobie się to często zdarza?
Kowal w zaskakująco szybkim tempie wypadł z mieszkania zbrojmistrzyni i ruszył w stronę domu przyjaciela. Cofnął się jeszcze tylko po dwa piwa, w końcu nie wypada wbijać mu na chatę z pustymi rękami, zwłaszcza że faktycznie trochę przegiął ostatnio. Martwił się o tą małą i trochę mu odbiło, ale przecież nie miał nic złego na myśli, a z pewnością nie chciał kłócić się o to z najlepszym kumplem. Ignorując więc raczej późną godzinę, trzymając w jednej ręce dwie butelki z piwem, drugą załomotał solidnie w drzwi do mieszkania cieśli. W końcu na piwo nigdy nie ma złej pory.
Dopiero, gdy mężczyzna przed nią odwrócił od niej spojrzenie, zdała sobie sprawę, że wpatrywała się w niego bezmyślnie cały ten czas. Teraz jednak parsknęła śmiechem, nie mogąc się powstrzymać, gdy usłyszała beztroską odzywkę Luciena. Nie no, on naprawdę nie był stąd. Ledwo skończył zdanie, a z góry rozległo się oburzone prychnięcie.
- Ja ci dam babcię! – wrzasnęła Meve, trzaskając niekompletną i tak zastawą w kuchni handlarki.
Rakel uśmiechała się wciąż, skrywając usta za kubkiem, jednak mina jej nieco zrzedła, gdy demon skierował się w kierunku zaplecza, a później wyraźnie usłyszała jak wchodzi po schodach. No co za oryginał! Spędził w tym sklepie łącznie raptem parę godzin, a czuje się jak u siebie! Zawahała się jedynie chwilę, po czym odstawiła kubek na ladę, przekręciła klucz w zamku od drzwi i pobiegła za swoim gościem na górę. Pieprzyć to, sklep zamknięty.
Skąd mogła wiedzieć, że kilka chwil później do drzwi będzie łomotał wściekły kowal, przyciskając zarośniętą twarz do szyby i wypatrując koleżanki? Meve wiedziała. Ale rozbawiona, zignorowała sąsiada - tylko szumu by narobił. Poza tym miała innego mężczyznę do zrugania.
- Nazwij mnie babcią jeszcze raz, to Czarnulka szybko dowie się, co to znaczy różnica wieku. Cieśli się obawia, pojęcia nie ma, kogo gości – mruknęła, wbijając zaskakująco bystre spojrzenie w demona i szturchając go drewnianą laską w pierś.
Gdy Rakel wbiegła na piętro, po jej kuchni krzątały się dwie osoby, co nie zdarzyło się w tym domu od lat. Przez ułamek chwili poczuła, jak ściska jej się serce w tęsknocie za braćmi i ojcem, ale po jej twarzy nie było tego widać, a ona sama uprzątnęła szybko kilka książek ze stołu w kuchni, by Lucien mógł postawić tam tacę z herbatą. Wymknęła się na moment do pokoju, by odłożyć tomy, a gdy wracała do kuchni, w wejściu zderzyła się z Widzącą.
- A ty gdzie? – palnęła, a kobiecina aż brwi uniosła ze zdziwienia. – To znaczy... nie zostaniesz na herbacie? – poprawiła się dziewczyna szybko, ale i tak oberwała drewnianą laską w tyłek, gdy Meve mijała ją, idąc w stronę schodów.
- Co ja się herbaty w życiu napiłam, to ty przez całe swoje nie jesteś w stanie – burknęła i ruszyła na dół, zostawiając zaskoczoną brunetkę na progu korytarza i kuchni. Dopiero gdy usłyszała dzwonek nad drzwiami, oznajmiający, że wiedźma naprawdę ich opuściła, odetchnęła lekko z ulgą i weszła do kuchni, padając swobodnie na krzesło.
- Co za dzień! – rzuciła, tak samo do siebie, jak do Luciena, po czym spojrzała na niego, jakby dopiero go zobaczyła. – A co się z tobą wczoraj działo? Wiem, że Jeremy dostarczył Morgana do domu i mnie też chciał odstawić, w tym godnym pożałowania stanie, w jakim się znajdowałam, ale wtedy nastąpiło to straszne nieporozumienie. Mam nadzieję, że tobie noc upłynęła spokojniej – uśmiechnęła się lekko, nie mając najmniejszego pojęcia, jak daleko jest od prawdy.
W swoim domu czuła się o wiele swobodniej, jednak i tak widok ledwo poznanego mężczyzny w jej kuchni był... nietypowy. Wręcz śmiesznie tam wyglądał, taki wysoki i elegancko ubrany, przy jej składanym blacie, popijając herbatę. Jak do tego w ogóle doszło? I co to w ogóle jest za herbata? Rakel pochyliła się nagle do swojego napoju, wąchając go z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Po Meve można się było bowiem spodziewać wszystkiego, jednak miętowy aromat uspokoił dziewczynę, gdyż poznała swoje zioła. Nie odzywała się więcej do Luciena, pozwalając na chwilę rozgościć się ciszy, przerywanej jedynie ich oddechami, brzękiem filiżanek i... dzwonkiem od drzwi na parterze.
- Och naprawdę, ona niby wszystko wie, a sklerozę ma jak każdy – zaśmiała się, lecz kąciki ust opadły jej zaraz, gdy zamiast stukotu laski Widzącej po stopniach usłyszała łomot ciężkich buciorów, gdyż ktoś zdecydowanie potężny, pokonywał po dwa stopnie na raz, biegnąc na górę. Meve nie zamknęła za sobą drzwi, gdy wychodziła. Evans zerwała się z krzesła, wyciągając nagle spod stołu niewielki sztylet, jeden z wielu, pochowanych w całym domu, by nigdy nie znalazła się od broni dalej niż kilka kroków.
Kuchnia nie posiadała zamykanych drzwi, a jedynie usztywnione drewnianą framugą wejście, w świetle którego ukazała się teraz na korytarzu wysoka, ciemnowłosa postać, z napiętymi wszystkimi mięśniami, kierująca się zdecydowanym krokiem w stronę sypialni dziewczyny. I chociaż Rakel wiedziała już kim jest tajemniczy intruz i odłożyła ostrze, nie zdążyła powitaniem zwrócić na siebie uwagi Morgana, który za jednym potężnym pchnięciem wdarł się do jej pokoju, rozglądając się po nim wyraźnie zdziwiony panującą tam pustką.
- Możesz powiedzieć mi, kogo szukasz? – zapytała słodkim głosem, stając nagle za kowalem, lecz ten znał ją na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że ten ton nie wróży nic dobrego. Odwrócił się powoli i otaksował ją wzrokiem, aż tupnęła ze złością.
- Morgan!
- Myślałem, że... – Pokazał ręką na jej pokój, a później na Luciena, który pojawił się w wejściu do kuchni, oparty nonszalancko o framugę. Kowal zmarszczył brwi i, niczym powtórka z wczorajszego poranka, chciał ruszyć taranem na mężczyznę, gdy Evans zastąpiła mu drogę.
- Tłumacz się natychmiast!
- Sklep miałaś zamknięty! W środku dnia! A Jeremy mówił, że zostawił cię tu z tym... z nim. – Wskazał brodą na demona, za co Rakel przywaliła mu piąstką w pierś. Ciężko stwierdzić, czy to poczuł. – Myślałem, że wy... że on cię ten…
- Ja cię zaraz ten! – dziewczyna nie podniosła głosu chyba tylko z szoku, bo jej oczy płonęły ze złości. Co on sobie wyobrażał! Że ona się tak by dała pierwszemu lepszemu do sypialni zaciągnąć?! Czy on był niepoważny? A nawet jeśli, to była jej sprawa i na pewno nie powód, żeby tak bezpardonowo wpadać do jej mieszkania. I co, może chciał ich jeszcze zastać na gorącym uczynku? Zboczeniec jeden. Przywaliła mu jeszcze raz, w ramię. Tym razem chyba się zorientował, bo spojrzał ze zdziwieniem najpierw na nią, a później na swój biceps.
- Miałem komara?
- Ugh!
- Nie panikuj młoda, o herbatkę pijecie, łyknę sobie co? Bo mnie suszy…
Minął dziewczynę, kierując się w stronę kuchni i stojącego w wejściu demona. Rakel chciała zareagować, ale zdrętwiała słysząc znów dzwonek u drzwi, a zwłaszcza rozbrzmiewający po nim głos.
- Rakel!
- Simon? – rzuciła zdziwiona i wychyliła się przez poręcz, spoglądając w dół. – Na Prasmoka, co ci się stało?!
Chłopak zwolnił nieco na stopniach, chyląc głowę. Nie był jednak w stanie ukryć ogromnego fioletowego siniaka na twarzy, rozciętej wargi i chyba złamanego nosa. Handlarka zbiegła po schodach, dopadając do strażnika i pomagając mu wejść na górę. Przeszła z nim między Morganem i Lucienem, po czym posadziła na krześle w kuchni.
- Mów co się stało – to kowal rzucił cień na blondyna, a Rakel zaraz prychnęła ze złością, widząc, że chłopak zaciął się w sobie. Nie powie, idiota, niech licho porwie ich męską dumę! Wzięła znów sztylet i zbliżyła go do twarzy strażnika, który drgnął nagle.
- Co robisz?
- Przyłóż do szczęki. Nie mam nic zimniejszego niż to, ale pewnie i tak spuchniesz jak balon. Nos trzeba by chyba nastawić, ale ja nie umiem.
Przytłoczony strażnik jednak nadal tylko patrzył na nią bez słowa z dziwnym wyrazem na obitej twarzy, więc przyciągnęła sobie krzesło, siadając naprzeciwko niego i delikatnie przykładając ostrze na płasko do siniaka. Słyszała, że za jej plecami Morgan rozmawia o czymś z Lucienem, jednak nie zrozumiała nic konkretnego, zajęta własnymi myślami.
- Co ty właściwie tutaj robisz? – zapytała w końcu, spoglądając na Simona. Nie chciała być niegrzeczna, jednak był w mundurze i zastanawiała się, czy jest tu z kimś na patrolu. Poza tym, skoro ktoś go zaatakował, powinien udać się do jakiegoś uzdrowiciela, przecież ona nie była w stanie nic z tym zrobić.
Jednak blondyn, tak pewny siebie jeszcze na ulicy, teraz bez słowa jeździł spojrzeniem od jej kolorowych oczu, przez Morgana, do Luciena, na tym ostatnim najdłużej zatrzymując swoją uwagę. Kowala znał, może nie byli na stopie przyjacielskiej, jednak ten zawsze witał go gestem, gdy strażnik przychodził do sklepu Evans pod wszelakim możliwym pretekstem. Tego ciemnowłosego mężczyzny jednak nie widział nigdy wcześniej, tego był pewien. Czy to jest ten demon, o którym wspominał kryminalista? Jak to stwierdzić? Jak ma obronić swoją kobietę, skoro nie wie, przed czym?
W tym czasie Morgan kręcił się po kuchni niczym byk zamknięty w boksie. Ale się porobiło. Zrugał tak Jeremy’ego, a tu w istocie nic się nie działo. O ile za nic, można było uznać obecność tu tego pomiotu z piekieł! Wieczór przysłonił już ciemnością okna mieszkania Evansówny, gdy kowal nachylił się do siedzącego naprzeciw niej Simona.
- Ja muszę iść, pilnuj jej chłopie, miej oko na demona.
- Czy ty myślisz, że ja jestem głucha? – sarknęła na niego Rakel, robiąc wielkie oczy na tą bezczelność. Strażnik za to zerwał się z miejsca, łypiąc na Luciena.
- To jest ten demon! – wrzasnął, sycząc zaraz i masując obolałą szczękę. Już chciał dobywać miecza, gdy dziewczyna szarpnęła go za mundur, sadzając z powrotem na krześle.
- Simonie Mattew Dawsonie, jeśli wyciągniesz teraz broń, twoja noga więcej nie postanie w moim domu! Ani sklepie! – dodała zdając sobie sprawę, że w jej mieszkaniu był po raz pierwszy.
- Ale to jest demon! – strażnik bronił się jeszcze chwilę, lecz uległ w końcu surowemu spojrzeniu wielobarwnych tęczówek. Rakel skinęła głową z aprobatą i westchnęła cicho, zerkając przez ramię na Luciena. Ileż on przyciągał uwagi!
- Tobie się to często zdarza?
Kowal w zaskakująco szybkim tempie wypadł z mieszkania zbrojmistrzyni i ruszył w stronę domu przyjaciela. Cofnął się jeszcze tylko po dwa piwa, w końcu nie wypada wbijać mu na chatę z pustymi rękami, zwłaszcza że faktycznie trochę przegiął ostatnio. Martwił się o tą małą i trochę mu odbiło, ale przecież nie miał nic złego na myśli, a z pewnością nie chciał kłócić się o to z najlepszym kumplem. Ignorując więc raczej późną godzinę, trzymając w jednej ręce dwie butelki z piwem, drugą załomotał solidnie w drzwi do mieszkania cieśli. W końcu na piwo nigdy nie ma złej pory.
-
- Kroczący w Snach
- Posty: 229
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Nemorianin
- Profesje:
- Kontakt:
Nie przejął się słysząc padającą z piętra reprymendę. Nie dlatego, iż nie traktował siły Meve poważnie, a ponieważ odniósł wrażenie, że nie grozi mu nic z jej strony, przynajmniej na razie, o ile nie podłoży się czymś poważniejszym niż "babcią". Zamiast tego pospieszył na górę, z wesołym uśmieszkiem błądzącym na twarzy. Nie rozumiał skąd dopadało go nietypowe uczucie beztroski, przez które tracił obojętną maskę. O dziwo, nie bronił się przed nim.
Dalsze połajanki przyjął z godnością przystającą szlachcicowi, wytrzymując poszturchiwanie laską, dopiero później kłaniając się z przesadą
- O pani, wybacz uchybienie. - W lśniących zielonkawym blaskiem oczach, tańczyło łobuzerskie rozbawienie. - Ale nie wmówisz mi chyba, że Czarnulka naiwnie wierzy, że mam tyle lat na ile wyglądam. - Wyjątkowo spodobało mu się takie określenie zbrojmistrzyni. - Wierzy? - spytał nagle zbity z tropu. Nie ukrywał wieku i zapytany, podałby swoje lata bez wahania. Poza tym nie pojmował, czemu wiek miałby stanowić problem, ale ze słów Widzącej, można było odnieść inne wrażenie, co lekko zdziwiło demona.
Podczas gdy Rakel uprzątała książki, postawił tacę na stoliku. Chciał się przyjrzeć tytułom albo chociaż okładkom, ale dziewczyna zachłannie zgarnęła tomy, skutecznie mu to uniemożliwiając.
Nie zdziwiła go dezercja wiedźmy. Takie osoby zwykle pojawiały się w najmniej oczekiwanym momencie, namąciły nieco w tygielku historii upatrzonych sobie osób i znikały zostawiając resztę samopas, czekając przebiegu zdarzeń. Skinął jej głową na pożegnanie i wrócił wzrokiem do dziewczyny.
- Odwiedziłem dawnego znajomego. - Nie była to pełna prawda, ale nie było też kłamstwo. Szpieg był jakimś rodzajem znajomego i faktycznie go odwiedził. - W międzyczasie trochę zwiedziłem miasto... - Głównie komisariat policji i biuro inkwizycji, ale tego nie musiał nadmieniać. - Nim się zaś zorientowałem był ranek - dokończył znad filiżanki aromatycznej herbaty, odwzajemniając ciepły uśmiech. To była sama prawda. Noc upłynęła mu w tempie zatrważającym, tym bardziej, że jako istoty długowieczne demony trochę inaczej postrzegały czas. Nigdy nie musiały się spieszyć, zaś po feralnym aresztowaniu Czarnulki i Jeremy'ego czas zdecydowanie deptał Lucienowi po piętach.
Ciszę powitał z równym zadowoleniem jak rozmowę. Chwile płynęły tu tak sielankowo, jakby znalazł się nie tylko na innym planie, ale w zupełnie odmiennej rzeczywistości. Jakby wczoraj czy jutro nie istniały, zostawiając jedynie chwilę obecną. Zapach wciąż gorącej herbaty, której przyjemna i orzeźwiająca woń wypełniała kuchnię. Delikatne światło późnego południa, odbijające się w barwnych tęczówkach, otoczonych wachlarzami rzęs. Spokojna cisza niezmącona i kojąca. Wtedy wtargnięcie Morgana brutalnie przerwało sielankę.
Wyszedł chwilę za dziewczyną, opierając się o futrynę i podziwiając widowisko urządzane przez poznanego już wcześniej kowala, przy okazji poznając resztę planu mieszkania, a dokładniej lokalizację sypialni gospodyni. Po krótkim ustawieniu kowala do pionu, powiększona o jedną osobę grupka wróciła do kuchni.
Zamiast siadać przy stole, stanął przy blacie, niezmiennie sącząc herbatkę. Ledwie Morgan rozpanoszył się w kuchni, na górę dostał się jakiś obity szczawik, Lu chyba go nawet widział w areszcie, jego mundur zaś z pewnością należał do miejskiej straży. Zaczynało się robić tłoczno, co psuło całą beztroską atmosferę. Przyglądał się scence rodzajowej z cyklu pierwsza pomoc w praktyce, jak zawsze z ciekawością dowiadując się o ludziach coraz to nowych rzeczy, jak na przykład inne praktyczne zastosowanie broni białej, gdy obok niego stanął kowal, zabierając stanowczo zbyt dużo miejsca i nie respektując żadnych zasad dobrego wychowania.
- Nie pozwolę ci jej skrzywdzić - zaczął cedzić przez zęby, korzystając z odwróconej przez Simona uwagi właścicielki sklepu. Lu pociągnął łyczek ziół, jakby w ogóle nie usłyszał słów kowala. Jak ktoś, kto spił się na umór, zostawiając swoją podopieczną na pastwę jego - okrutnego i złego do szpiku demona, bo najwyraźniej za takiego uchodził, mógł śmieć twierdzić, że nie pozwoli dziewczyny skrzywdzić? Gdyby chciał krzywdy Rakel, miał na to cały dzień przesiedziany w karczmie. Więcej, miał całą wieczność, bo bez trudu mógł zabrać dziewczynę z ziemskich planów, gdyby tylko zechciał i nawet przytomny kowal nie potrafiłby go powstrzymać.
Przez chwilę miał ochotę zademonstrować niezbyt bystremu rzemieślnikowi swoje możliwości, zastraszyć męczącego śmiertelnika, ale już dawno wyrósł z chłopięcych popisów. Nie musiał sobie nic udowadniać, zaniechał więc demonstracji siły, na rzecz przemyśleń i nadziei, co by jegomość lepiej sprawdzał się w kuźni, niż opiekował się Rakel.
- Masz się trzymać od niej z daleka - kontynuował, pozbawiony instynktu samozachowawczego kowal, na co Lu pociągnął kolejny łyk naparu. Jakby marny człowiek mógł mu cokolwiek nakazać. Gdyby to była "Babcia", można by spekulować, ale w jej przypadku, dla odmiany nie wiedział, czy podciągać ją pod kategorię zwykłego człowieka.
Naprawdę na usta cisnęło mu się zaczepne "zmuś mnie", ale opanował się, nie pozwalając podjudzić się do tak prostackich zagrywek.
Zamiast więc dawać się podpuszczać, dopił herbatkę i odstawił filiżankę do zlewu.
Ignorowany kowal złościł się chwilę, kręcąc się po kuchni, ale widząc, że sprawy idą w jak najlepszym kierunku, to znaczy młody strażnik miejski zyskał całą uwagę przybranej siostry, uznał, że powinien jak najszybciej naprawić co spaprał, podczas rozmowy z Jeremym.
Wyszedł równie nagle jak się pojawił, dzięki czemu w kuchni zrobiło się ciut luźniej, ale tylko na jedno tchnienie. Zaraz potem, gdy do blondyna, którego imię brzmiało bodajże Simon, dotarły słowa Morgana, chłopię poderwało się na nogi. Jego zapał został zgaszony równie gwałtownie, jak wybuchł.
- W zasadzie to nie. Zdarzało mi się napotykać dziwne spojrzenia, ale odkąd poznałem ciebie, przytrafia mi się to bez przerwy - odparł swobodnie. Faktycznie im bliżej miasta był, tym dziwniej ludzie na niego potrafili patrzeć, ale nie spotykał się z jawną agresją, wielu zaś było przyjaźnie nastawionych, szczególnie tych podróżujących. Odkąd zaś wszedł do sklepu, co i rusz ktoś wykrzykiwał "demon!", wywarzał drzwi, dobywał miecza. W pewnym momencie, zaczął rozważać potraktowanie takich zachowań jako obelgę. To jakby wykrzykiwali "Bestia, patrzcie jaka niebezpieczna", machając przed nosem potwora wierzbową witką, całkowicie ignorując, że rzeczona bestia jest poza klatką. Mogli mieć odrobinę taktu i szeptać za jego plecami, zamiast wskazywać palcami, grożąc bezużyteczną bronią i nieistniejącymi umiejętnościami. Wszystko zrzucał jednak na ułomność niektórych ludzkich umysłów, dając im pewien margines tolerancji.
Doprawdy, ta młoda dziewczyna była doroślejsza niż blondas i kowal razem wzięci, a patrząc na fakt jak rozstawiała mężczyzn po kątach, pewnie też znacznie groźniejsza. Przemyślenia wywołały niewielki uśmiech Luciena, który zniknął równie szybko jak się pojawił. Robiło się już późno, herbatę wypił, wypadało by się ulotnić.
- Nie będę nadużywał gościnności - oznajmił zmieniając temat i zbliżając się nieco do Rakel. - Czy mam jutro przybyć ? - zapytał dla pewności.
- Dobrze więc - potwierdził krótko.
Do tej pory zaniechał straszenia i udziału w prezentowanych przez mężczyzn kogucich szrankach w stroszenie piórek, ale jednej drobnej zaczepki nie zamierzał sobie darować. Zniknął, materializując się zaraz przy brunetce, wziął jej dłoń w rękę i delikatnie całując wierzch palców, szepnął:
- Miłego wieczoru. - Nim Rakel zdążyła zareagować, po czym zniknął.
Pojawił się od razu w stajni. Pokój wynajął głównie dla niepoznaki. Przede wszystkim potrzebował schronienia dla Onyxa. Tam również zostawił swój dobytek, na który składała się przede wszystkim lutnia.
- Zgłodniałeś przyjacielu? - zagadał, znajdując się obok zwierzęcia, które przyzwyczajone do nagłego pojawiania się jego pana, zareagowało jedynie spokojnym zainteresowaniem. Dziś nie miał nic do zrobienia, postanowił więc wypocząć. Osiodłał wierzchowca, rękę położył na kłębie i zniknęli razem.
Teleportował się wprost do swojego azylu. Tam na powrót wyswobodził umbrisa z rzędu, puszczając go wolno. Onyx bez zwłoki rozpoczął radosne hasanie po chaszczach, które szybko przerodziło się w polowanie na łanię. W tym czasie Lu wyjął lutnię z futerału, usiadł na ulubionym głazie, nastroił instrument i zaczął grać.
Z wody wyłoniła się rusałka, najpierw jedna, potem druga, by moment później wodne istoty utworzyły grupkę słuchaczek. Wszystkie żyły w pobliskich wodach i przyzwyczajone już do wieczornych recitali demona usłyszawszy pierwsze nuty melodii, gromadziły się jak wzywane. Nigdy nie zamienili słowa, Lucien nawet ich nie widział. Wyczuwał aury i obecność, ale płochliwe istotki nie ujawniły się nigdy. Zawsze jednak zjawiały się znikąd i towarzyszyły przez cały czas muzykowania.
Lu zaś grał od zachodu słońca, wkomponowując się w pokaz piękna natury, przez całą noc, która akurat świętowała nów, aż po świt.
Dalsze połajanki przyjął z godnością przystającą szlachcicowi, wytrzymując poszturchiwanie laską, dopiero później kłaniając się z przesadą
- O pani, wybacz uchybienie. - W lśniących zielonkawym blaskiem oczach, tańczyło łobuzerskie rozbawienie. - Ale nie wmówisz mi chyba, że Czarnulka naiwnie wierzy, że mam tyle lat na ile wyglądam. - Wyjątkowo spodobało mu się takie określenie zbrojmistrzyni. - Wierzy? - spytał nagle zbity z tropu. Nie ukrywał wieku i zapytany, podałby swoje lata bez wahania. Poza tym nie pojmował, czemu wiek miałby stanowić problem, ale ze słów Widzącej, można było odnieść inne wrażenie, co lekko zdziwiło demona.
Podczas gdy Rakel uprzątała książki, postawił tacę na stoliku. Chciał się przyjrzeć tytułom albo chociaż okładkom, ale dziewczyna zachłannie zgarnęła tomy, skutecznie mu to uniemożliwiając.
Nie zdziwiła go dezercja wiedźmy. Takie osoby zwykle pojawiały się w najmniej oczekiwanym momencie, namąciły nieco w tygielku historii upatrzonych sobie osób i znikały zostawiając resztę samopas, czekając przebiegu zdarzeń. Skinął jej głową na pożegnanie i wrócił wzrokiem do dziewczyny.
- Odwiedziłem dawnego znajomego. - Nie była to pełna prawda, ale nie było też kłamstwo. Szpieg był jakimś rodzajem znajomego i faktycznie go odwiedził. - W międzyczasie trochę zwiedziłem miasto... - Głównie komisariat policji i biuro inkwizycji, ale tego nie musiał nadmieniać. - Nim się zaś zorientowałem był ranek - dokończył znad filiżanki aromatycznej herbaty, odwzajemniając ciepły uśmiech. To była sama prawda. Noc upłynęła mu w tempie zatrważającym, tym bardziej, że jako istoty długowieczne demony trochę inaczej postrzegały czas. Nigdy nie musiały się spieszyć, zaś po feralnym aresztowaniu Czarnulki i Jeremy'ego czas zdecydowanie deptał Lucienowi po piętach.
Ciszę powitał z równym zadowoleniem jak rozmowę. Chwile płynęły tu tak sielankowo, jakby znalazł się nie tylko na innym planie, ale w zupełnie odmiennej rzeczywistości. Jakby wczoraj czy jutro nie istniały, zostawiając jedynie chwilę obecną. Zapach wciąż gorącej herbaty, której przyjemna i orzeźwiająca woń wypełniała kuchnię. Delikatne światło późnego południa, odbijające się w barwnych tęczówkach, otoczonych wachlarzami rzęs. Spokojna cisza niezmącona i kojąca. Wtedy wtargnięcie Morgana brutalnie przerwało sielankę.
Wyszedł chwilę za dziewczyną, opierając się o futrynę i podziwiając widowisko urządzane przez poznanego już wcześniej kowala, przy okazji poznając resztę planu mieszkania, a dokładniej lokalizację sypialni gospodyni. Po krótkim ustawieniu kowala do pionu, powiększona o jedną osobę grupka wróciła do kuchni.
Zamiast siadać przy stole, stanął przy blacie, niezmiennie sącząc herbatkę. Ledwie Morgan rozpanoszył się w kuchni, na górę dostał się jakiś obity szczawik, Lu chyba go nawet widział w areszcie, jego mundur zaś z pewnością należał do miejskiej straży. Zaczynało się robić tłoczno, co psuło całą beztroską atmosferę. Przyglądał się scence rodzajowej z cyklu pierwsza pomoc w praktyce, jak zawsze z ciekawością dowiadując się o ludziach coraz to nowych rzeczy, jak na przykład inne praktyczne zastosowanie broni białej, gdy obok niego stanął kowal, zabierając stanowczo zbyt dużo miejsca i nie respektując żadnych zasad dobrego wychowania.
- Nie pozwolę ci jej skrzywdzić - zaczął cedzić przez zęby, korzystając z odwróconej przez Simona uwagi właścicielki sklepu. Lu pociągnął łyczek ziół, jakby w ogóle nie usłyszał słów kowala. Jak ktoś, kto spił się na umór, zostawiając swoją podopieczną na pastwę jego - okrutnego i złego do szpiku demona, bo najwyraźniej za takiego uchodził, mógł śmieć twierdzić, że nie pozwoli dziewczyny skrzywdzić? Gdyby chciał krzywdy Rakel, miał na to cały dzień przesiedziany w karczmie. Więcej, miał całą wieczność, bo bez trudu mógł zabrać dziewczynę z ziemskich planów, gdyby tylko zechciał i nawet przytomny kowal nie potrafiłby go powstrzymać.
Przez chwilę miał ochotę zademonstrować niezbyt bystremu rzemieślnikowi swoje możliwości, zastraszyć męczącego śmiertelnika, ale już dawno wyrósł z chłopięcych popisów. Nie musiał sobie nic udowadniać, zaniechał więc demonstracji siły, na rzecz przemyśleń i nadziei, co by jegomość lepiej sprawdzał się w kuźni, niż opiekował się Rakel.
- Masz się trzymać od niej z daleka - kontynuował, pozbawiony instynktu samozachowawczego kowal, na co Lu pociągnął kolejny łyk naparu. Jakby marny człowiek mógł mu cokolwiek nakazać. Gdyby to była "Babcia", można by spekulować, ale w jej przypadku, dla odmiany nie wiedział, czy podciągać ją pod kategorię zwykłego człowieka.
Naprawdę na usta cisnęło mu się zaczepne "zmuś mnie", ale opanował się, nie pozwalając podjudzić się do tak prostackich zagrywek.
Zamiast więc dawać się podpuszczać, dopił herbatkę i odstawił filiżankę do zlewu.
Ignorowany kowal złościł się chwilę, kręcąc się po kuchni, ale widząc, że sprawy idą w jak najlepszym kierunku, to znaczy młody strażnik miejski zyskał całą uwagę przybranej siostry, uznał, że powinien jak najszybciej naprawić co spaprał, podczas rozmowy z Jeremym.
Wyszedł równie nagle jak się pojawił, dzięki czemu w kuchni zrobiło się ciut luźniej, ale tylko na jedno tchnienie. Zaraz potem, gdy do blondyna, którego imię brzmiało bodajże Simon, dotarły słowa Morgana, chłopię poderwało się na nogi. Jego zapał został zgaszony równie gwałtownie, jak wybuchł.
- W zasadzie to nie. Zdarzało mi się napotykać dziwne spojrzenia, ale odkąd poznałem ciebie, przytrafia mi się to bez przerwy - odparł swobodnie. Faktycznie im bliżej miasta był, tym dziwniej ludzie na niego potrafili patrzeć, ale nie spotykał się z jawną agresją, wielu zaś było przyjaźnie nastawionych, szczególnie tych podróżujących. Odkąd zaś wszedł do sklepu, co i rusz ktoś wykrzykiwał "demon!", wywarzał drzwi, dobywał miecza. W pewnym momencie, zaczął rozważać potraktowanie takich zachowań jako obelgę. To jakby wykrzykiwali "Bestia, patrzcie jaka niebezpieczna", machając przed nosem potwora wierzbową witką, całkowicie ignorując, że rzeczona bestia jest poza klatką. Mogli mieć odrobinę taktu i szeptać za jego plecami, zamiast wskazywać palcami, grożąc bezużyteczną bronią i nieistniejącymi umiejętnościami. Wszystko zrzucał jednak na ułomność niektórych ludzkich umysłów, dając im pewien margines tolerancji.
Doprawdy, ta młoda dziewczyna była doroślejsza niż blondas i kowal razem wzięci, a patrząc na fakt jak rozstawiała mężczyzn po kątach, pewnie też znacznie groźniejsza. Przemyślenia wywołały niewielki uśmiech Luciena, który zniknął równie szybko jak się pojawił. Robiło się już późno, herbatę wypił, wypadało by się ulotnić.
- Nie będę nadużywał gościnności - oznajmił zmieniając temat i zbliżając się nieco do Rakel. - Czy mam jutro przybyć ? - zapytał dla pewności.
- Dobrze więc - potwierdził krótko.
Do tej pory zaniechał straszenia i udziału w prezentowanych przez mężczyzn kogucich szrankach w stroszenie piórek, ale jednej drobnej zaczepki nie zamierzał sobie darować. Zniknął, materializując się zaraz przy brunetce, wziął jej dłoń w rękę i delikatnie całując wierzch palców, szepnął:
- Miłego wieczoru. - Nim Rakel zdążyła zareagować, po czym zniknął.
Pojawił się od razu w stajni. Pokój wynajął głównie dla niepoznaki. Przede wszystkim potrzebował schronienia dla Onyxa. Tam również zostawił swój dobytek, na który składała się przede wszystkim lutnia.
- Zgłodniałeś przyjacielu? - zagadał, znajdując się obok zwierzęcia, które przyzwyczajone do nagłego pojawiania się jego pana, zareagowało jedynie spokojnym zainteresowaniem. Dziś nie miał nic do zrobienia, postanowił więc wypocząć. Osiodłał wierzchowca, rękę położył na kłębie i zniknęli razem.
Teleportował się wprost do swojego azylu. Tam na powrót wyswobodził umbrisa z rzędu, puszczając go wolno. Onyx bez zwłoki rozpoczął radosne hasanie po chaszczach, które szybko przerodziło się w polowanie na łanię. W tym czasie Lu wyjął lutnię z futerału, usiadł na ulubionym głazie, nastroił instrument i zaczął grać.
Z wody wyłoniła się rusałka, najpierw jedna, potem druga, by moment później wodne istoty utworzyły grupkę słuchaczek. Wszystkie żyły w pobliskich wodach i przyzwyczajone już do wieczornych recitali demona usłyszawszy pierwsze nuty melodii, gromadziły się jak wzywane. Nigdy nie zamienili słowa, Lucien nawet ich nie widział. Wyczuwał aury i obecność, ale płochliwe istotki nie ujawniły się nigdy. Zawsze jednak zjawiały się znikąd i towarzyszyły przez cały czas muzykowania.
Lu zaś grał od zachodu słońca, wkomponowując się w pokaz piękna natury, przez całą noc, która akurat świętowała nów, aż po świt.
-
- Błądzący po drugiej stronie
- Posty: 72
- Rejestracja: 9 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Rzemieślnik , Mieszczanin
Gdyby spał, pewnie miałby w głębokim poważaniu agresywne łomotanie do domu i nie ruszyłby się spod kołdry. Ale ponieważ ciągle dumał leżąc tylko na łóżku, dlatego zdecydował się sprawdzić, któż to tak kulturalnie puka do drzwi. Otworzył i zobaczył Morgana.
- Czego tu? – wypalił.
- Słuchaj… chciałem cię przeprosić...
- Serio?! – cieśla zareagował nadzwyczaj gwałtownie i odepchnął kolegę. – Pogięło cię? – wrzasnął. – Lepiej zacznij jeszcze raz – spiorunował go wzrokiem.
Kowal zastanowił się, przeczesał palcami brodę, chrząknął i rzekł twardo:
- W ryja chcesz?
- A doskoczysz?
- Takiś wielki?
- Nie, tyś taki kurdupel.
- A weź ty mnie zejdź z drogi! Ja nie do ciebie, ino do twojej matki.
- Myślisz, że ciągle mieszkam z matką?
- A kto ci pieluchy zmienia siusiumajtku?
Jeremy parsknął śmiechem.
- Dobra, jeden zero dla ciebie – wyciągnął grabę w geście przywitania. – Coś się stało?
Morgan złapał i potrząsnął dłoń przyjaciela.
- Rakel się znalazła.
- Hura! – rzekł sucho drwal. Uniósł ramiona w górę i chwilę pomachał w udawanej radości. Morgan zamiast to komentować pokazał mu trzymane w ręce browary.
- Ciebie faktycznie pogięło. – Cieśla popukał się w czoło. – Dwa piwa? Tylko dla siebie przyniosłeś, czy co?
- Nie fanzol. Pijemy na zgodę – odkapslował obie butelki i jedną podał Jeremy’emu. – Dawaj na hejnał.
Przystawili flaszki do ust i zaczęli pić. Całe piwo na raz. Od jednego przechylenia. Poszło.
- TUU RU RU RU… TU TUUU!!! – wrzasnął drwal, gdy skończyli. Kowal tylko beknął. Pogodzili się.
- Jutro popijemy jak należy – powiedział metalurg. – Ja stawiam.
- Ty stawiasz? A skąd masz kasę? Okradłeś kogoś?
- Tak, ciebie – rzucił Morgan na odchodne. – Do jutra.
- Trzymaj się – Jeremy ze szczerym uśmiechem pożegnał druha. Ponownie zaryglował drzwi warsztatu. Nie tracił czasu. Narzucił na siebie skórzany fartuch i zakasał rękawy. Miał sporo do zrobienia, zanim nadejdzie świt.
Wpierw poosadzał w drewnie zawiasy przyniesione wcześniej przez kowala. Później by się to już nie udało. Następnie wyciągnął na blat kilkanaście słoiczków z proszkową zawartością. Kobalt, skaleń, mika, beryl, krzemionka. Do tego wiadra wysoko stężonego alkoholu, oleju skalnego i sporej ilości mieszaniny żywic drzewnych. Drogie. Poświęcił na to oszczędności z ponad dwóch miesięcy ciężkiej harówy. Liczył jednak, że się opłaci.
W mosiężnym kociołku ostrożnie podgrzał spirytus z żywicami, a gdy z grudek przyjęły postać jednolitej, półpłynnej masy dodał skalny olej, a następnie w odpowiedniej kolejności dosypywał minerały, starannie przestrzegając proporcji i cały czas mieszając. Po godzinie warzenia specyfik był gotowy. Płaską, szeroką łopatkę, drewniany wałek i waciane szpatułki miał już przygotowane. Dokładnie oczyścił elementy drzwi i futryn i rozpoczął nakładanie. Do rana powinien się wyrobić.
Impregnat przyrządzony według starej receptury i nietypowa technika nasączania drewna praktykowana przez Bastiończyków, obie tajemnice pilnie strzeżone przez tamtejszy cech i poza Ostatnim zupełnie nieznane w świecie. Używali jej przede wszystkim do impregnacji drzazg bukowych przeznaczonych na amunicję do balist. Drzewo po takim zabiegu zachowywało swoją lekkość i naturalne piękno, ale stawało się twardsze od granitu i wytrzymalsze od stali. Pociski były niepalne, odporne na wilgoć, a do tego w zasadzie nie do złamania. Bez żadnego problemu były w stanie przelecieć na wylot przez smocze łuski, choć oczywiście wszystko zależało jeszcze od wielkości balisty i siły naciągu jej cięciwy.
U kowala zamówił potężne stalowe zawiasy jak do bram miejskich, a teraz sam pracował nad niemal niezniszczalną stolarką. To już łatwiej będzie się włamać do sklepu wyburzając ścianę. Był tylko prostym człowiekiem. Nie zagra jej na lutni, nie zaśpiewa pod oknem, nie napisze wiersza, ani nie zrobi obiadu. Nie kupi pierścionka, bo co jej po pierścionku? Za to od jutra Rakel w swojej kamienicy będzie bezpieczna jak królewna w zamku, pomimo dzikiego sąsiedztwa i szemranej dzielnicy. Niech ma.
Dlaczego to zrobił? Nie potrafił powiedzieć. Nie zastanawiał się nad tym. Nazwie to w odpowiednim momencie. Zgodnie z tym, co powiedział Morganowi: „póki dziewczyna sama nie chce, to nie ma się co spalać”.
Kiedyś zapewne zdziwi ją, że w drewno nie da się wbić nie tylko gwoździa czy kozika, ale nawet topór czy halabarda będą równie bezsilne. Pozostawało tylko pytanie jak ona na to zareaguje? Czy zechce szukać przyczyny, czy bez mrugnięcia okiem przejdzie nad tym do porządku dziennego? Poszuka odpowiedzi, czy da sobie spokój? Podjął ryzyko, wykonał ruchy okrążające, zastawił sidła i oddał inicjatywę. Może odpowiedź przyjdzie zanim słoik na półce na nowo zapełni się złotymi gryfami odkładanymi na wyjazd. Miał jednak przeczucie, że nie będzie to trwało aż tyle. Z całą pewnością czarnowłosa szybko zauważy inny element nieujęty w zamówieniu: starannie wyrytą przez cieślę na głównych drzwiach, olbrzymią na niemal całe skrzydło wierną kopię motywu z jej wisiorka - parę żurawi wzbijających się do lotu. Ciekawe, czy ktokolwiek oprócz niego miał okazję oglądać oryginał. Uśmiechnął się pod wąsem na tamto wspomnienie.
Był ciepły poranek. Armin wszedł do warsztatu i chyba pierwszy raz od podjęcia w nim pracy zdziwił się. Jego doświadczony nauczyciel, przybysz z odległego Ostatniego Bastionu, jowialny, ale spokojny i twardo stąpający po ziemi facet krzątał się po swojej pracowni. Pakował do skrzyń narzędzia niezbędne im przy montażu stolarki okiennej. Nie to jednak było powodem zdziwienia. Jego pracodawca był gładko ogolony, a cały zakład aż pachniał płynem po goleniu i cytrusową wodą kolońską. Zauważalnie chłop odmłodniał, ale dla pomocnika przyzwyczajonego do jego niedbałego zarostu wyglądał tak jakoś dziwnie. „O co chodzi?" – zastanawiał się półelf. Postanowił w najprostszy możliwy sposób rozwiać swoją niepewność.
- Dzień dobry! Dlaczego szef zgolił wąsy i brodę? – zapytał prosto z mostu.
Dorosły mężczyzna przerwał pakowanie i popatrzył na chłopaka.
- A co ja krasnolud, żebym się nie golił?
- Niee – zaśmiał się młodziak. – Po prostu lepiej szefowi z zarostem.
Jeremy nie spodziewał się takiego wyznania. Popatrzył groźnie na ucznia.
- Młody, co ty? Podrywasz mnie?
- Co!? Nie!
- Jesteś cieplutki?
- Nie!!!
- Podobają ci się faceci?
- Nie! Nie!!! Nie!!! Szefie, co pan!?
Bastiończyk rozluźnił się i z powrotem zaprezentował zwykłą sobie pogodną minę.
- Spokojnie młody, żartuję przecież. – Pogłaskał czupurnie chłopaka. – Wiem, że wszystko z tobą w porządku. Inaczej byś u mnie nie pracował. Nie zadaję się z pedałami.
Uśmiech ulgi i szczęścia wykwitnął na twarzy dzieciaka.
- Ostrzegam cię tylko, żebyś się pilnował co wygadujesz, bo po mieście się kręci taki jeden pederasta, który poluje na takich młodych mężczyzn jak ty. Wysoki, chudy, zniewieściały, długie czarne włosy, kolczyk w lewym uchu.
- Zapamiętam. Będę uważał! – gorliwie zapewnił czeladnik.
- To świetnie! – uśmiechnął się drwal. – Nie chciałbym stracić tak kumatego pomocnika.
- Dziękuję szefie! – speszył się, ale podziękował za pochwałę.
Razem dokończyli pakowanie narzędzi i poczęli ładować przygotowane drzwi, okiennice i futryny na wóz.
- A od czasu do czasu trzeba się ogolić, żeby nie zachorować – cieśla od niechcenia wrócił do tematu.
- Zachorować? Od brody? Na co? – półelf, mimo iż poczciwy i rezolutny, był również bardzo łatwowierny.
- Jak to na co? Na krasnoludyzm.
- Szef to mnie chyba w jajo robi… - próbował niezdarnie bronić się czeladnik.
- Serio ci mówię – zapewnił go Jeremy kładąc rękę na piersi. – Jest taka choroba. Kojarzysz pana Morgana Browna?
- Tego kowala z mojej dzielnicy?
- No! Widziałeś jak wygląda?
- Faktycznie… – powiedział Armin z wahaniem. – Jest gruby… raczej niski… i brodaty… i pije dużo piwa. Jak krasnoludy.
- Mhm, jest chory. To niestety beznadziejny przypadek. Już nawet zaczął sypiać z kozą.
- Co??!!
- Yyy… nieważne – Jeremy kapnął się, że chyba przeholował. W końcu miał przed sobą zaledwie czternastolatka. Ale jak już wystrzelił, to po co się ograniczać. – Tylko nikomu o tym nie mów – pogroził dzieciakowi palcem, żeby durna plotka tym szybciej obiegła miasto. – To mój kolega. Nie narób mu wstydu.
- Będę milczał jak grób! – żarliwie zapewnił uczeń, prawą rękę unosząc w geście przysięgi, a jednocześnie za plecami krzyżując w lewej palec wskazujący i środkowy.
- To dobrze – mruknął drwal zadowolony z siebie i z obrotu spraw.
Skończyli ładować. Półelf wskoczył na kozioł woźnicy i strzelił lejcami na popielatego osiołka. Jeremy szedł obok pojazdu z rękami w kieszeniach ćmiąc dymiącą się leniwie fajkę.
Najdłużej zajęło wyrwanie starych drzwi i futryn. Montaż nowych poszedł już szybko. Wszystko dobrze wymierzone, spasowane, wchodziło na wcisk i składało się jak klocki. Gwoździe nie były potrzebne, zresztą i tak by się nie przydały po impregnacji drewna. Rakel ciągle patrzyła im na ręce mimo nawału własnej roboty i kumulacji klientów po dwu dniach, gdy jej sklep był nieczynny. Oglądała wszystko dokładnie sprawdzając solidność wykonania, nie pozwoliła zamontować niemal żadnego elementu, dopóki wpierw sama nie obejrzała go z każdej strony. Wyraźnie jako właścicielka chciała mieć wszystko pod kontrolą, choć widać było od razu, że zupełnie nie znała się na drewnie i robocie stolarskiej. Po półtorej godzinie pozostało im w zasadzie jedynie pozakładać skrzydła na zawiasy. Zaczęli od okiennic. Wszystkie były wykonane jednakowo, więc na pierwszym zamontowanym egzemplarzu cieśla zaprezentował sposób zablokowania ich zarówno w pozycji otwartej jak i zamkniętej. Po kolejnych dwu kwadransach na wozie zostały już tylko drzwi wejściowe. Jeremy podszedł do Rakel, zabrał umówioną zapłatę, ukłonił się i wyszedł pomóc Arminowi zamontować tę ostatnią rzecz. Chwilę później wielka furta opadła z chrzęstem metalu na stalowe zawiasy. Chodziły gładko, lecz piskliwie, zatem półelf paćknął je smarem. Favagó natomiast ukłonił się jeszcze raz pannie Evans i powiedział:
- Na pewno posłużą długo. Polecam się na przyszłość.
- Do widzenia! – krzyknął grzecznie czternastolatek.
Wyszli.
Droga powrotna biegła tuż przy kuźni. Jej właściciel stał przed warsztatem i przyglądał się jadącemu wozowi. „Stoi. Pieprzony wróżbita.” – pomyślał Jeremy na jego widok. – „Drzwi w ramach oświadczyn. Wykrakałeś dziadu.” – nie podzielił się jednak z nim tymi refleksjami.
- Wietrzysz się? – zapytał go tylko uprzejmie.
- Czasem trzeba. Pieluchę se popraw, bo ci dynda – równie uprzejmie odparł Morgan.
- A co tam u kozy? – drwal okazał zainteresowanie jego życiem rodzinnym.
- Wyprowadza twoją starą na siku – metalurg nie pozostał mu dłużny.
Uśmiechnęli się szelmowsko, machnęli do siebie rękami i poszli każdy do swoich zajęć. Tylko siedzący na wozie młody pomocnik cieśli przerażonym wzrokiem patrzył na chorującego na krasnoludyzm kowala.
- Czego tu? – wypalił.
- Słuchaj… chciałem cię przeprosić...
- Serio?! – cieśla zareagował nadzwyczaj gwałtownie i odepchnął kolegę. – Pogięło cię? – wrzasnął. – Lepiej zacznij jeszcze raz – spiorunował go wzrokiem.
Kowal zastanowił się, przeczesał palcami brodę, chrząknął i rzekł twardo:
- W ryja chcesz?
- A doskoczysz?
- Takiś wielki?
- Nie, tyś taki kurdupel.
- A weź ty mnie zejdź z drogi! Ja nie do ciebie, ino do twojej matki.
- Myślisz, że ciągle mieszkam z matką?
- A kto ci pieluchy zmienia siusiumajtku?
Jeremy parsknął śmiechem.
- Dobra, jeden zero dla ciebie – wyciągnął grabę w geście przywitania. – Coś się stało?
Morgan złapał i potrząsnął dłoń przyjaciela.
- Rakel się znalazła.
- Hura! – rzekł sucho drwal. Uniósł ramiona w górę i chwilę pomachał w udawanej radości. Morgan zamiast to komentować pokazał mu trzymane w ręce browary.
- Ciebie faktycznie pogięło. – Cieśla popukał się w czoło. – Dwa piwa? Tylko dla siebie przyniosłeś, czy co?
- Nie fanzol. Pijemy na zgodę – odkapslował obie butelki i jedną podał Jeremy’emu. – Dawaj na hejnał.
Przystawili flaszki do ust i zaczęli pić. Całe piwo na raz. Od jednego przechylenia. Poszło.
- TUU RU RU RU… TU TUUU!!! – wrzasnął drwal, gdy skończyli. Kowal tylko beknął. Pogodzili się.
- Jutro popijemy jak należy – powiedział metalurg. – Ja stawiam.
- Ty stawiasz? A skąd masz kasę? Okradłeś kogoś?
- Tak, ciebie – rzucił Morgan na odchodne. – Do jutra.
- Trzymaj się – Jeremy ze szczerym uśmiechem pożegnał druha. Ponownie zaryglował drzwi warsztatu. Nie tracił czasu. Narzucił na siebie skórzany fartuch i zakasał rękawy. Miał sporo do zrobienia, zanim nadejdzie świt.
Wpierw poosadzał w drewnie zawiasy przyniesione wcześniej przez kowala. Później by się to już nie udało. Następnie wyciągnął na blat kilkanaście słoiczków z proszkową zawartością. Kobalt, skaleń, mika, beryl, krzemionka. Do tego wiadra wysoko stężonego alkoholu, oleju skalnego i sporej ilości mieszaniny żywic drzewnych. Drogie. Poświęcił na to oszczędności z ponad dwóch miesięcy ciężkiej harówy. Liczył jednak, że się opłaci.
W mosiężnym kociołku ostrożnie podgrzał spirytus z żywicami, a gdy z grudek przyjęły postać jednolitej, półpłynnej masy dodał skalny olej, a następnie w odpowiedniej kolejności dosypywał minerały, starannie przestrzegając proporcji i cały czas mieszając. Po godzinie warzenia specyfik był gotowy. Płaską, szeroką łopatkę, drewniany wałek i waciane szpatułki miał już przygotowane. Dokładnie oczyścił elementy drzwi i futryn i rozpoczął nakładanie. Do rana powinien się wyrobić.
Impregnat przyrządzony według starej receptury i nietypowa technika nasączania drewna praktykowana przez Bastiończyków, obie tajemnice pilnie strzeżone przez tamtejszy cech i poza Ostatnim zupełnie nieznane w świecie. Używali jej przede wszystkim do impregnacji drzazg bukowych przeznaczonych na amunicję do balist. Drzewo po takim zabiegu zachowywało swoją lekkość i naturalne piękno, ale stawało się twardsze od granitu i wytrzymalsze od stali. Pociski były niepalne, odporne na wilgoć, a do tego w zasadzie nie do złamania. Bez żadnego problemu były w stanie przelecieć na wylot przez smocze łuski, choć oczywiście wszystko zależało jeszcze od wielkości balisty i siły naciągu jej cięciwy.
U kowala zamówił potężne stalowe zawiasy jak do bram miejskich, a teraz sam pracował nad niemal niezniszczalną stolarką. To już łatwiej będzie się włamać do sklepu wyburzając ścianę. Był tylko prostym człowiekiem. Nie zagra jej na lutni, nie zaśpiewa pod oknem, nie napisze wiersza, ani nie zrobi obiadu. Nie kupi pierścionka, bo co jej po pierścionku? Za to od jutra Rakel w swojej kamienicy będzie bezpieczna jak królewna w zamku, pomimo dzikiego sąsiedztwa i szemranej dzielnicy. Niech ma.
Dlaczego to zrobił? Nie potrafił powiedzieć. Nie zastanawiał się nad tym. Nazwie to w odpowiednim momencie. Zgodnie z tym, co powiedział Morganowi: „póki dziewczyna sama nie chce, to nie ma się co spalać”.
Kiedyś zapewne zdziwi ją, że w drewno nie da się wbić nie tylko gwoździa czy kozika, ale nawet topór czy halabarda będą równie bezsilne. Pozostawało tylko pytanie jak ona na to zareaguje? Czy zechce szukać przyczyny, czy bez mrugnięcia okiem przejdzie nad tym do porządku dziennego? Poszuka odpowiedzi, czy da sobie spokój? Podjął ryzyko, wykonał ruchy okrążające, zastawił sidła i oddał inicjatywę. Może odpowiedź przyjdzie zanim słoik na półce na nowo zapełni się złotymi gryfami odkładanymi na wyjazd. Miał jednak przeczucie, że nie będzie to trwało aż tyle. Z całą pewnością czarnowłosa szybko zauważy inny element nieujęty w zamówieniu: starannie wyrytą przez cieślę na głównych drzwiach, olbrzymią na niemal całe skrzydło wierną kopię motywu z jej wisiorka - parę żurawi wzbijających się do lotu. Ciekawe, czy ktokolwiek oprócz niego miał okazję oglądać oryginał. Uśmiechnął się pod wąsem na tamto wspomnienie.
Był ciepły poranek. Armin wszedł do warsztatu i chyba pierwszy raz od podjęcia w nim pracy zdziwił się. Jego doświadczony nauczyciel, przybysz z odległego Ostatniego Bastionu, jowialny, ale spokojny i twardo stąpający po ziemi facet krzątał się po swojej pracowni. Pakował do skrzyń narzędzia niezbędne im przy montażu stolarki okiennej. Nie to jednak było powodem zdziwienia. Jego pracodawca był gładko ogolony, a cały zakład aż pachniał płynem po goleniu i cytrusową wodą kolońską. Zauważalnie chłop odmłodniał, ale dla pomocnika przyzwyczajonego do jego niedbałego zarostu wyglądał tak jakoś dziwnie. „O co chodzi?" – zastanawiał się półelf. Postanowił w najprostszy możliwy sposób rozwiać swoją niepewność.
- Dzień dobry! Dlaczego szef zgolił wąsy i brodę? – zapytał prosto z mostu.
Dorosły mężczyzna przerwał pakowanie i popatrzył na chłopaka.
- A co ja krasnolud, żebym się nie golił?
- Niee – zaśmiał się młodziak. – Po prostu lepiej szefowi z zarostem.
Jeremy nie spodziewał się takiego wyznania. Popatrzył groźnie na ucznia.
- Młody, co ty? Podrywasz mnie?
- Co!? Nie!
- Jesteś cieplutki?
- Nie!!!
- Podobają ci się faceci?
- Nie! Nie!!! Nie!!! Szefie, co pan!?
Bastiończyk rozluźnił się i z powrotem zaprezentował zwykłą sobie pogodną minę.
- Spokojnie młody, żartuję przecież. – Pogłaskał czupurnie chłopaka. – Wiem, że wszystko z tobą w porządku. Inaczej byś u mnie nie pracował. Nie zadaję się z pedałami.
Uśmiech ulgi i szczęścia wykwitnął na twarzy dzieciaka.
- Ostrzegam cię tylko, żebyś się pilnował co wygadujesz, bo po mieście się kręci taki jeden pederasta, który poluje na takich młodych mężczyzn jak ty. Wysoki, chudy, zniewieściały, długie czarne włosy, kolczyk w lewym uchu.
- Zapamiętam. Będę uważał! – gorliwie zapewnił czeladnik.
- To świetnie! – uśmiechnął się drwal. – Nie chciałbym stracić tak kumatego pomocnika.
- Dziękuję szefie! – speszył się, ale podziękował za pochwałę.
Razem dokończyli pakowanie narzędzi i poczęli ładować przygotowane drzwi, okiennice i futryny na wóz.
- A od czasu do czasu trzeba się ogolić, żeby nie zachorować – cieśla od niechcenia wrócił do tematu.
- Zachorować? Od brody? Na co? – półelf, mimo iż poczciwy i rezolutny, był również bardzo łatwowierny.
- Jak to na co? Na krasnoludyzm.
- Szef to mnie chyba w jajo robi… - próbował niezdarnie bronić się czeladnik.
- Serio ci mówię – zapewnił go Jeremy kładąc rękę na piersi. – Jest taka choroba. Kojarzysz pana Morgana Browna?
- Tego kowala z mojej dzielnicy?
- No! Widziałeś jak wygląda?
- Faktycznie… – powiedział Armin z wahaniem. – Jest gruby… raczej niski… i brodaty… i pije dużo piwa. Jak krasnoludy.
- Mhm, jest chory. To niestety beznadziejny przypadek. Już nawet zaczął sypiać z kozą.
- Co??!!
- Yyy… nieważne – Jeremy kapnął się, że chyba przeholował. W końcu miał przed sobą zaledwie czternastolatka. Ale jak już wystrzelił, to po co się ograniczać. – Tylko nikomu o tym nie mów – pogroził dzieciakowi palcem, żeby durna plotka tym szybciej obiegła miasto. – To mój kolega. Nie narób mu wstydu.
- Będę milczał jak grób! – żarliwie zapewnił uczeń, prawą rękę unosząc w geście przysięgi, a jednocześnie za plecami krzyżując w lewej palec wskazujący i środkowy.
- To dobrze – mruknął drwal zadowolony z siebie i z obrotu spraw.
Skończyli ładować. Półelf wskoczył na kozioł woźnicy i strzelił lejcami na popielatego osiołka. Jeremy szedł obok pojazdu z rękami w kieszeniach ćmiąc dymiącą się leniwie fajkę.
Najdłużej zajęło wyrwanie starych drzwi i futryn. Montaż nowych poszedł już szybko. Wszystko dobrze wymierzone, spasowane, wchodziło na wcisk i składało się jak klocki. Gwoździe nie były potrzebne, zresztą i tak by się nie przydały po impregnacji drewna. Rakel ciągle patrzyła im na ręce mimo nawału własnej roboty i kumulacji klientów po dwu dniach, gdy jej sklep był nieczynny. Oglądała wszystko dokładnie sprawdzając solidność wykonania, nie pozwoliła zamontować niemal żadnego elementu, dopóki wpierw sama nie obejrzała go z każdej strony. Wyraźnie jako właścicielka chciała mieć wszystko pod kontrolą, choć widać było od razu, że zupełnie nie znała się na drewnie i robocie stolarskiej. Po półtorej godzinie pozostało im w zasadzie jedynie pozakładać skrzydła na zawiasy. Zaczęli od okiennic. Wszystkie były wykonane jednakowo, więc na pierwszym zamontowanym egzemplarzu cieśla zaprezentował sposób zablokowania ich zarówno w pozycji otwartej jak i zamkniętej. Po kolejnych dwu kwadransach na wozie zostały już tylko drzwi wejściowe. Jeremy podszedł do Rakel, zabrał umówioną zapłatę, ukłonił się i wyszedł pomóc Arminowi zamontować tę ostatnią rzecz. Chwilę później wielka furta opadła z chrzęstem metalu na stalowe zawiasy. Chodziły gładko, lecz piskliwie, zatem półelf paćknął je smarem. Favagó natomiast ukłonił się jeszcze raz pannie Evans i powiedział:
- Na pewno posłużą długo. Polecam się na przyszłość.
- Do widzenia! – krzyknął grzecznie czternastolatek.
Wyszli.
Droga powrotna biegła tuż przy kuźni. Jej właściciel stał przed warsztatem i przyglądał się jadącemu wozowi. „Stoi. Pieprzony wróżbita.” – pomyślał Jeremy na jego widok. – „Drzwi w ramach oświadczyn. Wykrakałeś dziadu.” – nie podzielił się jednak z nim tymi refleksjami.
- Wietrzysz się? – zapytał go tylko uprzejmie.
- Czasem trzeba. Pieluchę se popraw, bo ci dynda – równie uprzejmie odparł Morgan.
- A co tam u kozy? – drwal okazał zainteresowanie jego życiem rodzinnym.
- Wyprowadza twoją starą na siku – metalurg nie pozostał mu dłużny.
Uśmiechnęli się szelmowsko, machnęli do siebie rękami i poszli każdy do swoich zajęć. Tylko siedzący na wozie młody pomocnik cieśli przerażonym wzrokiem patrzył na chorującego na krasnoludyzm kowala.
- Rakel
- Kroczący w Snach
- Posty: 231
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Kupiec , Mag , Uczeń
- Kontakt:
Dziewczyna nie wiedziała, jak potraktować odpowiedź Luciena, która zabrzmiała jakby to ona przysparzała demonowi kontaktów z wrogo nastawionymi ludźmi, a przecież nie robiła tego umyślnie. Tylko ta dwójka ciągle miała jakieś głupie odzywki, powoli zaczynając zawstydzać Rakel w obecności jej gościa i robiąc z Valladonu ciemnogród w oczach przybysza.
- Umm... możesz wpaść już pod wieczór, na pewno głowica będzie już wtedy do oceny i może surowa klinga też – odpowiedziała i uśmiechnęła się, słysząc potwierdzenie. W tej samej chwili mężczyzna zniknął, a Rakel i Simon zerwali się z krzeseł, oboje równie zaskoczeni, mimo że dziewczyna widziała już tę sztuczkę. Jeden raz jednak nie wystarczył, by się do tego przyzwyczaiła, dlatego drgnęła znów, gdy Lucien zmaterializował przy jej boku, a gdy ucałował jej dłoń, jawnie spłonęła rumieńcem. Od jeszcze większego zawstydzenia uratowało ją szybkie zniknięcie mężczyzny, który nie miał szans dostrzec jakich szkód narobił tym dżentelmeńskim gestem.
- Pozer.
Evans zwróciła zaskoczony wzrok na Simona, który stał ze splecionymi na piersi ramionami, wyraźnie niezadowolony.
- O co ci chodzi?
- O nic – burknął. – Mówię tylko, że się facet popisuje.
- A co ci to przeszkadza? Powiedz lepiej kto ci twarz obił.
Westchnęła, gdy wzruszył jedynie ramionami, odwracając wzrok. Nie to nie, to i tak nie jej sprawa. Na pewno nie zdziała w tej sprawie więcej niż Simon, więc nie było sensu języka strzępić, skoro nie chciał mówić.
Ociągał się strasznie, gdy go wyrzucała z mieszkania, ale w końcu zniknął za drzwiami, a Rakel z ulgą przekręciła za nim klucz w zamku. Spojrzała na swoje drzwi i okna, których już nie miała siły zabijać dziś znów deskami. Poza tym to też nie było tak, że codziennie ktoś próbował ją okraść, więc machnęła już na to ręką. Zdjęła jedynie z haka pochwę z ojcowskim mieczem i poszła na górę, odkładając broń przy łóżku. Skalane więzieniem ubranie rzuciła zaraz do małej drewnianej balii do prania i z ulgą wróciła do łóżka, zagrzebując się w pościeli. W pustym nagle mieszkaniu było cicho jak makiem zasiał, tylko na ulicy darł się jakiś pijak. Rakel objęła ramionami róg kołdry, analizując w myślach miniony dzień. Tyle rzeczy na raz nie przydarzyło jej się odkąd Rand i Dorian opuścili dom, a chociaż od śmierci ojca przyzwyczaiła się już do samotności i polubiła ją nawet, miło jej było dzisiaj spędzić tyle czasu z ludźmi. Uśmiechnęła się sama do siebie, zasypiając szybko.
Obudziła się przed świtem, dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej zasnęła. Początkowo była przekonana, że jest środek nocy, a ze snu wyrwał ją jakiś hałas w mieszkaniu. Nasłuchiwała więc chwilę w napięciu, dopóki nie zobaczyła, że gwiazdy na niebie bledną stopniowo, zwiastując wczesną godzinę. Dziewczyna wyrwała z łóżka, jakby ktoś ją gonił, pełna energii i z głową już zapełnioną zadaniami do zrobienia. Ignorując pozostały po nocy chłód, w codziennej rutynie otworzyła szeroko okno, pościeliła łóżko i wykąpała się szybko, o dziwo nic tym razem nie podpalając przy podgrzewaniu wody. Wciągnęła czarne spodnie i koszulkę z krótkim rękawem, posprzątała w kuchni, zamiotła sklep i z wilgotnymi jeszcze włosami wypadła z mieszkania nim słońce wyjrzało zza wysokich kamienic. Wiedziała, że jeszcze nie ma co zaglądać do kowala, który wstawał nie wcześniej niż kilka chwil przed otwarciem, więc popędziła na rynek, z którego wróciła obładowana jak osiołek. Nie przepadając za gotowaniem żywiła się głównie owocami, których przygotowanie przed jedzeniem ograniczało się do ich umycia. Biegając niemal po całym rynku, koniecznie do znajomych sprzedawców, upolowała więc cały ich kosz, do tego świeże słodkie bułeczki, ale przede wszystkim kleje do różnych powierzchni, kilka sążni skór, od cielęcej po tę z końskiego grzbietu, nowe osełki i pióra na lotki. Do domu wróciła akurat, gdy wstało słońce, porozkładała zakupy, złapała torbę z bułeczkami i poleciała do Morgana.
- Cześć! – Wpadła do jego warsztatu i od razu wskoczyła na stół, siadając ze zwieszonymi nogami i chowając łapówkę za plecami.
- No cześć młoda, co tam?
- Sprawę mam. Zaczynasz mi dzisiaj tą klingę do rapieru, prawda?
- Tak, a co?
- No bo… ja mam taki pomysł i musisz mi pomóc.
- O rety...
Uśmiechnęła się na westchnienie brodacza i wyjęła torbę z bułeczkami.
Kłócili się o to chyba ze dwa kwadranse, dopóki nie zajrzał do nich jeden ze strażników, pytając czy Rakel ma dla nich te zamówione strzały. Dziewczyna zostawiła więc kowala z instrukcjami i wszystkimi bułeczkami, skubnąwszy wcześniej jedną na śniadanie i popędziła do sklepu. Zapytała z uprzejmości, jak się czuje Simon, nieświadoma, że strażnik po powrocie z radosnym uśmiechem poinformuje kolegę, że jego dziewczyna o niego wypytywała. Wydała zamówiony towar, zebrała solidną zapłatę i pogratulowała sobie w duchu decyzji o podjęciu kontraktu ze strażą.
Gdy późnym rankiem przyjechał Jeremy z pomocnikiem oraz drzwiami i okiennicami, handlarka przywitała się z nimi jedynie gestem, mając akurat w sklepie klienta z małżonką. Mężczyzna był kulturalny i sympatyczny, więc tym chętniej został obsłużony, dopóki Rakel nie dostrzegła licznych sińców u jego żony, nieudolnie ukrytych pod makijażem, nałożonym przez to nawet na rękach. Chociaż spojrzenie jej się zmroziło, swojego zachowania nie zmieniła, sprzedając mężczyźnie jeden z lepszych mieczy dwuręcznych jakie posiadała, kasując jednak za niego niemal dwukrotnie więcej niż wzięłaby od innego klienta. Zadufany w sobie szlachcic zapłacił kwotę bez mrugnięcia okiem, pytając jedynie skąd ta bajońska suma. Dziewczyna odpowiedziała, zgodnie z prawdą zresztą, że ze względu na doskonałą jakość oręża. Nie dodała tylko, że część kwoty, którą jej zapłacił służyła pokryciu noża sprężynowego, który potajemnie wcisnęła w dłoń jego żonie, gdy nie patrzył. Broń była tak niewielka, że często pogardzano nią w poszukiwaniu ostrza, nie doceniając mechanizmu, który tak windował cenę. Rakel na stanie miała tylko trzy sztuki, teraz już dwie, każdorazowo sprowadzając broń zza morza.
Gdy tylko para opuściła sklep, dziewczyna pobiegła przywitać się z Jeremym, no i może przy okazji popatrzeć trochę na proces montażu. Próbowała też ukradkiem podejrzeć swoje drzwi, lecz te wciąż czekały na wozie na swoją kolej, a napływający klienci nie pozwolili jej poświęcić cieśli i jego pomocnikowi więcej czasu. Mężczyzna był dzisiaj świeżo ogolony, wyglądając znacznie młodziej, niż gdy go poznała. I pachniał jakoś tak... znajomo. A może jej się wydawało. W każdym razie ładnie, cytrusami. Ten jego chłopak też całkiem sympatyczny, chociaż ciągle mówił do niej per „pani” i z jakimś dziwnym lękiem zerkał w stronę kuźni Morgana.
Nie miała nawet kiedy z nimi porozmawiać. Klienci, którzy wczoraj pocałowali klamkę, dzisiaj pojawiali się z tym samym lub większym zamówieniem. Dodatkowo głośne i efektowne prace cieśli ściągały z ulicy zaciekawionych przechodniów, którzy już zbliżywszy się do sklepu, zaglądali do środka, a już Rakel postarała się o to, by nie wyszli z pustymi rękami. W końcu w sklepie zrobiło się nieco ciemniej, gdy ciężkie skrzydło zasłoniło wejście, a Jeremy przyszedł po zapłatę. Dziewczyna ze szczerymi podziękowaniami wręczyła mu sakiewkę, nie mogąc napatrzeć się na nowe okiennice i drzwi. Wyszła za nimi na ulicę, odprowadzając ich wzrokiem, gdy odjeżdżali, po czym odwróciła się w stronę sklepu, chcąc podziwiać ich dzieło z zewnątrz.
- O żesz… – Dziewczyna stanęła jak wryta w bruk, z niekulturalnie rozdziawioną buzią przyglądając się wyrytym w drzwiach dziełu sztuki.
- Niezły jest, co nie? Mówiłem ci. – Morgan pojawił się nagle u jej boku z pięściami wspartymi na biodrach niczym zadowolona z dziewki burdel mama. Dopiero po chwili zmrużył oczy przyglądając się drzwiom. – A co to za gołębie? Pogięło go?
- To są żurawie! – sarknęła na niego dziewczyna, odzyskując nagle głos. Uciekła jednak zaraz wzrokiem, przed pytająco–podejrzliwym spojrzeniem kowala. Opuściła też rękę, która wcześniej machinalnie podążyła w stronę ukrytego pod ubraniem wisiorka. Nie było mowy o przypadku, wzór był tak idealnie oddany, że Rakel nie miała wątpliwości, co do tego, że cieśla widział oryginał, a tym samym… o wiele więcej niż powinien. Spłonęła rumieńcem.
- To było na zamówienie – zełgała szybko, nie bardzo wiedząc, jak inaczej wytłumaczyć kowalowi tą niespodziankę. Ba! Nie wiedziała jak samej sobie to wytłumaczyć.
- Żurawie! – prychnął metalurg wywracając oczami. – Żurawie to się zapuszcza, a nie w drzwiach rzeźbi, aleś wymyśliła. No ale nic, wrota masz jak do banku młoda. Klucze nowe masz? Dobrze. To zamykaj budę i chodź, bo ci materiału narobiłem.
Rakel chętnie popędziła w stronę nowych drzwi, muskając dłonią ich gładką powierzchnię. Były idealne. Zamarudziła jeszcze chwilę, gapiąc się jak, (ha ha) cielę w malowane wrota, po czym poleciała do kowala. Przynajmniej robota jej nieco oczyści umysł.
Przez całe popołudnie siedziała u Morgana w kącie, który przygotował jej już lata temu, żeby nie plątała mu się pod nogami, gdy pracował. Ale wtedy była jedynie ciekawskim dzieciakiem, a teraz musiał przyznać, że robiła dobry użytek z narzędzi, których jej użyczał. I chociaż czasem musiał jej pomagać z jakimś trudniejszym elementem lub gdy potrzeba było włożyć w coś więcej siły niż posiadały jej szczupłe ramiona, teraz sama uplotła kosz do rapiera. Zerkał kątem oka jak rozciąga kleszczami rozgrzane pręciki, kręcąc je zgodnie z ułożonym w głowie wzorem. Z włosami spiętymi w niedbały kok na czubku głowy, by nie przeszkadzały jej w pracy, wytykała śmiesznie język przy pracy nad wyjątkowo skomplikowanym elementem, ale nie śmiał się z niej. Nie znał drugiej równie upartej i zaradnej dziewczyny. Co więcej, żadnej innej nawet nie wpuściłby do kuźni, nie mówiąc o tym, by pozwolić dotknąć swoich narzędzi. Ale Evansówna miała fory od zawsze i gdyby nie to, że była zdecydowanie za słaba na kowala z krwi i kości, już dawno wziął by ją na szkolenie. W międzyczasie siłą wcisnął w nią bułkę i jabłko, bo w zaaferowaniu zapomniałaby o jedzeniu przez cały dzień, a wieczorem oznajmiła, że skończyła i uciekła do siebie, zmyć pot i zapach metalu ze skóry. Podszedł obejrzeć jej dzieło. Czarny jak smoła metal, który kazała mu uszykować na kosz i klingę, przybrał kształt zgrabnej głowicy, rękojeści i jelca, otoczonej obłękami układającym się na bok i przypominającym sunące po dłoni płomienie, gdy ktoś już dobędzie broni. Sama rękojeść opleciona była wytrzymałą skórą, czarną oczywiście. Wyjątkowo prosto, ale z pazurem. Pieprzony demon.
Wyjrzał przed warsztat, słysząc trzaśnięcie drzwi sąsiadki. Rakel, umyta i w rozpuszczonych znów włosach, stała przed wejściem do swojego sklepu, przyglądając się dziełu Jeremy’ego i bawiąc czymś zawieszonym na szyi. Kowal uśmiechnął się pod nosem i wycofał do siebie. Zaraz jednak wystawił kudłaty łeb na zewnątrz.
- Rakel! – zawołał nagle i zarechotał, gdy podskoczyła wystraszona, jakby ją na czymś przyłapał. Tajemnicze coś znów zniknęło pod materiałem koszulki. – Na rynku jest dzisiaj jarmark, może się przejdziesz?
- Hm, może...
- Podobno mają być ci od połykania ognia z Rubidii, chyba warto zobaczyć.
Tym ją już bardziej zainteresował, bo pokiwała głową z błyskiem w oku. Mała piromanka. Wrócił do siebie, poczeka na Jeremy’ego i skoczą się napić. Może zajrzą na jarmark…
- Umm... możesz wpaść już pod wieczór, na pewno głowica będzie już wtedy do oceny i może surowa klinga też – odpowiedziała i uśmiechnęła się, słysząc potwierdzenie. W tej samej chwili mężczyzna zniknął, a Rakel i Simon zerwali się z krzeseł, oboje równie zaskoczeni, mimo że dziewczyna widziała już tę sztuczkę. Jeden raz jednak nie wystarczył, by się do tego przyzwyczaiła, dlatego drgnęła znów, gdy Lucien zmaterializował przy jej boku, a gdy ucałował jej dłoń, jawnie spłonęła rumieńcem. Od jeszcze większego zawstydzenia uratowało ją szybkie zniknięcie mężczyzny, który nie miał szans dostrzec jakich szkód narobił tym dżentelmeńskim gestem.
- Pozer.
Evans zwróciła zaskoczony wzrok na Simona, który stał ze splecionymi na piersi ramionami, wyraźnie niezadowolony.
- O co ci chodzi?
- O nic – burknął. – Mówię tylko, że się facet popisuje.
- A co ci to przeszkadza? Powiedz lepiej kto ci twarz obił.
Westchnęła, gdy wzruszył jedynie ramionami, odwracając wzrok. Nie to nie, to i tak nie jej sprawa. Na pewno nie zdziała w tej sprawie więcej niż Simon, więc nie było sensu języka strzępić, skoro nie chciał mówić.
Ociągał się strasznie, gdy go wyrzucała z mieszkania, ale w końcu zniknął za drzwiami, a Rakel z ulgą przekręciła za nim klucz w zamku. Spojrzała na swoje drzwi i okna, których już nie miała siły zabijać dziś znów deskami. Poza tym to też nie było tak, że codziennie ktoś próbował ją okraść, więc machnęła już na to ręką. Zdjęła jedynie z haka pochwę z ojcowskim mieczem i poszła na górę, odkładając broń przy łóżku. Skalane więzieniem ubranie rzuciła zaraz do małej drewnianej balii do prania i z ulgą wróciła do łóżka, zagrzebując się w pościeli. W pustym nagle mieszkaniu było cicho jak makiem zasiał, tylko na ulicy darł się jakiś pijak. Rakel objęła ramionami róg kołdry, analizując w myślach miniony dzień. Tyle rzeczy na raz nie przydarzyło jej się odkąd Rand i Dorian opuścili dom, a chociaż od śmierci ojca przyzwyczaiła się już do samotności i polubiła ją nawet, miło jej było dzisiaj spędzić tyle czasu z ludźmi. Uśmiechnęła się sama do siebie, zasypiając szybko.
Obudziła się przed świtem, dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej zasnęła. Początkowo była przekonana, że jest środek nocy, a ze snu wyrwał ją jakiś hałas w mieszkaniu. Nasłuchiwała więc chwilę w napięciu, dopóki nie zobaczyła, że gwiazdy na niebie bledną stopniowo, zwiastując wczesną godzinę. Dziewczyna wyrwała z łóżka, jakby ktoś ją gonił, pełna energii i z głową już zapełnioną zadaniami do zrobienia. Ignorując pozostały po nocy chłód, w codziennej rutynie otworzyła szeroko okno, pościeliła łóżko i wykąpała się szybko, o dziwo nic tym razem nie podpalając przy podgrzewaniu wody. Wciągnęła czarne spodnie i koszulkę z krótkim rękawem, posprzątała w kuchni, zamiotła sklep i z wilgotnymi jeszcze włosami wypadła z mieszkania nim słońce wyjrzało zza wysokich kamienic. Wiedziała, że jeszcze nie ma co zaglądać do kowala, który wstawał nie wcześniej niż kilka chwil przed otwarciem, więc popędziła na rynek, z którego wróciła obładowana jak osiołek. Nie przepadając za gotowaniem żywiła się głównie owocami, których przygotowanie przed jedzeniem ograniczało się do ich umycia. Biegając niemal po całym rynku, koniecznie do znajomych sprzedawców, upolowała więc cały ich kosz, do tego świeże słodkie bułeczki, ale przede wszystkim kleje do różnych powierzchni, kilka sążni skór, od cielęcej po tę z końskiego grzbietu, nowe osełki i pióra na lotki. Do domu wróciła akurat, gdy wstało słońce, porozkładała zakupy, złapała torbę z bułeczkami i poleciała do Morgana.
- Cześć! – Wpadła do jego warsztatu i od razu wskoczyła na stół, siadając ze zwieszonymi nogami i chowając łapówkę za plecami.
- No cześć młoda, co tam?
- Sprawę mam. Zaczynasz mi dzisiaj tą klingę do rapieru, prawda?
- Tak, a co?
- No bo… ja mam taki pomysł i musisz mi pomóc.
- O rety...
Uśmiechnęła się na westchnienie brodacza i wyjęła torbę z bułeczkami.
Kłócili się o to chyba ze dwa kwadranse, dopóki nie zajrzał do nich jeden ze strażników, pytając czy Rakel ma dla nich te zamówione strzały. Dziewczyna zostawiła więc kowala z instrukcjami i wszystkimi bułeczkami, skubnąwszy wcześniej jedną na śniadanie i popędziła do sklepu. Zapytała z uprzejmości, jak się czuje Simon, nieświadoma, że strażnik po powrocie z radosnym uśmiechem poinformuje kolegę, że jego dziewczyna o niego wypytywała. Wydała zamówiony towar, zebrała solidną zapłatę i pogratulowała sobie w duchu decyzji o podjęciu kontraktu ze strażą.
Gdy późnym rankiem przyjechał Jeremy z pomocnikiem oraz drzwiami i okiennicami, handlarka przywitała się z nimi jedynie gestem, mając akurat w sklepie klienta z małżonką. Mężczyzna był kulturalny i sympatyczny, więc tym chętniej został obsłużony, dopóki Rakel nie dostrzegła licznych sińców u jego żony, nieudolnie ukrytych pod makijażem, nałożonym przez to nawet na rękach. Chociaż spojrzenie jej się zmroziło, swojego zachowania nie zmieniła, sprzedając mężczyźnie jeden z lepszych mieczy dwuręcznych jakie posiadała, kasując jednak za niego niemal dwukrotnie więcej niż wzięłaby od innego klienta. Zadufany w sobie szlachcic zapłacił kwotę bez mrugnięcia okiem, pytając jedynie skąd ta bajońska suma. Dziewczyna odpowiedziała, zgodnie z prawdą zresztą, że ze względu na doskonałą jakość oręża. Nie dodała tylko, że część kwoty, którą jej zapłacił służyła pokryciu noża sprężynowego, który potajemnie wcisnęła w dłoń jego żonie, gdy nie patrzył. Broń była tak niewielka, że często pogardzano nią w poszukiwaniu ostrza, nie doceniając mechanizmu, który tak windował cenę. Rakel na stanie miała tylko trzy sztuki, teraz już dwie, każdorazowo sprowadzając broń zza morza.
Gdy tylko para opuściła sklep, dziewczyna pobiegła przywitać się z Jeremym, no i może przy okazji popatrzeć trochę na proces montażu. Próbowała też ukradkiem podejrzeć swoje drzwi, lecz te wciąż czekały na wozie na swoją kolej, a napływający klienci nie pozwolili jej poświęcić cieśli i jego pomocnikowi więcej czasu. Mężczyzna był dzisiaj świeżo ogolony, wyglądając znacznie młodziej, niż gdy go poznała. I pachniał jakoś tak... znajomo. A może jej się wydawało. W każdym razie ładnie, cytrusami. Ten jego chłopak też całkiem sympatyczny, chociaż ciągle mówił do niej per „pani” i z jakimś dziwnym lękiem zerkał w stronę kuźni Morgana.
Nie miała nawet kiedy z nimi porozmawiać. Klienci, którzy wczoraj pocałowali klamkę, dzisiaj pojawiali się z tym samym lub większym zamówieniem. Dodatkowo głośne i efektowne prace cieśli ściągały z ulicy zaciekawionych przechodniów, którzy już zbliżywszy się do sklepu, zaglądali do środka, a już Rakel postarała się o to, by nie wyszli z pustymi rękami. W końcu w sklepie zrobiło się nieco ciemniej, gdy ciężkie skrzydło zasłoniło wejście, a Jeremy przyszedł po zapłatę. Dziewczyna ze szczerymi podziękowaniami wręczyła mu sakiewkę, nie mogąc napatrzeć się na nowe okiennice i drzwi. Wyszła za nimi na ulicę, odprowadzając ich wzrokiem, gdy odjeżdżali, po czym odwróciła się w stronę sklepu, chcąc podziwiać ich dzieło z zewnątrz.
- O żesz… – Dziewczyna stanęła jak wryta w bruk, z niekulturalnie rozdziawioną buzią przyglądając się wyrytym w drzwiach dziełu sztuki.
- Niezły jest, co nie? Mówiłem ci. – Morgan pojawił się nagle u jej boku z pięściami wspartymi na biodrach niczym zadowolona z dziewki burdel mama. Dopiero po chwili zmrużył oczy przyglądając się drzwiom. – A co to za gołębie? Pogięło go?
- To są żurawie! – sarknęła na niego dziewczyna, odzyskując nagle głos. Uciekła jednak zaraz wzrokiem, przed pytająco–podejrzliwym spojrzeniem kowala. Opuściła też rękę, która wcześniej machinalnie podążyła w stronę ukrytego pod ubraniem wisiorka. Nie było mowy o przypadku, wzór był tak idealnie oddany, że Rakel nie miała wątpliwości, co do tego, że cieśla widział oryginał, a tym samym… o wiele więcej niż powinien. Spłonęła rumieńcem.
- To było na zamówienie – zełgała szybko, nie bardzo wiedząc, jak inaczej wytłumaczyć kowalowi tą niespodziankę. Ba! Nie wiedziała jak samej sobie to wytłumaczyć.
- Żurawie! – prychnął metalurg wywracając oczami. – Żurawie to się zapuszcza, a nie w drzwiach rzeźbi, aleś wymyśliła. No ale nic, wrota masz jak do banku młoda. Klucze nowe masz? Dobrze. To zamykaj budę i chodź, bo ci materiału narobiłem.
Rakel chętnie popędziła w stronę nowych drzwi, muskając dłonią ich gładką powierzchnię. Były idealne. Zamarudziła jeszcze chwilę, gapiąc się jak, (ha ha) cielę w malowane wrota, po czym poleciała do kowala. Przynajmniej robota jej nieco oczyści umysł.
Przez całe popołudnie siedziała u Morgana w kącie, który przygotował jej już lata temu, żeby nie plątała mu się pod nogami, gdy pracował. Ale wtedy była jedynie ciekawskim dzieciakiem, a teraz musiał przyznać, że robiła dobry użytek z narzędzi, których jej użyczał. I chociaż czasem musiał jej pomagać z jakimś trudniejszym elementem lub gdy potrzeba było włożyć w coś więcej siły niż posiadały jej szczupłe ramiona, teraz sama uplotła kosz do rapiera. Zerkał kątem oka jak rozciąga kleszczami rozgrzane pręciki, kręcąc je zgodnie z ułożonym w głowie wzorem. Z włosami spiętymi w niedbały kok na czubku głowy, by nie przeszkadzały jej w pracy, wytykała śmiesznie język przy pracy nad wyjątkowo skomplikowanym elementem, ale nie śmiał się z niej. Nie znał drugiej równie upartej i zaradnej dziewczyny. Co więcej, żadnej innej nawet nie wpuściłby do kuźni, nie mówiąc o tym, by pozwolić dotknąć swoich narzędzi. Ale Evansówna miała fory od zawsze i gdyby nie to, że była zdecydowanie za słaba na kowala z krwi i kości, już dawno wziął by ją na szkolenie. W międzyczasie siłą wcisnął w nią bułkę i jabłko, bo w zaaferowaniu zapomniałaby o jedzeniu przez cały dzień, a wieczorem oznajmiła, że skończyła i uciekła do siebie, zmyć pot i zapach metalu ze skóry. Podszedł obejrzeć jej dzieło. Czarny jak smoła metal, który kazała mu uszykować na kosz i klingę, przybrał kształt zgrabnej głowicy, rękojeści i jelca, otoczonej obłękami układającym się na bok i przypominającym sunące po dłoni płomienie, gdy ktoś już dobędzie broni. Sama rękojeść opleciona była wytrzymałą skórą, czarną oczywiście. Wyjątkowo prosto, ale z pazurem. Pieprzony demon.
Wyjrzał przed warsztat, słysząc trzaśnięcie drzwi sąsiadki. Rakel, umyta i w rozpuszczonych znów włosach, stała przed wejściem do swojego sklepu, przyglądając się dziełu Jeremy’ego i bawiąc czymś zawieszonym na szyi. Kowal uśmiechnął się pod nosem i wycofał do siebie. Zaraz jednak wystawił kudłaty łeb na zewnątrz.
- Rakel! – zawołał nagle i zarechotał, gdy podskoczyła wystraszona, jakby ją na czymś przyłapał. Tajemnicze coś znów zniknęło pod materiałem koszulki. – Na rynku jest dzisiaj jarmark, może się przejdziesz?
- Hm, może...
- Podobno mają być ci od połykania ognia z Rubidii, chyba warto zobaczyć.
Tym ją już bardziej zainteresował, bo pokiwała głową z błyskiem w oku. Mała piromanka. Wrócił do siebie, poczeka na Jeremy’ego i skoczą się napić. Może zajrzą na jarmark…
-
- Kroczący w Snach
- Posty: 229
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Nemorianin
- Profesje:
- Kontakt:
Lucien grał bez przerw czy znużenia, niespiesznie zmieniając utwory i improwizując. Zamilkł dopiero wraz ze wschodem słońca. W ciszy kontemplował brzask, a rusałki powoli rozpraszały się do swoich dziedzin, przyzwyczajone iż koncert właśnie dobiegł końca. Gdy tylko jasna tarcza nieśmiało objęła panowanie nad nieboskłonem, schował instrument do futerału i poszedł po wierzchowca. Ten, najedzony, resztę wieczoru spędził zwinięty w koński kłębek, jak najdalej od wody by jednocześnie mieć demona w zasięgu wzroku.
Lu zarzucił rząd niezbyt starannie na wierzchowca. Początkowo myślał, że wybierze się na przejażdżkę i dlatego zabrał Onyxa razem z ekwipunkiem. Plany w międzyczasie uległy zmianom. Pogrążony w muzyce, nie zauważył nawet kiedy noc umknęła, ustępując miejsca jasnemu bratu. Teraz chciał wrócić do miasta, rozejrzeć się lepiej w otoczeniu, więc kiełznanie ogiera tylko po to by zaraz zostawić go w stajni, było zbędne.
Po przeniesieniu ich do boksu, pogłaskał konia na pożegnanie i ruszył na zwiedzanie metropolii. Przyglądał się miastu i jego architekturze, poznając układ ulic i wypatrując co charakterystyczniejszych punktów. Obserwował ludzi i ich codzienność. W międzyczasie zaś rozmyślał nad felernym listem. Belial nic nie wiedział o zmianie dziedzica. Słyszał za to, że następca wybrał się na zwiad innych planów.
Ktoś nieźle namącił. Najgorsze, że każda z potencjalnych osób jakie brał pod uwagę, oznaczała coraz większe kłopoty. Prawdopodobnie najlepiej by było, gdyby ruszył rozwiązać sprawę jak najszybciej. Wolał się jednak wstrzymać, nie mając rzetelnych informacji i jeszcze nie wiedząc z kim przyjdzie mu się konfrontować. Po za tym wracając do domu, na pewno przyszło by mu spędzić tam trochę więcej czasu. Nie chciał przerywać wakacji i tak wcześnie zostawiać miasta, kryjącego tyle ciekawostek.
W zamyśleniu, trafił w wyjątkowo żywe i zatłoczone miejsce. Wokół rozstawiano namioty i stragany. Pośród ogólnej krzątaniny i biegania, przenoszono toboły i budowano scenę. Skryty wśród panującego rozgardiaszu podziwiał wysiłki kruchych istot, czekając puenty całych starań. Wtedy rozrywkę przerwał mu ochrypły damski głos.
- Piękny panie, podejdź tutaj. - Spojrzał w kierunku, z którego dosłyszał nawoływanie.
- Tak, tak, ty piękny panie. Podejdź, podejdź, ukażę ci twą przyszłość.
Wołała go niewiasta, która swoje najlepsze lata miała już za sobą. Niegdyś kruczoczarne, dziś czarne o srebrnych pasmach, kręcone loki, bujną burzą opadały na ramiona cyganki. Chociaż jednak widać było, że życie odcisnęło na śniadej twarzy swoje piętno, niegdyś musiała być przepiękną kobietą. Ciemne jak węgiel, przebiegłe oczy wpatrywały się w Luciena, podczas gdy szczupła i zniszczona pracą ręka zapraszała bruneta by się zbliżył.
- Z ręki poczytam - dodała.
Nie miał nic do stracenia. Godzin do wieczora pozostało sporo. Potrzebował nieco czasu by uporządkować myśli i plany, a i tak zwiedzał. Nie wzbraniał się więc dłużej i podszedł do stolika przykrytego granatowym jedwabnym obrusem z wyszywanymi konstelacjami gwiazd. Namiot najwyraźniej dopiero miał być rozpostarty nad stanowiskiem wróżki. Obok leżał materiał i odpowiednie elementy nośne, ale prace jeszcze nie ruszyły.
Za wskazaniem usiadł naprzeciwko i ponaglony, podał kobiecie rękę. Cyganicha obróciła dłoń demona i sprawnymi palcami o długich paznokciach zaczęła błądzić po jej zagięciach, jakby właśnie wędrowała po mapie. Mruczała cicho, budując napięcie i dopiero po chwili przemówiła, tonem świadczącym o odkryciu doniosłego sekretu.
- Czeka cię wielka miłość - wybrzmiała szorstko i tajemniczo. - Bogactwo będzie ci sprzyjać, a i nie ominie cię szczęście. - Lucien uśmiechnął się przyjaźnie, chcąc podziękować za wybitną wróżbę. Może specjalistą od ludzi nie był, ale nie był też dzieckiem i kwestia naciągaczy nie była mu obca. Już miał zapłacić, próbując zabrać rękę. Kobieta chwyciła Luciena mocniej, wbijając paznokcie w skórę, jednocześnie świdrując oblicze nemorianina, czarnymi oczyma.
- Nie obawiaj się - głos wróżki zabrzmiał głębiej i brakowało początkowej teatralności. - To co zostawiłeś jest bezpieczne w skarbcu. Przyjaciel zabrał, druh się zatroszczy. - Dopiero teraz puściła rękę Luciena. Demon już tylko słysząc początek drugiej części wróżby, zaniepokoił się, choć maska uśmiechu pozostała na miejscu, skrzętnie kryjąc emocje. Zostawił kobiecie złotego gryfa za całkiem przydatną informację i zniknął w tłumie korzystając z iluzji, dopiero potem teleportował się. Słowa przyjaciel czy druh były mało precyzyjne i w przypadku jego domu mogły również cynicznie oznaczać największego wroga. To samo mogło się tyczyć skarbca. Ponieważ jednak nie miał precyzyjniejszych wskazówek, zaniechał szukania dziury w całym, wraz z jej drugim dnem i udał się do istoty najbardziej pasującej do określenia druh.
Nagłe pojawienie się nemorianina nikogo nie zdziwiło. Nie takich klientów miewali i Lu należał do tych mniej ekscentrycznych. Na powitanie Lucien skinął głową ciężko zbudowanym mężczyznom, jak jeden wzrostem mierzącym dobry sążeń ze stopą.
- Czym mogę pomóc? - spytał jeden z wilkołaków używając zwykłej formułki.
- Mam sprawę do szefowej - odpowiedział bez owijania w bawełnę.
- Szefowa jest w biurze, zaprowadzę. - To była pora dla wilka by kiwnąć głową. Gestem ręki zaprosił demona, by ten podążył za nim. Bogato zdobionym marmurami korytarzem dotarli do równie pięknych schodów, prowadzących w dół. Nigdzie nie było okien, za to aromatyczne świece osadzone w wiekowych kandelabrach ze smakiem oświetlały drogę.
W większości budynków wraz z wagą urzędnika należało się wspinać na coraz wyższe piętra. U tej wampirzycy panowała podobna zasada, z drobną różnicą iż należało schodzić w dół.
Chociaż był stałym klientem od wieków i określenie to było dosłowne, znał się z Elleanore prawie trzy stulecia. Dokładnie odkąd zaczął szukać zabezpieczenia "na wszelki wypadek" i dowiedział się o instytucji zwanej bankiem. Został odeskortowany pod same drzwi. Niezależnie od znajomości i stażu, zasady bezpieczeństwa były takie same i tyczyły się wszystkich. Ochroniarz i portier w jednym zapukał w mahoń o kolorze zakrzepłej krwi, a dźwięk poniósł się klimatycznym echem po kamiennym korytarzu.
- Proszę - oziębły głos odezwał się zza zamkniętych drzwi. Wilkołak wpuścił Luciena i wrócił na posterunek. Znad szczupłych dłoni, splecionych smukłych palców o długich paznokciach bardziej przypominających szpony bestii, okolone czarnymi rzęsami, spoglądały nań lodowate oczy o orientalnym kształcie i srebrzystych tęczówkach. Odezwał się w tym samym momencie, gdy oczy rozpogodziły się rozpoznając jego osobę.
- Bella! - zawołał poufale do wampirzycy siedzącej za biurkiem
- Lu - wymruczała i wstała wyraźnie ucieszona. - Co cię sprowadza? - W kilku krokach dopadła demona witając się z nim pocałunkiem w oba policzki, a fale platynowych włosów rozpływały się wokół, jakby towarzyszył im widmowy wiatr.
- Niestety interesy.
- Dobrze, teraz nie mam czasu na głupoty - odparła energicznie machnąwszy dłonią, jakby odpędzała owada. - Ale pamiętasz o obietnicy?
- Czy kiedykolwiek jakiejś nie dotrzymałem? - zapytał uśmiechając się zaczepnie. Równie figlarny uśmiech wampirzycy był wystarczającą odpowiedzią.
- Do konkretów więc, nie mam całego dnia. - Uśmiech zniknął równie szybko jak się pojawił, ustępując pola profesjonalizmowi.
- Czy przyniósł ktoś może... list ? - zapytał, nie wiedząc jak inaczej ubrać to w słowa.
- List? Z twoją pieczęcią?
- Tak - odparł rzeczowo.
- Tak. Jedna demonica dostarczyła go dokładnie dziesięć dni temu. - Wampirzyca z gracją charakterystyczną tylko dla nieumarłych wróciła do biurka i wyciągnęła z szuflady zgubę. Nie krył mieszaniny przerażenia i ulgi, jakie pojawiały się na jego twarzy. Dziesięć dni, czyli dokładnie wtedy gdy odszedł.
- Jak wyglądała? - zapytał. Musiał poznać wroga.
- Nijak - odpowiedziała zwykle bardziej szczegółowa wampirzyca, której pamięć do detali potrafiła niejednego przerazić. Jak więc ta osoba mogła jej umknąć?
- Bella, proszę - wyraźnie niecierpliwił się Lucien.
- Kiedy naprawdę była nijaka do bólu! - rozzłościła się Elleanore. - Czarne włosy, nie wyróżniająca się twarz, nikt wysoko urodzony. Jedyne co można zapamiętać to paskudne blizny na obu rękach, które kryły się w rękawach - dodała na swoje usprawiedliwienie, jednocześnie ratując sytuację. Wyraz szczerego zaskoczenia odmalował się na obliczu demona.
- Saya? - szepnął prawie bezdźwięcznie. Jego pokojówka?
Lucien wziął kopertę do ręki, uważnie oceniając pieczęć. Nieruszona. To znaczyło, że zawartość nie była czytana. W ich kręgach nie było magów potrafiących odtworzyć złamaną magiczną pieczęć. Ważne dokumenty i listy zawsze zabezpieczano unikalnymi sygnaturami. Ich sfałszowanie wymagałoby nie lada umiejętności. Niewykonalne w tak krótkim czasie. Pismo na kopercie, wyraźnie jego. Otworzył list. Treść ta sama, pisana jego własną ręką.
Dlaczego to zrobiła? Więcej, jakim prawem wmieszała się w jego prywatne sprawy?
Brał już pod uwagę możliwy szantaż i inne niecne plany, ale to, że pokojówka zabrała list by go ukryć przed światem?
Przez nią wciąż był dziedzicem. Demonica znacznie przekroczyła swoje kompetencje i było to jedno z subtelniejszych określeń na czyn kobiety, niezależnie od jej intencji i zamierzeń. Będzie musiał wyciągnąć konsekwencje... nawet jeśli działała w dobrej wierze, a ostateczny wynik mógł przynieść więcej korzyści niż planowane odnalezienie listu przez ojca czy innego mieszkańca pałacu.
To właśnie był problem służby. Po latach pracy wiedzieli o swoim panu więcej niż pojedyncza osoba powinna. Nieraz pewnie też więcej niż pan wiedział sam o sobie. Nikt ich nie dostrzegał, zapominano, że mieli oczy i uszy. Kto by podejrzewał, że służka zna bank swojego pana i tam zostawi potencjalnie niewygodny dokument. Na pewno nie nemoriańska szlachta. On sam nigdy nie lekceważył inteligencji dziewczyny, jedynie ten raz przecenił jej posłuszeństwo.
Jeden problem z głowy, pojawił się kolejny, całe szczęście nie naglący, sprawą Sayi i jej pomysłowości zajmie się później.
- Piękna, mogę to u ciebie zostawić?
- Wiesz, że dla ciebie wszystko - odezwała się uwodzicielsko. - Już będziesz leciał?
Skinął głową.
- Dobrze - przytaknęła również. - Pamiętaj o obietnicy. - Odsłoniła kły w uśmiechu i w tym momencie pukanie do drzwi rozległo się ponownie. Ten sam wilk, który go przyprowadził, teraz odprowadził go do holu. Dopiero z tego miejsca mógł swobodnie przenieść się do miasta. Cała reszta budynku, jego pomieszczeń i przypominających luksusowe katakumby korytarzy, chroniona była magią.
Z miejsca, w którym coraz wyraźniej pojawiały się jarmarczne "budowle", zaplątał się w zupełnie inne regiony miasta. Spacerował rozmyślając, ale bez towarzyszącego mu rano czarnowidztwa. Wtem zupełnie znienacka dotarł do niego nieznany, piękny i uwodzicielski zapach. Dał się prowadzić tajemniczej woni, która niosła się wąską brukowaną alejką. Skończył u otwartych drzwi niewielkiej kawiarenki. Ostrożnie wszedł do środka, gdzie z promiennym uśmiechem i wesołym
- Dzień dobry - przywitała go blond kelnerka.
- Dzień dobry - odwzajemnił powitanie. - Co tak niesamowicie pachnie?
Dziewczyna wydawała się zbita z tropu. Myślała dobrą chwilę, nie mając pewności, czy przechodzeń drwi, czy może to jeden z durnych podrywów w stylu "nie potłukłaś się, spadając z nieba?". Dopiero gdy nie doczekała się idiotycznej kontynuacji, a mężczyzna wydawał się mówić całkiem poważnie, uśmiech wrócił na miejsce, a dziewczynę wyraźnie olśniło.
- To jest kawa - wyjaśniła. Wielu obcokrajowców przewijało się przez Valladon, może ten akurat jegomość nigdy nie pił smolistego naparu. - Życzy pan sobie?
- Tak - odparł wyraźnie zaciekawiony kolejnym nowym doznaniem. Wielka szkoda, że smaku nie pozna, ale jeśli będzie mógł cieszyć się takim aromatem, to z pewnością zrekompensuje on jego brak.
- Jaką ? Ach... - zapytała i od razu zreflektowała się baristka. Jeśli nie znał kawy, to jak mógł wiedzieć jaką. - Woli pan coś słodszego, łagodniejszego czy bardziej wyrazistego?
- Jak najbardziej aromatycznego - odpowiedział, odwzajemniając uśmiech. Większość przybieranych przez nemorianina min była zgrabnie przywdziewaną maską. Kolejnym aktem w sztuce, którą grał. Na ziemi, przy ludziach, coraz częściej łapał się na tym, iż nie udaje.
- Czyli czarną. Już szykuję - oznajmiła dziewczyna zaczynając parzyć kawę. Słysząc wzmiankę o czerni ucieszył się jeszcze bardziej. Zastanawiając się co za napój będzie mu dane poznać, usiadł w kącie, przy oknie, by móc obserwować ulicę i wędrujących po niej ludzi. Niewiele później, kelnerka przyniosła drobną filiżankę z naparem tak ciemnym, że pomiędzy niewielkimi bąbelkami piany, mógł dostrzec swoje odbicie. Niesamowite.
Długo rozkoszował się zapachem, pomiędzy kolejnymi łykami, zanim ostatecznie dopił kawę. Chyba powinien dodać ją do listy ulubionych ziemskich rzeczy. Gdy kończył pić, akurat zbliżał się wieczór. Zapłacił, pożegnał się i swobodnym krokiem zniknął w uliczce. Spacer sobie odpuścił. W dogodnym momencie w ulubiony sposób ukrył się iluzją i pojawił wprost przed sklepem.
Zjawił się pod drzwiami Rakel, ale budynek był teraz prawie nie do poznania. Nie ma co, cieśla wykonał kawał dobrej roboty, rzeczone drzwi wraz z okiennicami wyglądały na solidne i starannie wykonane. Jeśli kowal był tak dobrym twórcą jak Jeremy, to nie musiał się obawiać o jakość swojej przyszłej broni.
Wszedł do środka do wtóru z brzękiem dzwoneczka, wyglądając pojawienia się Czarnulki.
Lu zarzucił rząd niezbyt starannie na wierzchowca. Początkowo myślał, że wybierze się na przejażdżkę i dlatego zabrał Onyxa razem z ekwipunkiem. Plany w międzyczasie uległy zmianom. Pogrążony w muzyce, nie zauważył nawet kiedy noc umknęła, ustępując miejsca jasnemu bratu. Teraz chciał wrócić do miasta, rozejrzeć się lepiej w otoczeniu, więc kiełznanie ogiera tylko po to by zaraz zostawić go w stajni, było zbędne.
Po przeniesieniu ich do boksu, pogłaskał konia na pożegnanie i ruszył na zwiedzanie metropolii. Przyglądał się miastu i jego architekturze, poznając układ ulic i wypatrując co charakterystyczniejszych punktów. Obserwował ludzi i ich codzienność. W międzyczasie zaś rozmyślał nad felernym listem. Belial nic nie wiedział o zmianie dziedzica. Słyszał za to, że następca wybrał się na zwiad innych planów.
Ktoś nieźle namącił. Najgorsze, że każda z potencjalnych osób jakie brał pod uwagę, oznaczała coraz większe kłopoty. Prawdopodobnie najlepiej by było, gdyby ruszył rozwiązać sprawę jak najszybciej. Wolał się jednak wstrzymać, nie mając rzetelnych informacji i jeszcze nie wiedząc z kim przyjdzie mu się konfrontować. Po za tym wracając do domu, na pewno przyszło by mu spędzić tam trochę więcej czasu. Nie chciał przerywać wakacji i tak wcześnie zostawiać miasta, kryjącego tyle ciekawostek.
W zamyśleniu, trafił w wyjątkowo żywe i zatłoczone miejsce. Wokół rozstawiano namioty i stragany. Pośród ogólnej krzątaniny i biegania, przenoszono toboły i budowano scenę. Skryty wśród panującego rozgardiaszu podziwiał wysiłki kruchych istot, czekając puenty całych starań. Wtedy rozrywkę przerwał mu ochrypły damski głos.
- Piękny panie, podejdź tutaj. - Spojrzał w kierunku, z którego dosłyszał nawoływanie.
- Tak, tak, ty piękny panie. Podejdź, podejdź, ukażę ci twą przyszłość.
Wołała go niewiasta, która swoje najlepsze lata miała już za sobą. Niegdyś kruczoczarne, dziś czarne o srebrnych pasmach, kręcone loki, bujną burzą opadały na ramiona cyganki. Chociaż jednak widać było, że życie odcisnęło na śniadej twarzy swoje piętno, niegdyś musiała być przepiękną kobietą. Ciemne jak węgiel, przebiegłe oczy wpatrywały się w Luciena, podczas gdy szczupła i zniszczona pracą ręka zapraszała bruneta by się zbliżył.
- Z ręki poczytam - dodała.
Nie miał nic do stracenia. Godzin do wieczora pozostało sporo. Potrzebował nieco czasu by uporządkować myśli i plany, a i tak zwiedzał. Nie wzbraniał się więc dłużej i podszedł do stolika przykrytego granatowym jedwabnym obrusem z wyszywanymi konstelacjami gwiazd. Namiot najwyraźniej dopiero miał być rozpostarty nad stanowiskiem wróżki. Obok leżał materiał i odpowiednie elementy nośne, ale prace jeszcze nie ruszyły.
Za wskazaniem usiadł naprzeciwko i ponaglony, podał kobiecie rękę. Cyganicha obróciła dłoń demona i sprawnymi palcami o długich paznokciach zaczęła błądzić po jej zagięciach, jakby właśnie wędrowała po mapie. Mruczała cicho, budując napięcie i dopiero po chwili przemówiła, tonem świadczącym o odkryciu doniosłego sekretu.
- Czeka cię wielka miłość - wybrzmiała szorstko i tajemniczo. - Bogactwo będzie ci sprzyjać, a i nie ominie cię szczęście. - Lucien uśmiechnął się przyjaźnie, chcąc podziękować za wybitną wróżbę. Może specjalistą od ludzi nie był, ale nie był też dzieckiem i kwestia naciągaczy nie była mu obca. Już miał zapłacić, próbując zabrać rękę. Kobieta chwyciła Luciena mocniej, wbijając paznokcie w skórę, jednocześnie świdrując oblicze nemorianina, czarnymi oczyma.
- Nie obawiaj się - głos wróżki zabrzmiał głębiej i brakowało początkowej teatralności. - To co zostawiłeś jest bezpieczne w skarbcu. Przyjaciel zabrał, druh się zatroszczy. - Dopiero teraz puściła rękę Luciena. Demon już tylko słysząc początek drugiej części wróżby, zaniepokoił się, choć maska uśmiechu pozostała na miejscu, skrzętnie kryjąc emocje. Zostawił kobiecie złotego gryfa za całkiem przydatną informację i zniknął w tłumie korzystając z iluzji, dopiero potem teleportował się. Słowa przyjaciel czy druh były mało precyzyjne i w przypadku jego domu mogły również cynicznie oznaczać największego wroga. To samo mogło się tyczyć skarbca. Ponieważ jednak nie miał precyzyjniejszych wskazówek, zaniechał szukania dziury w całym, wraz z jej drugim dnem i udał się do istoty najbardziej pasującej do określenia druh.
Nagłe pojawienie się nemorianina nikogo nie zdziwiło. Nie takich klientów miewali i Lu należał do tych mniej ekscentrycznych. Na powitanie Lucien skinął głową ciężko zbudowanym mężczyznom, jak jeden wzrostem mierzącym dobry sążeń ze stopą.
- Czym mogę pomóc? - spytał jeden z wilkołaków używając zwykłej formułki.
- Mam sprawę do szefowej - odpowiedział bez owijania w bawełnę.
- Szefowa jest w biurze, zaprowadzę. - To była pora dla wilka by kiwnąć głową. Gestem ręki zaprosił demona, by ten podążył za nim. Bogato zdobionym marmurami korytarzem dotarli do równie pięknych schodów, prowadzących w dół. Nigdzie nie było okien, za to aromatyczne świece osadzone w wiekowych kandelabrach ze smakiem oświetlały drogę.
W większości budynków wraz z wagą urzędnika należało się wspinać na coraz wyższe piętra. U tej wampirzycy panowała podobna zasada, z drobną różnicą iż należało schodzić w dół.
Chociaż był stałym klientem od wieków i określenie to było dosłowne, znał się z Elleanore prawie trzy stulecia. Dokładnie odkąd zaczął szukać zabezpieczenia "na wszelki wypadek" i dowiedział się o instytucji zwanej bankiem. Został odeskortowany pod same drzwi. Niezależnie od znajomości i stażu, zasady bezpieczeństwa były takie same i tyczyły się wszystkich. Ochroniarz i portier w jednym zapukał w mahoń o kolorze zakrzepłej krwi, a dźwięk poniósł się klimatycznym echem po kamiennym korytarzu.
- Proszę - oziębły głos odezwał się zza zamkniętych drzwi. Wilkołak wpuścił Luciena i wrócił na posterunek. Znad szczupłych dłoni, splecionych smukłych palców o długich paznokciach bardziej przypominających szpony bestii, okolone czarnymi rzęsami, spoglądały nań lodowate oczy o orientalnym kształcie i srebrzystych tęczówkach. Odezwał się w tym samym momencie, gdy oczy rozpogodziły się rozpoznając jego osobę.
- Bella! - zawołał poufale do wampirzycy siedzącej za biurkiem
- Lu - wymruczała i wstała wyraźnie ucieszona. - Co cię sprowadza? - W kilku krokach dopadła demona witając się z nim pocałunkiem w oba policzki, a fale platynowych włosów rozpływały się wokół, jakby towarzyszył im widmowy wiatr.
- Niestety interesy.
- Dobrze, teraz nie mam czasu na głupoty - odparła energicznie machnąwszy dłonią, jakby odpędzała owada. - Ale pamiętasz o obietnicy?
- Czy kiedykolwiek jakiejś nie dotrzymałem? - zapytał uśmiechając się zaczepnie. Równie figlarny uśmiech wampirzycy był wystarczającą odpowiedzią.
- Do konkretów więc, nie mam całego dnia. - Uśmiech zniknął równie szybko jak się pojawił, ustępując pola profesjonalizmowi.
- Czy przyniósł ktoś może... list ? - zapytał, nie wiedząc jak inaczej ubrać to w słowa.
- List? Z twoją pieczęcią?
- Tak - odparł rzeczowo.
- Tak. Jedna demonica dostarczyła go dokładnie dziesięć dni temu. - Wampirzyca z gracją charakterystyczną tylko dla nieumarłych wróciła do biurka i wyciągnęła z szuflady zgubę. Nie krył mieszaniny przerażenia i ulgi, jakie pojawiały się na jego twarzy. Dziesięć dni, czyli dokładnie wtedy gdy odszedł.
- Jak wyglądała? - zapytał. Musiał poznać wroga.
- Nijak - odpowiedziała zwykle bardziej szczegółowa wampirzyca, której pamięć do detali potrafiła niejednego przerazić. Jak więc ta osoba mogła jej umknąć?
- Bella, proszę - wyraźnie niecierpliwił się Lucien.
- Kiedy naprawdę była nijaka do bólu! - rozzłościła się Elleanore. - Czarne włosy, nie wyróżniająca się twarz, nikt wysoko urodzony. Jedyne co można zapamiętać to paskudne blizny na obu rękach, które kryły się w rękawach - dodała na swoje usprawiedliwienie, jednocześnie ratując sytuację. Wyraz szczerego zaskoczenia odmalował się na obliczu demona.
- Saya? - szepnął prawie bezdźwięcznie. Jego pokojówka?
Lucien wziął kopertę do ręki, uważnie oceniając pieczęć. Nieruszona. To znaczyło, że zawartość nie była czytana. W ich kręgach nie było magów potrafiących odtworzyć złamaną magiczną pieczęć. Ważne dokumenty i listy zawsze zabezpieczano unikalnymi sygnaturami. Ich sfałszowanie wymagałoby nie lada umiejętności. Niewykonalne w tak krótkim czasie. Pismo na kopercie, wyraźnie jego. Otworzył list. Treść ta sama, pisana jego własną ręką.
Dlaczego to zrobiła? Więcej, jakim prawem wmieszała się w jego prywatne sprawy?
Brał już pod uwagę możliwy szantaż i inne niecne plany, ale to, że pokojówka zabrała list by go ukryć przed światem?
Przez nią wciąż był dziedzicem. Demonica znacznie przekroczyła swoje kompetencje i było to jedno z subtelniejszych określeń na czyn kobiety, niezależnie od jej intencji i zamierzeń. Będzie musiał wyciągnąć konsekwencje... nawet jeśli działała w dobrej wierze, a ostateczny wynik mógł przynieść więcej korzyści niż planowane odnalezienie listu przez ojca czy innego mieszkańca pałacu.
To właśnie był problem służby. Po latach pracy wiedzieli o swoim panu więcej niż pojedyncza osoba powinna. Nieraz pewnie też więcej niż pan wiedział sam o sobie. Nikt ich nie dostrzegał, zapominano, że mieli oczy i uszy. Kto by podejrzewał, że służka zna bank swojego pana i tam zostawi potencjalnie niewygodny dokument. Na pewno nie nemoriańska szlachta. On sam nigdy nie lekceważył inteligencji dziewczyny, jedynie ten raz przecenił jej posłuszeństwo.
Jeden problem z głowy, pojawił się kolejny, całe szczęście nie naglący, sprawą Sayi i jej pomysłowości zajmie się później.
- Piękna, mogę to u ciebie zostawić?
- Wiesz, że dla ciebie wszystko - odezwała się uwodzicielsko. - Już będziesz leciał?
Skinął głową.
- Dobrze - przytaknęła również. - Pamiętaj o obietnicy. - Odsłoniła kły w uśmiechu i w tym momencie pukanie do drzwi rozległo się ponownie. Ten sam wilk, który go przyprowadził, teraz odprowadził go do holu. Dopiero z tego miejsca mógł swobodnie przenieść się do miasta. Cała reszta budynku, jego pomieszczeń i przypominających luksusowe katakumby korytarzy, chroniona była magią.
Z miejsca, w którym coraz wyraźniej pojawiały się jarmarczne "budowle", zaplątał się w zupełnie inne regiony miasta. Spacerował rozmyślając, ale bez towarzyszącego mu rano czarnowidztwa. Wtem zupełnie znienacka dotarł do niego nieznany, piękny i uwodzicielski zapach. Dał się prowadzić tajemniczej woni, która niosła się wąską brukowaną alejką. Skończył u otwartych drzwi niewielkiej kawiarenki. Ostrożnie wszedł do środka, gdzie z promiennym uśmiechem i wesołym
- Dzień dobry - przywitała go blond kelnerka.
- Dzień dobry - odwzajemnił powitanie. - Co tak niesamowicie pachnie?
Dziewczyna wydawała się zbita z tropu. Myślała dobrą chwilę, nie mając pewności, czy przechodzeń drwi, czy może to jeden z durnych podrywów w stylu "nie potłukłaś się, spadając z nieba?". Dopiero gdy nie doczekała się idiotycznej kontynuacji, a mężczyzna wydawał się mówić całkiem poważnie, uśmiech wrócił na miejsce, a dziewczynę wyraźnie olśniło.
- To jest kawa - wyjaśniła. Wielu obcokrajowców przewijało się przez Valladon, może ten akurat jegomość nigdy nie pił smolistego naparu. - Życzy pan sobie?
- Tak - odparł wyraźnie zaciekawiony kolejnym nowym doznaniem. Wielka szkoda, że smaku nie pozna, ale jeśli będzie mógł cieszyć się takim aromatem, to z pewnością zrekompensuje on jego brak.
- Jaką ? Ach... - zapytała i od razu zreflektowała się baristka. Jeśli nie znał kawy, to jak mógł wiedzieć jaką. - Woli pan coś słodszego, łagodniejszego czy bardziej wyrazistego?
- Jak najbardziej aromatycznego - odpowiedział, odwzajemniając uśmiech. Większość przybieranych przez nemorianina min była zgrabnie przywdziewaną maską. Kolejnym aktem w sztuce, którą grał. Na ziemi, przy ludziach, coraz częściej łapał się na tym, iż nie udaje.
- Czyli czarną. Już szykuję - oznajmiła dziewczyna zaczynając parzyć kawę. Słysząc wzmiankę o czerni ucieszył się jeszcze bardziej. Zastanawiając się co za napój będzie mu dane poznać, usiadł w kącie, przy oknie, by móc obserwować ulicę i wędrujących po niej ludzi. Niewiele później, kelnerka przyniosła drobną filiżankę z naparem tak ciemnym, że pomiędzy niewielkimi bąbelkami piany, mógł dostrzec swoje odbicie. Niesamowite.
Długo rozkoszował się zapachem, pomiędzy kolejnymi łykami, zanim ostatecznie dopił kawę. Chyba powinien dodać ją do listy ulubionych ziemskich rzeczy. Gdy kończył pić, akurat zbliżał się wieczór. Zapłacił, pożegnał się i swobodnym krokiem zniknął w uliczce. Spacer sobie odpuścił. W dogodnym momencie w ulubiony sposób ukrył się iluzją i pojawił wprost przed sklepem.
Zjawił się pod drzwiami Rakel, ale budynek był teraz prawie nie do poznania. Nie ma co, cieśla wykonał kawał dobrej roboty, rzeczone drzwi wraz z okiennicami wyglądały na solidne i starannie wykonane. Jeśli kowal był tak dobrym twórcą jak Jeremy, to nie musiał się obawiać o jakość swojej przyszłej broni.
Wszedł do środka do wtóru z brzękiem dzwoneczka, wyglądając pojawienia się Czarnulki.
-
- Błądzący po drugiej stronie
- Posty: 72
- Rejestracja: 9 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Rzemieślnik , Mieszczanin
Wracali, a z ich trzewi dobywało się ponure burczenie niczym z niedźwiedziej gawry. Tak bywa, gdy się na robotę rusza bez porządnego śniadania z rańca. Zatrzymali się przy „Pękniętej Tarczy”.
- Dawaj młody. - Skinął Jeremy na pomocnika. – Przywiąż kobyłkę i chodź. Zjemy coś.
Wszedł do tawerny, a po krótkiej chwili dołączył do niego młody Armin. Siedli przy stoliku i złożyli zamówienie. Chłopak wziął jajecznicę na boczku, dwie pajdy chleba ze smalcem, kiszonym ogórkiem i cebulą i wielgachny kubek gorącego mleka z miodem, a Bastiończyk tradycyjnie, golonkę pieczoną z zasmażaną kapustą i skwarkami, a piwo do popicia. Zjedli spokojnie, nigdzie im się nie spieszyło. Było grubo po południu, gdy drwal stwierdził, że czas się zbierać. Wpierw jednak wyjął mieszek z zapłatą od Rakel, wyłuskał z niego srebrnego orła i położył przed chłopakiem.
- Masz, twoja tygodniówka.
Młody spojrzał na pieniążek. Niemożliwe! To za dużo! Dorosły musiał się pomylić. Uniósł pytające spojrzenie na pracodawcę.
- Bierz. – Ponaglił go tamten gestem dłoni. – Mała premia ode mnie za ten tydzień. Dobrze pracowałeś.
Chłopak uśmiechnął się przeszczęśliwy. Zgarnął ze stołu monetę i schował w najgłębszej kieszeni, żeby jej nie zgubić. Pewnie zaraz zacząłby skakać i tańczyć z uciechy, ale jego euforię zakłócił swoim przybyciem Morgan. Jeremy zareagował natychmiast.
- Zmiana planów – powiedział spokojnie do czeladnika. – Weź wóz i wracaj do stolarni, naostrz narzędzia i poukładaj je, a potem resztę dnia masz wolne. Dziękuję za twoją pomoc.
- Dzięki szefie! – ucieszył się chłopak, ale jego radość wyraźnie tłumiona była przez obecność w pobliżu kowala. – Ddo wi...widzenia! – ze strachem, ale grzecznie ukłonił się panu Brownowi. Z widoczną ulgą wybiegł przed tawernę, w tym wielkim pędzie niechcący trzaskając przekrzywionymi drzwiami.
Morgan usiadł na miejscu zwolnionym przed chwilą przez Armina i wlepił tępy wzrok w filar naprzeciwko.
- Ciepło co? – zagadnął Jeremy.
- No. Trochę – odparł beznamiętnie kowal.
- I pić się chce – nie odpuszczał cieśla.
- Mi też.
- Wczoraj chyba mówiłeś, że coś postawisz?
- Ja? Niemożliwe! – wyparł się metalurg.
- Tak myślałem. – Pokiwał głową drwal. – To co pijesz? – rzekł podnosząc się od stolika.
- Daj spokój. Żartowałem – powiedział Brown. – Ja pójdę. To co zawsze?
- Może być – odparł Favagó siadając z powrotem na swoim miejscu.
Po chwili kowal wrócił z dwoma pokalami pieniącego się złocistego trunku. Obaj jednocześnie zanurzyli usta w pianie i wzięli kilka sporych haustów. Ciągle milczeli delektując się delikatną goryczką.
- Dobra robota z tymi drzwiami – powiedział wreszcie kowal.
- Dziewczynie się podobają?
- No a jak! Prawie cały dzień wystaje przed sklepem i się im przygląda.
- No to cieszy mnie to bardzo.
- Zwłaszcza tymi ptaszyskami jej zachwycona.
- Mnie też się w sumie podobały – Jeremy jakby się rozmarzył. Morgana nieco to zdziwiło, ale skąd mógł wiedzieć, że wcale nie była to reakcja na wspomnienie samych żurawi, ani nawet nie wisiorka młodej Evansówny, o którego istnieniu w ogóle nie miał pojęcia.
- Nie znam się na zwierzakach. – Lekceważąco machnął ręką kowal.
- Pieprzysz tam – odparł drwal. – A koza to co?
- Coś więcej niż zwierzę – metalurg w odpowiedzi wywalił na wierzch wielki jęzor.
- Cóż więc się dziwić, że cała dzielnica o tym mówi – uśmiechnął się cieśla.
- Naprawdę?
- No… wkrótce na pewno zacznie – Bastiończyk pomyślał o swojej porannej rozmowie z Arminem.
- A tam, godosz duperszwance – podsumował Brown. - Wiesz o czym tak naprawdę mówi cała dzielnica?
- Nie wiem. Jest coś ciekawszego od twojej kozy?
- O jarmarku na głównym rynku – kowal nie zwrócił uwagi na złośliwość kompana. – Może się przejdziemy zobaczyć co tam się dzieje?
- Nie chce mi się – odpowiedział drwal. – Poza tym nie mam siana na takie pierdoły.
- Można się dosiąść? – zapytał ktoś znienacka. Ciryl Berdali - prywatnie ich stary dobry kompan do kufla i hazardowej gry w kości, a zawodowo kapitan straży miejskiej. Wysoki i przysadzisty facet, na pewno już grubo po pięćdziesiątce, z zaciętym wyrazem twarzy mężczyzny zdecydowanego i zasadniczego. Krótko ścięte włosy, które posrebrzyła już siwizna, poliki gładko ogolone i pokaźne wąsiska dopełniały obrazu człowieka, który całe życie spędził w podległości wojskowym regulaminom. Głos miał suchy i trzaskający z wyraźnym arturońskim akcentem. Nigdy nie mówił zbyt wiele o swojej przeszłości, ani o tym jak przybysz znad odległego Morza Cienia najął się do straży miejskiej Valladonu i dosłużył się tam stopnia kapitana. Nie był w mundurze, przyszedł prywatnie do tawerny.
- Siadaj chłopie! – Morgan wyszczerzył się i kopnięciem wysunął spod stolika wolne krzesło naprzeciwko siebie. – Co pijesz?
- A wiesz co? – strażnik usiadł, oparł lewy łokieć na blacie, wsparł głowę i zblazowany popatrzył na brodacza. – Rumianek mi zamów.
Przy stole zapanowała konsternacja.
- No co się głupio pytasz? – przerwał wreszcie ciszę Ciryl. – Kufel portera, jak zwykle.
- Wiesz, myślałem że ty tak serio – usprawiedliwiał się kowal. – W twoim wieku, to pewnie jeszcze dinozaury pamiętasz, nie?
- Joo… dinozaury – Arturończyk pokiwał głową z namaszczeniem. – Jednego skrzekliwego pterodaktyla wziąłem nawet za żonę.
Roześmiali się równym chórem. Kowal ciągle rechocząc poszedł do baru. Korzystając z jego nieobecności kapitan przeszedł od razu do rzeczy.
- Chcesz nam poprawić czy pogorszyć statystyki? – zapytał drwala.
- Co? – Jeremy nie bardzo zrozumiał.
- Dwa dni temu odsiedziałeś noc u nas w celi i jeszcze ci mało?
- Odsiedziałem – przyznał Bastiończyk. - Ale niesłusznie.
- Niesłusznie? Jak najbardziej słusznie – zaoponował Ciryl. – Gdyby dziewczyna wniosła oskarżenie, to byś ładnie pogarował.
- Ale nie wniosła. Widocznie nie czuła się skrzywdzona, więc i przestępstwa nie było.
- Może wtedy nie było, ale teraz już jest. – Wbił w cieślę świdrujące spojrzenie. – Wiesz co w Valladonie grozi za pobicie umundurowanego strażnika miejskiego?
- Noc z waszą królową?
- Nie drwij sobie. To poważna sprawa.
- Nie drwię. To naprawdę musi być straszne.
- Ale co straszne? – Morgan wróciwszy już z piwem dla Ciryla wtrącił się do dyskusji.
- Widok nagiej królowej Anny – powiedział drwal.
- Ej weź! – kowalowi zebrało się na wymioty na samą myśl o oglądaniu sflaczałych wdzięków starej matrony. – Ostrożniej z takimi okropieństwami. Chcesz, żebym się zrzygał?
- Pytałeś co, to ci odpowiedziałem. – Wzruszył cieśla ramionami.
Berdali nie podzielał ich poczucia humoru.
- Pobiłeś go czy nie?! – powiedział z naciskiem.
- Kogo? – metalurg próbował się zorientować w części rozmowy, która najwyraźniej go ominęła.
- Jakiegoś blondasa, narzeczonego Rakel – wyjaśnił Bastiończyk.
- Przecież to żaden problem. Rakel nie ma narzeczonego – powiedział pewnie Morgan. – Wiedziałbym o tym.
- Pobił strażnika miejskiego! – Arturończyk podkreślił najistotniejszy w całej sprawie fakt. Wisiało mu to kto i z kim romansował i kto był z kim zaręczony. Nawet jak dali sobie po mordzie, to nie była to historia warta śledzenia. Tego prawo królewskie się nie czepiało. Ale pobicie funkcjonariusza należało rozwiązać szybko i bezwzględnie.
- Nie pobiłem – spokojnie powiedział Jeremy.
- Na pewno? – kapitan spojrzał na niego podejrzliwie.
- W waszym mieście już nie można się bronić?
- A tylko się broniłeś?
- No ba! Pewnie, że tak.
- Czyli to on zaczął?
- A żebyś wiedział, że zaczął. Nie wierzysz mi?
Ciryl wyciągnął zza pazuchy kajet i pióro. Chyba chciał spisać zeznania cieśli. To byłby już jakiś dowód. Momentalnie zareagował Morgan, któremu najwyraźniej na rękę było, że Jeremy w jakimś sensie zaangażował się w relację z czarnowłosą handlarką, skoro w jej kontekście dał jakiemuś innemu absztyfikantowi w pysk.
- Ty! Zabieraj to stąd! – warknął. – Będziesz nam tu teraz szpanował, że umiesz czytać i pisać?
Berdali schował notatnik, ale nie odpuścił zaczętego tematu.
- Gdzie cię uderzył? – zapytał drwala.
- W samo serce – odparł po chwili namysłu Jeremy. Z dojmującym westchnieniem położył ciężką garść na piersi. Dokończył bardzo aktorsko modulując swój głos, by zabrzmiał jak u odtrąconego bez powodu kochanka. – Jego słowa były dla mnie bardzo raniące.
Stary kapitan wkurzył się nie na żarty widząc, że jego kumpel próbuje sobie z nim pogrywać w poważnej sprawie.
- Nie wnerwiaj mnie! – uniósł się na pięściach wspartych na blacie i ryknął jak na młodego żołnierza. – Za bójkę to na dobry początek jego powinienem zawiesić, a ciebie zatrzymać do wyjaśnienia! Mów jak było albo zaraz przestanę być miły!
- Spokojnie kapitanie! – brodaty kowal kolejny raz się wmieszał. Złapał druha-służbistę za ramiona i próbował delikatnie posadzić z powrotem na krześle. – Nie chcielibyśmy, żebyś przestał tak miło się na nas wydzierać. Dogadajmy się jakoś.
- Spieprzaj! – Strażnik machnął na niego ręką, jakby odganiał natrętną muchę, ale usiadł i powoli uspokajał się.
- Mów jak to było! – powiedział, gdy zeszło z niego ciśnienie.
- Spytałem czy to kwestia służbowa czy osobista. Powiedział, że sam załatwia swoje prywatne sprawy i chciał się bić.
- No i?
- No i wydaje mi się, że z nawiązką zadośćuczyniłem jego pragnieniu – w bardzo zawoalowany sposób odparł cieśla.
- Czyli go pobiłeś.
- Nie. Sprzedałem mu zaledwie dwie plomby. To jeszcze nie pobicie.
- Według prawa jest!
- I co? – Drwal pochylił się nad stołem. – Będziesz to roztrząsał? Skoro powiedział, że jest po służbie to zanotuj, że pobiliśmy się o babę…
- Nie o babę, tylko o Rakel – poprawił go Morgan.
- …o Rakel - delikatnym ukłonem głowy Jeremy podziękował kowalowi za to przypomnienie. – I sprawa zamknięta.
- To żadna okoliczność łagodząca! Był w mundurze. Reprezentował Valladon. Jeśli faktycznie było tak jak mówisz, to muszę go za takie zachowanie dyscyplinarnie wydalić ze straży, a ciebie dla przykładu zakuć w dyby na czterdzieści osiem godzin – kapitan recytował valladoński kodeks karny z pamięci.
Drwal westchnął zrezygnowany. Morgan natomiast, który dłużej znał Bardaliego rzekł.
- Jakie zatem proponujesz rozwiązanie tej sytuacji? Nie przyszedłeś tu chyba, żeby napić się z nami piwka, a potem nas pozamykać?
- Was nie – Ciryl westchnął również i zanurzył wąsiska w piwie. – Tylko Jeremy’ego. Ciebie nie mam za co. Na stosunki małżeńskie z kozami nie ma u nas paragrafu.
- Wal się! – syknął kowal. Jeremy uśmiechnął się.
- Musicie się dogadać – kapitan zwrócił się do cieśli. - Idź do niego i załatwcie sprawę jak mężczyźni. Jest młody, ale dobrze rokuje. Brakuje mi ludzi, musiałem go z tą śliwą wysłać do pilnowania porządku na jarmarku.
- I co mam z nim zrobić? – zapytał Favagó niezbyt zachwycony perspektywą przepraszania młodego narwańca.
- Zabierz na karuzelę i kup frytki! – warknął kapitan. Ponownie zaczynał się denerwować. – W nosie mam co zrobisz! Ja muszę dostać od niego sprawozdanie, że skasował sobie twarz z własnej gamoniowatości i bez udziału innych osób. Wszystko jedno co wymyśli, ale chcę to usłyszeć bezpośrednio od niego. Nawet, że się poślizgnął pod prysznicem i przypadkiem roztrzaskał sobie mordę. Ma przyjść do mnie i zameldować! Inaczej wszczynam śledztwo o pobicie strażnika miejskiego w mundurze.
- Chcesz, żeby twój podwładny wyszedł na lalusia, co się myje częściej niż tylko w sunrię wieczorem? – Jeremy podjął kolejną próbę ułagodzenia wściekłego kumpla.
- Nie interesuje mnie to! – Berdali rąbnął pięścią w stół i uciął dalszą dyskusję. – Powiedziałem swoje! – Wycelował wskazujący palec w pierś drwala. – Załatw z nim temat albo w nocy odwiedzę cię z żandarmerią.
Powstał wywracając przy tym krzesło, na którym dotychczas siedział i wyszedł bez żadnego pożegnania. Pozostali przy stoliku mężczyźni popatrzyli na siebie z zażenowaniem.
- Co za cham! – odezwał się wreszcie Morgan, gdy ich kolega opuścił lokal. – Postawisz mu, a on pół browara zostawi niedopite!
Jeremy nie odpowiedział. Skończył pić swoje piwo, odstawił pusty kufel na blat i rzekł.
- Cóż, chodźmy jednak na ten jarmark.
Odszukać Simona w jarmarcznym tłumie nie było trudno. Jedyny strażnik miejski na całym wielkim rynku w założonym hełmie. W panującym upale kto tylko mógł, natychmiast zdejmował blaszany garnek z głowy. Jednak w przypadku młodego strażnika, jego twarz fioletowa od krwi naszłej pod skórę zdecydowanie lepiej prezentowała się, gdy schowana była za metalową przyłbicą. Jeremy chciał szybko zamknąć temat. Nie patyczkował się zatem. Podszedł do drużyny, w której znajdował się Simon, klepnął go po koleżeńsku w ramię i powiedział bez ogródek.
- Cześć młodzieńcze. Pamiętasz mnie?
Blondyn poznał. Nie było wątpliwości. W wąskiej szczelinie hełmu jedno oko błysnęło złością. Drugie pewnie też, ale z powodu sinobarwnej opuchlizny nie było tego widać.
- Masz czelność znowu mnie zaczepiać? – zawołał oburzony.
- Poprzednio to ty zaczepiłeś mnie – słusznie zauważył rzemieślnik. – Jeśli masz jakiś honor, to mów prawdę.
Młody nieco spuścił z tonu, ale odrzekł nadal całkiem hardo.
- Czego chcesz?
- Pogodzić się.
- Co tak nagle? – zdziwił się młody. – To na pewno jakiś podstęp!
- Żaden podstęp – machnął ręką drwal. – Obu nam bardziej się opłaca, żeby zamknąć temat i się rozejść w pokoju.
- Nie odpuszczę ci!
- Daj spokój – flegmatyczny z natury cieśla nie zareagował na jego wybuch. – Ty stracisz robotę, a ja tylko dwie doby wisząc w dybach.
Chłopak na wieść, że może zostać usunięty z szeregów Straży wzdrygnął się.
- No i co z tego?! – próbował jeszcze grać twardziela, ale w głosie słychać było wyraźnie pierwsze oznaki paniki.
- Sfrajerzysz się – wyjaśnił mu uprzejmie drwal. – Wylecisz na zbity pysk ze straży i na pewno tym Rakel zaimponujesz. A ja w tych dybach tyle tylko, że schudnę nieco i się bardziej opalę.
Młodzieńcowi mina całkiem zrzedła.
- Gadałem z twoim kapitanem – kontynuował cieśla. – Poradził, żebyśmy się dogadali. Musisz tylko po powrocie do koszar mu zameldować, że miałeś wypadek i sam sobie zrobiłeś kuku na buźce.
- Mam wyjść na gamonia?
- A wolisz iść na bruk?
- Nie wolę – szczerze przyznał blondyn. – Ale czy to na pewno jedyny sposób?
- Nie wiem – powiedział z obojętną twarzą Jeremy. - Możesz dopytać. Ale kapitan Berdali nie jest przesadnie rozmowny nawet w towarzystwie kolegów. Myślę, że jako jego podwładny jeszcze mniej wskórasz.
- Dobra. – z ociąganiem Simon przekonywał się do zaproponowanej przez dowódcę staży propozycji rozwiązania sporu. – Zrobię z siebie błazna przed kapitanem. Ale ty zostawisz moją Rakel w spokoju! – dorzucił swój warunek.
- Ej! Synek, jaką twoją!? – Stojący dotychczas z boku Morgan nie wytrzymał i złapał strażnika za klapy. Broda i wąsy metalurga posklejane watą cukrową pozmieniały się w siwoczarne sople, za którymi pieniły się wykrzywione złością wargi i rząd krzywych, acz idealnie żółtych zębów. Słodkawy zapach cukru unoszący się wokół pozlepianego zarostu nijak nie komponował się z ciężką wonią salcesonu zionącą z ust. Kowal nie był wybredny jeśli chodziło o jedzenie. Łączenie ze sobą różnych, kompletnie niepasujących do siebie potraw czy składników doprowadził na wyżyny pomysłowości i granicę absurdu. Wrzody żołądka, na które cierpiał, były logiczną konsekwencją tego, że swój brzuch traktował jak śmietnik i wrzucał doń wszystko, co mu się nawinęło pod rękę.
Jeremy złapał nadgarstki swojego druha i uwolnił Simona.
- Uspokój się stary! – warknął do kowala. – Miałem się z nim przecież pogodzić.
- On traktuje Rakel jak swoją własność, a ty chcesz się z nim godzić?! – ryknął oburzony. – Jak dla mnie prosi się, żeby mu podkolorować drugie oko!
Morgan zamachnął się, ale drwal zwinnie owinął ramię wokół szyi kowala i przydusił go lekko. Morgan-„wściekły kowal” to nie był jednak Morgan-„nieprzytomny wór kartofli”, więc obaj mężczyźni zwarli się w statycznych zapasach, napinając przy tym wszystkie mięśnie jak starożytne posągi i próbując brutalną siłą fizyczną przemóc przeciwnika. Starcie tytanów. Ciężki zapach testosteronu rozlał się po okolicy. Walka nie była dynamiczna, ale po chwili zmagań pot gęsto rosił oba czoła. Morganowi zaczynało już brakować powietrza. Kaszlnął zgrzytliwie. Jeremy przez zaciśnięte zęby szepnął mu do ucha.
- Uspokój się. Niech tylko zamelduje Cirylowi, że sam sobie rozbił mordę. A Rakel znasz i dobrze wiesz, że i tak zrobi co chce.
Morgan chciał znów wrzasnąć jakąś zaczepną kwestię, Jeremy jednak mocniej zacisnął ramię na tchawicy kowala i ten nie mógł już nic powiedzieć.
- Puść! – zaskomlił tylko.
Puścił.
- Chcesz, żeby była szczęśliwa? – zapytał cieśla dysząc ciężko z wysiłku.
- No raczej, bulwa! – zaklął szpetnie kowal, żeby nikt nie miał żadnych wątpliwości. Zgięty w pół, wspierając się rękami na kolanach łapczywie łapał powietrze.
- Ja też! - przyznał entuzjastycznie młody, odpuszczając dyskusje o swoim domniemanym związku z Rakel, zbyt przestraszony pokazem siły zaprezentowanym przez dwu rzemieślników. Sekundy by nie wytrzymał w takim uścisku, nie mówiąc już o stawianiu jakiegoś oporu.
- Zróbmy zatem tak, że niech ona sama zdecyduje o sobie – zaproponował drwal.
- Niech będzie! – zgodził się blondyn, niemal pewien, że i tak wybierze jego. Przecież, że nie tego starego człowieka po trzydziestce. Toż to żadna konkurencja dla młodego, przystojnego, uprzejmego i kulturalnego Strażnika Miejskiego. Tak, mundur też był nie bez znaczenia. W porównaniu wysłużonym robotniczym strojem cieśli dodawał Simonowi szyku, czaru i powagi.
Morgan kręcił nosem na tak postawioną sprawę, ale pod wpływem ciężkiego jak ołów spojrzenia kolegi nie odezwał się.
- A po służbie podejdę do kapitana Berdaliego – dodał jeszcze młodziak. – I zakończę sprawę bójki... znaczy… wypadku. – poprawił się szybko.
- Świetnie! – ucieszył się Jeremy. – To co, piwko na zgodę? – uniósł rękę i wskazał najbliższą tawernę. – Ja stawiam – zapewnił.
- Chętnie, ale jestem na służbie. Nie mogę.
- A co możesz? Zapalisz fajkę pokoju?
- Nie palę. – Pokręcił głową. – Ale chętnie postrzelam – strażnik wskazał gestem brody rozłożoną już na placu szisbudę.
„Faktycznie dzieciak.” – pomyślał cieśla, ale skinął głową.
– Niech będzie – zgodził się. – Ale płaci ten, kto mniej ustrzeli.
- No dobra – przystał na takie rozwiązanie Simon.
Z Morganem pogodzili się równie szybko, jak się powadzili. Przyjaźń to przyjaźń. Nie ma co się kłócić o pierdoły. Zwarli dłonie w geście porozumienia, nie szczędząc przy tym sił, tak jakby to miała być kontynuacja ich niedawnej szamotaniny. Kostki ich dłoni pobielały, a grube krople potu pociekły strumieniem na bruk. Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo, poklepali po ramionach i poszli za strażnikiem.
Pewny siebie blondyn podszedł do budy i podniósł leżącą na blacie lekką kuszę. Przeszedł ostre szkolenie bojowe zanim przyjęli go do straży. Ukończył je na jednej z czołowych lokat. Kusza nie była mu obca, zwłaszcza taka lekka, sportowa, niemal zabawkowa. Był pewien wygranej. Co rzemieślnik może wiedzieć o broni miotającej? Guzik z pętelką. Załadował broń, przymierzył i strzelił. Dziewiątka - nieźle. Wziął kołowrotek i naciągnął ponownie broń, pokazując przy tym swojemu przeciwnikowi całą procedurę przygotowania kuszy do strzału. W swoim mniemaniu dawał mu tym zarówno fory, jak i nieocenioną przysługę. Drugi strzał – szóstka (wypadek przy pracy), trzeci – znów dziewiątka. Uznał, że ładnie poszło. Podał broń Jeremy’emu.
Bastiończyk stwierdził, że da młodemu strażnikowi wygrać. Wyłoży przez to tylko parę ruenów więcej, a przynajmniej zawarta umowa będzie pewniejsza. W sumie to żaden dyshonor przyznać się, że przez zagapienie samemu sobie skasowało się ryj, ale z drugiej strony żadna chluba z tego również nie płynęła. Uniósł kuszę, trzymając ją niezdarnie jakby pierwszy raz w życiu miał takie coś w rękach. Przymierzył od niechcenia i nacisnął spust. Piątka. Simon uśmiechnął się. Wygraną miał w kieszeni. Teraz już tylko dwie trafione dziesiątki mogły sprawić, że przegra. Patrząc jak stary drwal obchodzi się z bronią wydawało mu się to niemożliwe. Jeremy popajacował dłuższą chwilę z korbą i wreszcie, niby przypadkiem naciągnął cięciwę. Założył bełt i począł ponownie mierzyć do celu.
- No dalej, dasz radę! – dopingował go kowal. – Wyobraź sobie na tarczy twarz Luciena!
- Ale że co? – cieśla parsknął śmiechem i odstawił kuszę od oka. – Mam się nad nią zlitować, wyśmiać, czy dorzucić się jej na kosmetyczkę?
- Weź nie fanzol! Masz jej strzelić między gały!
- Tarcza nie ma oczu – zauważył słusznie drwal.
- No toć przeca sobie miałeś wyobrazić, że ma!
- No strzelaj. – Simon włączył się do dyskusji. – Jak walisz demonowi w ryja, to się nie obrażę nawet jeżeli przegram. – Blondyn był ciągle chłopcem, bardzo młodym, niedoświadczonym i jak na podrostka przystało romantycznie zakochanym. Ale po jego ostatnim stwierdzeniu szło poznać, że ma dystans do siebie i spore zadatki na normalnego mężczyznę. Wszystko teraz zależało od towarzystwa, w którym dojrzeje.
- Kijowa motywacja. – Uśmiechnął się cieśla do swoich kibiców.
- Ładuj, a nie piernicz! – huknął kowal. – Jak w Ostatnim Bastionie!
- Ty… byłeś w Ostatnim Bastionie? – Młody strażnik popatrzył na niego z mieszaniną szacunku i bojaźni.
- Mhm… – mruknął drwal. – Nie licząc ostatniego roku, to całe życie – odpowiedział.
- Opowiesz jak tam jest? – zapytał Simon z nadzieją w głosie. Bohaterstwo i waleczność mieszkańców rodzinnego miasta Jeremy’ego znane były w świecie i imponowały niejednemu młodemu adeptowi miecza.
- Strzelacie, czy będziecie się jeszcze zaraz lizać się po jajach? – opieprzył ich łysy właściciel strzelnicy widząc wydłużającą się kolejkę potencjalnych chętnych do odstąpienia mu swoich pieniędzy w zamian za możliwość postrzelania z kuszy. – Jak nie strzelacie to oddawać sprzęt i wynocha gdzie indziej, zboczeńcy!
- Spokojnie – rzekł cieśla. – Już strzelam. To jak z tą motywacją? – żartobliwie zapytał Morgana i Simona ponownie przykładając kolbę do ramienia.
- Rakel na nas patrzy – szepnął przenikliwie metalurg zauważywszy dziewczynę gdzieś pośród tłumu zgromadzonego na placu.
- Gdzie? – Simon odwrócił się szukając wzrokiem czarnowłosej. Nie widział zatem strzału Jeremy’ego, który na słowa kowala natychmiast zwolnił cięciwę, po czym już bez szopki z korbą z powrotem naciągnął kuszę gołymi rękami, założył bełt i praktycznie bez mierzenia wypuścił z niej ostatni pocisk. Dwa bełty sterczały jeden obok drugiego z samego środka tarczy.
Dwadzieścia pięć do dwudziestu czterech.
- Dawaj młody. - Skinął Jeremy na pomocnika. – Przywiąż kobyłkę i chodź. Zjemy coś.
Wszedł do tawerny, a po krótkiej chwili dołączył do niego młody Armin. Siedli przy stoliku i złożyli zamówienie. Chłopak wziął jajecznicę na boczku, dwie pajdy chleba ze smalcem, kiszonym ogórkiem i cebulą i wielgachny kubek gorącego mleka z miodem, a Bastiończyk tradycyjnie, golonkę pieczoną z zasmażaną kapustą i skwarkami, a piwo do popicia. Zjedli spokojnie, nigdzie im się nie spieszyło. Było grubo po południu, gdy drwal stwierdził, że czas się zbierać. Wpierw jednak wyjął mieszek z zapłatą od Rakel, wyłuskał z niego srebrnego orła i położył przed chłopakiem.
- Masz, twoja tygodniówka.
Młody spojrzał na pieniążek. Niemożliwe! To za dużo! Dorosły musiał się pomylić. Uniósł pytające spojrzenie na pracodawcę.
- Bierz. – Ponaglił go tamten gestem dłoni. – Mała premia ode mnie za ten tydzień. Dobrze pracowałeś.
Chłopak uśmiechnął się przeszczęśliwy. Zgarnął ze stołu monetę i schował w najgłębszej kieszeni, żeby jej nie zgubić. Pewnie zaraz zacząłby skakać i tańczyć z uciechy, ale jego euforię zakłócił swoim przybyciem Morgan. Jeremy zareagował natychmiast.
- Zmiana planów – powiedział spokojnie do czeladnika. – Weź wóz i wracaj do stolarni, naostrz narzędzia i poukładaj je, a potem resztę dnia masz wolne. Dziękuję za twoją pomoc.
- Dzięki szefie! – ucieszył się chłopak, ale jego radość wyraźnie tłumiona była przez obecność w pobliżu kowala. – Ddo wi...widzenia! – ze strachem, ale grzecznie ukłonił się panu Brownowi. Z widoczną ulgą wybiegł przed tawernę, w tym wielkim pędzie niechcący trzaskając przekrzywionymi drzwiami.
Morgan usiadł na miejscu zwolnionym przed chwilą przez Armina i wlepił tępy wzrok w filar naprzeciwko.
- Ciepło co? – zagadnął Jeremy.
- No. Trochę – odparł beznamiętnie kowal.
- I pić się chce – nie odpuszczał cieśla.
- Mi też.
- Wczoraj chyba mówiłeś, że coś postawisz?
- Ja? Niemożliwe! – wyparł się metalurg.
- Tak myślałem. – Pokiwał głową drwal. – To co pijesz? – rzekł podnosząc się od stolika.
- Daj spokój. Żartowałem – powiedział Brown. – Ja pójdę. To co zawsze?
- Może być – odparł Favagó siadając z powrotem na swoim miejscu.
Po chwili kowal wrócił z dwoma pokalami pieniącego się złocistego trunku. Obaj jednocześnie zanurzyli usta w pianie i wzięli kilka sporych haustów. Ciągle milczeli delektując się delikatną goryczką.
- Dobra robota z tymi drzwiami – powiedział wreszcie kowal.
- Dziewczynie się podobają?
- No a jak! Prawie cały dzień wystaje przed sklepem i się im przygląda.
- No to cieszy mnie to bardzo.
- Zwłaszcza tymi ptaszyskami jej zachwycona.
- Mnie też się w sumie podobały – Jeremy jakby się rozmarzył. Morgana nieco to zdziwiło, ale skąd mógł wiedzieć, że wcale nie była to reakcja na wspomnienie samych żurawi, ani nawet nie wisiorka młodej Evansówny, o którego istnieniu w ogóle nie miał pojęcia.
- Nie znam się na zwierzakach. – Lekceważąco machnął ręką kowal.
- Pieprzysz tam – odparł drwal. – A koza to co?
- Coś więcej niż zwierzę – metalurg w odpowiedzi wywalił na wierzch wielki jęzor.
- Cóż więc się dziwić, że cała dzielnica o tym mówi – uśmiechnął się cieśla.
- Naprawdę?
- No… wkrótce na pewno zacznie – Bastiończyk pomyślał o swojej porannej rozmowie z Arminem.
- A tam, godosz duperszwance – podsumował Brown. - Wiesz o czym tak naprawdę mówi cała dzielnica?
- Nie wiem. Jest coś ciekawszego od twojej kozy?
- O jarmarku na głównym rynku – kowal nie zwrócił uwagi na złośliwość kompana. – Może się przejdziemy zobaczyć co tam się dzieje?
- Nie chce mi się – odpowiedział drwal. – Poza tym nie mam siana na takie pierdoły.
- Można się dosiąść? – zapytał ktoś znienacka. Ciryl Berdali - prywatnie ich stary dobry kompan do kufla i hazardowej gry w kości, a zawodowo kapitan straży miejskiej. Wysoki i przysadzisty facet, na pewno już grubo po pięćdziesiątce, z zaciętym wyrazem twarzy mężczyzny zdecydowanego i zasadniczego. Krótko ścięte włosy, które posrebrzyła już siwizna, poliki gładko ogolone i pokaźne wąsiska dopełniały obrazu człowieka, który całe życie spędził w podległości wojskowym regulaminom. Głos miał suchy i trzaskający z wyraźnym arturońskim akcentem. Nigdy nie mówił zbyt wiele o swojej przeszłości, ani o tym jak przybysz znad odległego Morza Cienia najął się do straży miejskiej Valladonu i dosłużył się tam stopnia kapitana. Nie był w mundurze, przyszedł prywatnie do tawerny.
- Siadaj chłopie! – Morgan wyszczerzył się i kopnięciem wysunął spod stolika wolne krzesło naprzeciwko siebie. – Co pijesz?
- A wiesz co? – strażnik usiadł, oparł lewy łokieć na blacie, wsparł głowę i zblazowany popatrzył na brodacza. – Rumianek mi zamów.
Przy stole zapanowała konsternacja.
- No co się głupio pytasz? – przerwał wreszcie ciszę Ciryl. – Kufel portera, jak zwykle.
- Wiesz, myślałem że ty tak serio – usprawiedliwiał się kowal. – W twoim wieku, to pewnie jeszcze dinozaury pamiętasz, nie?
- Joo… dinozaury – Arturończyk pokiwał głową z namaszczeniem. – Jednego skrzekliwego pterodaktyla wziąłem nawet za żonę.
Roześmiali się równym chórem. Kowal ciągle rechocząc poszedł do baru. Korzystając z jego nieobecności kapitan przeszedł od razu do rzeczy.
- Chcesz nam poprawić czy pogorszyć statystyki? – zapytał drwala.
- Co? – Jeremy nie bardzo zrozumiał.
- Dwa dni temu odsiedziałeś noc u nas w celi i jeszcze ci mało?
- Odsiedziałem – przyznał Bastiończyk. - Ale niesłusznie.
- Niesłusznie? Jak najbardziej słusznie – zaoponował Ciryl. – Gdyby dziewczyna wniosła oskarżenie, to byś ładnie pogarował.
- Ale nie wniosła. Widocznie nie czuła się skrzywdzona, więc i przestępstwa nie było.
- Może wtedy nie było, ale teraz już jest. – Wbił w cieślę świdrujące spojrzenie. – Wiesz co w Valladonie grozi za pobicie umundurowanego strażnika miejskiego?
- Noc z waszą królową?
- Nie drwij sobie. To poważna sprawa.
- Nie drwię. To naprawdę musi być straszne.
- Ale co straszne? – Morgan wróciwszy już z piwem dla Ciryla wtrącił się do dyskusji.
- Widok nagiej królowej Anny – powiedział drwal.
- Ej weź! – kowalowi zebrało się na wymioty na samą myśl o oglądaniu sflaczałych wdzięków starej matrony. – Ostrożniej z takimi okropieństwami. Chcesz, żebym się zrzygał?
- Pytałeś co, to ci odpowiedziałem. – Wzruszył cieśla ramionami.
Berdali nie podzielał ich poczucia humoru.
- Pobiłeś go czy nie?! – powiedział z naciskiem.
- Kogo? – metalurg próbował się zorientować w części rozmowy, która najwyraźniej go ominęła.
- Jakiegoś blondasa, narzeczonego Rakel – wyjaśnił Bastiończyk.
- Przecież to żaden problem. Rakel nie ma narzeczonego – powiedział pewnie Morgan. – Wiedziałbym o tym.
- Pobił strażnika miejskiego! – Arturończyk podkreślił najistotniejszy w całej sprawie fakt. Wisiało mu to kto i z kim romansował i kto był z kim zaręczony. Nawet jak dali sobie po mordzie, to nie była to historia warta śledzenia. Tego prawo królewskie się nie czepiało. Ale pobicie funkcjonariusza należało rozwiązać szybko i bezwzględnie.
- Nie pobiłem – spokojnie powiedział Jeremy.
- Na pewno? – kapitan spojrzał na niego podejrzliwie.
- W waszym mieście już nie można się bronić?
- A tylko się broniłeś?
- No ba! Pewnie, że tak.
- Czyli to on zaczął?
- A żebyś wiedział, że zaczął. Nie wierzysz mi?
Ciryl wyciągnął zza pazuchy kajet i pióro. Chyba chciał spisać zeznania cieśli. To byłby już jakiś dowód. Momentalnie zareagował Morgan, któremu najwyraźniej na rękę było, że Jeremy w jakimś sensie zaangażował się w relację z czarnowłosą handlarką, skoro w jej kontekście dał jakiemuś innemu absztyfikantowi w pysk.
- Ty! Zabieraj to stąd! – warknął. – Będziesz nam tu teraz szpanował, że umiesz czytać i pisać?
Berdali schował notatnik, ale nie odpuścił zaczętego tematu.
- Gdzie cię uderzył? – zapytał drwala.
- W samo serce – odparł po chwili namysłu Jeremy. Z dojmującym westchnieniem położył ciężką garść na piersi. Dokończył bardzo aktorsko modulując swój głos, by zabrzmiał jak u odtrąconego bez powodu kochanka. – Jego słowa były dla mnie bardzo raniące.
Stary kapitan wkurzył się nie na żarty widząc, że jego kumpel próbuje sobie z nim pogrywać w poważnej sprawie.
- Nie wnerwiaj mnie! – uniósł się na pięściach wspartych na blacie i ryknął jak na młodego żołnierza. – Za bójkę to na dobry początek jego powinienem zawiesić, a ciebie zatrzymać do wyjaśnienia! Mów jak było albo zaraz przestanę być miły!
- Spokojnie kapitanie! – brodaty kowal kolejny raz się wmieszał. Złapał druha-służbistę za ramiona i próbował delikatnie posadzić z powrotem na krześle. – Nie chcielibyśmy, żebyś przestał tak miło się na nas wydzierać. Dogadajmy się jakoś.
- Spieprzaj! – Strażnik machnął na niego ręką, jakby odganiał natrętną muchę, ale usiadł i powoli uspokajał się.
- Mów jak to było! – powiedział, gdy zeszło z niego ciśnienie.
- Spytałem czy to kwestia służbowa czy osobista. Powiedział, że sam załatwia swoje prywatne sprawy i chciał się bić.
- No i?
- No i wydaje mi się, że z nawiązką zadośćuczyniłem jego pragnieniu – w bardzo zawoalowany sposób odparł cieśla.
- Czyli go pobiłeś.
- Nie. Sprzedałem mu zaledwie dwie plomby. To jeszcze nie pobicie.
- Według prawa jest!
- I co? – Drwal pochylił się nad stołem. – Będziesz to roztrząsał? Skoro powiedział, że jest po służbie to zanotuj, że pobiliśmy się o babę…
- Nie o babę, tylko o Rakel – poprawił go Morgan.
- …o Rakel - delikatnym ukłonem głowy Jeremy podziękował kowalowi za to przypomnienie. – I sprawa zamknięta.
- To żadna okoliczność łagodząca! Był w mundurze. Reprezentował Valladon. Jeśli faktycznie było tak jak mówisz, to muszę go za takie zachowanie dyscyplinarnie wydalić ze straży, a ciebie dla przykładu zakuć w dyby na czterdzieści osiem godzin – kapitan recytował valladoński kodeks karny z pamięci.
Drwal westchnął zrezygnowany. Morgan natomiast, który dłużej znał Bardaliego rzekł.
- Jakie zatem proponujesz rozwiązanie tej sytuacji? Nie przyszedłeś tu chyba, żeby napić się z nami piwka, a potem nas pozamykać?
- Was nie – Ciryl westchnął również i zanurzył wąsiska w piwie. – Tylko Jeremy’ego. Ciebie nie mam za co. Na stosunki małżeńskie z kozami nie ma u nas paragrafu.
- Wal się! – syknął kowal. Jeremy uśmiechnął się.
- Musicie się dogadać – kapitan zwrócił się do cieśli. - Idź do niego i załatwcie sprawę jak mężczyźni. Jest młody, ale dobrze rokuje. Brakuje mi ludzi, musiałem go z tą śliwą wysłać do pilnowania porządku na jarmarku.
- I co mam z nim zrobić? – zapytał Favagó niezbyt zachwycony perspektywą przepraszania młodego narwańca.
- Zabierz na karuzelę i kup frytki! – warknął kapitan. Ponownie zaczynał się denerwować. – W nosie mam co zrobisz! Ja muszę dostać od niego sprawozdanie, że skasował sobie twarz z własnej gamoniowatości i bez udziału innych osób. Wszystko jedno co wymyśli, ale chcę to usłyszeć bezpośrednio od niego. Nawet, że się poślizgnął pod prysznicem i przypadkiem roztrzaskał sobie mordę. Ma przyjść do mnie i zameldować! Inaczej wszczynam śledztwo o pobicie strażnika miejskiego w mundurze.
- Chcesz, żeby twój podwładny wyszedł na lalusia, co się myje częściej niż tylko w sunrię wieczorem? – Jeremy podjął kolejną próbę ułagodzenia wściekłego kumpla.
- Nie interesuje mnie to! – Berdali rąbnął pięścią w stół i uciął dalszą dyskusję. – Powiedziałem swoje! – Wycelował wskazujący palec w pierś drwala. – Załatw z nim temat albo w nocy odwiedzę cię z żandarmerią.
Powstał wywracając przy tym krzesło, na którym dotychczas siedział i wyszedł bez żadnego pożegnania. Pozostali przy stoliku mężczyźni popatrzyli na siebie z zażenowaniem.
- Co za cham! – odezwał się wreszcie Morgan, gdy ich kolega opuścił lokal. – Postawisz mu, a on pół browara zostawi niedopite!
Jeremy nie odpowiedział. Skończył pić swoje piwo, odstawił pusty kufel na blat i rzekł.
- Cóż, chodźmy jednak na ten jarmark.
Odszukać Simona w jarmarcznym tłumie nie było trudno. Jedyny strażnik miejski na całym wielkim rynku w założonym hełmie. W panującym upale kto tylko mógł, natychmiast zdejmował blaszany garnek z głowy. Jednak w przypadku młodego strażnika, jego twarz fioletowa od krwi naszłej pod skórę zdecydowanie lepiej prezentowała się, gdy schowana była za metalową przyłbicą. Jeremy chciał szybko zamknąć temat. Nie patyczkował się zatem. Podszedł do drużyny, w której znajdował się Simon, klepnął go po koleżeńsku w ramię i powiedział bez ogródek.
- Cześć młodzieńcze. Pamiętasz mnie?
Blondyn poznał. Nie było wątpliwości. W wąskiej szczelinie hełmu jedno oko błysnęło złością. Drugie pewnie też, ale z powodu sinobarwnej opuchlizny nie było tego widać.
- Masz czelność znowu mnie zaczepiać? – zawołał oburzony.
- Poprzednio to ty zaczepiłeś mnie – słusznie zauważył rzemieślnik. – Jeśli masz jakiś honor, to mów prawdę.
Młody nieco spuścił z tonu, ale odrzekł nadal całkiem hardo.
- Czego chcesz?
- Pogodzić się.
- Co tak nagle? – zdziwił się młody. – To na pewno jakiś podstęp!
- Żaden podstęp – machnął ręką drwal. – Obu nam bardziej się opłaca, żeby zamknąć temat i się rozejść w pokoju.
- Nie odpuszczę ci!
- Daj spokój – flegmatyczny z natury cieśla nie zareagował na jego wybuch. – Ty stracisz robotę, a ja tylko dwie doby wisząc w dybach.
Chłopak na wieść, że może zostać usunięty z szeregów Straży wzdrygnął się.
- No i co z tego?! – próbował jeszcze grać twardziela, ale w głosie słychać było wyraźnie pierwsze oznaki paniki.
- Sfrajerzysz się – wyjaśnił mu uprzejmie drwal. – Wylecisz na zbity pysk ze straży i na pewno tym Rakel zaimponujesz. A ja w tych dybach tyle tylko, że schudnę nieco i się bardziej opalę.
Młodzieńcowi mina całkiem zrzedła.
- Gadałem z twoim kapitanem – kontynuował cieśla. – Poradził, żebyśmy się dogadali. Musisz tylko po powrocie do koszar mu zameldować, że miałeś wypadek i sam sobie zrobiłeś kuku na buźce.
- Mam wyjść na gamonia?
- A wolisz iść na bruk?
- Nie wolę – szczerze przyznał blondyn. – Ale czy to na pewno jedyny sposób?
- Nie wiem – powiedział z obojętną twarzą Jeremy. - Możesz dopytać. Ale kapitan Berdali nie jest przesadnie rozmowny nawet w towarzystwie kolegów. Myślę, że jako jego podwładny jeszcze mniej wskórasz.
- Dobra. – z ociąganiem Simon przekonywał się do zaproponowanej przez dowódcę staży propozycji rozwiązania sporu. – Zrobię z siebie błazna przed kapitanem. Ale ty zostawisz moją Rakel w spokoju! – dorzucił swój warunek.
- Ej! Synek, jaką twoją!? – Stojący dotychczas z boku Morgan nie wytrzymał i złapał strażnika za klapy. Broda i wąsy metalurga posklejane watą cukrową pozmieniały się w siwoczarne sople, za którymi pieniły się wykrzywione złością wargi i rząd krzywych, acz idealnie żółtych zębów. Słodkawy zapach cukru unoszący się wokół pozlepianego zarostu nijak nie komponował się z ciężką wonią salcesonu zionącą z ust. Kowal nie był wybredny jeśli chodziło o jedzenie. Łączenie ze sobą różnych, kompletnie niepasujących do siebie potraw czy składników doprowadził na wyżyny pomysłowości i granicę absurdu. Wrzody żołądka, na które cierpiał, były logiczną konsekwencją tego, że swój brzuch traktował jak śmietnik i wrzucał doń wszystko, co mu się nawinęło pod rękę.
Jeremy złapał nadgarstki swojego druha i uwolnił Simona.
- Uspokój się stary! – warknął do kowala. – Miałem się z nim przecież pogodzić.
- On traktuje Rakel jak swoją własność, a ty chcesz się z nim godzić?! – ryknął oburzony. – Jak dla mnie prosi się, żeby mu podkolorować drugie oko!
Morgan zamachnął się, ale drwal zwinnie owinął ramię wokół szyi kowala i przydusił go lekko. Morgan-„wściekły kowal” to nie był jednak Morgan-„nieprzytomny wór kartofli”, więc obaj mężczyźni zwarli się w statycznych zapasach, napinając przy tym wszystkie mięśnie jak starożytne posągi i próbując brutalną siłą fizyczną przemóc przeciwnika. Starcie tytanów. Ciężki zapach testosteronu rozlał się po okolicy. Walka nie była dynamiczna, ale po chwili zmagań pot gęsto rosił oba czoła. Morganowi zaczynało już brakować powietrza. Kaszlnął zgrzytliwie. Jeremy przez zaciśnięte zęby szepnął mu do ucha.
- Uspokój się. Niech tylko zamelduje Cirylowi, że sam sobie rozbił mordę. A Rakel znasz i dobrze wiesz, że i tak zrobi co chce.
Morgan chciał znów wrzasnąć jakąś zaczepną kwestię, Jeremy jednak mocniej zacisnął ramię na tchawicy kowala i ten nie mógł już nic powiedzieć.
- Puść! – zaskomlił tylko.
Puścił.
- Chcesz, żeby była szczęśliwa? – zapytał cieśla dysząc ciężko z wysiłku.
- No raczej, bulwa! – zaklął szpetnie kowal, żeby nikt nie miał żadnych wątpliwości. Zgięty w pół, wspierając się rękami na kolanach łapczywie łapał powietrze.
- Ja też! - przyznał entuzjastycznie młody, odpuszczając dyskusje o swoim domniemanym związku z Rakel, zbyt przestraszony pokazem siły zaprezentowanym przez dwu rzemieślników. Sekundy by nie wytrzymał w takim uścisku, nie mówiąc już o stawianiu jakiegoś oporu.
- Zróbmy zatem tak, że niech ona sama zdecyduje o sobie – zaproponował drwal.
- Niech będzie! – zgodził się blondyn, niemal pewien, że i tak wybierze jego. Przecież, że nie tego starego człowieka po trzydziestce. Toż to żadna konkurencja dla młodego, przystojnego, uprzejmego i kulturalnego Strażnika Miejskiego. Tak, mundur też był nie bez znaczenia. W porównaniu wysłużonym robotniczym strojem cieśli dodawał Simonowi szyku, czaru i powagi.
Morgan kręcił nosem na tak postawioną sprawę, ale pod wpływem ciężkiego jak ołów spojrzenia kolegi nie odezwał się.
- A po służbie podejdę do kapitana Berdaliego – dodał jeszcze młodziak. – I zakończę sprawę bójki... znaczy… wypadku. – poprawił się szybko.
- Świetnie! – ucieszył się Jeremy. – To co, piwko na zgodę? – uniósł rękę i wskazał najbliższą tawernę. – Ja stawiam – zapewnił.
- Chętnie, ale jestem na służbie. Nie mogę.
- A co możesz? Zapalisz fajkę pokoju?
- Nie palę. – Pokręcił głową. – Ale chętnie postrzelam – strażnik wskazał gestem brody rozłożoną już na placu szisbudę.
„Faktycznie dzieciak.” – pomyślał cieśla, ale skinął głową.
– Niech będzie – zgodził się. – Ale płaci ten, kto mniej ustrzeli.
- No dobra – przystał na takie rozwiązanie Simon.
Z Morganem pogodzili się równie szybko, jak się powadzili. Przyjaźń to przyjaźń. Nie ma co się kłócić o pierdoły. Zwarli dłonie w geście porozumienia, nie szczędząc przy tym sił, tak jakby to miała być kontynuacja ich niedawnej szamotaniny. Kostki ich dłoni pobielały, a grube krople potu pociekły strumieniem na bruk. Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo, poklepali po ramionach i poszli za strażnikiem.
Pewny siebie blondyn podszedł do budy i podniósł leżącą na blacie lekką kuszę. Przeszedł ostre szkolenie bojowe zanim przyjęli go do straży. Ukończył je na jednej z czołowych lokat. Kusza nie była mu obca, zwłaszcza taka lekka, sportowa, niemal zabawkowa. Był pewien wygranej. Co rzemieślnik może wiedzieć o broni miotającej? Guzik z pętelką. Załadował broń, przymierzył i strzelił. Dziewiątka - nieźle. Wziął kołowrotek i naciągnął ponownie broń, pokazując przy tym swojemu przeciwnikowi całą procedurę przygotowania kuszy do strzału. W swoim mniemaniu dawał mu tym zarówno fory, jak i nieocenioną przysługę. Drugi strzał – szóstka (wypadek przy pracy), trzeci – znów dziewiątka. Uznał, że ładnie poszło. Podał broń Jeremy’emu.
Bastiończyk stwierdził, że da młodemu strażnikowi wygrać. Wyłoży przez to tylko parę ruenów więcej, a przynajmniej zawarta umowa będzie pewniejsza. W sumie to żaden dyshonor przyznać się, że przez zagapienie samemu sobie skasowało się ryj, ale z drugiej strony żadna chluba z tego również nie płynęła. Uniósł kuszę, trzymając ją niezdarnie jakby pierwszy raz w życiu miał takie coś w rękach. Przymierzył od niechcenia i nacisnął spust. Piątka. Simon uśmiechnął się. Wygraną miał w kieszeni. Teraz już tylko dwie trafione dziesiątki mogły sprawić, że przegra. Patrząc jak stary drwal obchodzi się z bronią wydawało mu się to niemożliwe. Jeremy popajacował dłuższą chwilę z korbą i wreszcie, niby przypadkiem naciągnął cięciwę. Założył bełt i począł ponownie mierzyć do celu.
- No dalej, dasz radę! – dopingował go kowal. – Wyobraź sobie na tarczy twarz Luciena!
- Ale że co? – cieśla parsknął śmiechem i odstawił kuszę od oka. – Mam się nad nią zlitować, wyśmiać, czy dorzucić się jej na kosmetyczkę?
- Weź nie fanzol! Masz jej strzelić między gały!
- Tarcza nie ma oczu – zauważył słusznie drwal.
- No toć przeca sobie miałeś wyobrazić, że ma!
- No strzelaj. – Simon włączył się do dyskusji. – Jak walisz demonowi w ryja, to się nie obrażę nawet jeżeli przegram. – Blondyn był ciągle chłopcem, bardzo młodym, niedoświadczonym i jak na podrostka przystało romantycznie zakochanym. Ale po jego ostatnim stwierdzeniu szło poznać, że ma dystans do siebie i spore zadatki na normalnego mężczyznę. Wszystko teraz zależało od towarzystwa, w którym dojrzeje.
- Kijowa motywacja. – Uśmiechnął się cieśla do swoich kibiców.
- Ładuj, a nie piernicz! – huknął kowal. – Jak w Ostatnim Bastionie!
- Ty… byłeś w Ostatnim Bastionie? – Młody strażnik popatrzył na niego z mieszaniną szacunku i bojaźni.
- Mhm… – mruknął drwal. – Nie licząc ostatniego roku, to całe życie – odpowiedział.
- Opowiesz jak tam jest? – zapytał Simon z nadzieją w głosie. Bohaterstwo i waleczność mieszkańców rodzinnego miasta Jeremy’ego znane były w świecie i imponowały niejednemu młodemu adeptowi miecza.
- Strzelacie, czy będziecie się jeszcze zaraz lizać się po jajach? – opieprzył ich łysy właściciel strzelnicy widząc wydłużającą się kolejkę potencjalnych chętnych do odstąpienia mu swoich pieniędzy w zamian za możliwość postrzelania z kuszy. – Jak nie strzelacie to oddawać sprzęt i wynocha gdzie indziej, zboczeńcy!
- Spokojnie – rzekł cieśla. – Już strzelam. To jak z tą motywacją? – żartobliwie zapytał Morgana i Simona ponownie przykładając kolbę do ramienia.
- Rakel na nas patrzy – szepnął przenikliwie metalurg zauważywszy dziewczynę gdzieś pośród tłumu zgromadzonego na placu.
- Gdzie? – Simon odwrócił się szukając wzrokiem czarnowłosej. Nie widział zatem strzału Jeremy’ego, który na słowa kowala natychmiast zwolnił cięciwę, po czym już bez szopki z korbą z powrotem naciągnął kuszę gołymi rękami, założył bełt i praktycznie bez mierzenia wypuścił z niej ostatni pocisk. Dwa bełty sterczały jeden obok drugiego z samego środka tarczy.
Dwadzieścia pięć do dwudziestu czterech.
- Rakel
- Kroczący w Snach
- Posty: 231
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Kupiec , Mag , Uczeń
- Kontakt:
Dzwonek nad drzwiami usłyszała, gdy półleżąc na łóżku i opierając się plecami o ścianę, chłonęła ostatni rozdział książki. Była to historia o księżniczce, lecz nie taka, jakiej można by się spodziewać, po tym krótkim opisie. Dziewczyna była bowiem nienawidzona przez swoją macochę i na nic zdało się królewskie pochodzenie, gdy przybrana matka podstępem nakłoniła króla, by wysłał swoją jedyną córkę na wojnę. Tak więc nasza główna bohaterka księżniczką była niecały rozdział kilkusetstronicowej powieści, która dalej bogata była w szczegółowe opisy tego w jakie bagno wpadła dziewczyna, ile rzeczy jej się przydarzało, ile wycierpiała, jakie manto zbierała niemal na każdej stronie, by ostatecznie wcale nie skończyć w pełni chwały, z dumą powracając na swoje prawowite miejsce, lecz pokonana i zdradzona... ginie. To znaczy... chyba zginie, właśnie ją osaczyli na placu jej właśni żołnierze, gdy Rakel usłyszała ten przeklęty dzwonek. Westchnęła i zaznaczyła książkę fragmentem rachunku za broń, po czym odłożyła ją na łóżko. Doczyta na spokojnie innym razem, z kulminacją akcji nie ma co się śpieszyć, trzeba się nią delektować. Poza tym wiedziała kto przyszedł.
- Dobry wieczór!
Powitała Luciena słowem i uśmiechem, zmierzając w jego stronę, po czym nagle jakby sobie coś przypomniała i zawróciła na pięcie, znikając na zapleczu. Wróciła po chwili z dwoma płóciennymi zawiniątkami w rękach i położyła je na ladzie, zerkając na swojego klienta.
- Kosz jest gotowy – zaczęła, nim jeszcze odwinęła pakunek. – Jeśli ci się nie spodoba, ustalimy co trzeba zmienić i wykonam nowy. Głownia natomiast jest jeszcze surowa, Morgan jutro powinien ją skończyć. Zazwyczaj nie przepadam za pokazywaniem broni w trakcie tworzenia, bo nie robi wówczas takiego wrażenia jak powinna, ale chciałam, żebyś zobaczył czy mój projekt w ogóle przypadnie ci do gustu – przyznała szczerze i w końcu rozwinęła płótno wykładając obie części broni, jeszcze osobno, na ladę.
Chociaż w sklepie nie było już najjaśniej, a Rakel musiała nawet zapalić lampę na ladzie, wszystkie elementy kosza błyszczały czernią, oprócz oplecionej skórą rękojeści, umyślnie pozostawionej w macie. Równie szorstka była powierzchnia klingi, która jeszcze nie do końca obrobiona nie mogła zachwycić ostrością, jednak dziewczynie chodziło o to, czy jej klientowi spodoba się, że postawiła na czerń w całości broni, nawet przy głowni, co wiedziała, że nie jest powszechnym zabiegiem. Mylnie sądzono, że czernienie metalu może zmniejszyć jego trwałość lub że kolor nie utrzyma się tak długo jak sam oręż, jednak była to bzdura. Jeśli się znało dobrego kowala, a ona znała, można było być pewnym jakości, nawet w przypadku barwionej stali.
Cierpliwie i w milczeniu obserwowała reakcje Luciena na propozycję nowej wersji rapiera. Starała się nie zdradzić z żadną emocją, gdy słuchała, co ma do powiedzenia i czy jest zadowolony czy też nie. Już wcześniej planowała, że przyjmie każdą opinię. Skoro kolor nie był pomysłem klienta a jej własnym, liczyła się z wszelką krytyką. Nie to jednak usłyszała. Chociaż demon rozsądnie uznał, że więcej będzie mógł powiedzieć, gdy zobaczy całość, samą ideę kolorystyki pochwalił, dość oszczędnie, ale wystarczająco dla handlarki, która zadowolona z tego, że nie spartoliła zlecenia pozwoliła sobie na lekki uśmiech. Ostrożnie spakowała elementy oręża z powrotem w płótno i wyniosła na zaplecze, wracając akurat by odprowadzić klienta do drzwi. Naprawdę chciała wybrać się na ten jarmark, popatrzeć jak z ogniem radzą sobie profesjonaliści, jednak sama nie wiedziała jak to się stało, że zakluczając nowe drzwi do sklepu nagle usłyszała swój głos proponujący, by Lucien do niej dołączył. Mało nie palnęła sobie otwartą dłonią w twarz za takie głupstwo, jednak gdy się odwróciła, mężczyzna z uśmiechem ofiarował jej ramię, które ujęła po chwili wahania. Ale będą plotki.
Początkowo speszona dżentelmeńską postawą swojego towarzysza, Rakel potrzebowała kilku chwil, by poczuć się w miarę swobodnie, a wtedy już zaczęła mówić i wciągać do rozmowy Luciena. Nadal był dość ostrożny w udzielaniu o sobie informacji, ale nie miała nic przeciwko, w końcu dopiero niedawno się poznali. Gdy dotarli na skraj rynku dziewczyna puściła jego ramię i podążyła w stronę pierwszego straganu, skuszona jego ofertą. Co jak co, ale jako urodzona handlarka zawzięcie targowała się nie tylko o swoje produkty, ale też cudze, kupując niemal wszystko co najmniej za połowę ceny. Teraz upolowała nową książkę o zwariowanych przygodach szalonego i zapijaczonego pirata i jego załogi, pływających po nieznanych wodach. Schowała zdobycz do niewielkiej skórzanej torby, przewieszonej przez ramię. Dalej była wata cukrowa i nowa herbata do domu, a w międzyczasie zapoznawała Luciena ze wszystkimi nowymi dla niego rzeczami, które ona kojarzyła, a na które on zerkał z zainteresowaniem, ale też lekką zagwozdką.
Wieczór już całkiem pokrył rynek czarnym namiotem nieba i jedynie rozstawione gęsto pochodnie sprawiały, że jarmark jaśniał wesoło i wciąż przyciągał ludzi. Nadal panował nieznośny upał i Rakel już po drodze związała włosy rzemieniem w wysoki koński ogon. Spode łba łypnęła na wachlujące się dziewczęta w długich sukniach, jednak z talią ściśniętą gorsetem tak, że cycki podchodziły im pod szyję. To niesprawiedliwe, jakby ona chciała związać koszulkę pod biustem to przyglądano by jej się dziwnie, że odsłaniania brzuch, ale wywalone na wierzch piersi już były w porządku. Co za świat.
Stanęła zaskoczona, gdy tłum rozrzedził się nagle, ukazując jej oczom trzy znajome sylwetki majstrujące przy prowizorycznej strzelnicy i pokazała ich Lucienowi. Jeremy mierzył do tarczy przy wtórze okrzyków kowala, więc dziewczyna zbliżyła się powoli i zatrzymała kawałek od nich, nie chcąc przeszkodzić w celowaniu. Pomachała do Morgana i Simona, gdy ją spostrzegli, lecz podeszła do nich dopiero, gdy dwa bełty jeden po drugim wbiły się głucho w sam środek tarczy. Uniosła lekko brwi, widząc jak cieśla naciągał kuszę gołymi rękami, jakby nigdy nic.
- Imponujące – powiedziała z uśmiechem na dzień dobry i przeniosła wzrok z tarczy na Jeremy’ego, któremu jeszcze chwilę temu, dałaby głowę, kusza latała w rękach. Musiało jej się wydawać, bo teraz groty ścierały się ze sobą w centralnym punkcie tarczy.
- Co? – Simon odwrócił się gwałtownie i wychylił głowę za ladę – Jak!? – niemal wrzasnął, ściągając hełm z głowy i przyglądając się planszy wielkimi oczami. Jednym właściwie.
- A ty miałeś iść do uzdrowiciela z tą twarzą – mruknęła do strażnika, który znów zaciął się w sobie, nie wiedzieć czemu rzucając szybkim spojrzeniem w stronę pozostałych mężczyzn. – Braki kadrowe – mruknął tylko i znów wsadził hełm na łeb. Było słychać jak sapie przez chwilę pod przyłbicą, wbijając wściekłe spojrzenie w Jeremy’ego, ale po chwili położył na ladzie kilka monet i tłumacząc, że musi iść coś zameldować przełożonemu, oddalił się szybkim krokiem. Handlarka spojrzała za nim co najmniej zdziwiona.
- Co go ugryzło?
- Pszczoła w oko, hehe – Morgan zarechotał z własnego dowcipu.
- A może panienka zechce spróbować szczęścia? – łysy kramarz wyciągnął kuszę w stronę Rakel, a ta uśmiechnęła się znów, wyciągając po nią ręce. Złapała jednak tylko powietrze.
- Hej! – fuknęła na Morgana który przechwycił broń i przetrzymał ją w górze, poza zasięgiem dziewczyny.
- Ty nie strzelasz.
- Dlaczego nie?! Bo co, bo jestem dziewczyną?! – Brunetka już tupnęła, przygotowana do walki o swój honor, jednak kowal parsknął śmiechem, zbijając ją nieco z tropu. – No co?
- Nie strzelasz młoda, bo znając ciebie z przyzwyczajenia walniesz Łysego, nie tarczę – śmiał się już w najlepsze. – Czy ty kiedyś strzelałaś do czegoś innego niż żywego celu z przyłożenia?
Dziewczyna fuknęła splatając ramiona na piersi, gdyż zmuszona przyznać sąsiadowi rację wolała już milczeć. Spojrzała tylko tęsknie za bronią, która powędrowała z powrotem do sprzedawcy, który z kolei klepnął stolarza w ramię.
- Wygrałeś los na loterię, odbędzie się o północy, po pokazie połykaczy ognia, gratuluję – mruknął beznamiętnie i wcisnął mężczyźnie w dłoń różowy świstek papieru z numerkiem, oderwany przed chwilą od kołowrotka.
Morgan zarządził więc wymarsz pod scenę, by zająć najlepsze miejsca, więc wszyscy posłusznie, poganiani zabójczym oddechem kowala, ruszyli we wskazanym kierunku.
Rakel ukradkiem przyglądała się Jeremy’emu, tocząc wewnętrzną walkę. Z jednej strony strasznie chciałaby się dowiedzieć, o co chodzi z tymi żurawiami na jej drzwiach, a dokładniej – dlaczego postanowił je w nich wyrzeźbić. Bo to chyba on sam stworzył, Morgan mówił, że cieśla sam wszystko robi i on mu tylko okucia załatwia i inne metalowe części. No na pewno nie ten jego młody chłopak. A przecież gdyby wiedziała, zapłaciłaby dodatkowo, w końcu to nie było zwykłe wyrycie numeru na skrzydle, lecz dzieło sztuki! Ale słowem nic nie powiedział, cholera by go.
Pozostawała jeszcze kwestia tego, że te zarzuty postawione mężczyźnie dwa dni temu były częściowo prawdziwe, jednak o złe intencje go nie posądzała, w domu ułożyła to sobie wszystko w głowie. Mówił, że zgarnęli ich pod jej sklepem, gdzie chciał ją odstawić. Ale przecież nie miał kluczy, a drzwi były zamknięte. Więc szukał ich pewnie przy niej, kurde blaszka, ale dlaczego na szyi – tego nie rozgryzła. Do tego to rozbite okno, za co winę zrzuciła wcześniej na chuliganów. Wszystko pięknie się zgadzało, ale nie zmieniało faktu, że Jeremy widział nie tylko srebrny łańcuszek. Ale przecież nie ruszy teraz na niego jak jakaś wariatka, że cycki jej oglądał, przecież wystarczy się po jarmarku rozejrzeć i niektóre kobiety mają na wierzchu więcej niż ona pod koszulką. Proszę, jak się Morgan ładnie ślini na blondynkę, zaraz chyba w pysk dostanie, o! A nie mówiłam. Poszedł liść. Poza tym kij z cyckami, żurawie jej na drzwiach wyrzeźbił! Masz ci los. Ciekawość zawsze wygra. Podeszła do cieśli, już otwierając usta, by się odezwać, gdy ktoś złapał ją pod ramiona i podniósł do góry na jakiś podest.
- Mamy ochotniczkę! – wrzasnął stojący obok mężczyzna ze zdecydowanie zbyt szerokim uśmiechem, kłaniając się tłumowi i wskazując dłonią na... na nią.
Nie zauważyła, kiedy doszli pod scenę, ani nawet że się przy niej zatrzymali, a już na pewno umknął jej moment, w którym zgodziła się, by ten zdradziecki miłośnik kóz wrzucił ją na scenę pomiędzy troje kolorowo ubranych ludzi. Morgan, niech cię jasny szlag trafi.
Krzykliwy wodzirej usunął się w tył sceny, a do niej podeszła wysoka kobieta w wielobarwnym, zwiewnym stroju od którego początkowo Rakel nie mogła odwrócić spojrzenia. Wyglądała jak motyl.
- Musisz nam tylko podpalać łuczywa, poradzisz sobie?
Dziewczyna pokiwała głową nieco zszokowana, przyjęła kilka niewielkich, obwiązanych lnem kijów i podeszła do płonącej obok pochodni, od której miała odpalać swoje.
Szybko przełamała zarówno szok wywołany nagłym wpadnięciem w nowe wydarzenie, jak również widokiem zionących ogniem ludzi. Posłusznie podpalała kolejne łuczywa i podawała je na zmianę kobiecie i mężczyźnie, który jej towarzyszył, a po pewnym czasie zaczęła nawet cieszyć się, że może oglądać pokaz z tak bliska. Kłęby ognia płynęły po scenie ku radości i piskom tłumu. Raz jedynie udało jej się spojrzeć w stronę znajomych i uśmiechnęła się do nich wesoło, na co kowal pokazał jej uniesione kciuki. Poza tym jednak nie spuszczała oczu z płomieni, które tańczyły dookoła niej, gdy artyści przemieszczali się po scenie plując ogniem. Oczy jej błyszczały, gdy woń i ciepło żywiołu otaczało ją ze wszystkich stron. Nie widziała zdziwionych spojrzeń, gdy płomień na podawanych przez nią pochodniach nie płynął już z głównego znicza, lecz z jej dłoni. Umknęło ją ciepło rozsadzające jej skórę i tlące się brzegi koszulki.
Dopiero gdy ktoś krzyknął artyści zatrzymali się, przyglądając się dziewczynie z przerażeniem, a gdzieś z bliska dobiegło wulgarne przekleństwo, by po chwili wielka łapa złapała Rakel w pasie i szarpnęła w dół. Ktoś biegł z nią pod pachą.
- Parzysz, cholera jasna!
- Morgan?
- Dureń ze mnie, zapomniałem...
- Co się dzieje?
Postawił ją na ziemi dopiero, gdy skryli się za jakimś kramem. Spojrzała na swoje ręce, pokryte płomieniami. Straciła kontrolę, zapomniała się, to wyszło, znowu. Ktoś to widział? Uch, głupia, czy ktoś tego nie widział? Musi się uspokoić wszystko będzie w porządku, tylko musi…
- Morgan zostaw, ja już to mam prawie! Nie!
Kowal jednak nie miał zamiaru czekać aż jego przybrana siostra sama dojdzie ze sobą do ładu. Chociaż trawiące ją płomienie nie czyniły dziewczynie krzywdy, siały powoli spustoszenie w jej stroju, a co gorsza chaos wśród gapiów, przed którymi ledwo co uciekli, ale zaraz ktoś ich odnajdzie. Nie certoląc się więc wcale, ignorując głośne protesty dziewczyny, złapał wielką beczułkę z deszczówką (jakby nic nie ważyła!) i obrócił ją do góry nogami nad jej głową. Zaskwierczało, niby rozżarzony miecz do wody wsadził, deszczówka chlusnęła donośnie, rozbijając się z hukiem o dziewczynę i bruk, a Rakel wyglądała jak wściekły, zmokły kurczak.
- No! – Morgan rzucił pustą beczkę w bok. – Po kłopocie.
- Nie do końca – mruknęła, odgarniając mokre włosy z twarzy i wskazując brodą na stojących za kowalem Jeremy’ego i Luciena.
- Dobry wieczór!
Powitała Luciena słowem i uśmiechem, zmierzając w jego stronę, po czym nagle jakby sobie coś przypomniała i zawróciła na pięcie, znikając na zapleczu. Wróciła po chwili z dwoma płóciennymi zawiniątkami w rękach i położyła je na ladzie, zerkając na swojego klienta.
- Kosz jest gotowy – zaczęła, nim jeszcze odwinęła pakunek. – Jeśli ci się nie spodoba, ustalimy co trzeba zmienić i wykonam nowy. Głownia natomiast jest jeszcze surowa, Morgan jutro powinien ją skończyć. Zazwyczaj nie przepadam za pokazywaniem broni w trakcie tworzenia, bo nie robi wówczas takiego wrażenia jak powinna, ale chciałam, żebyś zobaczył czy mój projekt w ogóle przypadnie ci do gustu – przyznała szczerze i w końcu rozwinęła płótno wykładając obie części broni, jeszcze osobno, na ladę.
Chociaż w sklepie nie było już najjaśniej, a Rakel musiała nawet zapalić lampę na ladzie, wszystkie elementy kosza błyszczały czernią, oprócz oplecionej skórą rękojeści, umyślnie pozostawionej w macie. Równie szorstka była powierzchnia klingi, która jeszcze nie do końca obrobiona nie mogła zachwycić ostrością, jednak dziewczynie chodziło o to, czy jej klientowi spodoba się, że postawiła na czerń w całości broni, nawet przy głowni, co wiedziała, że nie jest powszechnym zabiegiem. Mylnie sądzono, że czernienie metalu może zmniejszyć jego trwałość lub że kolor nie utrzyma się tak długo jak sam oręż, jednak była to bzdura. Jeśli się znało dobrego kowala, a ona znała, można było być pewnym jakości, nawet w przypadku barwionej stali.
Cierpliwie i w milczeniu obserwowała reakcje Luciena na propozycję nowej wersji rapiera. Starała się nie zdradzić z żadną emocją, gdy słuchała, co ma do powiedzenia i czy jest zadowolony czy też nie. Już wcześniej planowała, że przyjmie każdą opinię. Skoro kolor nie był pomysłem klienta a jej własnym, liczyła się z wszelką krytyką. Nie to jednak usłyszała. Chociaż demon rozsądnie uznał, że więcej będzie mógł powiedzieć, gdy zobaczy całość, samą ideę kolorystyki pochwalił, dość oszczędnie, ale wystarczająco dla handlarki, która zadowolona z tego, że nie spartoliła zlecenia pozwoliła sobie na lekki uśmiech. Ostrożnie spakowała elementy oręża z powrotem w płótno i wyniosła na zaplecze, wracając akurat by odprowadzić klienta do drzwi. Naprawdę chciała wybrać się na ten jarmark, popatrzeć jak z ogniem radzą sobie profesjonaliści, jednak sama nie wiedziała jak to się stało, że zakluczając nowe drzwi do sklepu nagle usłyszała swój głos proponujący, by Lucien do niej dołączył. Mało nie palnęła sobie otwartą dłonią w twarz za takie głupstwo, jednak gdy się odwróciła, mężczyzna z uśmiechem ofiarował jej ramię, które ujęła po chwili wahania. Ale będą plotki.
Początkowo speszona dżentelmeńską postawą swojego towarzysza, Rakel potrzebowała kilku chwil, by poczuć się w miarę swobodnie, a wtedy już zaczęła mówić i wciągać do rozmowy Luciena. Nadal był dość ostrożny w udzielaniu o sobie informacji, ale nie miała nic przeciwko, w końcu dopiero niedawno się poznali. Gdy dotarli na skraj rynku dziewczyna puściła jego ramię i podążyła w stronę pierwszego straganu, skuszona jego ofertą. Co jak co, ale jako urodzona handlarka zawzięcie targowała się nie tylko o swoje produkty, ale też cudze, kupując niemal wszystko co najmniej za połowę ceny. Teraz upolowała nową książkę o zwariowanych przygodach szalonego i zapijaczonego pirata i jego załogi, pływających po nieznanych wodach. Schowała zdobycz do niewielkiej skórzanej torby, przewieszonej przez ramię. Dalej była wata cukrowa i nowa herbata do domu, a w międzyczasie zapoznawała Luciena ze wszystkimi nowymi dla niego rzeczami, które ona kojarzyła, a na które on zerkał z zainteresowaniem, ale też lekką zagwozdką.
Wieczór już całkiem pokrył rynek czarnym namiotem nieba i jedynie rozstawione gęsto pochodnie sprawiały, że jarmark jaśniał wesoło i wciąż przyciągał ludzi. Nadal panował nieznośny upał i Rakel już po drodze związała włosy rzemieniem w wysoki koński ogon. Spode łba łypnęła na wachlujące się dziewczęta w długich sukniach, jednak z talią ściśniętą gorsetem tak, że cycki podchodziły im pod szyję. To niesprawiedliwe, jakby ona chciała związać koszulkę pod biustem to przyglądano by jej się dziwnie, że odsłaniania brzuch, ale wywalone na wierzch piersi już były w porządku. Co za świat.
Stanęła zaskoczona, gdy tłum rozrzedził się nagle, ukazując jej oczom trzy znajome sylwetki majstrujące przy prowizorycznej strzelnicy i pokazała ich Lucienowi. Jeremy mierzył do tarczy przy wtórze okrzyków kowala, więc dziewczyna zbliżyła się powoli i zatrzymała kawałek od nich, nie chcąc przeszkodzić w celowaniu. Pomachała do Morgana i Simona, gdy ją spostrzegli, lecz podeszła do nich dopiero, gdy dwa bełty jeden po drugim wbiły się głucho w sam środek tarczy. Uniosła lekko brwi, widząc jak cieśla naciągał kuszę gołymi rękami, jakby nigdy nic.
- Imponujące – powiedziała z uśmiechem na dzień dobry i przeniosła wzrok z tarczy na Jeremy’ego, któremu jeszcze chwilę temu, dałaby głowę, kusza latała w rękach. Musiało jej się wydawać, bo teraz groty ścierały się ze sobą w centralnym punkcie tarczy.
- Co? – Simon odwrócił się gwałtownie i wychylił głowę za ladę – Jak!? – niemal wrzasnął, ściągając hełm z głowy i przyglądając się planszy wielkimi oczami. Jednym właściwie.
- A ty miałeś iść do uzdrowiciela z tą twarzą – mruknęła do strażnika, który znów zaciął się w sobie, nie wiedzieć czemu rzucając szybkim spojrzeniem w stronę pozostałych mężczyzn. – Braki kadrowe – mruknął tylko i znów wsadził hełm na łeb. Było słychać jak sapie przez chwilę pod przyłbicą, wbijając wściekłe spojrzenie w Jeremy’ego, ale po chwili położył na ladzie kilka monet i tłumacząc, że musi iść coś zameldować przełożonemu, oddalił się szybkim krokiem. Handlarka spojrzała za nim co najmniej zdziwiona.
- Co go ugryzło?
- Pszczoła w oko, hehe – Morgan zarechotał z własnego dowcipu.
- A może panienka zechce spróbować szczęścia? – łysy kramarz wyciągnął kuszę w stronę Rakel, a ta uśmiechnęła się znów, wyciągając po nią ręce. Złapała jednak tylko powietrze.
- Hej! – fuknęła na Morgana który przechwycił broń i przetrzymał ją w górze, poza zasięgiem dziewczyny.
- Ty nie strzelasz.
- Dlaczego nie?! Bo co, bo jestem dziewczyną?! – Brunetka już tupnęła, przygotowana do walki o swój honor, jednak kowal parsknął śmiechem, zbijając ją nieco z tropu. – No co?
- Nie strzelasz młoda, bo znając ciebie z przyzwyczajenia walniesz Łysego, nie tarczę – śmiał się już w najlepsze. – Czy ty kiedyś strzelałaś do czegoś innego niż żywego celu z przyłożenia?
Dziewczyna fuknęła splatając ramiona na piersi, gdyż zmuszona przyznać sąsiadowi rację wolała już milczeć. Spojrzała tylko tęsknie za bronią, która powędrowała z powrotem do sprzedawcy, który z kolei klepnął stolarza w ramię.
- Wygrałeś los na loterię, odbędzie się o północy, po pokazie połykaczy ognia, gratuluję – mruknął beznamiętnie i wcisnął mężczyźnie w dłoń różowy świstek papieru z numerkiem, oderwany przed chwilą od kołowrotka.
Morgan zarządził więc wymarsz pod scenę, by zająć najlepsze miejsca, więc wszyscy posłusznie, poganiani zabójczym oddechem kowala, ruszyli we wskazanym kierunku.
Rakel ukradkiem przyglądała się Jeremy’emu, tocząc wewnętrzną walkę. Z jednej strony strasznie chciałaby się dowiedzieć, o co chodzi z tymi żurawiami na jej drzwiach, a dokładniej – dlaczego postanowił je w nich wyrzeźbić. Bo to chyba on sam stworzył, Morgan mówił, że cieśla sam wszystko robi i on mu tylko okucia załatwia i inne metalowe części. No na pewno nie ten jego młody chłopak. A przecież gdyby wiedziała, zapłaciłaby dodatkowo, w końcu to nie było zwykłe wyrycie numeru na skrzydle, lecz dzieło sztuki! Ale słowem nic nie powiedział, cholera by go.
Pozostawała jeszcze kwestia tego, że te zarzuty postawione mężczyźnie dwa dni temu były częściowo prawdziwe, jednak o złe intencje go nie posądzała, w domu ułożyła to sobie wszystko w głowie. Mówił, że zgarnęli ich pod jej sklepem, gdzie chciał ją odstawić. Ale przecież nie miał kluczy, a drzwi były zamknięte. Więc szukał ich pewnie przy niej, kurde blaszka, ale dlaczego na szyi – tego nie rozgryzła. Do tego to rozbite okno, za co winę zrzuciła wcześniej na chuliganów. Wszystko pięknie się zgadzało, ale nie zmieniało faktu, że Jeremy widział nie tylko srebrny łańcuszek. Ale przecież nie ruszy teraz na niego jak jakaś wariatka, że cycki jej oglądał, przecież wystarczy się po jarmarku rozejrzeć i niektóre kobiety mają na wierzchu więcej niż ona pod koszulką. Proszę, jak się Morgan ładnie ślini na blondynkę, zaraz chyba w pysk dostanie, o! A nie mówiłam. Poszedł liść. Poza tym kij z cyckami, żurawie jej na drzwiach wyrzeźbił! Masz ci los. Ciekawość zawsze wygra. Podeszła do cieśli, już otwierając usta, by się odezwać, gdy ktoś złapał ją pod ramiona i podniósł do góry na jakiś podest.
- Mamy ochotniczkę! – wrzasnął stojący obok mężczyzna ze zdecydowanie zbyt szerokim uśmiechem, kłaniając się tłumowi i wskazując dłonią na... na nią.
Nie zauważyła, kiedy doszli pod scenę, ani nawet że się przy niej zatrzymali, a już na pewno umknął jej moment, w którym zgodziła się, by ten zdradziecki miłośnik kóz wrzucił ją na scenę pomiędzy troje kolorowo ubranych ludzi. Morgan, niech cię jasny szlag trafi.
Krzykliwy wodzirej usunął się w tył sceny, a do niej podeszła wysoka kobieta w wielobarwnym, zwiewnym stroju od którego początkowo Rakel nie mogła odwrócić spojrzenia. Wyglądała jak motyl.
- Musisz nam tylko podpalać łuczywa, poradzisz sobie?
Dziewczyna pokiwała głową nieco zszokowana, przyjęła kilka niewielkich, obwiązanych lnem kijów i podeszła do płonącej obok pochodni, od której miała odpalać swoje.
Szybko przełamała zarówno szok wywołany nagłym wpadnięciem w nowe wydarzenie, jak również widokiem zionących ogniem ludzi. Posłusznie podpalała kolejne łuczywa i podawała je na zmianę kobiecie i mężczyźnie, który jej towarzyszył, a po pewnym czasie zaczęła nawet cieszyć się, że może oglądać pokaz z tak bliska. Kłęby ognia płynęły po scenie ku radości i piskom tłumu. Raz jedynie udało jej się spojrzeć w stronę znajomych i uśmiechnęła się do nich wesoło, na co kowal pokazał jej uniesione kciuki. Poza tym jednak nie spuszczała oczu z płomieni, które tańczyły dookoła niej, gdy artyści przemieszczali się po scenie plując ogniem. Oczy jej błyszczały, gdy woń i ciepło żywiołu otaczało ją ze wszystkich stron. Nie widziała zdziwionych spojrzeń, gdy płomień na podawanych przez nią pochodniach nie płynął już z głównego znicza, lecz z jej dłoni. Umknęło ją ciepło rozsadzające jej skórę i tlące się brzegi koszulki.
Dopiero gdy ktoś krzyknął artyści zatrzymali się, przyglądając się dziewczynie z przerażeniem, a gdzieś z bliska dobiegło wulgarne przekleństwo, by po chwili wielka łapa złapała Rakel w pasie i szarpnęła w dół. Ktoś biegł z nią pod pachą.
- Parzysz, cholera jasna!
- Morgan?
- Dureń ze mnie, zapomniałem...
- Co się dzieje?
Postawił ją na ziemi dopiero, gdy skryli się za jakimś kramem. Spojrzała na swoje ręce, pokryte płomieniami. Straciła kontrolę, zapomniała się, to wyszło, znowu. Ktoś to widział? Uch, głupia, czy ktoś tego nie widział? Musi się uspokoić wszystko będzie w porządku, tylko musi…
- Morgan zostaw, ja już to mam prawie! Nie!
Kowal jednak nie miał zamiaru czekać aż jego przybrana siostra sama dojdzie ze sobą do ładu. Chociaż trawiące ją płomienie nie czyniły dziewczynie krzywdy, siały powoli spustoszenie w jej stroju, a co gorsza chaos wśród gapiów, przed którymi ledwo co uciekli, ale zaraz ktoś ich odnajdzie. Nie certoląc się więc wcale, ignorując głośne protesty dziewczyny, złapał wielką beczułkę z deszczówką (jakby nic nie ważyła!) i obrócił ją do góry nogami nad jej głową. Zaskwierczało, niby rozżarzony miecz do wody wsadził, deszczówka chlusnęła donośnie, rozbijając się z hukiem o dziewczynę i bruk, a Rakel wyglądała jak wściekły, zmokły kurczak.
- No! – Morgan rzucił pustą beczkę w bok. – Po kłopocie.
- Nie do końca – mruknęła, odgarniając mokre włosy z twarzy i wskazując brodą na stojących za kowalem Jeremy’ego i Luciena.
-
- Kroczący w Snach
- Posty: 229
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Nemorianin
- Profesje:
- Kontakt:
- Dobry wieczór - odpowiedział zarówno słowami jak i uśmiechem, ciekaw efektu dzisiejszych prac. Rakel jeszcze dobrze nie weszła do sklepu, a w połowie drogi zawróciła gwałtownie, najwyraźniej cofając się po główny powód ich spotkania. Gdy wróciła, zaczął od oceny głowni. Przyszłe ostrze tak jak w oryginale zostało wykute na cięższe niż standardowe, co spotkało się z uznaniem demona. Wada dla zwykłego szermierza, stawała się zaletą w rękach nemorianina. Cięcia zadawał z większą siłą, a i sama broń mogła znieść znacznie więcej niż zwykłe rapiery, które bywały mało odporne na popisy Lu. Zaraz po tym jak zważył przyszłą klingę, dokładnie obejrzał jej kształt i przyjrzał się kolorowi. Czarna barwa była niezłym zaskoczeniem dla bruneta i prawdziwym strzałem w dziesiątkę.
- Głownia zapowiada się dobrze. To wszystko co na obecną chwilę mogę powiedzieć - wreszcie przemówił zdawkowo. Odłożył ją na ladę i do ręki wziął artystyczną część broni
- Wybarwienie całości na czarno jest oryginalnym pomysłem. Podoba mi się - znów nie szalał z pochwałami. Ton miał rzeczowy i zrównoważony, daleki od ekscytacji. Twarz również nie zdradzała emocji, ale oczy Luciena przeczyły prezentowanej obojętności. Czerń prawdziwie przypadła mu do gustu. Przez moment odziany w czerń demon zastanowił się czy aż tak widać było, że lubił tę barwę. Szybko stwierdził, że daruje sobie poruszanie tego tematu. Czarny był spokojny, nie drażnił zmysłów swoją pstrokacizną i irytującą soczystością, której tyle razy doświadczał przebywając na dworze. Nemorianie i nemorianki nigdy nie żałowali złota, klejnotów i drogich materiałów we wszelkich możliwych kolorach i odcieniach, by się wyróżnić z tłumu, by lepiej podkreślić swoją przewagę nad pozostałymi, by mocniej przykuwać uwagę. Lu odwrotnie, tyle razy chciał zwyczajnie wtopić się w tłum, jak to robił teraz w Valladonie. Dlatego może uciekał w objęcia czerni, która jak mroki nocy otulała w swoich głębokich, kojących ramionach.
Jeszcze moment trzymał dziewczynę w niepewności, która chociaż starannie kryła swoje emocje, nie ukryła napięcia, które jej towarzyszyło. Nietrudno było się domyślić co stresowało Rakel, mimo to nie spieszył się, uważnie oglądając sploty kosza, błądząc po nich palcami.
Dobrze, z zamiłowaniem do czerni nie krył się specjalnie, ale skąd płomienie? Bazowała na swoich upodobaniach, czy może wyczuła jaką magią władał, a może był to ślepy i trafiony strzał.
Lucien był spokojnym mężczyzną, ale jako klient potrafił być wymagający i wybredny, szczególnie jeśli chodziło o broń. Mimo zadowolenia, zachował powściągliwą minę. Zdążył polubić Rakel, ale nie zamierzał tylko dlatego dawać jej taryfy ulgowej. W chwili obecnej nie doszukał się zastrzeżeń. Będzie miał jeszcze okazję, gdy weźmie do ręki gotowy rapier, może wtedy dopatrzy się jakichś uchybień, ale do tej pory wszystko spełniało jego oczekiwania.
- Oby ostrze dorównało oprawie - dodał na koniec. Dopiero teraz pozwolił sobie na niewielki uśmiech i komplement, odkładając kosz z powrotem na płótno.
Już miał opuścić sklep i rozpocząć szukanie rozrywki na dzisiejszą noc, gdy zupełnie niespodziewanie został zaproszony na jarmark. Początkowo zaskoczony i zbity z tropu nie odezwał się, ale gdy tylko dziewczyna zamknęła drzwi i spojrzała w jego kierunku, Lucien odzyskał grunt. Szarmancko zaoferował Rakel ramię, obdarowując brunetkę uśmiechem pasującym do gestu.
Nie przejmował się ciekawskimi spojrzeniami. Zupełnie nie przeszkadzała mu początkowa cisza, ani tym bardziej późniejsze rozmowy, chociaż możliwie starał się unikać tematów związanych ze swoim pochodzeniem czy z otchłanią. Tak było znacznie wygodniej i niestety bezpieczniej. Nie chciał, by przebojowa dziewczyna nagle uciekła z krzykiem albo zaczęła się jąkać, czy uznała, że nie chce mieć z nim nic wspólnego, poza sprzedażą oręża. Jeśli kiedyś zacznie drążyć, zapewne będzie musiał odpowiedzieć na jej pytania, ale dzisiaj wolał nie wychylać się przed szereg z niewygodnymi tematami.
Jarmark... czyli właśnie poznał przyczynę całej porannej krzątaniny. Gdy tylko dotarli między stragany, dziewczyna porzuciła go na rzecz najwyraźniej znacznie bardziej interesujących zakupów. Starał się nadążyć za młodą brunetką, która krążyła od dziedziny do dziedziny, wypatrując coraz to innych potrzebnych jej przedmiotów i targując się o nie lepiej niż niejeden gnom czy krasnolud. Lucien obserwował wszystko z boku, ucząc się coraz to nowych rzeczy i ciekawostek związanych z ludźmi. Na moment sam zapuścił się pomiędzy stosy książek, ginąc brunetce z zasięgu wzroku, ale opuścił stoisko z pustymi rękoma.
Poległ natomiast na wacie cukrowej. Tak ludzie nazywali kłąb pajęczyny na patyku. Niby zapach to miało jakiś inny, dziwny i niepodobny do kurzu, który był nieodłącznym atrybutem pajęczyn. Poza tym nie różniło się niczym. Nie dał się przekonać gdy Rakel mówiła, że lepkie kłakowate paskudztwo się je, bo jest słodkie. Pozostał nieugiętym gdy brunetka demonstrowała na sobie jadalność rzeczonej waty, intensywnie nakłaniając go do spożycia pajęczyny. Co w ogóle na samego Księcia, znaczyło słodkie? Z opresji wyratował go słyszany już wcześniej ochrypły głos.
- Piękny panie, jak podobała się wróżba? - odwrócił się w stronę wieszczki stojącej w wejściu do swojego namiotu.
- To była dobra wróżba - przyznał z uznaniem. - Tylko na tę miłość czekam - dodał rozbawiony, jednocześnie widząc dla siebie wyjście z niewygodnej sytuacji. - Czarnulka też chce byś jej powróżyła. - Otoczył ramieniem plecy Rakel, prowadząc ją do namiotu cyganki, jednocześnie zabierając dziewczynie patyk. Zmierzając do "pracowni" cyganki, wyrzucił pajęczynę do stojącego nieopodal kubła, jednoznacznie zamykając temat waty.
Dziewczyna nie pałała jakimś szczególnym entuzjazmem, ale też bez większego buntu dała się zaprowadzić do stolika. Usiadła, na pierwszy rzut oka ociekając sceptycyzmem, co bynajmniej nie zraziło wróżki. Chwyciła młodą dłoń dziewczyny i rozpoczęła przedstawienie.
- Czeka cię wielka miłość i szczęście - cyganicha zaczęła znaną Lucienowi i chyba całemu światu formułkę. Rakel takie informacje wyraźnie też nie były obce, bo teatralnie wywróciła oczyma.
- Zapomniałaś o bogactwie - wtrącił się rozbawiony demon, teraz pełen ulgi po tym, jak w drodze do namiotu pozbył się obrzydlistwa na kijku.
- Cicho siedź pomiocie otchłani - charknęła cyganka, uciszając bezczelnego nemorianina, który zaśmiał się pod nosem. Przynajmniej nie myliła go z piekielnikiem. Był to zawsze jakiś plus dla cyganki i to właśnie rozbawiło Luciena. Kobieta niewzruszenie kontynuowała wieszczenie.
- Nie obawiaj się snów, zajdziesz na nie lek - mówiła wyuczonym, budzącym napięcie tonem. - I uważaj dzisiaj na rękawy - dodała krótko, na sam koniec, puszczając dłoń zbrojmistrzyni. W tym momencie, od tyłu do namiotu weszła młoda cyganka. Wyglądała ciut doroślej od Rakel, choć tak naprawdę miała góra szesnaście wiosen.
- Cioteczko kolejka się robi, długo jeszcze?
- Nie już skończyłam - odparła starsza kobieta. - Siadaj i opędzluj to towarzystwo. - Młoda energicznie skinęła głową, zajmując miejsce wróżki.
Wyszli z namiotu, popędzani kolejnym wchodzącym klientem. Lu nie zastanawiał się nad sensem wróżby, ani nad tym, czy w ogóle jakikolwiek miała. Może tak jak w przypadku jego przepowiedni. Może herbatka, którą Rakel kupiła, okaże się mieć właściwości nasenne, jeśli Czarnulka miała problemy ze spaniem. A może były to same bujdy. On osiągnął swój cel, odwrócił uwagę od wszetecznej waty i liczył, że reszta jarmarku przebiegnie równie przyjemnie, jak przed pojawieniem się straganiarza z białymi kępami, które wszyscy z taką radością zajadali.
Chwilę potem trafili na Jeremy'ego i Morgana. Demon również dostrzegł strzał cieśli. Nie ekscytował się popisem, w przeciwieństwie do młodszej części spontanicznie zgromadzonej grupki. Po ruchach potrafił ocenić, że Jeremy wiedział co robi. Pewnych rzeczy nie da się ukryć. Tak jak szermierz ruszał się inaczej od zwykłego człowieka. Jego równowaga i pewność ruchów były odmienne, tak ręce strzelca były precyzyjniejsze od rąk innych zjadaczy chleba.
Szybko jednak zostali przegonieni pod scenę z połykaczami ognia, przez nikogo innego jak przez kowala. Usiadł jak najdalej od Morgana, z którym raczej nie pałali do siebie sympatią i zaczął oglądać popisy cyrkowców, dzielnie wspierane, przez na siłę okrzykniętą ochotnikiem Rakel.
Poczuł zbierającą się moc zanim jeszcze pojawiły się pierwsze magiczne płomyki. Przepowiednia się sprawdziła i rękawy Rakel zaczęły się tlić na brzegach. Zaraz potem dzielny Morgan złapał dziewczynę wpół i zniknął między kramami. Zaraz za nimi, gnany ciekawością i może trochę troską, podążył Lucien. Jeremy chyba deptał mu po piętach, ale nie zwrócił na to większej uwagi. Za nimi sprintem rzuciła się hostessa podobna do motyla.
Poza nimi w ślad za dziewczyną nie ruszyli żadni wścibscy. Z powodu demona, tego samego, który wsparty jedną ręką pod bok, właśnie oglądał kąpiel Czarnulki. Nie była to silna iluzja, ale dla ludzi wystarczająca. Tym bardziej, że w przedstawioną im wersję łatwiej było uwierzyć. Wszyscy zebrani i występujący, przekonani byli, że dziewczyna nie zauważyła strużki paliwa spływającego po pochodni, od którego zajął się jej rękaw. Przedstawienie musiało trwać i trwało, a motyla dama miała sprawdzić, czy brunetka nie poparzyła się zbyt dotkliwie. Dobiegła do nich moment po ugaszeniu Rakel.
- Złociutka, nic ci nie jest? - dopadła jej wyraźnie zatroskana. Obejrzała dłonie Czarnulki, z wyraźną ulgą nie znajdując poparzeń. - Całe szczęście - odetchnęła teatralnie. - Ale popatrz no na siebie, jesteś cała mokra, tak nie może być. Jarmark jeszcze trwa a ty byś musiała wracać do domu. Nie do pomyślenie - prowadziła monolog wodzirejka. - Chodź znajdziemy ci coś na przebranie. - Złapała Rakel za łokieć, ciągnąc ją do pobliskiego taboru, który najwyraźniej był jej garderobą. - Chodź, chodź nie marudź. - Motylica była nieustępliwa wlokąc zbrojmistrzynię za sobą.
Chciał wyczekać odpowiedniego momentu na rozmowę z Rakel. Nie było jednak chwili, by kowal zostawił przybraną siostrę samą, z wyjątkiem czasu na przebranie mokrych ubrań. Rozmawiać przy wszystkich nie miał ochoty. To była prywatna sprawa Czarnulki i nie potrzebował co chwila wtryniającego się Morgana. Jeremy'ego o takie prostactwo nie podejrzewał. Facet wyglądał na normalnego, twardo stąpającego po ziemi samca ludzkiego gatunku. Byli dziwni, ale ten zdawał się czasem myśleć, a samo to jawiło się olbrzymią zaletą. Niestety kowala już tak hojnie by nie komplementował i wolał oszczędzić sobie czasu i fatygi, którą musiał by poświęcić na uporanie się z zakapiorem.
Pożegnali się, rozchodząc w swoje strony. Każde udało się do swojego mieszkania, a w zasadzie prawie każde. W czasie gdy powinni spać, Lucien przeniósł się do sypialni dziewczyny. Dzięki poprzedniemu wtargnięciu kowala, rozeznał się w wyglądzie pomieszczenia, dzięki czemu mógł się tam bezpiecznie teleportować, nie wpadając przy okazji w ścianę albo szafę. Ironia losu. Rzemieślnik sam swoim zachowaniem jakby dał Lucienowi klucze.
Nie było to zbyt taktowane posunięcie, ale w porównaniu z możliwością samozapłonu, demonowi wydawało się mniejszym złem.
- Jak wiele potrafisz i jak bardzo tego nie kontrolujesz? - odezwał się cicho, materializując się opartym o parapet. Miał swoją opinię na tematy o które pytał, ale chciał usłyszeć odpowiedź z ust Rakel.
- Głownia zapowiada się dobrze. To wszystko co na obecną chwilę mogę powiedzieć - wreszcie przemówił zdawkowo. Odłożył ją na ladę i do ręki wziął artystyczną część broni
- Wybarwienie całości na czarno jest oryginalnym pomysłem. Podoba mi się - znów nie szalał z pochwałami. Ton miał rzeczowy i zrównoważony, daleki od ekscytacji. Twarz również nie zdradzała emocji, ale oczy Luciena przeczyły prezentowanej obojętności. Czerń prawdziwie przypadła mu do gustu. Przez moment odziany w czerń demon zastanowił się czy aż tak widać było, że lubił tę barwę. Szybko stwierdził, że daruje sobie poruszanie tego tematu. Czarny był spokojny, nie drażnił zmysłów swoją pstrokacizną i irytującą soczystością, której tyle razy doświadczał przebywając na dworze. Nemorianie i nemorianki nigdy nie żałowali złota, klejnotów i drogich materiałów we wszelkich możliwych kolorach i odcieniach, by się wyróżnić z tłumu, by lepiej podkreślić swoją przewagę nad pozostałymi, by mocniej przykuwać uwagę. Lu odwrotnie, tyle razy chciał zwyczajnie wtopić się w tłum, jak to robił teraz w Valladonie. Dlatego może uciekał w objęcia czerni, która jak mroki nocy otulała w swoich głębokich, kojących ramionach.
Jeszcze moment trzymał dziewczynę w niepewności, która chociaż starannie kryła swoje emocje, nie ukryła napięcia, które jej towarzyszyło. Nietrudno było się domyślić co stresowało Rakel, mimo to nie spieszył się, uważnie oglądając sploty kosza, błądząc po nich palcami.
Dobrze, z zamiłowaniem do czerni nie krył się specjalnie, ale skąd płomienie? Bazowała na swoich upodobaniach, czy może wyczuła jaką magią władał, a może był to ślepy i trafiony strzał.
Lucien był spokojnym mężczyzną, ale jako klient potrafił być wymagający i wybredny, szczególnie jeśli chodziło o broń. Mimo zadowolenia, zachował powściągliwą minę. Zdążył polubić Rakel, ale nie zamierzał tylko dlatego dawać jej taryfy ulgowej. W chwili obecnej nie doszukał się zastrzeżeń. Będzie miał jeszcze okazję, gdy weźmie do ręki gotowy rapier, może wtedy dopatrzy się jakichś uchybień, ale do tej pory wszystko spełniało jego oczekiwania.
- Oby ostrze dorównało oprawie - dodał na koniec. Dopiero teraz pozwolił sobie na niewielki uśmiech i komplement, odkładając kosz z powrotem na płótno.
Już miał opuścić sklep i rozpocząć szukanie rozrywki na dzisiejszą noc, gdy zupełnie niespodziewanie został zaproszony na jarmark. Początkowo zaskoczony i zbity z tropu nie odezwał się, ale gdy tylko dziewczyna zamknęła drzwi i spojrzała w jego kierunku, Lucien odzyskał grunt. Szarmancko zaoferował Rakel ramię, obdarowując brunetkę uśmiechem pasującym do gestu.
Nie przejmował się ciekawskimi spojrzeniami. Zupełnie nie przeszkadzała mu początkowa cisza, ani tym bardziej późniejsze rozmowy, chociaż możliwie starał się unikać tematów związanych ze swoim pochodzeniem czy z otchłanią. Tak było znacznie wygodniej i niestety bezpieczniej. Nie chciał, by przebojowa dziewczyna nagle uciekła z krzykiem albo zaczęła się jąkać, czy uznała, że nie chce mieć z nim nic wspólnego, poza sprzedażą oręża. Jeśli kiedyś zacznie drążyć, zapewne będzie musiał odpowiedzieć na jej pytania, ale dzisiaj wolał nie wychylać się przed szereg z niewygodnymi tematami.
Jarmark... czyli właśnie poznał przyczynę całej porannej krzątaniny. Gdy tylko dotarli między stragany, dziewczyna porzuciła go na rzecz najwyraźniej znacznie bardziej interesujących zakupów. Starał się nadążyć za młodą brunetką, która krążyła od dziedziny do dziedziny, wypatrując coraz to innych potrzebnych jej przedmiotów i targując się o nie lepiej niż niejeden gnom czy krasnolud. Lucien obserwował wszystko z boku, ucząc się coraz to nowych rzeczy i ciekawostek związanych z ludźmi. Na moment sam zapuścił się pomiędzy stosy książek, ginąc brunetce z zasięgu wzroku, ale opuścił stoisko z pustymi rękoma.
Poległ natomiast na wacie cukrowej. Tak ludzie nazywali kłąb pajęczyny na patyku. Niby zapach to miało jakiś inny, dziwny i niepodobny do kurzu, który był nieodłącznym atrybutem pajęczyn. Poza tym nie różniło się niczym. Nie dał się przekonać gdy Rakel mówiła, że lepkie kłakowate paskudztwo się je, bo jest słodkie. Pozostał nieugiętym gdy brunetka demonstrowała na sobie jadalność rzeczonej waty, intensywnie nakłaniając go do spożycia pajęczyny. Co w ogóle na samego Księcia, znaczyło słodkie? Z opresji wyratował go słyszany już wcześniej ochrypły głos.
- Piękny panie, jak podobała się wróżba? - odwrócił się w stronę wieszczki stojącej w wejściu do swojego namiotu.
- To była dobra wróżba - przyznał z uznaniem. - Tylko na tę miłość czekam - dodał rozbawiony, jednocześnie widząc dla siebie wyjście z niewygodnej sytuacji. - Czarnulka też chce byś jej powróżyła. - Otoczył ramieniem plecy Rakel, prowadząc ją do namiotu cyganki, jednocześnie zabierając dziewczynie patyk. Zmierzając do "pracowni" cyganki, wyrzucił pajęczynę do stojącego nieopodal kubła, jednoznacznie zamykając temat waty.
Dziewczyna nie pałała jakimś szczególnym entuzjazmem, ale też bez większego buntu dała się zaprowadzić do stolika. Usiadła, na pierwszy rzut oka ociekając sceptycyzmem, co bynajmniej nie zraziło wróżki. Chwyciła młodą dłoń dziewczyny i rozpoczęła przedstawienie.
- Czeka cię wielka miłość i szczęście - cyganicha zaczęła znaną Lucienowi i chyba całemu światu formułkę. Rakel takie informacje wyraźnie też nie były obce, bo teatralnie wywróciła oczyma.
- Zapomniałaś o bogactwie - wtrącił się rozbawiony demon, teraz pełen ulgi po tym, jak w drodze do namiotu pozbył się obrzydlistwa na kijku.
- Cicho siedź pomiocie otchłani - charknęła cyganka, uciszając bezczelnego nemorianina, który zaśmiał się pod nosem. Przynajmniej nie myliła go z piekielnikiem. Był to zawsze jakiś plus dla cyganki i to właśnie rozbawiło Luciena. Kobieta niewzruszenie kontynuowała wieszczenie.
- Nie obawiaj się snów, zajdziesz na nie lek - mówiła wyuczonym, budzącym napięcie tonem. - I uważaj dzisiaj na rękawy - dodała krótko, na sam koniec, puszczając dłoń zbrojmistrzyni. W tym momencie, od tyłu do namiotu weszła młoda cyganka. Wyglądała ciut doroślej od Rakel, choć tak naprawdę miała góra szesnaście wiosen.
- Cioteczko kolejka się robi, długo jeszcze?
- Nie już skończyłam - odparła starsza kobieta. - Siadaj i opędzluj to towarzystwo. - Młoda energicznie skinęła głową, zajmując miejsce wróżki.
Wyszli z namiotu, popędzani kolejnym wchodzącym klientem. Lu nie zastanawiał się nad sensem wróżby, ani nad tym, czy w ogóle jakikolwiek miała. Może tak jak w przypadku jego przepowiedni. Może herbatka, którą Rakel kupiła, okaże się mieć właściwości nasenne, jeśli Czarnulka miała problemy ze spaniem. A może były to same bujdy. On osiągnął swój cel, odwrócił uwagę od wszetecznej waty i liczył, że reszta jarmarku przebiegnie równie przyjemnie, jak przed pojawieniem się straganiarza z białymi kępami, które wszyscy z taką radością zajadali.
Chwilę potem trafili na Jeremy'ego i Morgana. Demon również dostrzegł strzał cieśli. Nie ekscytował się popisem, w przeciwieństwie do młodszej części spontanicznie zgromadzonej grupki. Po ruchach potrafił ocenić, że Jeremy wiedział co robi. Pewnych rzeczy nie da się ukryć. Tak jak szermierz ruszał się inaczej od zwykłego człowieka. Jego równowaga i pewność ruchów były odmienne, tak ręce strzelca były precyzyjniejsze od rąk innych zjadaczy chleba.
Szybko jednak zostali przegonieni pod scenę z połykaczami ognia, przez nikogo innego jak przez kowala. Usiadł jak najdalej od Morgana, z którym raczej nie pałali do siebie sympatią i zaczął oglądać popisy cyrkowców, dzielnie wspierane, przez na siłę okrzykniętą ochotnikiem Rakel.
Poczuł zbierającą się moc zanim jeszcze pojawiły się pierwsze magiczne płomyki. Przepowiednia się sprawdziła i rękawy Rakel zaczęły się tlić na brzegach. Zaraz potem dzielny Morgan złapał dziewczynę wpół i zniknął między kramami. Zaraz za nimi, gnany ciekawością i może trochę troską, podążył Lucien. Jeremy chyba deptał mu po piętach, ale nie zwrócił na to większej uwagi. Za nimi sprintem rzuciła się hostessa podobna do motyla.
Poza nimi w ślad za dziewczyną nie ruszyli żadni wścibscy. Z powodu demona, tego samego, który wsparty jedną ręką pod bok, właśnie oglądał kąpiel Czarnulki. Nie była to silna iluzja, ale dla ludzi wystarczająca. Tym bardziej, że w przedstawioną im wersję łatwiej było uwierzyć. Wszyscy zebrani i występujący, przekonani byli, że dziewczyna nie zauważyła strużki paliwa spływającego po pochodni, od którego zajął się jej rękaw. Przedstawienie musiało trwać i trwało, a motyla dama miała sprawdzić, czy brunetka nie poparzyła się zbyt dotkliwie. Dobiegła do nich moment po ugaszeniu Rakel.
- Złociutka, nic ci nie jest? - dopadła jej wyraźnie zatroskana. Obejrzała dłonie Czarnulki, z wyraźną ulgą nie znajdując poparzeń. - Całe szczęście - odetchnęła teatralnie. - Ale popatrz no na siebie, jesteś cała mokra, tak nie może być. Jarmark jeszcze trwa a ty byś musiała wracać do domu. Nie do pomyślenie - prowadziła monolog wodzirejka. - Chodź znajdziemy ci coś na przebranie. - Złapała Rakel za łokieć, ciągnąc ją do pobliskiego taboru, który najwyraźniej był jej garderobą. - Chodź, chodź nie marudź. - Motylica była nieustępliwa wlokąc zbrojmistrzynię za sobą.
Chciał wyczekać odpowiedniego momentu na rozmowę z Rakel. Nie było jednak chwili, by kowal zostawił przybraną siostrę samą, z wyjątkiem czasu na przebranie mokrych ubrań. Rozmawiać przy wszystkich nie miał ochoty. To była prywatna sprawa Czarnulki i nie potrzebował co chwila wtryniającego się Morgana. Jeremy'ego o takie prostactwo nie podejrzewał. Facet wyglądał na normalnego, twardo stąpającego po ziemi samca ludzkiego gatunku. Byli dziwni, ale ten zdawał się czasem myśleć, a samo to jawiło się olbrzymią zaletą. Niestety kowala już tak hojnie by nie komplementował i wolał oszczędzić sobie czasu i fatygi, którą musiał by poświęcić na uporanie się z zakapiorem.
Pożegnali się, rozchodząc w swoje strony. Każde udało się do swojego mieszkania, a w zasadzie prawie każde. W czasie gdy powinni spać, Lucien przeniósł się do sypialni dziewczyny. Dzięki poprzedniemu wtargnięciu kowala, rozeznał się w wyglądzie pomieszczenia, dzięki czemu mógł się tam bezpiecznie teleportować, nie wpadając przy okazji w ścianę albo szafę. Ironia losu. Rzemieślnik sam swoim zachowaniem jakby dał Lucienowi klucze.
Nie było to zbyt taktowane posunięcie, ale w porównaniu z możliwością samozapłonu, demonowi wydawało się mniejszym złem.
- Jak wiele potrafisz i jak bardzo tego nie kontrolujesz? - odezwał się cicho, materializując się opartym o parapet. Miał swoją opinię na tematy o które pytał, ale chciał usłyszeć odpowiedź z ust Rakel.
-
- Błądzący po drugiej stronie
- Posty: 72
- Rejestracja: 9 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Rzemieślnik , Mieszczanin
- Imponujące! – powiedziała Rakel.
- Nic takiego, kwestia wprawy – odparł skromnie i odłożył kuszę na blat. Popatrzył przy tym na Simona, a ten z ociąganiem zapłacił właścicielowi strzelnicy i uciekł mamrocząc jakieś pożegnanie.
W zasadzie sam również najchętniej opuściłby plac, ale Morgan siłą zmusił go do pozostania i oglądania jakichś pajaców na scenie. Nie chciał się z nim znowu mocować, zresztą to i tak by nic nie dało. Poprzednio wygrał głównie dlatego, że w odpowiednim momencie założył duszenie. Teraz kowal nie dałby się tak łatwo zaskoczyć, a było również spore ryzyko, że przerodziło by się to w otwartą bójkę na pięści. Tego ostatniego na pewno nie chciał, dał zatem spokój i poszedł za przyjacielem.
Rakel wskoczyła na scenę. Z pewnym oczarowaniem przyglądał się jej młodej buźce, zgrabnym ruchom, niezłej figurze, powabnemu uśmiechowi i zafascynowaniu na twarzy przy zabawie z ognikami. Zwłaszcza, że pierwszy raz mógł to robić bez zwracania na siebie uwagi, wszak wszyscy na nią patrzyli. W sercu coś jakby zrobiło mu się cieplej. Uśmiechnął się nieznacznie.
Potem sprawy potoczyły się szybko. Płomień buchnął, rozlał się po jej szczupłych dłoniach, ludzie zaczęli wrzeszczeć, a ten idiota Morgan, który najpierw Evansównę wypchnął na ochotniczkę, teraz złapał ją w pas i dał dyla gdzieś między stragany.
Nie był typem gościa, który wszystkiemu się dziwił. Swoje już w życiu zobaczył. Ogień płonący na dłoniach dziewczyny nie był dla niego ani niczym zaskakującym, ani nowym. Jednak tutejsi ludzie mieli naprawdę nierówno pod sufitem. Beztrosko pałętają się im po ulicach demony, diabelstwa, zwierzoludzie i naturianie i nikt się tym nie przejmuje, a czarodziejka władająca płomienną magią to tak niespotykany widok, że aż tłumy na rynku panikują. Co za głupie miasto.
Poszedł za znajomymi między kramy, ale w zasadzie bez określonego celu. Cóż miałby robić? Nadopiekuńczy kowal sam zajął się Rakel i jak się tylko przebrała szybko porwał ją, by odtransportować do domu. Z Lucienem nie miał o czym gadać, zresztą ten i tak się ulotnił zaraz za przyszywanym rodzeństwem.
Wsadził ręce w kieszenie. Po chwili wyjął lewą i spojrzał na leżący na dłoni wygrany na strzelnicy los na loterię. Nie dumał długo. Nie przyszedł tu dla jakiejś rozrywki, tylko wyrównać rachunki z Simonem. Ostatnia noc zarwana nad lakierami, dziś całe popołudnie zmarnowane na jakieś Morganowe fanaberie. Nie miał najmniejszej ochoty wystawać tu do północy. Różowy świstek wywalił do kubła i wrócił do siebie. Założył tylko jeden skobel. Nie był pewien co zrobi młody strażnik, a za krótko się znali, żeby bezkrytycznie zaufać jego słowom. Jeśli w nocy Ciryl ze swoją ekipą żandarmów jednak wpadną go odwiedzić, to wyłamią jeden zamek, a nie całe drzwi.
Poszedł do siebie, ale nie zdążył się nawet położyć, gdy usłyszał ciche pukanie. Przerwał swoją wieczorną krzątaninę i nadstawił uszu, bo wydawało mu się, że się przesłyszał. Pukanie powtórzyło się; tak jak poprzednio delikatne i nieśmiałe. Cóż, dziarski kapitan Berdali to na pewno nie był, a żadni inni goście na nocne wizyty się nie zapowiadali. Ciekawość wzięła górę. Zszedł sprawdzić kto tam.
Przed drzwiami stała niewysoka kobieta. Doświadczony cieśla z miarką w oku, dawał jej może pięć stóp, albo niewiele ponadto. Drobnej postury, szczupła i krucha. Twarz miała raczej młodą, ale nie dziecięcą. Było na niej wymalowane zmęczenie i liczne troski, które na barki złożyło jej życie, jednak w słabym świetle wypadającym z warsztatu przez otwarte drzwi nie dało się określić jej wieku zbyt precyzyjnie. Gdyby miał strzelać, obstawiłby około trzydziestki. Ubrana schludnie, choć skromnie. Strój utrzymany ciemnej kolorystyce. Wypłowiała, starannie pocerowana chusta skrywała włosy, kark i opadała na plecy luźną kaskadą. Była ciepła noc, ale niewiasta dygotała. Jej duże oczy na widok wychodzącego drwala uciekły gdzieś w bok w zawstydzeniu.
- Pani do mnie? – zapytał zdziwiony.
Nawet jeśli miała ułożone co i jak ma powiedzieć, to pewność siebie Bastiończyka wytrąciła jej ten argument z ręki.
- Taa... tak – jęknęła niepewna.
- Coś się stało? – zainteresował się.
- Przepraszam za najście o takiej porze – drżącym głosem usprawiedliwiła się na wstępie. – Ale muszę z panem porozmawiać.
- Słucham zatem – złagodził nieco swój ton głosu, żeby jej nie wystraszyć.
- Nie wiem od czego zacząć… - ewidentnie była nieśmiała. Cieśla uśmiechnął się do niej zachęcająco.
- Może od imienia – podpowiedział uprzejmie.
- Nazywam się Dorothy – wyszeptała.
- Witaj Dorothy. Ja jestem Jeremy.
- Tak, wiem… - Pokiwała pospiesznie głową, ale momentalnie speszyła się, jakby zrobiła coś niestosownego. – Ja chciałam pana… - GLos wiązł jej w gardle. Była mocno zestresowana, ale mimo to przyszła po nocy do obcego faceta. Musiało chodzić o coś ważnego. Drwal widział, że kobieta męczy się strasznie. Zaraz spanikuje i ucieknie, a wtedy będzie się zadręczać i męczyć się jeszcze bardziej. A on nie dowie się co się stało. Miał dobre serce. Spróbował jej trochę pomóc uspokoić napięte nerwy.
- Mów mi po imieniu Dorothy. Proszę, wejdź do środka – zaproponował i odsunął się z przejścia. – Nie będziemy przecież rozmawiać na progu.
- Znaczy… - Skłoniła głowę zmieszana. - Ja nie chciałabym przeszkadzać.
- Nie przeszkadzasz. I tak nie spałem. Proszę. – Gestem ręki zaprosił ją do wejścia.
Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się gorączkowo, spuściła zawstydzony wzrok, ale weszła. Musiała mieć ważną sprawę.
- Nic takiego, kwestia wprawy – odparł skromnie i odłożył kuszę na blat. Popatrzył przy tym na Simona, a ten z ociąganiem zapłacił właścicielowi strzelnicy i uciekł mamrocząc jakieś pożegnanie.
W zasadzie sam również najchętniej opuściłby plac, ale Morgan siłą zmusił go do pozostania i oglądania jakichś pajaców na scenie. Nie chciał się z nim znowu mocować, zresztą to i tak by nic nie dało. Poprzednio wygrał głównie dlatego, że w odpowiednim momencie założył duszenie. Teraz kowal nie dałby się tak łatwo zaskoczyć, a było również spore ryzyko, że przerodziło by się to w otwartą bójkę na pięści. Tego ostatniego na pewno nie chciał, dał zatem spokój i poszedł za przyjacielem.
Rakel wskoczyła na scenę. Z pewnym oczarowaniem przyglądał się jej młodej buźce, zgrabnym ruchom, niezłej figurze, powabnemu uśmiechowi i zafascynowaniu na twarzy przy zabawie z ognikami. Zwłaszcza, że pierwszy raz mógł to robić bez zwracania na siebie uwagi, wszak wszyscy na nią patrzyli. W sercu coś jakby zrobiło mu się cieplej. Uśmiechnął się nieznacznie.
Potem sprawy potoczyły się szybko. Płomień buchnął, rozlał się po jej szczupłych dłoniach, ludzie zaczęli wrzeszczeć, a ten idiota Morgan, który najpierw Evansównę wypchnął na ochotniczkę, teraz złapał ją w pas i dał dyla gdzieś między stragany.
Nie był typem gościa, który wszystkiemu się dziwił. Swoje już w życiu zobaczył. Ogień płonący na dłoniach dziewczyny nie był dla niego ani niczym zaskakującym, ani nowym. Jednak tutejsi ludzie mieli naprawdę nierówno pod sufitem. Beztrosko pałętają się im po ulicach demony, diabelstwa, zwierzoludzie i naturianie i nikt się tym nie przejmuje, a czarodziejka władająca płomienną magią to tak niespotykany widok, że aż tłumy na rynku panikują. Co za głupie miasto.
Poszedł za znajomymi między kramy, ale w zasadzie bez określonego celu. Cóż miałby robić? Nadopiekuńczy kowal sam zajął się Rakel i jak się tylko przebrała szybko porwał ją, by odtransportować do domu. Z Lucienem nie miał o czym gadać, zresztą ten i tak się ulotnił zaraz za przyszywanym rodzeństwem.
Wsadził ręce w kieszenie. Po chwili wyjął lewą i spojrzał na leżący na dłoni wygrany na strzelnicy los na loterię. Nie dumał długo. Nie przyszedł tu dla jakiejś rozrywki, tylko wyrównać rachunki z Simonem. Ostatnia noc zarwana nad lakierami, dziś całe popołudnie zmarnowane na jakieś Morganowe fanaberie. Nie miał najmniejszej ochoty wystawać tu do północy. Różowy świstek wywalił do kubła i wrócił do siebie. Założył tylko jeden skobel. Nie był pewien co zrobi młody strażnik, a za krótko się znali, żeby bezkrytycznie zaufać jego słowom. Jeśli w nocy Ciryl ze swoją ekipą żandarmów jednak wpadną go odwiedzić, to wyłamią jeden zamek, a nie całe drzwi.
Poszedł do siebie, ale nie zdążył się nawet położyć, gdy usłyszał ciche pukanie. Przerwał swoją wieczorną krzątaninę i nadstawił uszu, bo wydawało mu się, że się przesłyszał. Pukanie powtórzyło się; tak jak poprzednio delikatne i nieśmiałe. Cóż, dziarski kapitan Berdali to na pewno nie był, a żadni inni goście na nocne wizyty się nie zapowiadali. Ciekawość wzięła górę. Zszedł sprawdzić kto tam.
Przed drzwiami stała niewysoka kobieta. Doświadczony cieśla z miarką w oku, dawał jej może pięć stóp, albo niewiele ponadto. Drobnej postury, szczupła i krucha. Twarz miała raczej młodą, ale nie dziecięcą. Było na niej wymalowane zmęczenie i liczne troski, które na barki złożyło jej życie, jednak w słabym świetle wypadającym z warsztatu przez otwarte drzwi nie dało się określić jej wieku zbyt precyzyjnie. Gdyby miał strzelać, obstawiłby około trzydziestki. Ubrana schludnie, choć skromnie. Strój utrzymany ciemnej kolorystyce. Wypłowiała, starannie pocerowana chusta skrywała włosy, kark i opadała na plecy luźną kaskadą. Była ciepła noc, ale niewiasta dygotała. Jej duże oczy na widok wychodzącego drwala uciekły gdzieś w bok w zawstydzeniu.
- Pani do mnie? – zapytał zdziwiony.
Nawet jeśli miała ułożone co i jak ma powiedzieć, to pewność siebie Bastiończyka wytrąciła jej ten argument z ręki.
- Taa... tak – jęknęła niepewna.
- Coś się stało? – zainteresował się.
- Przepraszam za najście o takiej porze – drżącym głosem usprawiedliwiła się na wstępie. – Ale muszę z panem porozmawiać.
- Słucham zatem – złagodził nieco swój ton głosu, żeby jej nie wystraszyć.
- Nie wiem od czego zacząć… - ewidentnie była nieśmiała. Cieśla uśmiechnął się do niej zachęcająco.
- Może od imienia – podpowiedział uprzejmie.
- Nazywam się Dorothy – wyszeptała.
- Witaj Dorothy. Ja jestem Jeremy.
- Tak, wiem… - Pokiwała pospiesznie głową, ale momentalnie speszyła się, jakby zrobiła coś niestosownego. – Ja chciałam pana… - GLos wiązł jej w gardle. Była mocno zestresowana, ale mimo to przyszła po nocy do obcego faceta. Musiało chodzić o coś ważnego. Drwal widział, że kobieta męczy się strasznie. Zaraz spanikuje i ucieknie, a wtedy będzie się zadręczać i męczyć się jeszcze bardziej. A on nie dowie się co się stało. Miał dobre serce. Spróbował jej trochę pomóc uspokoić napięte nerwy.
- Mów mi po imieniu Dorothy. Proszę, wejdź do środka – zaproponował i odsunął się z przejścia. – Nie będziemy przecież rozmawiać na progu.
- Znaczy… - Skłoniła głowę zmieszana. - Ja nie chciałabym przeszkadzać.
- Nie przeszkadzasz. I tak nie spałem. Proszę. – Gestem ręki zaprosił ją do wejścia.
Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się gorączkowo, spuściła zawstydzony wzrok, ale weszła. Musiała mieć ważną sprawę.
- Rakel
- Kroczący w Snach
- Posty: 231
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Kupiec , Mag , Uczeń
- Kontakt:
Rakel stała przez krótką chwilę bez ruchu, chłonąc ogrom swojej kompromitacji i starając się nie buchnąć na nowo płomieniami, gdy tylko spoglądała na Morgana. Ten to ma pomysły, naprawdę, jeden lepszy od drugiego, aż dziw, że żyje jeszcze, bo jeśli same jego działania nie miałyby go zabić, to na pewno czasem grozi mu to ze strony osób postronnych, siłą wciągniętych w jego szaleństwa. Była tak zawstydzona, że nawet nie podniosła drugi raz wzroku na żadnego z towarzyszących jej mężczyzn, spoglądając dopiero na przybyłą artystkę, która zaczęła bełkotać coś do niej niezrozumiale, o paliwie, które niby pociekło handlarce po dłoniach. Ułamek chwili później jednak Rakel podłapała jej wersję wydarzeń, uznając ją za bezpieczniejszą i dla świętego spokoju przytakiwała kobiecie. Do momentu, w którym padła propozycja zmiany stroju. Cóż, właściwie propozycja to trochę zbyt wiele powiedziane, bo Motylica po prostu złapała ją za ramię i pociągnęła za sobą do pobliskiego wozu. Evans zaczęła protestować odruchowo, gdyż żaden element tego planu jej nie odpowiadał, no może poza suchymi ubraniami na sobie. Nie chciała bowiem ani sprawiać kłopotu kompletnie obcej osobie, ani chodzić po jej lokum cała mokra, zostawiając za sobą ślady w postaci małych kałuż, ani tym bardziej zakładać jej ubrań. Po pierwsze było to dla niej co najmniej niekomfortowe, a po drugie artyści zawijali się jeszcze tego samego dnia i jechali dalej. Była jednak przemoczona do suchej nitki nim jeszcze deszczówka z beczki w pełni uderzyła w bruk, więc teraz ubrania kleiły się do niej nieprzyjemnie, a w butach chlupotała woda.
Gdyby wcześniej zdawała sobie sprawę z tego, jak przedstawia się szafa artystki, zapierałaby się rękami i nogami nim weszłaby za nią do taboru. Garderoba zajmowała połowę jego powierzchni, ubrań były chyba dziesiątki, jednak mimo to nie sposób było dojrzeć nawet jednej czarnej rzeczy, nawet buta! Wszystko barwne, zwiewne, kwieciste, bleh! Rakel stała jednak nieruchomo w miejscu, ociekając wodą i przygnieciona ciężarem świadomości zniszczeń, jakie poczynią z każdym krokiem. Spokorniała i przyjęła najpierw wyjątkowo puszysty ręcznik, którym wytarła sobie twarz i osuszyła włosy, a później naręcze niebiesko zielonych łaszków, z którymi udała się za wskazany parawan i tam przebrała się, nie bez problemów. Z grzeczności dla Motylicy nie jęknęła na głos, widząc że ma na sobie błękitno-zieloną sukienkę i jasne sandałki. Podziękowała wręcz wylewnie, zabrała swoje ubrania, stanowiące teraz mokry pakunek i wyszła za kobietą na zewnątrz, żegnając się z nią krótko, gdyż ta musiała uciekać z powrotem na scenę. Rakel natomiast czekała konfrontacja z rozbawionym Morganem.
– Bo nie uwierzę, ty masz nogi! – zaśmiał się, widząc dziewczynę w krótkiej sukience.
– Jak cię zaraz kopnę to uwierzysz – mruknęła butnie pod nosem.
- Tym sandałkiem? Haha, już się boję. Chodź mała, koniec rozrabiania na dzisiaj, odprowadzę cię do domu.
Zabili ją. Tą księżniczkę. Jednak ją zabili, na tym placu, jej właśni żołnierze, podstępnie sterowani przez jej wspólnika i kochanka… przez mężczyznę, którego nie można było jednak nazwać ani jej sojusznikiem, ani wrogiem. Kogoś, kto posiadał więcej doświadczenia w wojsku i polityce, kogoś inteligentniejszego, sprytniejszego niż ona, którego umysł sięgał planami dalej niż byłoby to rozsądne w wypadku każdej innej osoby. Jak szachista, przewidywał ruchy przeciwnika aż do samego końca gry, nim jeszcze pierwszy pionek został ruszony.
Rakel zamknęła książkę z mieszanymi uczuciami. Była to jedna z najlepiej wykreowanych bohaterek, jakie do tej pory poznała, mimo całej tej nierealnej otoczki fantastyki była taka prawdziwa. Ale jednak jej opowieść się skończyła, jak każda uparcie gubiąc strony do przewrócenia i przygnębiając tylną okładką na koniec. A gdyby mieć tak niekończącą się powieść? Dziewczyna objęła książkę ramionami i oparła głowę o poduszkę, przymykając oczy. Była już w piżamie, krótkich pasiastych spodenkach związywanych sznurkiem i koszulce bez rękawków, ale mimo że ten dzień był taki długi, ona wciąż nie mogła zasnąć. Za dużo myśli rozbijało jej się po głowie, liczyła że wciągnięcie się w losy innej postaci sprawi, że jej własne sprawy odejdą na moment w zapomnienie. Po części tak też się stało, jednak nie sposób było zapomnieć o dzisiejszym incydencie, gdy w łazience porozwieszane są wszędzie jej mokre ubrania, a z szafy szydzi z niej wielobarwna sukienka, bezczelnie rozpychając się pośród jej czarnych szat.
Z westchnieniem podniosła się z łóżka i podeszła do powieszonej nad roboczym blatem półki z książkami, gdzie odłożyła skończony właśnie tom. Wahała się chwilę z ręką zawieszoną przy swojej niewielkiej kolekcji, po czym złapała nowo zakupioną historię o piratach. Zarówno ta pozycja, jak i zakupione na jarmarku herbaty, przeżyły jej nieplanowane przegrzanie, a później kąpiel, czego nie można niestety powiedzieć o torbie, w której się znajdowały. Stary skórzany worek już i tak wiele przeszedł, jednak Rakel nie chciała się z nim jeszcze rozstawać. Lekko nadpalone teraz brzegi jej zdaniem dodawały mu uroku, natomiast woda nie powinna dobrze wygarbowanej skórze zaszkodzić. No cóż, okaże się na dniach, gdy w końcu wyschnie.
Stała tyłem do okna, gdy usłyszała znajomy głos. Oczywiście to, że go znała nie miało w tym momencie żadnego znaczenia, bo nie powinno być tutaj ani tego głosu, ani jego właściciela. Obróciła się gwałtownie, w pierwotnym odruchu łapiąc pierwszą twardą rzecz jaką miała pod ręką, w tym wypadku kamień do ostrzenia, i rzuciła nim w niespodziewającego się ataku demona. Dopiero, gdy twarda bryła trzasnęła Luciena w czoło, Rakel upuściła książkę, zakrywając dłońmi usta, by nie krzyknąć. Widząc znajomego w pierwszej chwili chciała zrobić krok w jego stronę, przestraszona, że zrobiła mu krzywdę, jednak powstrzymała się momentalnie, zdając sobie sprawę, że jest intruzem i pojawił się bezprawnie w jej domu. Zamiast tego złapała więc leżący tu od wczoraj ojcowski miecz i wyciągnęła go błyskawicznie z pochwy, celując ostrzem w stronę mężczyzny, a tym samym odgradzając się od niego długością klingi. Niech się teraz przy niej zmaterializuje, cwaniak, zobaczymy czy demony krwawią tak samo jak ludzie. Dłonie całuje, ale jak mu się zachce to narusza wszelkie zasady dobrego wychowania i prawo w ogóle, do diaska! Z każdym uderzeniem serca handlarki, strach ustępował miejsca zaskoczeniu, a to po chwili przemieniało się w lekką irytację, by nie powiedzieć złość.
- Masz tupet – syknęła przez zęby i chociaż lekko zestresowana przebierała w miejscu bosymi stopami, ręka z mieczem nie zadrżała.
Nie pytała głupio, co tutaj robi, bo znała powód, jednak jej zdaniem nie był on wystarczający, by tak po prostu wtargnąć bez jej zgody do jej domu! Do jej sypialni! Pchnięcie Luciena mieczem było jednak na końcu jej listy opcji, a wołanie Morgana na pomoc nie miało sensu, bo mężczyzna zniknąłby nim skończyłaby zdanie. Zmrużyła lekko oczy niezadowolona z pozbawienia jej tego wyboru.
- To zdecydowanie nie twoja sprawa – rzuciła możliwie pewnym siebie tonem, jednak westchnęła cicho, widząc jak intruz splata swobodnie ramiona na piersi i usadza się wygodniej na jej parapecie. „Nie ruszę się stąd, dopóki nie dowiem się tego, czego chcę”, tak, tak, zrozumiała komunikat. Znów przestąpiła z nogi na nogę, a jej myśli goniły się gorączkowo usiłując znaleźć jakieś rozsądne wyjście z tej absurdalnej sytuacji. W końcu przewróciła lekko oczami i wzruszyła ramionami.
- Widziałeś sam jak bardzo tego nie kontroluję – prychnęła, nie opuszczając jednak broni. Niech sobie nie myśli, że wszystko jest w porządku. Po krótkiej chwili milczenia uniosła nieznacznie wolną rękę i zacisnęła ją najpierw w pięść, a gdy ją otworzyła, na otwartej dłoni tańczył beztrosko płomień, rozjaśniając pokój dodatkowym światłem. Poza nim była tu bowiem jedynie świeca na blacie za łóżkiem. Rakel spojrzała krótko na ognik, a po jej spojrzeniu było widać wyraźnie, że odpłynęła na moment myślami. Zaraz jednak dłoń się zamknęła, a ogień zgasł. Dziewczyna podniosła spojrzenie wielobarwnych tęczówek na mężczyznę.
- Jeśli mi zagrozisz, spalę ciebie i cały ten pokój, tyle wiem na pewno – stwierdziła, unosząc lekko głowę i mając nadzieję, że wygląda bardziej bojowo niż się czuje w tej przeklętej piżamie.
Gdyby wcześniej zdawała sobie sprawę z tego, jak przedstawia się szafa artystki, zapierałaby się rękami i nogami nim weszłaby za nią do taboru. Garderoba zajmowała połowę jego powierzchni, ubrań były chyba dziesiątki, jednak mimo to nie sposób było dojrzeć nawet jednej czarnej rzeczy, nawet buta! Wszystko barwne, zwiewne, kwieciste, bleh! Rakel stała jednak nieruchomo w miejscu, ociekając wodą i przygnieciona ciężarem świadomości zniszczeń, jakie poczynią z każdym krokiem. Spokorniała i przyjęła najpierw wyjątkowo puszysty ręcznik, którym wytarła sobie twarz i osuszyła włosy, a później naręcze niebiesko zielonych łaszków, z którymi udała się za wskazany parawan i tam przebrała się, nie bez problemów. Z grzeczności dla Motylicy nie jęknęła na głos, widząc że ma na sobie błękitno-zieloną sukienkę i jasne sandałki. Podziękowała wręcz wylewnie, zabrała swoje ubrania, stanowiące teraz mokry pakunek i wyszła za kobietą na zewnątrz, żegnając się z nią krótko, gdyż ta musiała uciekać z powrotem na scenę. Rakel natomiast czekała konfrontacja z rozbawionym Morganem.
– Bo nie uwierzę, ty masz nogi! – zaśmiał się, widząc dziewczynę w krótkiej sukience.
– Jak cię zaraz kopnę to uwierzysz – mruknęła butnie pod nosem.
- Tym sandałkiem? Haha, już się boję. Chodź mała, koniec rozrabiania na dzisiaj, odprowadzę cię do domu.
Zabili ją. Tą księżniczkę. Jednak ją zabili, na tym placu, jej właśni żołnierze, podstępnie sterowani przez jej wspólnika i kochanka… przez mężczyznę, którego nie można było jednak nazwać ani jej sojusznikiem, ani wrogiem. Kogoś, kto posiadał więcej doświadczenia w wojsku i polityce, kogoś inteligentniejszego, sprytniejszego niż ona, którego umysł sięgał planami dalej niż byłoby to rozsądne w wypadku każdej innej osoby. Jak szachista, przewidywał ruchy przeciwnika aż do samego końca gry, nim jeszcze pierwszy pionek został ruszony.
Rakel zamknęła książkę z mieszanymi uczuciami. Była to jedna z najlepiej wykreowanych bohaterek, jakie do tej pory poznała, mimo całej tej nierealnej otoczki fantastyki była taka prawdziwa. Ale jednak jej opowieść się skończyła, jak każda uparcie gubiąc strony do przewrócenia i przygnębiając tylną okładką na koniec. A gdyby mieć tak niekończącą się powieść? Dziewczyna objęła książkę ramionami i oparła głowę o poduszkę, przymykając oczy. Była już w piżamie, krótkich pasiastych spodenkach związywanych sznurkiem i koszulce bez rękawków, ale mimo że ten dzień był taki długi, ona wciąż nie mogła zasnąć. Za dużo myśli rozbijało jej się po głowie, liczyła że wciągnięcie się w losy innej postaci sprawi, że jej własne sprawy odejdą na moment w zapomnienie. Po części tak też się stało, jednak nie sposób było zapomnieć o dzisiejszym incydencie, gdy w łazience porozwieszane są wszędzie jej mokre ubrania, a z szafy szydzi z niej wielobarwna sukienka, bezczelnie rozpychając się pośród jej czarnych szat.
Z westchnieniem podniosła się z łóżka i podeszła do powieszonej nad roboczym blatem półki z książkami, gdzie odłożyła skończony właśnie tom. Wahała się chwilę z ręką zawieszoną przy swojej niewielkiej kolekcji, po czym złapała nowo zakupioną historię o piratach. Zarówno ta pozycja, jak i zakupione na jarmarku herbaty, przeżyły jej nieplanowane przegrzanie, a później kąpiel, czego nie można niestety powiedzieć o torbie, w której się znajdowały. Stary skórzany worek już i tak wiele przeszedł, jednak Rakel nie chciała się z nim jeszcze rozstawać. Lekko nadpalone teraz brzegi jej zdaniem dodawały mu uroku, natomiast woda nie powinna dobrze wygarbowanej skórze zaszkodzić. No cóż, okaże się na dniach, gdy w końcu wyschnie.
Stała tyłem do okna, gdy usłyszała znajomy głos. Oczywiście to, że go znała nie miało w tym momencie żadnego znaczenia, bo nie powinno być tutaj ani tego głosu, ani jego właściciela. Obróciła się gwałtownie, w pierwotnym odruchu łapiąc pierwszą twardą rzecz jaką miała pod ręką, w tym wypadku kamień do ostrzenia, i rzuciła nim w niespodziewającego się ataku demona. Dopiero, gdy twarda bryła trzasnęła Luciena w czoło, Rakel upuściła książkę, zakrywając dłońmi usta, by nie krzyknąć. Widząc znajomego w pierwszej chwili chciała zrobić krok w jego stronę, przestraszona, że zrobiła mu krzywdę, jednak powstrzymała się momentalnie, zdając sobie sprawę, że jest intruzem i pojawił się bezprawnie w jej domu. Zamiast tego złapała więc leżący tu od wczoraj ojcowski miecz i wyciągnęła go błyskawicznie z pochwy, celując ostrzem w stronę mężczyzny, a tym samym odgradzając się od niego długością klingi. Niech się teraz przy niej zmaterializuje, cwaniak, zobaczymy czy demony krwawią tak samo jak ludzie. Dłonie całuje, ale jak mu się zachce to narusza wszelkie zasady dobrego wychowania i prawo w ogóle, do diaska! Z każdym uderzeniem serca handlarki, strach ustępował miejsca zaskoczeniu, a to po chwili przemieniało się w lekką irytację, by nie powiedzieć złość.
- Masz tupet – syknęła przez zęby i chociaż lekko zestresowana przebierała w miejscu bosymi stopami, ręka z mieczem nie zadrżała.
Nie pytała głupio, co tutaj robi, bo znała powód, jednak jej zdaniem nie był on wystarczający, by tak po prostu wtargnąć bez jej zgody do jej domu! Do jej sypialni! Pchnięcie Luciena mieczem było jednak na końcu jej listy opcji, a wołanie Morgana na pomoc nie miało sensu, bo mężczyzna zniknąłby nim skończyłaby zdanie. Zmrużyła lekko oczy niezadowolona z pozbawienia jej tego wyboru.
- To zdecydowanie nie twoja sprawa – rzuciła możliwie pewnym siebie tonem, jednak westchnęła cicho, widząc jak intruz splata swobodnie ramiona na piersi i usadza się wygodniej na jej parapecie. „Nie ruszę się stąd, dopóki nie dowiem się tego, czego chcę”, tak, tak, zrozumiała komunikat. Znów przestąpiła z nogi na nogę, a jej myśli goniły się gorączkowo usiłując znaleźć jakieś rozsądne wyjście z tej absurdalnej sytuacji. W końcu przewróciła lekko oczami i wzruszyła ramionami.
- Widziałeś sam jak bardzo tego nie kontroluję – prychnęła, nie opuszczając jednak broni. Niech sobie nie myśli, że wszystko jest w porządku. Po krótkiej chwili milczenia uniosła nieznacznie wolną rękę i zacisnęła ją najpierw w pięść, a gdy ją otworzyła, na otwartej dłoni tańczył beztrosko płomień, rozjaśniając pokój dodatkowym światłem. Poza nim była tu bowiem jedynie świeca na blacie za łóżkiem. Rakel spojrzała krótko na ognik, a po jej spojrzeniu było widać wyraźnie, że odpłynęła na moment myślami. Zaraz jednak dłoń się zamknęła, a ogień zgasł. Dziewczyna podniosła spojrzenie wielobarwnych tęczówek na mężczyznę.
- Jeśli mi zagrozisz, spalę ciebie i cały ten pokój, tyle wiem na pewno – stwierdziła, unosząc lekko głowę i mając nadzieję, że wygląda bardziej bojowo niż się czuje w tej przeklętej piżamie.
-
- Kroczący w Snach
- Posty: 229
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Nemorianin
- Profesje:
- Kontakt:
Zanim się zmaterializował, nim się odezwał, Lucien rozejrzał się po pokoju, aby sprawdzić czy nie obudzi dziewczyny. Wtedy przełożyłby spotkanie na inny dzień. Rakel jednak właśnie skończyła czytać książkę i szła po kolejną. Niewiele myśląc, a za moment miało się okazać jak niewiele, przerwał ciszę pytaniem. Ledwie zdążył się ujawnić, a w jego stronę poleciała kamienna osełka. Dziewczyna zupełnie go zaskoczyła i kamień całym swoim impetem trafił mężczyznę w czoło, tuż nad łukiem brwiowym. Spodziewał się przestrachu, dopuszczał lekką złość, ale na pewno nie przewidział ataku. Zachowania ludzi wciąż pozostawały dla niego niewiadomą i wyraźnie musiał się jeszcze wiele nauczyć. Nadstawił dłoń, na której wylądował pocisk, spadający po celnym trafieniu. Cienka strużka krwi popłynęła przez brew, szkarłatnymi kroplami kapiąc z jej wypukłości i plamiąc kołnierzyk ciemnej koszuli. Najwyraźniej bojowa Czarnulka nie zamierzała poprzestać na próbie nokautu. Po krótkim i jakże ekspresyjnym mgnieniu troski, jakie przemknęło po obliczu brunetki, mieczem zagroziła nocnemu intruzowi.
Odkąd ją spotkał, Rakel mówiła całą sobą, a jej przemyślenia zdradzał niemalże każdy gest. Gdy starała się pilnować, za nią robił to wzrok i ciało, przyodziewając policzki w niepokorne rumieńce. Teraz wzięta znienacka dziewczyna nie zdążyła udać powściągliwości. Najpierw upuściła książkę, uroczo przejęta swoim czynem i jego skutecznością, tylko po to by miejsce lektury zajęła broń. Nerwy targające młodą istotą widział równie dobrze, jak dłonie zakrywające twarz kilka uderzeń serca wcześniej. Równie dobrze dostrzegał też nutę desperacji i zdolność do walki, gdyby zaszła taka konieczność. Nie zwątpił ani na moment w faktyczną gotowość kobiety do ataku, mimo przebijającego się w dreptaniu zdenerwowania. Co najwyżej w jego skuteczność, z co najmniej kilku powodów.
Faktycznie nie wykazał się szczytem taktu, zjawiając się znikąd w sypialni młodej kobiety i zasłużył na wszystko co go spotkało. Do winy jednak wolał przyznać się za chwilę. Sam zaś był doświadczonym graczem i emocjami rządził nie gorzej niż ogniem, tak że teraz twarz demona pozostała bezbarwna i trudna do odczytania.
Nie przejmując się mieczem, odłożył kamień na parapet i skrzyżował ręce na piersi. Wiele razy posądzano go o nadmierne zuchwalstwo. Asmodeus wręcz całym sobą emanował tytułowym tupetem i taki komentarz nie zdziwił go ani trochę. Równie stoicko przyjął informację coby nie wtykał nosa w nieswoje sprawy. Fatygowanie się do mieszkania zbrojmistrzyni, było wystarczającym znakiem, że Lu uznał, iż sprawa z niewiadomych pobudek dotyczy jego osoby. Odwiedzenie nemorianina od takiej konkluzji, graniczyłoby z cudem.
Niewzruszony wyczekał cierpliwie, aż dziewczyna skończy, a on uzyska oczekiwaną odpowiedź. Dopiero gdy Rakel wyrzuciła z siebie część irytacji, chłodny głos szlachcica ponownie wybrzmiał w ciszy pokoju.
- Teraz mówisz prawie z sensem - skomentował całkiem nieprzejęty złością dziewczyny.
- Widziałem, że nie kontrolujesz swojej magii, ale chciałem usłyszeć od ciebie jak silna ona jest - zmrużył oczy rozglądając się po pokoju, jakby szacował możliwą skalę zniszczeń. Zaraz potem wrócił wzrokiem do handlarki i jej niecodziennych oczu. Piżamy czy miecz, jakby nie istniały dla Luciena, który patrzył jedynie w barwne tęczówki.
- Przepraszam za wtargnięcie. - Słaby, przepraszający uśmiech zagościł na twarzy nieproszonego gościa. - Za dnia nie chciałem przeszkadzać w pracy i ciężko by było o chwilę prywatności, a gdybym zapukał wieczorem, pan nieudolna niańka-przyzwoitka, nie dałby zamienić słowa, wpadając pod byle pretekstem, jakbym miał cię zjeść - spróbował wyjaśnić przyczynę tak późnej wizyty. - Poza tym i tak nie śpisz - dodał, jakby to miało być dobrym usprawiedliwieniem. Mimo przeprosin, przez całą rozmowę Lucien był jednak bardziej rozbawiony niż skruszony, z sobie tylko znanych powodów. Kciukiem wytarł krew z brwi, na której już nie było śladu po uderzeniu
- Zwyczajnie nie chcę by coś ci się stało - zakończył spokojnie, jakby mówił o pogodzie.
Swoją prezencją brunet bardziej przypominał arogancki zwiastun dziewczęcych kłopotów, a nie potencjalną troskę, o której mówił. Stał oparty o parapet, niczym model pozujący do portretu.
Nikłe światło świecy, które drgało nierówno podczas ognistego popisu Rakel, teraz spokojnie pływało swoim rytmem po ścianach. Tańczące cienie znaczyły sylwetkę i twarz Luciena, na której w półmroku wyraźniej niż za dnia, odcinały się nieludzkie oczy. Blask płomyka odbijał się w atramentowych włosach, snuł się po bladej skórze i iskrzył w splotach łańcuszka ginącego pod niedopiętą koszulą. Całe zachowanie nemorianina przywodziło na myśl chłodną i wyrachowaną grę. Twarz uwieńczona zaczepnym uśmieszkiem, który dawno zastąpił miejsce przeprosin, idealnie pasowała do całego obrazka. Jedynym kontrastem były oczy. Może demoniczne i połyskujące nienaturalną zielenią, mieniącą się w dominującej morskiej barwie, ale uważnie patrzący dostrzegł by w nich pełną szczerość.
Widział jak Rakel zamyśla się patrząc w ogień i to budziło niepokój samozwańczego opiekuna. Według niego nie zwiastując nic dobrego. Wybuchy i podpalenia mogły zdarzać się każdemu adeptowi, szczególnie bardziej temperamentnym jednostkom, ale zatracanie się w pięknie żywiołu... To nie przywodziło na myśl nic niegroźnego.
Mówił prawdę. Nie chciał by Rakel cokolwiek się stało, a gdyby przyszła taka konieczność, broniłby dziewczyny bez zawahania. W zasadzie po swojemu, cały czas to robił, chociaż się tym nie chwalił. Nawet jeśli była dla niego praktycznie obcą istotą i przeczyło to logice każdego normalnego, nie tylko demona.
- Nie da się ciągle tłumić magii. Im jest ona silniejsza, z tym bardziej destrukcyjną siłą wyrwie się z jarzma i jest to jedynie kwestią czasu. Trzeba się nauczyć ją kontrolować, nie hamować - mówił najłagodniej jak potrafił.
Ciągłe mierzenie mieczem w jego kierunku zaczęło go już nużyć, a na pewno zupełnie bezcelowo, męczyło rękę dziewczyny. Lucien wolał by odłożyła broń. Skupiła by się wtedy na celu jego wizyty, a nie planowaniu obrony. Preferował zaś czyny i demonstrację, niż ewentualne przeciągające się tłumaczenie, w które Czarnulka mogła by wątpić. Jakby nie było była późna godzina. On spać nie musiał, ale ludzie przecież tak.
Szybciej niż Rakel mogłaby zareagować, podszedł do dziewczyny i dłonią przeciągnął po ostrzu ojcowskiego miecza. Stojąc teraz naprzeciw, zwinął rękę w pięść, by nie zachlapać podłogi. Uderzenie serca później pokazał Rakel ranę, która właśnie się zasklepiała, jako jedyną pamiątkę po skaleczeniu pozostawiając smugę krwi, która w półmroku zdawała się być czarną.
- Odłóż miecz - zasugerował delikatnie, unosząc ręce w geście poddania. - By komuś grozić, najpierw trzeba móc go skrzywdzić. Ani miecz, ani ogień mnie nie zranią - sprostował, gdyby dziewczyna odebrała jego wypowiedź jako drwinę z jej szermierczych umiejętności. Od początku widział strach dziewczyny, równie dobrze jak dominującą nad nim złość i fakt, że w razie konieczności zaatakowały by. Walka zaś doprowadziła by tylko do niepotrzebnego bałaganu. Powoli opuścił ręce, jedną z nich pozostawiając poziomo na wysokości serca. Na chwilę temu skaleczonej dłoni pojawił się taki sam płomyk jak u Rakel. Odmiennie jednak, płonął spokojnie i równo, jednocześnie nie powodując niepokoju ognika płonącej świecy.
Czy uzmysłowienie dziewczynie, że tak naprawdę przez cały czas była bezbronna było dobrym pomysłem, nie wiedział i zapewne zaraz będzie mu dane się przekonać.
- Nigdy nikogo nie uczyłem... - Na moment zawiesił głos, ciągle patrząc dziewczynie w oczy. - Mogę spróbować ci pomóc, ale musiałabyś mi zaufać - dokończył prawie szeptem. Dopiero teraz uwolnił swoje oczy od spojrzenia Czarnulki, zerkając na leżącą na ziemi książkę. Tym razem czujny by uniknąć ewentualnych kolejnych ataków, przeciwnie do momentu zjawienia się w pokoju, schylił się po lekko nadpaloną pozycję o przygodach piratów i podał dziewczynie, znów odnajdując jej oczy.
To jedno, jak trudnym musiało być zaufanie mu, rozumiał doskonale. Sam nie ufał nikomu. No może jednej istocie, prawie. Ich relacja plasowała się blisko zaufania. Jednak żadne z nich nie było na łasce drugiego, a do bezsilności wobec siebie, nawet się nie zbliżali. Właśnie zaś uświadomił Rakel jak niewiele mogłaby zdziałać, gdyby chciał ją skrzywdzić. Jedno to mieć świadomość swojej bezbronności, zupełnie inną rzeczą była jej akceptacja. Jeśli jednak miał uczyć Rakel, nie widział innej opcji. Zagrał w otwarte karty. Złożył propozycję, a tylko od dziewczyny zależało czy się zgodzi. Nie miał zamiaru zmuszać jej do niczego.
Niczego, może za wyjątkiem odpowiedzi. Bo właśnie stał z wyciągniętą w jej kierunku książką, nie ruszając się z miejsca, jawnie nagabując dziewczynę kontaktem wzrokowym.
Odkąd ją spotkał, Rakel mówiła całą sobą, a jej przemyślenia zdradzał niemalże każdy gest. Gdy starała się pilnować, za nią robił to wzrok i ciało, przyodziewając policzki w niepokorne rumieńce. Teraz wzięta znienacka dziewczyna nie zdążyła udać powściągliwości. Najpierw upuściła książkę, uroczo przejęta swoim czynem i jego skutecznością, tylko po to by miejsce lektury zajęła broń. Nerwy targające młodą istotą widział równie dobrze, jak dłonie zakrywające twarz kilka uderzeń serca wcześniej. Równie dobrze dostrzegał też nutę desperacji i zdolność do walki, gdyby zaszła taka konieczność. Nie zwątpił ani na moment w faktyczną gotowość kobiety do ataku, mimo przebijającego się w dreptaniu zdenerwowania. Co najwyżej w jego skuteczność, z co najmniej kilku powodów.
Faktycznie nie wykazał się szczytem taktu, zjawiając się znikąd w sypialni młodej kobiety i zasłużył na wszystko co go spotkało. Do winy jednak wolał przyznać się za chwilę. Sam zaś był doświadczonym graczem i emocjami rządził nie gorzej niż ogniem, tak że teraz twarz demona pozostała bezbarwna i trudna do odczytania.
Nie przejmując się mieczem, odłożył kamień na parapet i skrzyżował ręce na piersi. Wiele razy posądzano go o nadmierne zuchwalstwo. Asmodeus wręcz całym sobą emanował tytułowym tupetem i taki komentarz nie zdziwił go ani trochę. Równie stoicko przyjął informację coby nie wtykał nosa w nieswoje sprawy. Fatygowanie się do mieszkania zbrojmistrzyni, było wystarczającym znakiem, że Lu uznał, iż sprawa z niewiadomych pobudek dotyczy jego osoby. Odwiedzenie nemorianina od takiej konkluzji, graniczyłoby z cudem.
Niewzruszony wyczekał cierpliwie, aż dziewczyna skończy, a on uzyska oczekiwaną odpowiedź. Dopiero gdy Rakel wyrzuciła z siebie część irytacji, chłodny głos szlachcica ponownie wybrzmiał w ciszy pokoju.
- Teraz mówisz prawie z sensem - skomentował całkiem nieprzejęty złością dziewczyny.
- Widziałem, że nie kontrolujesz swojej magii, ale chciałem usłyszeć od ciebie jak silna ona jest - zmrużył oczy rozglądając się po pokoju, jakby szacował możliwą skalę zniszczeń. Zaraz potem wrócił wzrokiem do handlarki i jej niecodziennych oczu. Piżamy czy miecz, jakby nie istniały dla Luciena, który patrzył jedynie w barwne tęczówki.
- Przepraszam za wtargnięcie. - Słaby, przepraszający uśmiech zagościł na twarzy nieproszonego gościa. - Za dnia nie chciałem przeszkadzać w pracy i ciężko by było o chwilę prywatności, a gdybym zapukał wieczorem, pan nieudolna niańka-przyzwoitka, nie dałby zamienić słowa, wpadając pod byle pretekstem, jakbym miał cię zjeść - spróbował wyjaśnić przyczynę tak późnej wizyty. - Poza tym i tak nie śpisz - dodał, jakby to miało być dobrym usprawiedliwieniem. Mimo przeprosin, przez całą rozmowę Lucien był jednak bardziej rozbawiony niż skruszony, z sobie tylko znanych powodów. Kciukiem wytarł krew z brwi, na której już nie było śladu po uderzeniu
- Zwyczajnie nie chcę by coś ci się stało - zakończył spokojnie, jakby mówił o pogodzie.
Swoją prezencją brunet bardziej przypominał arogancki zwiastun dziewczęcych kłopotów, a nie potencjalną troskę, o której mówił. Stał oparty o parapet, niczym model pozujący do portretu.
Nikłe światło świecy, które drgało nierówno podczas ognistego popisu Rakel, teraz spokojnie pływało swoim rytmem po ścianach. Tańczące cienie znaczyły sylwetkę i twarz Luciena, na której w półmroku wyraźniej niż za dnia, odcinały się nieludzkie oczy. Blask płomyka odbijał się w atramentowych włosach, snuł się po bladej skórze i iskrzył w splotach łańcuszka ginącego pod niedopiętą koszulą. Całe zachowanie nemorianina przywodziło na myśl chłodną i wyrachowaną grę. Twarz uwieńczona zaczepnym uśmieszkiem, który dawno zastąpił miejsce przeprosin, idealnie pasowała do całego obrazka. Jedynym kontrastem były oczy. Może demoniczne i połyskujące nienaturalną zielenią, mieniącą się w dominującej morskiej barwie, ale uważnie patrzący dostrzegł by w nich pełną szczerość.
Widział jak Rakel zamyśla się patrząc w ogień i to budziło niepokój samozwańczego opiekuna. Według niego nie zwiastując nic dobrego. Wybuchy i podpalenia mogły zdarzać się każdemu adeptowi, szczególnie bardziej temperamentnym jednostkom, ale zatracanie się w pięknie żywiołu... To nie przywodziło na myśl nic niegroźnego.
Mówił prawdę. Nie chciał by Rakel cokolwiek się stało, a gdyby przyszła taka konieczność, broniłby dziewczyny bez zawahania. W zasadzie po swojemu, cały czas to robił, chociaż się tym nie chwalił. Nawet jeśli była dla niego praktycznie obcą istotą i przeczyło to logice każdego normalnego, nie tylko demona.
- Nie da się ciągle tłumić magii. Im jest ona silniejsza, z tym bardziej destrukcyjną siłą wyrwie się z jarzma i jest to jedynie kwestią czasu. Trzeba się nauczyć ją kontrolować, nie hamować - mówił najłagodniej jak potrafił.
Ciągłe mierzenie mieczem w jego kierunku zaczęło go już nużyć, a na pewno zupełnie bezcelowo, męczyło rękę dziewczyny. Lucien wolał by odłożyła broń. Skupiła by się wtedy na celu jego wizyty, a nie planowaniu obrony. Preferował zaś czyny i demonstrację, niż ewentualne przeciągające się tłumaczenie, w które Czarnulka mogła by wątpić. Jakby nie było była późna godzina. On spać nie musiał, ale ludzie przecież tak.
Szybciej niż Rakel mogłaby zareagować, podszedł do dziewczyny i dłonią przeciągnął po ostrzu ojcowskiego miecza. Stojąc teraz naprzeciw, zwinął rękę w pięść, by nie zachlapać podłogi. Uderzenie serca później pokazał Rakel ranę, która właśnie się zasklepiała, jako jedyną pamiątkę po skaleczeniu pozostawiając smugę krwi, która w półmroku zdawała się być czarną.
- Odłóż miecz - zasugerował delikatnie, unosząc ręce w geście poddania. - By komuś grozić, najpierw trzeba móc go skrzywdzić. Ani miecz, ani ogień mnie nie zranią - sprostował, gdyby dziewczyna odebrała jego wypowiedź jako drwinę z jej szermierczych umiejętności. Od początku widział strach dziewczyny, równie dobrze jak dominującą nad nim złość i fakt, że w razie konieczności zaatakowały by. Walka zaś doprowadziła by tylko do niepotrzebnego bałaganu. Powoli opuścił ręce, jedną z nich pozostawiając poziomo na wysokości serca. Na chwilę temu skaleczonej dłoni pojawił się taki sam płomyk jak u Rakel. Odmiennie jednak, płonął spokojnie i równo, jednocześnie nie powodując niepokoju ognika płonącej świecy.
Czy uzmysłowienie dziewczynie, że tak naprawdę przez cały czas była bezbronna było dobrym pomysłem, nie wiedział i zapewne zaraz będzie mu dane się przekonać.
- Nigdy nikogo nie uczyłem... - Na moment zawiesił głos, ciągle patrząc dziewczynie w oczy. - Mogę spróbować ci pomóc, ale musiałabyś mi zaufać - dokończył prawie szeptem. Dopiero teraz uwolnił swoje oczy od spojrzenia Czarnulki, zerkając na leżącą na ziemi książkę. Tym razem czujny by uniknąć ewentualnych kolejnych ataków, przeciwnie do momentu zjawienia się w pokoju, schylił się po lekko nadpaloną pozycję o przygodach piratów i podał dziewczynie, znów odnajdując jej oczy.
To jedno, jak trudnym musiało być zaufanie mu, rozumiał doskonale. Sam nie ufał nikomu. No może jednej istocie, prawie. Ich relacja plasowała się blisko zaufania. Jednak żadne z nich nie było na łasce drugiego, a do bezsilności wobec siebie, nawet się nie zbliżali. Właśnie zaś uświadomił Rakel jak niewiele mogłaby zdziałać, gdyby chciał ją skrzywdzić. Jedno to mieć świadomość swojej bezbronności, zupełnie inną rzeczą była jej akceptacja. Jeśli jednak miał uczyć Rakel, nie widział innej opcji. Zagrał w otwarte karty. Złożył propozycję, a tylko od dziewczyny zależało czy się zgodzi. Nie miał zamiaru zmuszać jej do niczego.
Niczego, może za wyjątkiem odpowiedzi. Bo właśnie stał z wyciągniętą w jej kierunku książką, nie ruszając się z miejsca, jawnie nagabując dziewczynę kontaktem wzrokowym.
-
- Błądzący po drugiej stronie
- Posty: 72
- Rejestracja: 9 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Rzemieślnik , Mieszczanin
Stanęła na środku warsztatu, zdezorientowana i wystraszona. Milcząc rozglądała się po pracowni stolarskiej Jeremy’ego.
- Usiądź proszę – zaproponował i wskazał jej krzesło. – Napijesz się czegoś?
- Nie, dziękuję. – Spłoniła się, ale skorzystała z podsuniętego taboretu.
- Na pewno?
- Na pewno – potaknęła cichutko. – Nie chcę pana… – urwała. Jej oczy przez chwilę wpatrzone w twarz mężczyzny znów uciekły na podłogę. – Nie chcę cię kłopotać – poprawiła się zmieszana.
- A tam. – Drwal machnął ręką. – Żaden kłopot. I tak miałem coś szykować. Gorąca herbata to jest to. Poczekaj, zaraz wracam – uśmiechnął się i wyszedł. Nie chciało mu się pić, ale wiedział, że należy dać jej trochę czasu w samotności, żeby oswoiła się z nowym miejscem. Na jej skołatane nerwy nic to nie poradzi, ale może trochę ocieplić klimat rozmowy. Wyszedł zaparzyć czaju. Wrócił po dobrym kwadransie z dwoma kubkami parującego naparu. Już było trochę lepiej. Kobieta obeszła pracownię wokół i przyglądała się ciekawie narzędziom, lub zaczętym, a jeszcze niedokończonym zamówieniom. Zastał ją podziwiającą wielką dwuręczną siekierę wiszącą na ścianie.
- Piękna rzecz prawda? – zagaił rozmowę.
Na jego słowa zadrżała, ale już nie tak gwałtownie jak na początku. Stres malał. Dobrze. Pospiesznie przysiadła z powrotem na krzesełku, tak jakby złapał ją na czymś wstydliwym. Oburącz ujęła kamionkowy garnczek, który jej podał. Spuściła zalękniony wzrok i przysłuchiwała się zakłopotana, a drwal snuł swą opowieść w najlepsze.
- Moja duma i chwała – kontynuował rzemieślnik. – Już takich siekier nie robią. Tę sztukę kupiłem dawno temu, jeszcze w Bastionie, od handlarzy zmierzających znad Morza Cieni do Ekradonu. Drogo zaśpiewali, ale warto było. Tnie jak brzytwa. Wiadomo, trzeba dbać, oliwić, konserwować i ostrzyć, jednak narzędzie odpłaca się niezawodnością.
Gadał w zasadzie sam do siebie i kontynuował nawet pomimo tego, że wcale nie przepadał za mieleniem ozorem po próżnicy. Ale robił to w jednym tylko celu, a mianowicie, aby dziewczyna przyzwyczaiła się do jego tubalnego głosu i przestała się go lękać. Chyba zdawało to egzamin. Opowiadał o siekierach, dzieciństwie w Ostatnim i pracy u ojca, a ona coraz rzadziej uciekała wzrokiem, gdy od czasu do czasu spoglądał na jej zarumienioną buzię.
- Jak herbata? – zapytał wreszcie.
- Pyszna, dziękuję – odpowiedziała, pierwszy raz nie przerywając kontaktu wzrokowego.
- Cieszę się.
Zapadła cisza. Niezręczna. Na pewno dla dziewczyny. Cieśla nie miał takich odczuć, lecz nie chciał jej poganiać. Cierpliwie czekał dopijając swoją herbatę i przyglądając się jej. „Trzydzieści cztery mniej więcej” – doprecyzował sobie w myślach jej wiek.
- Ja się nagadałem – stwierdził wreszcie. – Może teraz ty coś opowiesz? – zasugerował uprzejmie.
Jednak ona milczała nadal. Odłożyła pusty kubeczek na stół. Następnie z fałd sukni wysupłała srebrnego orła i położyła obok naczynia.
- Nie mam więcej – szepnęła bliska płaczu, znów wlepiając wzrok w podłogę.
Drwal zdębiał. Dalej nie miał pojęcia o co chodzi, ale nie naciskał, bo widać było, że kobieta zbiera w sobie siły, żeby kontynuować swoją wypowiedź.
- Przepraszam… - jęknęła.
- Dorothy. – Cieśla pochylił się w jej kierunku, odgarnął delikatnie niesforne kosmyki, które wymknęły się spod chusty i przesłoniły jej twarz i poczekał, aż na niego spojrzy. – Za co ty mnie przepraszasz?
- Nie wiem dlaczego to zrobił! – wybuchła dziewczyna rzewnym zawodzeniem. – Tak mu imponowałeś. Był taki szczęśliwy, że ma pracę, że go uczysz, że zarabia. Nie wiń go. Jest młody i głupi. Nie wiedział. Nie myślał o konsekwencjach. Zrozumiem, że nie będziesz chciał go już widzieć. Zaufanie trudno odbudować po czymś takim. Mogę cię tylko przeprosić za niego.
Jeremy wreszcie skumał, podniósł się i chciał się wtrącić w ten monolog, ale jej histeria się tylko wzmogła.
- Nie przerywaj mi! – wrzasnęła piskliwie, aż cieśla przysiadł. – Bo nigdy nie skończę!
Nie był mistrzem empatii, ale gdy miał okazję, żeby komuś pomóc, robił to bez wahania. W obecnym przypadku nie chciał bardziej szargać jej nerwów już i tak naprężonych jak postronki. Uznał, że najlepiej będzie, jak cały ten nagromadzony żal wyleje się z niej razem z łzami, słowotokiem i szlochaniem. Usiadł zatem z powrotem, milczał i słuchał.
- Nie wiem ile ci ukradł – kontynuowała kobieta. – Znalazłam przy nim tylko to – wskazała monetę, którą położyła na blacie. – Wrócił dziś do domu z pełnym brzuchem, więc na pewno zniknęło ci więcej pieniędzy. Ale obiecuję, że wszystko oddam! Całą sumę ci oddamy co do ruena. Tylko nie idź z tym na straż. Zamkną go i wyrośnie na kryminalistę…
Skończyła. Zakryła twarz pocerowaną chustą i dopiero teraz zaczęła naprawdę żałośliwie płakać. Cóż było robić. Podszedł i przytulił rozklejoną, zalaną łzami, ubogą matkę swojego czeladnika. Gdyby zaprotestowała odpuściłby, ale ona chętnie skorzystała z zaoferowanego ramienia. Nie miała już siły walczyć. Bez żadnych oporów wtuliła w męską pierś swoje wątłe ciało raz po raz wstrząsane spazmatycznym łkaniem.
Przycisnął ją do siebie, pogłaskał i znowu sam tylko gadał opowiadając Dorothy przebieg dzisiejszego dnia. O tym, jak rano razem z chłopakiem pracowali przy montażu okien. O tym jak po robocie zabrał młodego na żarcie do „Pękniętej Tarczy”. O tym jak razem napełnili brzuchy. O tym jak wręczył dzieciakowi okrągłą tygodniówkę z dodatkową premią. Na koniec wspomniał o swoim poleceniu dla Armina na popołudnie, a następnie zatoczył dłonią wokół pokazując wysprzątany warsztat, wyczyszczone i naostrzone narzędzia, poukładane równym szpalerem każde na swoim miejscu - efekt skrupulatnej realizacji tego polecenia przez młodego pomocnika.
- Nie musisz się o niego martwić. – rzekł na koniec spokojnie. – Będą z niego ludzie.
Uspokajała się, jej szloch cichnął.
Świtało, gdy wychodziła.
Gruby rzemieślnik wyłonił się zza węgła. Widział ich nieomal czułe pożegnanie, a zwłaszcza wieńczący je nieśmiały i szybki, ale jednak całus dziewczyny w policzek Jeremy’ego. Gdy jednakże kobieta zauważyła zbliżającego się brodacza natychmiast spłoszyła się. Odskoczyła gwałtownie, bąknęła zdaje się jakieś dwa krótkie słowa i podreptała szybkim krokiem dokładnie w przeciwnym kierunku. Obejrzała się tylko raz i wdzięcznie pomachała cieśli, na co ten wsparty barkiem o futrynę odpowiedział unosząc tylko rękę w oszczędnym, ale miłym geście. Jej nerwowy wzrok na krótki zaledwie moment padł ponownie na kowala, po czym spłoniona odwróciła się i jeszcze przyspieszyła kroku.
Morgan stanął obok kolegi.
- Niezła dupa i cycki jak należy – skomentował oddalającą się niewiastę. – Kto to?
- A co cię to obchodzi? – Jeremy nawet nie spojrzał na brodacza, tylko nadal odprowadzał wzrokiem Dorothy licząc po cichu na to, że jeszcze raz się do niego odwróci. Zawiódł się jednak, ale przypisywał to jej nieśmiałości i trochę również odstręczającej postaci kowala. Gdy dziewczyna skręciwszy w którąś z przecznic zniknęła mu z oczu, dopiero wtedy popatrzył na przyjaciela i dodał: – Koza ci się znudziła, czy co?
Kowal również wpatrywał się w zataczający zgrabne ósemki kuperek uciekającej kobietki zanim schowała się za rogiem.
- Wierność to taka psia choroba – w odpowiedzi na zaczepkę wyraził swoją pozornie niezwiązaną z pytaniem teorię, po czym dalej dociekał. – Mówże do diaska, co się dzieje?
- Nie będę ci gadał – stwierdził sucho drwal. – Nie twoja sprawa.
- Kumplowi nie powiesz? – naciskał dalej tamten.
- Phi. Też mi kumpel – prychnął pogardliwie cieśla. – Wczoraj kolejny raz się mieliśmy uchlać za twoje, to się zaś bez słowa zawinąłeś z placu i jak zwykle nic z tego nie wyszło.
- Widziałeś przecież, że miałem problemy z kobitą! – zaprotestował na taki zarzut grubas.
- Jak widziałeś ja też.
- No, brachu! Nie porównuj mojej siostry do obcej dziewuchy – żachnął się. – Jakież ty miałeś z nią problemy? – zaciekawił się jednak.
- Ja nie miałem żadnych, ale Dorothy…
- Ładne imię – wtrącił się Morgan.
- Prawda. – potaknął Jeremy. – …Dorothy przyniosła kupę swoich – dokończył poprzednią myśl.
- I z tym wszystkim przyszła akurat do ciebie?
- Widocznie nie miała do kogo.
- Zakładasz drugą działalność?
- Hę?
- Obce baby ci się zwierzają. Może powinieneś rozszerzyć zakres świadczonych społeczeństwu usług nasz ty powierniku kobiecej duszy – zwłaszcza ostatnie słowa metalurga aż ociekały złośliwością.
- Przynajmniej swojego gatunku się trzymam.
Cięta riposta usadziła szarżującego kowala. Popatrzył trochę na kumpla zbity z tropu, po czym wyszczerzył się obleśnie. Kaszlnął parę razy w formie wymuszonego śmiechu. Dał sobie spokój z docinkami, wrócił jednakże do prób wyciągania informacji.
- No dobra. I co z nią jest nie tak?
- Trochę nerwowa, zahukana i zagubiona. Poza tym histeryczka. Ale jakby to opanować to całkiem w porządku babka.
- A Rakel? – wypalił Morgan ni z gruchy ni z pietruchy.
- Co Rakel? – nie skumał zaskoczony cieśla. – Też wydaje się w porządku. Ale co to ma teraz do rzeczy?
- Rakel jest wyjątkowa! – dobitnie podkreślił kowal.
- Owszem, jest – potwierdził spokojnie Bastiończyk nie zwracając uwagi na podniesiony głos kolegi. – Nawet nie tylko z tego względu, że wali z rąk płomieniami i chyba nie do końca to kontroluje. Zdaje się zapomniałeś o tym wspomnieć kiedy nagabywałeś mi ją na małżonkę.
- Nie piernicz. – Brodacz zupełnie się tym nie przejął, tak jakby zataił tatuaż na plecach albo uzależnienie od kawy zbożowej, a nie pozostającą poza kontrolą magię ognia. – Coś wymyślisz.
- Coś wymyślę? – zdziwił się cieśla na tak postawioną sprawę. – Na przykład co?
- Będziesz ją trzymać w murowanej piwnicy…
Jeremy popatrzył zdumiony na towarzysza, ten jednak bez żadnej żenady kontynuował swoje wywody, tak jakby mówił o czymś zupełnie naturalnym i powszechnym.
- …albo wyklepię ci z blachy jakiś pojemnik na nią.
- Oho – westchnął Bastiończyk z sarkazmem. – Krasnoludzki romantyk się odezwał.
- Ale że o co ci chodzi? – Kowal popatrzył nań podejrzliwie.
- O nic, zupełnie – drwal udał niewiniątko.
- Zresztą – kontynuował Morgan, który w żadnej mierze nie podzielał zastrzeżeń kolegi. - Jak jej nie wkurzysz, to nic złego dziać się nie będzie.
- A jak wkurzę, to mi cały warsztat puści z dymem – podsumował cieśla. – Drewno i płomienie. Lepiej nie dało się tego dopasować.
- No to jej nie wkurzaj. Proste.
Jeremy nie skomentował beztroskiej logiki znajomego grubasa. Trudno wszak było odmówić jej pewnej racji. Jak cel by jasny, to przy odrobinie dobrych chęci i odpowiedniej motywacji na każdy problem dało się znaleźć sposób. Zainteresował się za to inną kwestią.
- Ona tak reaguje tylko na gniew, czy inne przeżycia też tak na nią działają?
- Jakie inne na przykład?
- Orgazm.
- Co?
- A nic. – Cieśla machnął lekceważąco ręką. – Nie będziesz wiedział. To takie coś, czym u kozy nie trzeba się przejmować.
Kowal popatrzył na niego spode łba.
- A ty znowu z tą kozą?! – wrzasnął. – Pół dzielnicy już się ze mnie śmieje. Mówiłeś coś komuś?
- Nieeeeee – drwal zaprzeczył niezdarnie tłumiąc wesołość, przeciągnął jednak ostatnią głoskę i wprawił przy tym głos w lekkie wibracje, by zabrzmiał trochę jak beczenie koźlątka. Nawet ktoś tak naiwny jak młody Armin nie uwierzyłby w taką odpowiedź, a co dopiero taki stary wyga jak Morgan.
- Zabiję cię! – wściekły Brown rzucił się na Jeremy’ego.
- Spokojnie brachu! – drwal już jawnie ryknął śmiechem, ale zdołał uchylić się od kowalskiej pięści zmierzającej w kierunku jego uzębienia. Śmignął pod jego lecącym ramieniem i chwycił druha w pół. – Ludzie zawsze bzdury gadają! Przejdzie im! – krzyczał, a mimo spadających mu na plecy młotkowych ciosów chichrał się w głos ciągle nie mogąc się opanować. – Przestańże głupku, bo ktoś pomyśli, że jesteśmy rodziną.
Na te słowa metalurg odepchnął przyjaciela, aż tamten przewrócił się na bruk. Jeremy nawet nie próbował wstać. Tarzał się po ulicy w szaleńczym rechocie i trzymał za bolący od śmiechu brzuch.
- Nigdy nie będziemy rodziną! – burknął kowal obrażony, gdy cieśla się trochę uspokoił.
- Nie chrzań – odparł drwal zbierając się z ziemi. – Miałem się przecież ożenić z Rakel.
- Prawda! – olśniło brodacza, aż zupełnie zapomniał o niedawnej szarpaninie i pośmiewisku, jakie sobie z niego urządził Jeremy. – No więc jak ci idą zaloty?
- Nijak – Bastiończyk wzruszył ramionami. – Teraz jej ruch. Czekamy.
Brownowi tyle chyba wystarczyło - sama świadomość, że coś tam się toczy. Nie wypytywał o szczegóły, słowa nie pisnął w kwestii taktyki podrywu, nie wyraził również zadowolenia z faktu, że kolega rozpoczął starania, ani nie błysnął żadną dobrą radą. Uznał widocznie, że skoro jego przyjaciel zaczął działać, to taktowniej nie wpierniczać się chłopu między wódkę a zakąskę.
- Czego ode mnie chciałeś tak wczas rano? – cieśla gładko zmienił temat.
- Sprawdzić, czy czegoś nie potrzebujesz wesoło spędzając czas wisząc w dybach.
- Dzięki za troskę, ale blondas najwidoczniej załatwił temat z Cirylem.
- I dobrze, słowny gość – pochwalił Simona metalurg. – To się ceni. Trzeba go kiedyś zabrać na piwo.
- Takiego słodziaka? – zdziwił się Jeremy. – Lepiej nie.
- Czemu?
- Jeszcze się za nim Lucien przypałęta.
- Dobrze godosz. – Pokiwał głową Morgan przyznając koledze rację. – Nie ma co kusić losu.
- Może kiedyś – zaznaczył cieśla. – Jak się dzieciak zestarzeje i nie będzie już dla pederasty atrakcyjny.
- No tak. Albo możemy mu już teraz przefasonować tą zbyt piękną buźkę – kowal zaproponował szybsze i chyba jednak zbyt drastyczne rozwiązanie.
- Daj spokój – machnął ręką drwal. – Naprawdę chcesz znowu gadać z Berdalim o valladońskim prawie i tutejszej wspaniałej straży miejskiej?
- Mogłoby być wesoło… – gruby rzemieślnik wyszczerzył się głupkowato. – Zauważyłeś jak nasz poważny kapitan śmiesznie popiskuje, gdy się wydziera?
- Niee… – wzdragnął się Jeremy. – Ja tam go wolę uchlanego…
- …jak mu karta nie idzie…
- …albo oczka na kościach się nie zgadzają.
Roześmiali się zgodnie.
- W sumie dawno nie graliśmy. Możnaby coś zorganizować – podrzucił propozycję cieśla.
- Joo! – zgodził się z druhem metalurg. – To co, dzisiaj?
- Zobaczymy – Jeremy pozostawił sprawę otwartą. – Wrócę wieczorem z roboty to pogadamy, ok?
- No dobra – przystał na takie rozwiązanie Brown. – A co masz dzisiaj za robotę?
- Montaż dębowych podłóg u jednego gościa w Złotej Dzielnicy i wymiarowanie z wyceną u innego na Podgrodziu. Trochę mi zejdzie.
Młody Armin wyrósł przy nich jak spod ziemi.
- Dzień dobry! – Ukłonił się grzecznie dwóm dorosłym i pospiesznie czmychnął do warsztatu.
- Co z nim jest nie tak? – zapytał szeptem kowal. – Boi się mnie czy co?
- Nic mu nie jest – zapewnił cieśla. – Po prostu nie chciał nam przeszkadzać. Młody! – krzyknął do wnętrza pracowni. – Pakuj młoty i piły. Zaraz jedziemy.
- Tak jest szefie! Się robi! – przytłumiony głos chłopca doszedł do uszu rzemieślników.
- Dobra, to ja też już nie zawracam dupy. Do wieczora. – pożegnał się gruby.
- Do wieczora.
- W Pękniętej?
- W Pękniętej, a jakże.
- Przyprowadź Dorothy – na odchodne rzucił Morgan.
- Zastanowię się – odparł Jeremy zdawkowo, ale uśmiechnął się do swoich myśli.
- Usiądź proszę – zaproponował i wskazał jej krzesło. – Napijesz się czegoś?
- Nie, dziękuję. – Spłoniła się, ale skorzystała z podsuniętego taboretu.
- Na pewno?
- Na pewno – potaknęła cichutko. – Nie chcę pana… – urwała. Jej oczy przez chwilę wpatrzone w twarz mężczyzny znów uciekły na podłogę. – Nie chcę cię kłopotać – poprawiła się zmieszana.
- A tam. – Drwal machnął ręką. – Żaden kłopot. I tak miałem coś szykować. Gorąca herbata to jest to. Poczekaj, zaraz wracam – uśmiechnął się i wyszedł. Nie chciało mu się pić, ale wiedział, że należy dać jej trochę czasu w samotności, żeby oswoiła się z nowym miejscem. Na jej skołatane nerwy nic to nie poradzi, ale może trochę ocieplić klimat rozmowy. Wyszedł zaparzyć czaju. Wrócił po dobrym kwadransie z dwoma kubkami parującego naparu. Już było trochę lepiej. Kobieta obeszła pracownię wokół i przyglądała się ciekawie narzędziom, lub zaczętym, a jeszcze niedokończonym zamówieniom. Zastał ją podziwiającą wielką dwuręczną siekierę wiszącą na ścianie.
- Piękna rzecz prawda? – zagaił rozmowę.
Na jego słowa zadrżała, ale już nie tak gwałtownie jak na początku. Stres malał. Dobrze. Pospiesznie przysiadła z powrotem na krzesełku, tak jakby złapał ją na czymś wstydliwym. Oburącz ujęła kamionkowy garnczek, który jej podał. Spuściła zalękniony wzrok i przysłuchiwała się zakłopotana, a drwal snuł swą opowieść w najlepsze.
- Moja duma i chwała – kontynuował rzemieślnik. – Już takich siekier nie robią. Tę sztukę kupiłem dawno temu, jeszcze w Bastionie, od handlarzy zmierzających znad Morza Cieni do Ekradonu. Drogo zaśpiewali, ale warto było. Tnie jak brzytwa. Wiadomo, trzeba dbać, oliwić, konserwować i ostrzyć, jednak narzędzie odpłaca się niezawodnością.
Gadał w zasadzie sam do siebie i kontynuował nawet pomimo tego, że wcale nie przepadał za mieleniem ozorem po próżnicy. Ale robił to w jednym tylko celu, a mianowicie, aby dziewczyna przyzwyczaiła się do jego tubalnego głosu i przestała się go lękać. Chyba zdawało to egzamin. Opowiadał o siekierach, dzieciństwie w Ostatnim i pracy u ojca, a ona coraz rzadziej uciekała wzrokiem, gdy od czasu do czasu spoglądał na jej zarumienioną buzię.
- Jak herbata? – zapytał wreszcie.
- Pyszna, dziękuję – odpowiedziała, pierwszy raz nie przerywając kontaktu wzrokowego.
- Cieszę się.
Zapadła cisza. Niezręczna. Na pewno dla dziewczyny. Cieśla nie miał takich odczuć, lecz nie chciał jej poganiać. Cierpliwie czekał dopijając swoją herbatę i przyglądając się jej. „Trzydzieści cztery mniej więcej” – doprecyzował sobie w myślach jej wiek.
- Ja się nagadałem – stwierdził wreszcie. – Może teraz ty coś opowiesz? – zasugerował uprzejmie.
Jednak ona milczała nadal. Odłożyła pusty kubeczek na stół. Następnie z fałd sukni wysupłała srebrnego orła i położyła obok naczynia.
- Nie mam więcej – szepnęła bliska płaczu, znów wlepiając wzrok w podłogę.
Drwal zdębiał. Dalej nie miał pojęcia o co chodzi, ale nie naciskał, bo widać było, że kobieta zbiera w sobie siły, żeby kontynuować swoją wypowiedź.
- Przepraszam… - jęknęła.
- Dorothy. – Cieśla pochylił się w jej kierunku, odgarnął delikatnie niesforne kosmyki, które wymknęły się spod chusty i przesłoniły jej twarz i poczekał, aż na niego spojrzy. – Za co ty mnie przepraszasz?
- Nie wiem dlaczego to zrobił! – wybuchła dziewczyna rzewnym zawodzeniem. – Tak mu imponowałeś. Był taki szczęśliwy, że ma pracę, że go uczysz, że zarabia. Nie wiń go. Jest młody i głupi. Nie wiedział. Nie myślał o konsekwencjach. Zrozumiem, że nie będziesz chciał go już widzieć. Zaufanie trudno odbudować po czymś takim. Mogę cię tylko przeprosić za niego.
Jeremy wreszcie skumał, podniósł się i chciał się wtrącić w ten monolog, ale jej histeria się tylko wzmogła.
- Nie przerywaj mi! – wrzasnęła piskliwie, aż cieśla przysiadł. – Bo nigdy nie skończę!
Nie był mistrzem empatii, ale gdy miał okazję, żeby komuś pomóc, robił to bez wahania. W obecnym przypadku nie chciał bardziej szargać jej nerwów już i tak naprężonych jak postronki. Uznał, że najlepiej będzie, jak cały ten nagromadzony żal wyleje się z niej razem z łzami, słowotokiem i szlochaniem. Usiadł zatem z powrotem, milczał i słuchał.
- Nie wiem ile ci ukradł – kontynuowała kobieta. – Znalazłam przy nim tylko to – wskazała monetę, którą położyła na blacie. – Wrócił dziś do domu z pełnym brzuchem, więc na pewno zniknęło ci więcej pieniędzy. Ale obiecuję, że wszystko oddam! Całą sumę ci oddamy co do ruena. Tylko nie idź z tym na straż. Zamkną go i wyrośnie na kryminalistę…
Skończyła. Zakryła twarz pocerowaną chustą i dopiero teraz zaczęła naprawdę żałośliwie płakać. Cóż było robić. Podszedł i przytulił rozklejoną, zalaną łzami, ubogą matkę swojego czeladnika. Gdyby zaprotestowała odpuściłby, ale ona chętnie skorzystała z zaoferowanego ramienia. Nie miała już siły walczyć. Bez żadnych oporów wtuliła w męską pierś swoje wątłe ciało raz po raz wstrząsane spazmatycznym łkaniem.
Przycisnął ją do siebie, pogłaskał i znowu sam tylko gadał opowiadając Dorothy przebieg dzisiejszego dnia. O tym, jak rano razem z chłopakiem pracowali przy montażu okien. O tym jak po robocie zabrał młodego na żarcie do „Pękniętej Tarczy”. O tym jak razem napełnili brzuchy. O tym jak wręczył dzieciakowi okrągłą tygodniówkę z dodatkową premią. Na koniec wspomniał o swoim poleceniu dla Armina na popołudnie, a następnie zatoczył dłonią wokół pokazując wysprzątany warsztat, wyczyszczone i naostrzone narzędzia, poukładane równym szpalerem każde na swoim miejscu - efekt skrupulatnej realizacji tego polecenia przez młodego pomocnika.
- Nie musisz się o niego martwić. – rzekł na koniec spokojnie. – Będą z niego ludzie.
Uspokajała się, jej szloch cichnął.
Świtało, gdy wychodziła.
Gruby rzemieślnik wyłonił się zza węgła. Widział ich nieomal czułe pożegnanie, a zwłaszcza wieńczący je nieśmiały i szybki, ale jednak całus dziewczyny w policzek Jeremy’ego. Gdy jednakże kobieta zauważyła zbliżającego się brodacza natychmiast spłoszyła się. Odskoczyła gwałtownie, bąknęła zdaje się jakieś dwa krótkie słowa i podreptała szybkim krokiem dokładnie w przeciwnym kierunku. Obejrzała się tylko raz i wdzięcznie pomachała cieśli, na co ten wsparty barkiem o futrynę odpowiedział unosząc tylko rękę w oszczędnym, ale miłym geście. Jej nerwowy wzrok na krótki zaledwie moment padł ponownie na kowala, po czym spłoniona odwróciła się i jeszcze przyspieszyła kroku.
Morgan stanął obok kolegi.
- Niezła dupa i cycki jak należy – skomentował oddalającą się niewiastę. – Kto to?
- A co cię to obchodzi? – Jeremy nawet nie spojrzał na brodacza, tylko nadal odprowadzał wzrokiem Dorothy licząc po cichu na to, że jeszcze raz się do niego odwróci. Zawiódł się jednak, ale przypisywał to jej nieśmiałości i trochę również odstręczającej postaci kowala. Gdy dziewczyna skręciwszy w którąś z przecznic zniknęła mu z oczu, dopiero wtedy popatrzył na przyjaciela i dodał: – Koza ci się znudziła, czy co?
Kowal również wpatrywał się w zataczający zgrabne ósemki kuperek uciekającej kobietki zanim schowała się za rogiem.
- Wierność to taka psia choroba – w odpowiedzi na zaczepkę wyraził swoją pozornie niezwiązaną z pytaniem teorię, po czym dalej dociekał. – Mówże do diaska, co się dzieje?
- Nie będę ci gadał – stwierdził sucho drwal. – Nie twoja sprawa.
- Kumplowi nie powiesz? – naciskał dalej tamten.
- Phi. Też mi kumpel – prychnął pogardliwie cieśla. – Wczoraj kolejny raz się mieliśmy uchlać za twoje, to się zaś bez słowa zawinąłeś z placu i jak zwykle nic z tego nie wyszło.
- Widziałeś przecież, że miałem problemy z kobitą! – zaprotestował na taki zarzut grubas.
- Jak widziałeś ja też.
- No, brachu! Nie porównuj mojej siostry do obcej dziewuchy – żachnął się. – Jakież ty miałeś z nią problemy? – zaciekawił się jednak.
- Ja nie miałem żadnych, ale Dorothy…
- Ładne imię – wtrącił się Morgan.
- Prawda. – potaknął Jeremy. – …Dorothy przyniosła kupę swoich – dokończył poprzednią myśl.
- I z tym wszystkim przyszła akurat do ciebie?
- Widocznie nie miała do kogo.
- Zakładasz drugą działalność?
- Hę?
- Obce baby ci się zwierzają. Może powinieneś rozszerzyć zakres świadczonych społeczeństwu usług nasz ty powierniku kobiecej duszy – zwłaszcza ostatnie słowa metalurga aż ociekały złośliwością.
- Przynajmniej swojego gatunku się trzymam.
Cięta riposta usadziła szarżującego kowala. Popatrzył trochę na kumpla zbity z tropu, po czym wyszczerzył się obleśnie. Kaszlnął parę razy w formie wymuszonego śmiechu. Dał sobie spokój z docinkami, wrócił jednakże do prób wyciągania informacji.
- No dobra. I co z nią jest nie tak?
- Trochę nerwowa, zahukana i zagubiona. Poza tym histeryczka. Ale jakby to opanować to całkiem w porządku babka.
- A Rakel? – wypalił Morgan ni z gruchy ni z pietruchy.
- Co Rakel? – nie skumał zaskoczony cieśla. – Też wydaje się w porządku. Ale co to ma teraz do rzeczy?
- Rakel jest wyjątkowa! – dobitnie podkreślił kowal.
- Owszem, jest – potwierdził spokojnie Bastiończyk nie zwracając uwagi na podniesiony głos kolegi. – Nawet nie tylko z tego względu, że wali z rąk płomieniami i chyba nie do końca to kontroluje. Zdaje się zapomniałeś o tym wspomnieć kiedy nagabywałeś mi ją na małżonkę.
- Nie piernicz. – Brodacz zupełnie się tym nie przejął, tak jakby zataił tatuaż na plecach albo uzależnienie od kawy zbożowej, a nie pozostającą poza kontrolą magię ognia. – Coś wymyślisz.
- Coś wymyślę? – zdziwił się cieśla na tak postawioną sprawę. – Na przykład co?
- Będziesz ją trzymać w murowanej piwnicy…
Jeremy popatrzył zdumiony na towarzysza, ten jednak bez żadnej żenady kontynuował swoje wywody, tak jakby mówił o czymś zupełnie naturalnym i powszechnym.
- …albo wyklepię ci z blachy jakiś pojemnik na nią.
- Oho – westchnął Bastiończyk z sarkazmem. – Krasnoludzki romantyk się odezwał.
- Ale że o co ci chodzi? – Kowal popatrzył nań podejrzliwie.
- O nic, zupełnie – drwal udał niewiniątko.
- Zresztą – kontynuował Morgan, który w żadnej mierze nie podzielał zastrzeżeń kolegi. - Jak jej nie wkurzysz, to nic złego dziać się nie będzie.
- A jak wkurzę, to mi cały warsztat puści z dymem – podsumował cieśla. – Drewno i płomienie. Lepiej nie dało się tego dopasować.
- No to jej nie wkurzaj. Proste.
Jeremy nie skomentował beztroskiej logiki znajomego grubasa. Trudno wszak było odmówić jej pewnej racji. Jak cel by jasny, to przy odrobinie dobrych chęci i odpowiedniej motywacji na każdy problem dało się znaleźć sposób. Zainteresował się za to inną kwestią.
- Ona tak reaguje tylko na gniew, czy inne przeżycia też tak na nią działają?
- Jakie inne na przykład?
- Orgazm.
- Co?
- A nic. – Cieśla machnął lekceważąco ręką. – Nie będziesz wiedział. To takie coś, czym u kozy nie trzeba się przejmować.
Kowal popatrzył na niego spode łba.
- A ty znowu z tą kozą?! – wrzasnął. – Pół dzielnicy już się ze mnie śmieje. Mówiłeś coś komuś?
- Nieeeeee – drwal zaprzeczył niezdarnie tłumiąc wesołość, przeciągnął jednak ostatnią głoskę i wprawił przy tym głos w lekkie wibracje, by zabrzmiał trochę jak beczenie koźlątka. Nawet ktoś tak naiwny jak młody Armin nie uwierzyłby w taką odpowiedź, a co dopiero taki stary wyga jak Morgan.
- Zabiję cię! – wściekły Brown rzucił się na Jeremy’ego.
- Spokojnie brachu! – drwal już jawnie ryknął śmiechem, ale zdołał uchylić się od kowalskiej pięści zmierzającej w kierunku jego uzębienia. Śmignął pod jego lecącym ramieniem i chwycił druha w pół. – Ludzie zawsze bzdury gadają! Przejdzie im! – krzyczał, a mimo spadających mu na plecy młotkowych ciosów chichrał się w głos ciągle nie mogąc się opanować. – Przestańże głupku, bo ktoś pomyśli, że jesteśmy rodziną.
Na te słowa metalurg odepchnął przyjaciela, aż tamten przewrócił się na bruk. Jeremy nawet nie próbował wstać. Tarzał się po ulicy w szaleńczym rechocie i trzymał za bolący od śmiechu brzuch.
- Nigdy nie będziemy rodziną! – burknął kowal obrażony, gdy cieśla się trochę uspokoił.
- Nie chrzań – odparł drwal zbierając się z ziemi. – Miałem się przecież ożenić z Rakel.
- Prawda! – olśniło brodacza, aż zupełnie zapomniał o niedawnej szarpaninie i pośmiewisku, jakie sobie z niego urządził Jeremy. – No więc jak ci idą zaloty?
- Nijak – Bastiończyk wzruszył ramionami. – Teraz jej ruch. Czekamy.
Brownowi tyle chyba wystarczyło - sama świadomość, że coś tam się toczy. Nie wypytywał o szczegóły, słowa nie pisnął w kwestii taktyki podrywu, nie wyraził również zadowolenia z faktu, że kolega rozpoczął starania, ani nie błysnął żadną dobrą radą. Uznał widocznie, że skoro jego przyjaciel zaczął działać, to taktowniej nie wpierniczać się chłopu między wódkę a zakąskę.
- Czego ode mnie chciałeś tak wczas rano? – cieśla gładko zmienił temat.
- Sprawdzić, czy czegoś nie potrzebujesz wesoło spędzając czas wisząc w dybach.
- Dzięki za troskę, ale blondas najwidoczniej załatwił temat z Cirylem.
- I dobrze, słowny gość – pochwalił Simona metalurg. – To się ceni. Trzeba go kiedyś zabrać na piwo.
- Takiego słodziaka? – zdziwił się Jeremy. – Lepiej nie.
- Czemu?
- Jeszcze się za nim Lucien przypałęta.
- Dobrze godosz. – Pokiwał głową Morgan przyznając koledze rację. – Nie ma co kusić losu.
- Może kiedyś – zaznaczył cieśla. – Jak się dzieciak zestarzeje i nie będzie już dla pederasty atrakcyjny.
- No tak. Albo możemy mu już teraz przefasonować tą zbyt piękną buźkę – kowal zaproponował szybsze i chyba jednak zbyt drastyczne rozwiązanie.
- Daj spokój – machnął ręką drwal. – Naprawdę chcesz znowu gadać z Berdalim o valladońskim prawie i tutejszej wspaniałej straży miejskiej?
- Mogłoby być wesoło… – gruby rzemieślnik wyszczerzył się głupkowato. – Zauważyłeś jak nasz poważny kapitan śmiesznie popiskuje, gdy się wydziera?
- Niee… – wzdragnął się Jeremy. – Ja tam go wolę uchlanego…
- …jak mu karta nie idzie…
- …albo oczka na kościach się nie zgadzają.
Roześmiali się zgodnie.
- W sumie dawno nie graliśmy. Możnaby coś zorganizować – podrzucił propozycję cieśla.
- Joo! – zgodził się z druhem metalurg. – To co, dzisiaj?
- Zobaczymy – Jeremy pozostawił sprawę otwartą. – Wrócę wieczorem z roboty to pogadamy, ok?
- No dobra – przystał na takie rozwiązanie Brown. – A co masz dzisiaj za robotę?
- Montaż dębowych podłóg u jednego gościa w Złotej Dzielnicy i wymiarowanie z wyceną u innego na Podgrodziu. Trochę mi zejdzie.
Młody Armin wyrósł przy nich jak spod ziemi.
- Dzień dobry! – Ukłonił się grzecznie dwóm dorosłym i pospiesznie czmychnął do warsztatu.
- Co z nim jest nie tak? – zapytał szeptem kowal. – Boi się mnie czy co?
- Nic mu nie jest – zapewnił cieśla. – Po prostu nie chciał nam przeszkadzać. Młody! – krzyknął do wnętrza pracowni. – Pakuj młoty i piły. Zaraz jedziemy.
- Tak jest szefie! Się robi! – przytłumiony głos chłopca doszedł do uszu rzemieślników.
- Dobra, to ja też już nie zawracam dupy. Do wieczora. – pożegnał się gruby.
- Do wieczora.
- W Pękniętej?
- W Pękniętej, a jakże.
- Przyprowadź Dorothy – na odchodne rzucił Morgan.
- Zastanowię się – odparł Jeremy zdawkowo, ale uśmiechnął się do swoich myśli.
- Rakel
- Kroczący w Snach
- Posty: 231
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje: Kupiec , Mag , Uczeń
- Kontakt:
W napięciu obserwowała jak mężczyzna niedbale ociera krew z czoła. Musiała go zaskoczyć, bo inaczej chyba by zniknął na moment, żeby nie dostać kamieniem, a jednak po jego twarzy nie było widać ani jednej emocji. Gdyby nie ten oszczędny gest, zastanawiałaby się czy w ogóle zauważył, że go czymś rzuciła. Patrzyła jak ze stoickim spokojem odkłada kamień i ze splecionymi na piersi ramionami wpatruje się w nią wyczekująco, wyglądając jakby naprawdę był u siebie. Gdy w końcu odezwał się ponownie, jego głos, chociaż cichy i melodyjny, a do tego przecież znajomy, dziwnie rozbijał się po pokoju. Był zbyt pewny siebie, zbyt spokojny i poufały jednocześnie. Jej broń nie zrobiła na nim żadnego wrażenia, jakby w ogóle jej nie dostrzegł. Miała ochotę zamachać mu mieczem przed oczami, żeby sprawdzić czy chociaż mrugnie. Wyglądał jak ożywiony posąg.
W końcu jednak doczekała się przeprosin za wtargnięcie, jednak chociaż argumentacja Luciena była w pełni logiczna i dziewczyna zgadzała się z każdym słowem, wynik tego równania wychodził im zupełnie inny. Mężczyzna uznał, że skoro wczoraj nie miała czasu to włamie jej się w nocy do sypialni, natomiast ona po prostu przyszłaby następnego dnia. Nie powstrzymała jednak delikatnego drgnięcia ust w uśmiechu, gdy Morgan został nazwany „panem nieudolną niańką-przyzwoitką”, miała tylko nadzieję, że Lucien tego nie widział.
- Beznadziejny argument – mruknęła pod nosem na uwagę, że przecież i tak nie śpi. A jakby spała to co? Jednak mógłby wpaść jutro? Czy budziłby ją w środku nocy? Losie, wtedy to naprawdę dostałaby zawału.
Zupełna swoboda Luciena wytrącała ją z równowagi w takim samym stopniu, jak ten jego uśmieszek na twarzy, który nie znikał nawet gdy groziła mu bronią, ani podczas tych dziwnych przeprosin, z których zrobił szopkę, a to wcale nie było śmieszne! Mężczyzna wyglądał jakby naprawdę czuł się jak u siebie w domu. Martwi się! Też wymyślił... Przyglądała mu się, usiłując odnaleźć na jego twarzy coś więcej niż ten grymas samozadowolenia, dowiedzieć się czegokolwiek, poza tym co jej mówił. Skończyło się jednak tylko na tym, że bezsensownie błądziła po nim wzrokiem, a jedynym wnioskiem, jaki wyciągnęła był fakt, że o wiele trudniej grozi się komuś śmiercią, gdy ten ktoś jest tak cholernie przystojny. To powinno być nielegalne. Z trudem przeniosła uwagę na jego słowa.
- Hamuję ją od dziewiętnastu lat, nikomu jeszcze nie zrobiłam krzywdy – powiedziała, próbując się bronić, jednak nie tylko omijała większość faktów, ale podświadomie wiedziała, że demon ma rację. Nawet kiedyś zastanawiała się, czy nie zrobić czegoś z tym darem od siedmiu boleści, ale po pierwsze nie miała pieniędzy na szkołę, po drugie nie chciała zamykać sklepu na tak długo, a po trzecie... wcale nie chciała tego rozwijać. Bała się swojego ognia, chociaż jednocześnie ją fascynował. Ale tego mu przecież nie powie. Gdyby jej mama wciąż żyła, pewnie ona by ją nauczyła.
Nie wiedziała, czy mrugnęła, czy odwróciła wzrok, ale na moment spuściła Luciena z oczu, a on w tej samej chwili stał tuż przed niej, sunąc dłonią po ostrzu klingi i wywołując zduszony okrzyk z ust brunetki, która o mały włos nie upuściłaby broni. Jak on tak szybko...
- Co ty robisz... – mruknęła zszokowana, wpatrując się jego otwartą dłoń, a gdy na jej oczach rana zaczęła się sama zasklepiać, dziewczyna zamarła, powoli podnosząc wzrok na mężczyznę.
- O cholera...
Odłożyła ostrożnie miecz, na ślepo układając go na blacie za sobą, bojąc się spuścić wzrok z demona, jakby znowu miał zniknąć i pojawić się w innym miejscu. A ona nie miała już gdzie się wycofać. Manipulowanie bronią w tak małym pomieszczeniu i tak było ryzykowne, teraz mężczyzna znajdował się już zbyt blisko, by była ona użyteczna, a na dodatek, do jasnej cholery, nie zrobiła mu żadnej krzywdy, co sam przyznał, a ona widziała na własne oczy. Poza tym teraz już naprawdę trzęsły jej się dłonie.
Nie wiedziała czy robił to umyślnie, ale poruszał się na tyle powoli by nie wystraszyć jej jeszcze bardziej. Obserwowała jego ręce, czujna niczym spłoszone zwierzę, gotowa w każdej chwili wziąć nogi za pas, nawet jeśli miałaby wybiec boso na ulicę. Teraz pod uwagę brała już bowiem tylko ucieczkę. Drgnęła zaskoczona, gdy na jego dłoni pojawił się ogień, lecz od razu podeszła bliżej, unosząc obok swoją rękę, jednak odpalony przez nią płomyk szalał, niby targany wiatrem. Wpatrywała się dwa ogniki, czując na sobie wzrok Luciena i słuchając go uważnie, jednak nie podnosząc na niego oczu, aż nie wspomniał o zaufaniu. Dopiero wtedy, jakby się nieco rozluźniła, rzucając w jego stronę powątpiewającym spojrzeniem i uśmiechając się lekko.
- Muszę ci zaufać, żebyś mnie uczył? – wypaliła odruchowo, zupełnie nie zwracając uwagi ani na to, że jej słowa zabrzmiały, jakby już zdecydowała się przyjąć pomoc Luciena, ani że od jego szeptu dostała gęsiej skórki na ramionach. Wydawało jej się to po prostu zabawne, że o zaufanie prosi ją facet, który jakiś czas temu po prostu pojawił się znikąd w jej sypialni, ani nie pytając o pozwolenie, ani nie czując się specjalnie winnym, a do tego rany leczą się na nim... magicznie? Poza tym, drobny detal, był jej kompletnie obcy. Osoby, którym ufała mogła policzyć na palcach jednej ręki. On z pewnością do nich nie należał.
Obserwowała go czujnie, gdy schylał się po jej książkę, o której już na śmierć zapomniała, lecz gdy powrócił do niej spojrzeniem, uciekła wzrokiem. Wciąż była wewnętrznie roztrzęsiona tą niezapowiedzianą wizytą i demonstracją siły, łatwo mogła się wystraszyć, gdyby wykonał nagły ruch, ale powoli się uspokajała. Czy się go obawiała, czy uważała, że stanowi dla niej zagrożenie? To wtargnięcie było bardziej przejawem arogancji niż złych intencji, bowiem chociaż czuł się u niej irytująco swobodnie, nadal zachowywał w stosunku do niej tę samą uprzejmość, którą prezentował na co dzień. Nie zrobił jej krzywdy i nie wyglądał jakby zamierzał, więc... nie, nie bała się go. Może powinna. Morgan pewnie dostałby szału jakby to usłyszał, już nie mówiąc o jego reakcji, gdyby dowiedział się o tym spotkaniu albo nie daj losie był jego świadkiem. Ale bądźmy szczerzy, co ona miała, czego Lucien mógłby chcieć? Może naprawdę kieruje się troską, a może jest znudzony i szuka rozrywki… nie wiedziała i w sumie na chwilę obecną niewiele ją to obchodziło. Oferował jej coś, co było do tej pory poza jej zasięgiem, a czego bardzo chciała, mimo tego, co sobie wmawiała. W końcu może jeśli nauczy się kontrolować swoją magię, przepowiednia się nie spełni? Ogień jej nie pochłonie, będzie mogła nim władać.
Perspektywa była zbyt kusząca, by odrzucić ofertę demona tylko przez to, że wybrał złą porę, by ją złożyć. Odebrała swoją książkę, odwracając się na moment, by odłożyć ją na półkę, po czym spojrzała w końcu dłużej na Luciena. Teraz ona splotła ręce na piersi i zadarła lekko głowę, gdy odezwała się w niej żyłka handlowca. W końcu w życiu nie ma nic za darmo.
- A ty co z tego będziesz miał?
Obudziła się nagle, podnosząc gwałtownie w łóżku i rozglądając po pokoju. Była sama. Słońce już wzeszło, lecz jej ulica nadal skąpana była w cieniu rzucanym przez wysokie kamienice. Miała jeszcze chwilę.
A więc to wszystko to był tylko dziwny, realistyczny sen! Opadła z powrotem na poduszki, z ulgą przymykając oczy, jednak po chwili otworzyła je szeroko i znów usiadła, rozglądając się tym razem po pościeli.
- Szlag by to - mruknęła, widząc przypalony fragment materiału. To nie był sen.
Ziewając co chwila, wstała z łóżka, znajdując ukojenie myśli w porannym rytuale. Otworzyć okno, szybka i zimna kąpiel (miała na razie dosyć ognia), włosy w kitkę, czarne spodnie i koszulka, zamieść i otworzyć sklep, obsłużyć klientów, którzy przewijali się gęsto przez całe przedpołudnie, nie dając jej nawet chwili przerwy. Tyle dobrego z wiecznie otwartych na oścież drzwi, że mogła podziwiać wyrzeźbione na nich żurawie, gdy tylko miała ochotę. Dopiero koło południa udało jej się wymknąć na moment do Morgana i sprawdzić, jak idzie mu klinga dla Luciena, a kowal obiecał skończyć do wieczora. Cały czas jednak myślami krążyła wokół zeszłej nocy.
Nie wiedziała nawet kiedy wczoraj (a właściwie dzisiaj nad ranem) zasnęła, zupełnie tego nie pamiętała. Przecież niebo już różowiało, zwiastując nadejście świtu, a jej samozwańczy nauczyciel wciąż u niej był, okazując się o wiele bardziej surowym niż wyglądał, o ile to w ogóle możliwe. Całą noc wymyślał jej różnorakie zadania, które początkowo fascynujące, okazały się diabelnie męczące.
Rakel siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi nogami i zasłaniała dłonią usta ziewając przeciągle. Na drugiej ręce tańczył jej mały płomyczek, wielkości przepiórczego jajka, który Lucien kazał jej przenosić z palca na palec, co przy najmniejszym rozproszeniu myśli kończyło się tym, że ogień rozlewał się po całej jej dłoni, tworząc pochodnię. Nie parzyło oczywiście, jednak wywoływało znacząco-karcące spojrzenie demona. Powoli uczyła się nawet rozróżniać jego milczenia, jeśli tylko okraszone były najmniejszą emocją na twarzy dla wskazówki. Zazwyczaj nie były...
Miała wrażenie, że im dłużej próbuje, tym gorzej jej idzie, a to ją bardzo irytowało, dlatego mimo zmęczenia ucieszyła się, gdy w końcu udało jej się posłać ognik po wszystkich opuszkach po kolei i z powrotem. Spojrzała na Luciena z zadowoleniem, milcząco domagając się pochwały, niczym zwierzątko, które poprawnie wykonało sztuczkę i czeka na nagrodę. Jej ulga sprawiła jednak, że puszczony luzem ogień rozprzestrzenił się ponownie po jej ręce, muskając też nieszczęsną pościel, którą na szczęście jednym ruchem dłoni zgasił siedzący naprzeciwko Lucien, wytykając jej brak koncentracji i dając kolejne zadanie.
- Rakel?
- Mmm...
- Hej, Rakel.
- No przecież próbuję!
- Rakel!
- Co?
Podniosła w końcu głowę, rozglądając się nieco zdezorientowana. Siedziała przy swojej ladzie w sklepie, z ramionami opartymi na blacie, a na nich najpewniej jeszcze chwilę temu spoczywała jej głowa. Zasnęła. Nad nią stał Morgan, przyglądając jej się z dość osobliwym rozbawieniem. Dziewczyna podniosła się i poprawiła kitkę, odchrząkując cicho.
- Pierwszy raz widzę, żebyś spała w sklepie.
- Pierwszy raz zasnęłam w sklepie.
- Uhm...
- No co?
- Niic - mruknął takim tonem, że zaraz łypnęła na niego podejrzliwie. – Nie zdrętwiałaś?
- Mówże, o co ci chodzi, a nie… - urwała, łapiąc nad jego ramieniem fragment skąpanej w ciemności ulicy i mina jej zrzedła. – Matko, która jest godzina?
- Spokojnie, jeszcze nie zmierzcha. I tak już nie miałaś klientów, dopiero Simon przyszedł mi powiedzieć, że śpisz tutaj.
- Co on chciał?
- A skąd ja mam wiedzieć?
- A co ty chciałeś w sumie? - zmieniła szybko temat, zwracając nagle uwagę na pakunek w jego rękach. Od razu się rozbudziła. - Skończyłeś!
- No.
- Pokazuj!
Dobra, niech Lucien mówi sobie co chce, ale jej zdaniem rapier wyszedł im przepiękny i profesjonalny, idealnie wyważony. Wykończona głownia błyszczała elegancką czernią, nie za głęboką, by broń nie wyglądała na sztuczną, lecz mocno przydymioną, uwydatniającą delikatne wgłębienia klingi. Ostrze musiała oczywiście przetestować własnoręcznie, mimo protestów Morgana, więc już po chwili siedziała ze zranionym palcem w buzi, ale z jej oczu ział zachwyt, łechcąc dumę kowala. Zmontował też od razu kosz, więc broń była gotowa do sprzedaży, razem z pochwą, którą Rakel zamówiła wczoraj, gadulstwem wymagając na czeladniku, by jej zlecenie potraktowano priorytetowo. Dlatego na zapleczu czekał już smoliście czarny futerał z wykończeniem w kolorze czerwonego wina. Tutaj dziewczyna już darowała sobie płomienie, by nie przedobrzyć i pozostawić komplet prosty i z klasą. Kowal i handlarka przybili sobie piątkę, po czym brodacz odwrócił się, by opuścić sklep.
- Hm, Morgan... – Rakel wstała nagle i obiegła ladę, podchodząc do sąsiada. Przez chwilę się zacięła i musiał ponaglić ją gestem, by wypluła z siebie kolejne słowa.
- Wiesz, gdzie mieszka Jeremy? – rzuciła szybko i możliwie niedbale, jednak przez twarz mężczyzny i tak przebiegł chytry uśmiech.
- A i wiem. Czemu pytasz? – drążył złośliwie, z rozbawieniem obserwując jak dziewczyna na zmianę peszy się i łypie na niego złowrogo.
- Chciałam z nim porozmawiać – stwierdziła, siląc się na spokój, jednak plejada znaczących spojrzeń i mrugnięć kowala, skutecznie jej to utrudniała. Opanowanie jednak się opłaciło, gdyż kowal znudził się szybko, uznając za ważniejsze, by dziewczyna trafiła na miejsce.
- Na Szerokiej, ma chatę razem z warsztatem, niedaleko tego płatnerza, do którego... – urwał nagle.
- Do którego chodził mój ojciec, wiem gdzie to jest, dzięki. – Skinęła głową i odwróciła się, by zamknąć drzwi.
- To jest spoko gość mała. Jeremy.
- Chcę tylko porozmawiać, zlituj się.
- Dobra, dobra. – Stał jeszcze chwilę, patrząc jak dziewczyna zamyka sklep i zmrużył oczy. – Tak idziesz? – rzucił, a Rakel zamarła, zerkając na niego przez ramię.
- O co ci znowu chodzi?
- Może jakąś sukienkę załóż czy co wy tam nosicie.
- Na razie! – Machnęła mu ręką, nie odwracając się, ale nawet odchodząc ulicą, słyszała jak drze się na całe gardło.
- Włosy chociaż rozpuść!
Dawno już nie była w tej dzielnicy miasta. Szczerze mówiąc nie miała po prostu zbyt wielu powodów, by się tutaj zapuszczać, ale też nie lubiła tego wrażenia, gdy wracała do siebie, bo cóż ukrywać, nie było tam najciekawiej. Kilka osób sugerowało jej, że mogłaby się przenieść „wyżej”, ale nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiała, zatrzymując się zawsze na tym samym argumencie. To był sklep jej ojca. I tam wrócą jej bracia po służbie i ona musi tam na nich czekać.
Warsztat cieśli znalazła bez trudu, odpowiednio oznakowany. W oknie paliło się światło, więc chyba go zastała. Uniosła rękę, by zapukać, ale się zawahała. A co jeśli to ten jego chłopak? Jeny Rakel, ogarnij się. Zapukała i rozglądała się wokoło czekając. Nagle sięgnęła do kitki i ściągnęła z niej rzemyk, oplatając go szybko wokół nadgarstka i poprawiając rozpuszczone włosy. Idiotka. Morgan, niech cię jasny szlag. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Jeremy. Uśmiechnęła się odruchowo.
- Cześć, wybacz najście. Wiem, że jesteś wieczorem umówiony z Morganem... – powiedziała spokojnie, ale zawahała się na moment, łapiąc w świetle drzwi ciekawskie spojrzenie młodego chłopaka, z którym cieśla był u niej ostatnio. Zaraz jednak powróciła wzrokiem do gospodarza – ...ale chciałam tylko porozmawiać. Chyba, że jesteś zajęty...
W końcu jednak doczekała się przeprosin za wtargnięcie, jednak chociaż argumentacja Luciena była w pełni logiczna i dziewczyna zgadzała się z każdym słowem, wynik tego równania wychodził im zupełnie inny. Mężczyzna uznał, że skoro wczoraj nie miała czasu to włamie jej się w nocy do sypialni, natomiast ona po prostu przyszłaby następnego dnia. Nie powstrzymała jednak delikatnego drgnięcia ust w uśmiechu, gdy Morgan został nazwany „panem nieudolną niańką-przyzwoitką”, miała tylko nadzieję, że Lucien tego nie widział.
- Beznadziejny argument – mruknęła pod nosem na uwagę, że przecież i tak nie śpi. A jakby spała to co? Jednak mógłby wpaść jutro? Czy budziłby ją w środku nocy? Losie, wtedy to naprawdę dostałaby zawału.
Zupełna swoboda Luciena wytrącała ją z równowagi w takim samym stopniu, jak ten jego uśmieszek na twarzy, który nie znikał nawet gdy groziła mu bronią, ani podczas tych dziwnych przeprosin, z których zrobił szopkę, a to wcale nie było śmieszne! Mężczyzna wyglądał jakby naprawdę czuł się jak u siebie w domu. Martwi się! Też wymyślił... Przyglądała mu się, usiłując odnaleźć na jego twarzy coś więcej niż ten grymas samozadowolenia, dowiedzieć się czegokolwiek, poza tym co jej mówił. Skończyło się jednak tylko na tym, że bezsensownie błądziła po nim wzrokiem, a jedynym wnioskiem, jaki wyciągnęła był fakt, że o wiele trudniej grozi się komuś śmiercią, gdy ten ktoś jest tak cholernie przystojny. To powinno być nielegalne. Z trudem przeniosła uwagę na jego słowa.
- Hamuję ją od dziewiętnastu lat, nikomu jeszcze nie zrobiłam krzywdy – powiedziała, próbując się bronić, jednak nie tylko omijała większość faktów, ale podświadomie wiedziała, że demon ma rację. Nawet kiedyś zastanawiała się, czy nie zrobić czegoś z tym darem od siedmiu boleści, ale po pierwsze nie miała pieniędzy na szkołę, po drugie nie chciała zamykać sklepu na tak długo, a po trzecie... wcale nie chciała tego rozwijać. Bała się swojego ognia, chociaż jednocześnie ją fascynował. Ale tego mu przecież nie powie. Gdyby jej mama wciąż żyła, pewnie ona by ją nauczyła.
Nie wiedziała, czy mrugnęła, czy odwróciła wzrok, ale na moment spuściła Luciena z oczu, a on w tej samej chwili stał tuż przed niej, sunąc dłonią po ostrzu klingi i wywołując zduszony okrzyk z ust brunetki, która o mały włos nie upuściłaby broni. Jak on tak szybko...
- Co ty robisz... – mruknęła zszokowana, wpatrując się jego otwartą dłoń, a gdy na jej oczach rana zaczęła się sama zasklepiać, dziewczyna zamarła, powoli podnosząc wzrok na mężczyznę.
- O cholera...
Odłożyła ostrożnie miecz, na ślepo układając go na blacie za sobą, bojąc się spuścić wzrok z demona, jakby znowu miał zniknąć i pojawić się w innym miejscu. A ona nie miała już gdzie się wycofać. Manipulowanie bronią w tak małym pomieszczeniu i tak było ryzykowne, teraz mężczyzna znajdował się już zbyt blisko, by była ona użyteczna, a na dodatek, do jasnej cholery, nie zrobiła mu żadnej krzywdy, co sam przyznał, a ona widziała na własne oczy. Poza tym teraz już naprawdę trzęsły jej się dłonie.
Nie wiedziała czy robił to umyślnie, ale poruszał się na tyle powoli by nie wystraszyć jej jeszcze bardziej. Obserwowała jego ręce, czujna niczym spłoszone zwierzę, gotowa w każdej chwili wziąć nogi za pas, nawet jeśli miałaby wybiec boso na ulicę. Teraz pod uwagę brała już bowiem tylko ucieczkę. Drgnęła zaskoczona, gdy na jego dłoni pojawił się ogień, lecz od razu podeszła bliżej, unosząc obok swoją rękę, jednak odpalony przez nią płomyk szalał, niby targany wiatrem. Wpatrywała się dwa ogniki, czując na sobie wzrok Luciena i słuchając go uważnie, jednak nie podnosząc na niego oczu, aż nie wspomniał o zaufaniu. Dopiero wtedy, jakby się nieco rozluźniła, rzucając w jego stronę powątpiewającym spojrzeniem i uśmiechając się lekko.
- Muszę ci zaufać, żebyś mnie uczył? – wypaliła odruchowo, zupełnie nie zwracając uwagi ani na to, że jej słowa zabrzmiały, jakby już zdecydowała się przyjąć pomoc Luciena, ani że od jego szeptu dostała gęsiej skórki na ramionach. Wydawało jej się to po prostu zabawne, że o zaufanie prosi ją facet, który jakiś czas temu po prostu pojawił się znikąd w jej sypialni, ani nie pytając o pozwolenie, ani nie czując się specjalnie winnym, a do tego rany leczą się na nim... magicznie? Poza tym, drobny detal, był jej kompletnie obcy. Osoby, którym ufała mogła policzyć na palcach jednej ręki. On z pewnością do nich nie należał.
Obserwowała go czujnie, gdy schylał się po jej książkę, o której już na śmierć zapomniała, lecz gdy powrócił do niej spojrzeniem, uciekła wzrokiem. Wciąż była wewnętrznie roztrzęsiona tą niezapowiedzianą wizytą i demonstracją siły, łatwo mogła się wystraszyć, gdyby wykonał nagły ruch, ale powoli się uspokajała. Czy się go obawiała, czy uważała, że stanowi dla niej zagrożenie? To wtargnięcie było bardziej przejawem arogancji niż złych intencji, bowiem chociaż czuł się u niej irytująco swobodnie, nadal zachowywał w stosunku do niej tę samą uprzejmość, którą prezentował na co dzień. Nie zrobił jej krzywdy i nie wyglądał jakby zamierzał, więc... nie, nie bała się go. Może powinna. Morgan pewnie dostałby szału jakby to usłyszał, już nie mówiąc o jego reakcji, gdyby dowiedział się o tym spotkaniu albo nie daj losie był jego świadkiem. Ale bądźmy szczerzy, co ona miała, czego Lucien mógłby chcieć? Może naprawdę kieruje się troską, a może jest znudzony i szuka rozrywki… nie wiedziała i w sumie na chwilę obecną niewiele ją to obchodziło. Oferował jej coś, co było do tej pory poza jej zasięgiem, a czego bardzo chciała, mimo tego, co sobie wmawiała. W końcu może jeśli nauczy się kontrolować swoją magię, przepowiednia się nie spełni? Ogień jej nie pochłonie, będzie mogła nim władać.
Perspektywa była zbyt kusząca, by odrzucić ofertę demona tylko przez to, że wybrał złą porę, by ją złożyć. Odebrała swoją książkę, odwracając się na moment, by odłożyć ją na półkę, po czym spojrzała w końcu dłużej na Luciena. Teraz ona splotła ręce na piersi i zadarła lekko głowę, gdy odezwała się w niej żyłka handlowca. W końcu w życiu nie ma nic za darmo.
- A ty co z tego będziesz miał?
Obudziła się nagle, podnosząc gwałtownie w łóżku i rozglądając po pokoju. Była sama. Słońce już wzeszło, lecz jej ulica nadal skąpana była w cieniu rzucanym przez wysokie kamienice. Miała jeszcze chwilę.
A więc to wszystko to był tylko dziwny, realistyczny sen! Opadła z powrotem na poduszki, z ulgą przymykając oczy, jednak po chwili otworzyła je szeroko i znów usiadła, rozglądając się tym razem po pościeli.
- Szlag by to - mruknęła, widząc przypalony fragment materiału. To nie był sen.
Ziewając co chwila, wstała z łóżka, znajdując ukojenie myśli w porannym rytuale. Otworzyć okno, szybka i zimna kąpiel (miała na razie dosyć ognia), włosy w kitkę, czarne spodnie i koszulka, zamieść i otworzyć sklep, obsłużyć klientów, którzy przewijali się gęsto przez całe przedpołudnie, nie dając jej nawet chwili przerwy. Tyle dobrego z wiecznie otwartych na oścież drzwi, że mogła podziwiać wyrzeźbione na nich żurawie, gdy tylko miała ochotę. Dopiero koło południa udało jej się wymknąć na moment do Morgana i sprawdzić, jak idzie mu klinga dla Luciena, a kowal obiecał skończyć do wieczora. Cały czas jednak myślami krążyła wokół zeszłej nocy.
Nie wiedziała nawet kiedy wczoraj (a właściwie dzisiaj nad ranem) zasnęła, zupełnie tego nie pamiętała. Przecież niebo już różowiało, zwiastując nadejście świtu, a jej samozwańczy nauczyciel wciąż u niej był, okazując się o wiele bardziej surowym niż wyglądał, o ile to w ogóle możliwe. Całą noc wymyślał jej różnorakie zadania, które początkowo fascynujące, okazały się diabelnie męczące.
Rakel siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi nogami i zasłaniała dłonią usta ziewając przeciągle. Na drugiej ręce tańczył jej mały płomyczek, wielkości przepiórczego jajka, który Lucien kazał jej przenosić z palca na palec, co przy najmniejszym rozproszeniu myśli kończyło się tym, że ogień rozlewał się po całej jej dłoni, tworząc pochodnię. Nie parzyło oczywiście, jednak wywoływało znacząco-karcące spojrzenie demona. Powoli uczyła się nawet rozróżniać jego milczenia, jeśli tylko okraszone były najmniejszą emocją na twarzy dla wskazówki. Zazwyczaj nie były...
Miała wrażenie, że im dłużej próbuje, tym gorzej jej idzie, a to ją bardzo irytowało, dlatego mimo zmęczenia ucieszyła się, gdy w końcu udało jej się posłać ognik po wszystkich opuszkach po kolei i z powrotem. Spojrzała na Luciena z zadowoleniem, milcząco domagając się pochwały, niczym zwierzątko, które poprawnie wykonało sztuczkę i czeka na nagrodę. Jej ulga sprawiła jednak, że puszczony luzem ogień rozprzestrzenił się ponownie po jej ręce, muskając też nieszczęsną pościel, którą na szczęście jednym ruchem dłoni zgasił siedzący naprzeciwko Lucien, wytykając jej brak koncentracji i dając kolejne zadanie.
- Rakel?
- Mmm...
- Hej, Rakel.
- No przecież próbuję!
- Rakel!
- Co?
Podniosła w końcu głowę, rozglądając się nieco zdezorientowana. Siedziała przy swojej ladzie w sklepie, z ramionami opartymi na blacie, a na nich najpewniej jeszcze chwilę temu spoczywała jej głowa. Zasnęła. Nad nią stał Morgan, przyglądając jej się z dość osobliwym rozbawieniem. Dziewczyna podniosła się i poprawiła kitkę, odchrząkując cicho.
- Pierwszy raz widzę, żebyś spała w sklepie.
- Pierwszy raz zasnęłam w sklepie.
- Uhm...
- No co?
- Niic - mruknął takim tonem, że zaraz łypnęła na niego podejrzliwie. – Nie zdrętwiałaś?
- Mówże, o co ci chodzi, a nie… - urwała, łapiąc nad jego ramieniem fragment skąpanej w ciemności ulicy i mina jej zrzedła. – Matko, która jest godzina?
- Spokojnie, jeszcze nie zmierzcha. I tak już nie miałaś klientów, dopiero Simon przyszedł mi powiedzieć, że śpisz tutaj.
- Co on chciał?
- A skąd ja mam wiedzieć?
- A co ty chciałeś w sumie? - zmieniła szybko temat, zwracając nagle uwagę na pakunek w jego rękach. Od razu się rozbudziła. - Skończyłeś!
- No.
- Pokazuj!
Dobra, niech Lucien mówi sobie co chce, ale jej zdaniem rapier wyszedł im przepiękny i profesjonalny, idealnie wyważony. Wykończona głownia błyszczała elegancką czernią, nie za głęboką, by broń nie wyglądała na sztuczną, lecz mocno przydymioną, uwydatniającą delikatne wgłębienia klingi. Ostrze musiała oczywiście przetestować własnoręcznie, mimo protestów Morgana, więc już po chwili siedziała ze zranionym palcem w buzi, ale z jej oczu ział zachwyt, łechcąc dumę kowala. Zmontował też od razu kosz, więc broń była gotowa do sprzedaży, razem z pochwą, którą Rakel zamówiła wczoraj, gadulstwem wymagając na czeladniku, by jej zlecenie potraktowano priorytetowo. Dlatego na zapleczu czekał już smoliście czarny futerał z wykończeniem w kolorze czerwonego wina. Tutaj dziewczyna już darowała sobie płomienie, by nie przedobrzyć i pozostawić komplet prosty i z klasą. Kowal i handlarka przybili sobie piątkę, po czym brodacz odwrócił się, by opuścić sklep.
- Hm, Morgan... – Rakel wstała nagle i obiegła ladę, podchodząc do sąsiada. Przez chwilę się zacięła i musiał ponaglić ją gestem, by wypluła z siebie kolejne słowa.
- Wiesz, gdzie mieszka Jeremy? – rzuciła szybko i możliwie niedbale, jednak przez twarz mężczyzny i tak przebiegł chytry uśmiech.
- A i wiem. Czemu pytasz? – drążył złośliwie, z rozbawieniem obserwując jak dziewczyna na zmianę peszy się i łypie na niego złowrogo.
- Chciałam z nim porozmawiać – stwierdziła, siląc się na spokój, jednak plejada znaczących spojrzeń i mrugnięć kowala, skutecznie jej to utrudniała. Opanowanie jednak się opłaciło, gdyż kowal znudził się szybko, uznając za ważniejsze, by dziewczyna trafiła na miejsce.
- Na Szerokiej, ma chatę razem z warsztatem, niedaleko tego płatnerza, do którego... – urwał nagle.
- Do którego chodził mój ojciec, wiem gdzie to jest, dzięki. – Skinęła głową i odwróciła się, by zamknąć drzwi.
- To jest spoko gość mała. Jeremy.
- Chcę tylko porozmawiać, zlituj się.
- Dobra, dobra. – Stał jeszcze chwilę, patrząc jak dziewczyna zamyka sklep i zmrużył oczy. – Tak idziesz? – rzucił, a Rakel zamarła, zerkając na niego przez ramię.
- O co ci znowu chodzi?
- Może jakąś sukienkę załóż czy co wy tam nosicie.
- Na razie! – Machnęła mu ręką, nie odwracając się, ale nawet odchodząc ulicą, słyszała jak drze się na całe gardło.
- Włosy chociaż rozpuść!
Dawno już nie była w tej dzielnicy miasta. Szczerze mówiąc nie miała po prostu zbyt wielu powodów, by się tutaj zapuszczać, ale też nie lubiła tego wrażenia, gdy wracała do siebie, bo cóż ukrywać, nie było tam najciekawiej. Kilka osób sugerowało jej, że mogłaby się przenieść „wyżej”, ale nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiała, zatrzymując się zawsze na tym samym argumencie. To był sklep jej ojca. I tam wrócą jej bracia po służbie i ona musi tam na nich czekać.
Warsztat cieśli znalazła bez trudu, odpowiednio oznakowany. W oknie paliło się światło, więc chyba go zastała. Uniosła rękę, by zapukać, ale się zawahała. A co jeśli to ten jego chłopak? Jeny Rakel, ogarnij się. Zapukała i rozglądała się wokoło czekając. Nagle sięgnęła do kitki i ściągnęła z niej rzemyk, oplatając go szybko wokół nadgarstka i poprawiając rozpuszczone włosy. Idiotka. Morgan, niech cię jasny szlag. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Jeremy. Uśmiechnęła się odruchowo.
- Cześć, wybacz najście. Wiem, że jesteś wieczorem umówiony z Morganem... – powiedziała spokojnie, ale zawahała się na moment, łapiąc w świetle drzwi ciekawskie spojrzenie młodego chłopaka, z którym cieśla był u niej ostatnio. Zaraz jednak powróciła wzrokiem do gospodarza – ...ale chciałam tylko porozmawiać. Chyba, że jesteś zajęty...
-
- Kroczący w Snach
- Posty: 229
- Rejestracja: 8 lat temu
- Rasa: Nemorianin
- Profesje:
- Kontakt:
Demonstracja miała uspokoić Rakel. Dla Luciena wydawało się logiczne, że jeżeli nie miałby najmniejszych problemów ze skrzywdzeniem jej, ale tego nie robił, to znaczyło, że nic dziewczynie nie grozi. Każdy normalny pewnie przewidziałby, że skutek może być zgoła odwrotny. Demona zaś zaskoczyła skala przerażenia dziewczyny. Faktycznie odłożyła broń, ale nie miało to nic wspólnego z ukojeniem nerwów. Przeciwnie wręcz. Wcześniej Rakel miała zamiar wyrzucić Luciena z pokoju. Była lekko wystraszona, ale i rozzłoszczona. Teraz w strachu, była o krok od energicznej ewakuacji z własnej sypialni. Chociaż tyle, że jednak nie uciekała. Znów nie zaczął najlepiej, ale wciąż nie tracił nadziei, że uda się dojść z brunetką do porozumienia.
Stopniowo chyba jego logika zaczęła docierać do Czarnulki. Po dłuższej przerwie, odkąd dziewczyna wyraziła swoje zaskoczenie, znajdując jedynie słowa "cholera", udało jej się sklecić pełne zdanie. Więcej: spojrzała na niego, jakby chciała go wydrwić, ubierając twarz w nieśmiały kpiący uśmiech. To pozwoliło brunetowi uznać, że wreszcie wracała do siebie. Wcześniej tylko wzmianka o Morganie wywołała namiastkę wesołości, ale młoda kobieta nie rozluźniła się nawet na moment, a napięcie tylko wzrastało zamiast niknąć.
- Dopóki nie uwierzysz, że nie mam zamiaru cię zamordować, ukraść duszy, czy Książę wie co tam sobie wszyscy bzduracie, to jak mam ci pomóc? Poruszę ręką, a zaraz zaczniesz mieczem machać. Tak się nie da pracować. - Uniósł jedną brew uśmiechając się szelmowsko, obracając całą wypowiedź o zaufaniu w żart.
Prawie widział trybiki obracające się w głowie Rakel, która ważyła każde za i przeciw. Chwilę potem jej pytanie zbiło demona z nóg, skuteczniej niż kamień do ostrzenia. Czy ludzie też funkcjonowali jak nemoriański dwór? Coś za coś, przysługa za przysługę, długi wdzięczności i zapłaty. Gdzie ta beztroska i bezinteresowność, którą urzekli go wędrowni artyści?
Bardzo go korciło by rzucić hasłem, w stylu "Równo za sześć lat pierwsze co zastaniesz w domu będzie moją zapłatą", albo że winna mu będzie przysługę, po którą zgłosi się gdy uzna za stosowne. Albo może chociaż, "A co proponujesz?"... Rozbawiony jednak powstrzymał się od komentarza. Na aktualnym etapie Czarnulka gotowa byłaby uwierzyć w takie bzdety. Zamiast tego uśmiechnął się kręcąc głową, jakby usłyszał przednią głupotę. Chociaż tyle, że wreszcie patrzyła bez lęku. Zawsze był to postęp.
Nie udzielając odpowiedzi, usiadł na brzegu łóżka, pokazując sztuczkę z płomykiem wędrującym po palcach. Bawił się tak jako dziecko. Banalnie prosty trik, łatwiejsze było chyba tylko zapalanie i gaszenie świeczki. Poklepał dłonią kołdrę obok siebie, dodając krótkie - "Spróbuj".
Chwilę później okazało się, że coś co wydawało się dziecinną igraszką, dla Rakel wcale nie było takie proste. Starał się nie rozpraszać dziewczyny swoją obecnością czy komentarzami, ale zbrojmistrzynię rozpraszało wszystko, chyba nawet samo istnienie płomyka. Naprawdę, gdyby wiedział na co się pisał, to chyba zażądałby tej duszy.
Całe szczęście Lucien nie należał do nerwowych osób. Kogoś równie cierpliwego długo by szukać. Jednak po kolejnej próbie samozapłonu, całą swoją chłodną postawą, mówił "Chociaż raz, skup się dziewczyno". Gdy zaś raz jej się udało, to ta z radości podpaliła łóżko. Wprost beznadziejny przypadek.
- Jakim cudem przeżyłaś tak długo? - szepnął gasząc pościel. Literalni inni, z wcześniejszej deklaracji nie mieli dla Lu większego znaczenia, ale już dobro dziewczyny owszem. Jak jej się udało nie spalić całego domu, na przykład przy kichnięciu? Chyba ktoś bardzo troskliwy w niebiosach nas nią czuwał albo rzeczywiście miała doskonałą samokontrolę, a na pewno lepszą niż koncentrację.
Widząc, że poziom trudności i poprzeczkę postawił za wysoko, wrócił do zupełnych podstaw. Świeczka. Prostszego ćwiczenia nie było. Gdy kolejnej próby świeczka nie przeżyła. Dał dziewczynie spokój na ten wieczór.
- Na dziś starczy. Odpocznij - odezwał się spokojnie, mimo wszystko nie dał się wyprowadzić z równowagi. Lucien wstał i przez chwilę jakby wahał się czy coś jeszcze dodać albo zrobić. Zamiast tego jednak uśmiechnął się nieznacznie, skłonił dworsko i zniknął.
Ranek zastał Luciena kluczącego w uliczkach Valladonu, próbującego w międzyczasie wymyślić jakiś plan działania. Nawet nie pilnował kierunku. Początkowo nogi zawiodły go w miejsce wczorajszych wydarzeń. Już sprzątano po jarmarku. Wozy pakowano, zaprzęgano konie, ruszając w dalszą podróż. Na kawę nie miał ochoty. Zapuścił się więc w zupełnie przeciwnym kierunku. Szedł dobrą chwilę, zamyślony nie przyglądając się ludziom tak jak zwykł to wcześniej czynić. Wtedy usłyszał znany już głos.
- Widziałeś dar Czarnulki.
- Niestety. - Uśmiechnął się, odwracając głowę w stronę nadchodzącej z boku Meve.
- Choć zaparzę ci ziółek i pogadamy. - Zielarka przeszła obok demona, zmierzając w kierunku swojego domu.
- Gdyby ziółka mogły pomóc.. - droczył się Lucien, idąc w ślad za wiedźmą.
Izba była schludna, ale panował w niej pewien artystyczny nieład. Na blacie leżały naręcza świeżo narwanych ziół, razem z moździerzem i sierpem. U sufitu wisiały pęki najróżniejszych suszących się roślin, wypełniając pomieszczenie swoim aromatem. Lu usiadł na wskazanym krześle w sąsiedztwie kosza, pełnego jeszcze nie posegregowanych zbiorów.
- Podgrzej wodę - rozkazała wiedźma, nim Lucien na dobre zdążył się rozsiąść. Nemorianin spojrzał niedowierzająco w kierunku starej kobiety. Odkąd zatrzymał się w Valladonie, co chwila umniejszano jego statusowi. Teraz właśnie został brutalnie sprowadzony do roli grzałki. Machnął od niechcenia ręką i woda w czajniczku zawrzała, a po izbie rozniosła się woń gorącej, świeżo zalanej wrzątkiem herbaty.
- Czarnulka jest wyjątkowa - dopiero teraz odezwała się Meve, przerzucając na zgromadzoną obok stertę, zajmującą jej miejsce kiść zielicha.
- Co ty nie powiesz? - roześmiał się Lucien, odbierając od zielarki swój napar. - Każdy normalny by coś podpalić musi się skupić. Rakel musi się skupić by nic nie spalić - zadrwił.
- Tym lepiej, że wasze drogi się skrzyżowały - uśmiechnęła się czarownica znad kubka.
- Od początku wiedziałaś, że zaproponuję jej naukę.
- A jak myślisz, dlaczego już pierwszego dnia nie wykopałam cię za drzwi?
- Z powodu mojego uroku osobistego?
- Nie pochlebiaj sobie, demonie - Meve prychnęła rozbawiona najwyraźniej komiczną dla niej deklaracją.
- Nie wiem, czy dam radę jej pomóc, nie jestem nau... - zaczął już całkiem poważnie mężczyzna, ale nie dokończył, gdyż powietrze nad stołem przecięła drewniana laska, trafiając demona w ramię.
- To się lepiej dowiedz i postaraj. Aż tak dużo czasu nie Rakel nie ma.
- Tyle to wiem. Wlepia się w ten ogień, jak zahipnotyzowana. To nie ona woła żywioł, a płomienie wzywają ją - odezwał się wcale nie optymistycznie, nie specjalnie przejmując się połajanką.
- To coś z tym zrób, a nie włóczysz się po mieście.
- Przecież zajęta jest, mam ją porwać?
- Masz robić tak by było dobrze - zagroziła kobieta.
- To jest myśl - odezwał się szeptem, wyraźnie wpadając na jakiś pomysł.
- No, nie kombinuj mi tu za bardzo!- zagroziła starowina, znów zamachnąwszy się laską. Tym razem kij nie trafił, zatrzymany dłonią bruneta.
- Tak, tak babciu... - mruknął uśmiechając się wesoło.
- Uprzedzałam. Już idę ostrzec Czarnulkę przed nekrofilią - zagroziła wiedźma. Uśmiechnął się tylko i zniknął.
Skoro nie szło wymóc na Rakel prostych drobnych zaklęć, to może należało zacząć od drugiej strony. Dać się wyszaleć i dziewczynie i żywiołowi. Puścić wodze i dopiero potem próbować zapanować nad mocą. Nigdy nie zaczynano nauki w ten sposób, ale jak już babcia zauważyła, Czarnulka była wyjątkowa.
Zmaterializował się w swoim ulubionym miejscu. Wodospad spadał na ziemię kaskadami wody, tworząc obszerne rozlewisko upstrzone mniejszymi i większymi głazami, później przechodzące w strumień. W sam raz. Wokół było dość dużo wody by pokazy Rakel były bezpieczne. Kamienie opływane tonią ze wszystkich stron były dość duże by komfortowo mogły się na każdym z nich pomieścić dwie osoby. Idealnie. Dziewczyna używała magi za pomocą mocy. Nie groziła jej więc śmierć z powodu jej nadużycia. Co najwyżej zmęczenie, ewentualnie w skrajnym przypadku omdlenie. Tak jak z wysiłkiem fizycznym. Gdy organizm był wyczerpany, odmawiał dalszego biegu na przykład. Miało to też dodatkowe plusy. Mogła uwolnić magię, tak jak niesfornego wierzchowca. Puścić wodze by galopował aż opadnie z sił i otworzy się na współpracę. Wreszcie po raz pierwszy w życiu wyszaleć się. Przeciwnie do magii inkantacji czy rytuałów, można było sobie pozwolić na pewną swobodę i nadmierny rozmach, bez ryzyka. Pozostałe dziedziny były już groźniejsze, potrafiły wydrenować nieostrożnego maga ze wszystkich sił życiowych, uśmiercając go na miejscu.
Zadowolony uznał, że pomysł był dobry, a przynajmniej jedyny jaki mu chwilowo wpadł. Prędzej nadawałby się do nauczania szermierki niż magii, ale zaoferował pomoc i chciał dotrzymać słowa, niezależnie od gróźb starej wiedźmy.
Gdy zbliżał się wieczór, przeniósł się do sklepu dziewczyny. Zamki były już pozamykane. Tym razem nie zjawił się w sypialni, a zaraz za drzwiami. Palcem trącił dzwoneczek, pogodnie informując o swoim przyjściu i czekając czy dziewczyna w ogóle jest w domu. W końcu nie umawiali się na konkretny termin, a zamknięty sklep wcale nie znaczył, że była u siebie. Powstrzymał się za to od sprawdzenia w sypialni. Uczył się na błędach nawet jeśli robił to nie dla siebie, bo bynajmniej wczorajsze popisy go nie wystraszyły, a dla spokoju ducha Czarnulki.
Stopniowo chyba jego logika zaczęła docierać do Czarnulki. Po dłuższej przerwie, odkąd dziewczyna wyraziła swoje zaskoczenie, znajdując jedynie słowa "cholera", udało jej się sklecić pełne zdanie. Więcej: spojrzała na niego, jakby chciała go wydrwić, ubierając twarz w nieśmiały kpiący uśmiech. To pozwoliło brunetowi uznać, że wreszcie wracała do siebie. Wcześniej tylko wzmianka o Morganie wywołała namiastkę wesołości, ale młoda kobieta nie rozluźniła się nawet na moment, a napięcie tylko wzrastało zamiast niknąć.
- Dopóki nie uwierzysz, że nie mam zamiaru cię zamordować, ukraść duszy, czy Książę wie co tam sobie wszyscy bzduracie, to jak mam ci pomóc? Poruszę ręką, a zaraz zaczniesz mieczem machać. Tak się nie da pracować. - Uniósł jedną brew uśmiechając się szelmowsko, obracając całą wypowiedź o zaufaniu w żart.
Prawie widział trybiki obracające się w głowie Rakel, która ważyła każde za i przeciw. Chwilę potem jej pytanie zbiło demona z nóg, skuteczniej niż kamień do ostrzenia. Czy ludzie też funkcjonowali jak nemoriański dwór? Coś za coś, przysługa za przysługę, długi wdzięczności i zapłaty. Gdzie ta beztroska i bezinteresowność, którą urzekli go wędrowni artyści?
Bardzo go korciło by rzucić hasłem, w stylu "Równo za sześć lat pierwsze co zastaniesz w domu będzie moją zapłatą", albo że winna mu będzie przysługę, po którą zgłosi się gdy uzna za stosowne. Albo może chociaż, "A co proponujesz?"... Rozbawiony jednak powstrzymał się od komentarza. Na aktualnym etapie Czarnulka gotowa byłaby uwierzyć w takie bzdety. Zamiast tego uśmiechnął się kręcąc głową, jakby usłyszał przednią głupotę. Chociaż tyle, że wreszcie patrzyła bez lęku. Zawsze był to postęp.
Nie udzielając odpowiedzi, usiadł na brzegu łóżka, pokazując sztuczkę z płomykiem wędrującym po palcach. Bawił się tak jako dziecko. Banalnie prosty trik, łatwiejsze było chyba tylko zapalanie i gaszenie świeczki. Poklepał dłonią kołdrę obok siebie, dodając krótkie - "Spróbuj".
Chwilę później okazało się, że coś co wydawało się dziecinną igraszką, dla Rakel wcale nie było takie proste. Starał się nie rozpraszać dziewczyny swoją obecnością czy komentarzami, ale zbrojmistrzynię rozpraszało wszystko, chyba nawet samo istnienie płomyka. Naprawdę, gdyby wiedział na co się pisał, to chyba zażądałby tej duszy.
Całe szczęście Lucien nie należał do nerwowych osób. Kogoś równie cierpliwego długo by szukać. Jednak po kolejnej próbie samozapłonu, całą swoją chłodną postawą, mówił "Chociaż raz, skup się dziewczyno". Gdy zaś raz jej się udało, to ta z radości podpaliła łóżko. Wprost beznadziejny przypadek.
- Jakim cudem przeżyłaś tak długo? - szepnął gasząc pościel. Literalni inni, z wcześniejszej deklaracji nie mieli dla Lu większego znaczenia, ale już dobro dziewczyny owszem. Jak jej się udało nie spalić całego domu, na przykład przy kichnięciu? Chyba ktoś bardzo troskliwy w niebiosach nas nią czuwał albo rzeczywiście miała doskonałą samokontrolę, a na pewno lepszą niż koncentrację.
Widząc, że poziom trudności i poprzeczkę postawił za wysoko, wrócił do zupełnych podstaw. Świeczka. Prostszego ćwiczenia nie było. Gdy kolejnej próby świeczka nie przeżyła. Dał dziewczynie spokój na ten wieczór.
- Na dziś starczy. Odpocznij - odezwał się spokojnie, mimo wszystko nie dał się wyprowadzić z równowagi. Lucien wstał i przez chwilę jakby wahał się czy coś jeszcze dodać albo zrobić. Zamiast tego jednak uśmiechnął się nieznacznie, skłonił dworsko i zniknął.
Ranek zastał Luciena kluczącego w uliczkach Valladonu, próbującego w międzyczasie wymyślić jakiś plan działania. Nawet nie pilnował kierunku. Początkowo nogi zawiodły go w miejsce wczorajszych wydarzeń. Już sprzątano po jarmarku. Wozy pakowano, zaprzęgano konie, ruszając w dalszą podróż. Na kawę nie miał ochoty. Zapuścił się więc w zupełnie przeciwnym kierunku. Szedł dobrą chwilę, zamyślony nie przyglądając się ludziom tak jak zwykł to wcześniej czynić. Wtedy usłyszał znany już głos.
- Widziałeś dar Czarnulki.
- Niestety. - Uśmiechnął się, odwracając głowę w stronę nadchodzącej z boku Meve.
- Choć zaparzę ci ziółek i pogadamy. - Zielarka przeszła obok demona, zmierzając w kierunku swojego domu.
- Gdyby ziółka mogły pomóc.. - droczył się Lucien, idąc w ślad za wiedźmą.
Izba była schludna, ale panował w niej pewien artystyczny nieład. Na blacie leżały naręcza świeżo narwanych ziół, razem z moździerzem i sierpem. U sufitu wisiały pęki najróżniejszych suszących się roślin, wypełniając pomieszczenie swoim aromatem. Lu usiadł na wskazanym krześle w sąsiedztwie kosza, pełnego jeszcze nie posegregowanych zbiorów.
- Podgrzej wodę - rozkazała wiedźma, nim Lucien na dobre zdążył się rozsiąść. Nemorianin spojrzał niedowierzająco w kierunku starej kobiety. Odkąd zatrzymał się w Valladonie, co chwila umniejszano jego statusowi. Teraz właśnie został brutalnie sprowadzony do roli grzałki. Machnął od niechcenia ręką i woda w czajniczku zawrzała, a po izbie rozniosła się woń gorącej, świeżo zalanej wrzątkiem herbaty.
- Czarnulka jest wyjątkowa - dopiero teraz odezwała się Meve, przerzucając na zgromadzoną obok stertę, zajmującą jej miejsce kiść zielicha.
- Co ty nie powiesz? - roześmiał się Lucien, odbierając od zielarki swój napar. - Każdy normalny by coś podpalić musi się skupić. Rakel musi się skupić by nic nie spalić - zadrwił.
- Tym lepiej, że wasze drogi się skrzyżowały - uśmiechnęła się czarownica znad kubka.
- Od początku wiedziałaś, że zaproponuję jej naukę.
- A jak myślisz, dlaczego już pierwszego dnia nie wykopałam cię za drzwi?
- Z powodu mojego uroku osobistego?
- Nie pochlebiaj sobie, demonie - Meve prychnęła rozbawiona najwyraźniej komiczną dla niej deklaracją.
- Nie wiem, czy dam radę jej pomóc, nie jestem nau... - zaczął już całkiem poważnie mężczyzna, ale nie dokończył, gdyż powietrze nad stołem przecięła drewniana laska, trafiając demona w ramię.
- To się lepiej dowiedz i postaraj. Aż tak dużo czasu nie Rakel nie ma.
- Tyle to wiem. Wlepia się w ten ogień, jak zahipnotyzowana. To nie ona woła żywioł, a płomienie wzywają ją - odezwał się wcale nie optymistycznie, nie specjalnie przejmując się połajanką.
- To coś z tym zrób, a nie włóczysz się po mieście.
- Przecież zajęta jest, mam ją porwać?
- Masz robić tak by było dobrze - zagroziła kobieta.
- To jest myśl - odezwał się szeptem, wyraźnie wpadając na jakiś pomysł.
- No, nie kombinuj mi tu za bardzo!- zagroziła starowina, znów zamachnąwszy się laską. Tym razem kij nie trafił, zatrzymany dłonią bruneta.
- Tak, tak babciu... - mruknął uśmiechając się wesoło.
- Uprzedzałam. Już idę ostrzec Czarnulkę przed nekrofilią - zagroziła wiedźma. Uśmiechnął się tylko i zniknął.
Skoro nie szło wymóc na Rakel prostych drobnych zaklęć, to może należało zacząć od drugiej strony. Dać się wyszaleć i dziewczynie i żywiołowi. Puścić wodze i dopiero potem próbować zapanować nad mocą. Nigdy nie zaczynano nauki w ten sposób, ale jak już babcia zauważyła, Czarnulka była wyjątkowa.
Zmaterializował się w swoim ulubionym miejscu. Wodospad spadał na ziemię kaskadami wody, tworząc obszerne rozlewisko upstrzone mniejszymi i większymi głazami, później przechodzące w strumień. W sam raz. Wokół było dość dużo wody by pokazy Rakel były bezpieczne. Kamienie opływane tonią ze wszystkich stron były dość duże by komfortowo mogły się na każdym z nich pomieścić dwie osoby. Idealnie. Dziewczyna używała magi za pomocą mocy. Nie groziła jej więc śmierć z powodu jej nadużycia. Co najwyżej zmęczenie, ewentualnie w skrajnym przypadku omdlenie. Tak jak z wysiłkiem fizycznym. Gdy organizm był wyczerpany, odmawiał dalszego biegu na przykład. Miało to też dodatkowe plusy. Mogła uwolnić magię, tak jak niesfornego wierzchowca. Puścić wodze by galopował aż opadnie z sił i otworzy się na współpracę. Wreszcie po raz pierwszy w życiu wyszaleć się. Przeciwnie do magii inkantacji czy rytuałów, można było sobie pozwolić na pewną swobodę i nadmierny rozmach, bez ryzyka. Pozostałe dziedziny były już groźniejsze, potrafiły wydrenować nieostrożnego maga ze wszystkich sił życiowych, uśmiercając go na miejscu.
Zadowolony uznał, że pomysł był dobry, a przynajmniej jedyny jaki mu chwilowo wpadł. Prędzej nadawałby się do nauczania szermierki niż magii, ale zaoferował pomoc i chciał dotrzymać słowa, niezależnie od gróźb starej wiedźmy.
Gdy zbliżał się wieczór, przeniósł się do sklepu dziewczyny. Zamki były już pozamykane. Tym razem nie zjawił się w sypialni, a zaraz za drzwiami. Palcem trącił dzwoneczek, pogodnie informując o swoim przyjściu i czekając czy dziewczyna w ogóle jest w domu. W końcu nie umawiali się na konkretny termin, a zamknięty sklep wcale nie znaczył, że była u siebie. Powstrzymał się za to od sprawdzenia w sypialni. Uczył się na błędach nawet jeśli robił to nie dla siebie, bo bynajmniej wczorajsze popisy go nie wystraszyły, a dla spokoju ducha Czarnulki.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość