Księstwo Karnstein ⇒ Taniec ze śmiercią
- Loneyethe
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 16
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Wampir
- Profesje: Arystokrata , Szlachcic , Wędrowiec
- Kontakt:
Loneyethe gardziła… cóż, wszystkim. Krócej byłoby utworzyć listę rzeczy, które kobieta darzyła choćby znikomym szacunkiem. Najbardziej jednak w tym momencie nienawidziła aż dwóch rzeczy: Lukasa i tego pieprzonego balu! Pod płaszczem przyjęcia kryło się wiele innych incydentów, które miały miejsce tej nocy i ciągle trwały. Gdy pradawny opuścił ich towarzystwo, wampirzyca musiała oddać się jeszcze jednej znienawidzonej pasji.
Rozmowie, w której to ona jest na celowniku.
Po tonach swoich towarzyszy wyraźnie wnioskowała, że chętnie rzuciliby ją de Villiersowi na pożarcie.
- Tak, istnieje taka możliwość. Tak to wracamy do wskazywania biednych ludzi palcami i zabawy w winnego. – Wzruszyła ramionami. Upadły miał rację, lecz Loneyethe uznała, że mógł mieć najmniejsze pojęcie z tego wszystkiego. Pojawił się na balu na polecenie jej ojca, aby chronić pannę Vonderheide. Sama misja jakkolwiek odpowiednia, tak okoliczności mogły być dość nietypowe – zwłaszcza że anioł trafił tutaj w najgorszym możliwym momencie.
- Jak już wspomniałam – zwróciła uwagę na słowa czarodziejki – zostałam ostrzeżona. Sam pan ojciec był pewien, że kruki zagrażają nie tylko mi. Zwróć kiedyś uwagę na dotyczące cię niebezpieczeństwa, a sama dostrzeżesz powiązanie – prychnęła nieumarła. Doprawdy, czy oni myślą, że ona jest w stanie cokolwiek im pomóc? Zabawne.
- Zapewne i twoja obecność przeszkadza organizatorowi tej wyśmienitej zabawy w kotka i myszkę – oznajmiła Loneyethe, zatrzymując się na chwilę w korytarzu. Czuła coś niepokojącego w powietrzu. – Dlatego też jesteś prawdopodobnie czynnikiem, który albo wpłynie na naszą korzyść, albo zgubę.
Loneyethe była wampirem. Oczywiście kość, która z łatwością pękła w jej nodze podczas ataku mrocznych macek, zrośnie się szybciej niż u prostego człowieka. Jednakże z całą pewnością potrwa to dłużej niż byle draśnięcie, a więc kobieta była niemalże całkowicie bezbronna do tego czasu. Gdy upadły zaproponował magię, nieumarła wypuściła powietrze ze świstem.
- Nie potrafię używać żadnej wojowniczej magii – oznajmiła dumnie, jakoby użytkowanie czarów było powyżej jej wampirzej godności. Prawdę mówiąc nie chciała, aby ktokolwiek znalazł powód, aby zadrwić z jej słabości. Loneyethe bowiem była potężna…! Ale nie w magii!
Czarodziejka widocznie okazała się kimś, kto przydaje się każdej drużynie. Użytkowniczka magii ochroniła ich przed czymś gorszym, co widocznie zbliżało się do całej czwórki i nie tylko. Jak na złość – Lukas de Viliers okazał się znaleźć w zasięgu macek i te miłosiernie uznały, że raźniej poczuje się wśród swoich wrogów. Gdy smok ponownie zawitał w ich szeregach, Loneyethe nie kryła oburzenia.
Ktoś inny również, który zaplanował tę rozgrywkę specjalnie dla nich, nagle postanowił się ujawnić. Czarna postać – dosłownie przypominająca bardziej cień niż człowieka – pojawiła się między korytarzem z więźniami oraz pozostałymi uczestnikami balu. Wszyscy obserwujący to zjawisko wydali dźwięk jawnego zaskoczenia. Gdzie te omdlewające panny - chciałoby się zapytać. Wampirzyca chętnie by do nich teraz dołączyła, byleby nie musieć uczestniczyć w tym, co przyszło następne
- W końcu mam was wszystkich zebranych razem… - rzekła postać. – Potrzebuję was, zabójcy, mordercy, desperaci. Pójdziecie ze mną! - Razem z jego słowami w mgnieniu oka zniknął Ritsel, Lukas oraz Malthael. Gaia oraz Loneyethe zostały pozostawione na dalszą walkę z tajemniczymi mackami, co oczywiście zapewne żadnej się nie spodobało. Zwłaszcza nieumarłej, której z wściekłości aż kość szybciej się zrosła, co oznajmiła dość potężnym tupnięciem – wszakże damy dworu zawsze tupią, gdy są rozzłoszczone, acz wampirzyca nie należała do delikatnych i rozczulających się nad sobą panienek. Była wampirem, dumną córką lorda Vonderheide’a! Dlatego też gdy jej stopa zderzyła się z powrotem z podłogą, ziemia zatrzęsła się delikatnie, a Gąsior – mimo że martwy – winien się zamartwiać o wymianę kilku paneli. Cały ten ruch pozwolił i Loneyethe, i czarodziejce dostrzec, że macki również zadygotały. A zatem…
- Są powiązane do ziemi! – oznajmiła krwiopijczyni. – Kochaniutka, widocznie zostałyśmy w tym same… Potrafisz je sfajczyć?
***
Tymczasem cała trójka wcześniej zabranych mężczyzn wylądowała w miejscu, które przypominało lochy. Nie wiadomo, czy nadal znajdowali się w posiadłości, aczkolwiek na pewno nie byli aż tak daleko. Trudno jest uciec od smrodu Karnsteinu. Tajemniczy cień nie pozwolił im na żaden atak bądź ucieczkę. Siłą woli przytrzymał ich, aż nie odezwał się ze swym żądaniem.
- Zabijcie dla mnie cholerę z Vonderheide’ów oraz Panią Czarnych Chmur! – rzekł. – A w zamian… zwrócę wam i wszystkim uczestnikom balu wolność.
Rozmowie, w której to ona jest na celowniku.
Po tonach swoich towarzyszy wyraźnie wnioskowała, że chętnie rzuciliby ją de Villiersowi na pożarcie.
- Tak, istnieje taka możliwość. Tak to wracamy do wskazywania biednych ludzi palcami i zabawy w winnego. – Wzruszyła ramionami. Upadły miał rację, lecz Loneyethe uznała, że mógł mieć najmniejsze pojęcie z tego wszystkiego. Pojawił się na balu na polecenie jej ojca, aby chronić pannę Vonderheide. Sama misja jakkolwiek odpowiednia, tak okoliczności mogły być dość nietypowe – zwłaszcza że anioł trafił tutaj w najgorszym możliwym momencie.
- Jak już wspomniałam – zwróciła uwagę na słowa czarodziejki – zostałam ostrzeżona. Sam pan ojciec był pewien, że kruki zagrażają nie tylko mi. Zwróć kiedyś uwagę na dotyczące cię niebezpieczeństwa, a sama dostrzeżesz powiązanie – prychnęła nieumarła. Doprawdy, czy oni myślą, że ona jest w stanie cokolwiek im pomóc? Zabawne.
- Zapewne i twoja obecność przeszkadza organizatorowi tej wyśmienitej zabawy w kotka i myszkę – oznajmiła Loneyethe, zatrzymując się na chwilę w korytarzu. Czuła coś niepokojącego w powietrzu. – Dlatego też jesteś prawdopodobnie czynnikiem, który albo wpłynie na naszą korzyść, albo zgubę.
Loneyethe była wampirem. Oczywiście kość, która z łatwością pękła w jej nodze podczas ataku mrocznych macek, zrośnie się szybciej niż u prostego człowieka. Jednakże z całą pewnością potrwa to dłużej niż byle draśnięcie, a więc kobieta była niemalże całkowicie bezbronna do tego czasu. Gdy upadły zaproponował magię, nieumarła wypuściła powietrze ze świstem.
- Nie potrafię używać żadnej wojowniczej magii – oznajmiła dumnie, jakoby użytkowanie czarów było powyżej jej wampirzej godności. Prawdę mówiąc nie chciała, aby ktokolwiek znalazł powód, aby zadrwić z jej słabości. Loneyethe bowiem była potężna…! Ale nie w magii!
Czarodziejka widocznie okazała się kimś, kto przydaje się każdej drużynie. Użytkowniczka magii ochroniła ich przed czymś gorszym, co widocznie zbliżało się do całej czwórki i nie tylko. Jak na złość – Lukas de Viliers okazał się znaleźć w zasięgu macek i te miłosiernie uznały, że raźniej poczuje się wśród swoich wrogów. Gdy smok ponownie zawitał w ich szeregach, Loneyethe nie kryła oburzenia.
Ktoś inny również, który zaplanował tę rozgrywkę specjalnie dla nich, nagle postanowił się ujawnić. Czarna postać – dosłownie przypominająca bardziej cień niż człowieka – pojawiła się między korytarzem z więźniami oraz pozostałymi uczestnikami balu. Wszyscy obserwujący to zjawisko wydali dźwięk jawnego zaskoczenia. Gdzie te omdlewające panny - chciałoby się zapytać. Wampirzyca chętnie by do nich teraz dołączyła, byleby nie musieć uczestniczyć w tym, co przyszło następne
- W końcu mam was wszystkich zebranych razem… - rzekła postać. – Potrzebuję was, zabójcy, mordercy, desperaci. Pójdziecie ze mną! - Razem z jego słowami w mgnieniu oka zniknął Ritsel, Lukas oraz Malthael. Gaia oraz Loneyethe zostały pozostawione na dalszą walkę z tajemniczymi mackami, co oczywiście zapewne żadnej się nie spodobało. Zwłaszcza nieumarłej, której z wściekłości aż kość szybciej się zrosła, co oznajmiła dość potężnym tupnięciem – wszakże damy dworu zawsze tupią, gdy są rozzłoszczone, acz wampirzyca nie należała do delikatnych i rozczulających się nad sobą panienek. Była wampirem, dumną córką lorda Vonderheide’a! Dlatego też gdy jej stopa zderzyła się z powrotem z podłogą, ziemia zatrzęsła się delikatnie, a Gąsior – mimo że martwy – winien się zamartwiać o wymianę kilku paneli. Cały ten ruch pozwolił i Loneyethe, i czarodziejce dostrzec, że macki również zadygotały. A zatem…
- Są powiązane do ziemi! – oznajmiła krwiopijczyni. – Kochaniutka, widocznie zostałyśmy w tym same… Potrafisz je sfajczyć?
***
Tymczasem cała trójka wcześniej zabranych mężczyzn wylądowała w miejscu, które przypominało lochy. Nie wiadomo, czy nadal znajdowali się w posiadłości, aczkolwiek na pewno nie byli aż tak daleko. Trudno jest uciec od smrodu Karnsteinu. Tajemniczy cień nie pozwolił im na żaden atak bądź ucieczkę. Siłą woli przytrzymał ich, aż nie odezwał się ze swym żądaniem.
- Zabijcie dla mnie cholerę z Vonderheide’ów oraz Panią Czarnych Chmur! – rzekł. – A w zamian… zwrócę wam i wszystkim uczestnikom balu wolność.
- Malthael
- Błądzący po drugiej stronie
- Posty: 53
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Upadły Anioł
- Profesje: Wojownik , Najemnik , Włóczęga
- Kontakt:
Nie czuł strachu, choć sytuacja była nieciekawa. Malthael gdzieś w głębi siebie czuł, że i nie jest ona bez wyjścia; że jest sposób lub nawet kilka takowych, które sprawią, że da się z tego wydostać. Tylko najpierw trzeba było na nie wpaść. Nie podobał mu się dotyk macek na ciele i wiedział, że są one magiczne. Dlatego od razu stwierdził, że nie warto walczyć z nimi czymś zwyczajnym orężem – najlepiej od razu byłoby użyć do tego magii, która się temu przeciwstawi.
Czuł w sobie iskrę, problem w tym, że nie wiedział, jak zmienić ją w ogień. Luki w pamięci sprawiały, że nie wiedział, jak ją z siebie wykrzesać. Jak zmienić ją w coś, co wypali macki i ich dotyk.
Zaproponował użycie magii jako pierwszy, ale nie chciał przyznać się, że nie może użyć swojej. Czuł ją w sobie, miał właściwie pewność, że on tam jest; gdzieś w jego wnętrzu. Brakowało mu jedynie sposobu na to, aby ją stamtąd wyciągnąć i przeobrazić w jakieś zaklęcie. Właśnie… W jakie? Tego też nie wiedział. Dziury we wspomnieniach zabrały mu również taką wiedzę. To wróci, na pewno, prawdopodobnie w tym samym momencie, w którym nagle otworzą się drzwi, za którymi spoczywa ukryta jego własna energia magiczna. Nie przepadam za uczuciem bezsilności, jednak od dnia, w którym stracił sporą część pamięci – tymczasowo – czuł się tak przynajmniej kilka razy. I za każdym razem mu się to nie podobało. Za każdym razem miał wrażenie, że gdyby był w pełni sił, bez problemu udałoby mu się pokonać zagrożenie lub problemy, które stały przed nim w czasie tamtych wydarzeń. Teraz było podobnie.
Poczuł na sobie magię, jak ta otula jego ciało i, co prawda, macki nie zniknęły, jednak złowroga aura – zwiastująca coś gorszego – zdawała się zatrzymywać na tym, co przyczepiło się do niego. Postać wydająca się być stworzoną z cienia, która pojawiła się nagle w miejscu, z którego wcześniej wypełzły macki, sprawiła, że na krótką chwilę źrenice upadłego anioła zmieniły kolor. Gdy wtedy spojrzał na nią, nie zobaczył niczego nowego. Mógł się jedynie domyślać, że cienie otaczające nieznajomego mogły być iluzją albo wynikiem aktywacji przedmiotu magicznego, którego zadaniem jest kamuflowanie użytkownika. Zanim zdążył się odezwać, znalazł się w innym miejscu.
Gdy tylko mógł, rozejrzał się po czymś, co wyglądało jak lochy. Zauważył kratę, gdy tylko spojrzał w stronę głosu, który się do nich odezwał. Spróbował się poruszyć, ale od razu poczuł, jak coś niewidzialnego zatrzymuje go w miejscu i uniemożliwia nawet najmniejszy ruch dłonią czy stopą. I znów ta bezsilność.
– Nie wiem… Chyba bardziej podoba mi się propozycja, którą złożył mi ojciec jednej z nich – odparł, całkowicie szczerze, choć przez krótką chwilę myślał, że niewidzialne „ręce” przytrzymują im również usta, żeby nie mogli wypowiedzieć nawet słowa. Skupił się na tym, co czuł wcześniej, w swoim wnętrzu. Wykorzystał czas, w którym pozostała dwójka odpowiada nieznajomemu i, gdy to on odpowiada im. Wyobraził sobie drzwi, za którymi czekają „nowe” umiejętności. Włożył całą swą siłę woli w to, żeby zacząć w nie uderzać. Mocniej i mocniej – a one zaczęły pękać.
Wszystko to trwało jedynie chwilę, jednak jemu wydawało się, że minęło znacznie więcej czasu, ale… w końcu mu się udało. Może ta utrata wspomnień nie była czymś zwyczajnym? Może tak naprawdę zostały one zablokowane przy pomocy magii? Zaczął tak myśleć właśnie teraz, gdy pierwszy raz udało mu się „wymusić” powrót pewnej ich części. Pierwszy raz tego spróbował i udało się, a to tworzyło nowe pytania. Pytania, nad którymi na pewno nie może zastanawiać się teraz. Zalały go wspomnienia, ale tylko związane z jedną rzeczą – z magicznym ogniem, który w nim drzemał. Z tym, jak uczył się go okiełznać i wykorzystać w walce, w sytuacjach zagrożenia, gdy z jakiegoś powodu nie może polegać na mieczu.
Teraz skupił całą siłę woli na czymś innym. Na próbie poruszania się, a jeśli jego przypuszczenia były prawdziwe… cóż, miał naprawdę silną wolę. Dlatego udało mu się poruszyć. Z naprzeciwka dotarł do niego jakiś odgłos, który mógł być wyrażeniem zdumienia i zaskoczenia, po którym od razu nastąpiło zdenerwowanie. Może ten cień nie był istotą bez emocji, która kieruje się wyłącznie swoimi celami i planami.
– Skupcie się i przeciwstawcie, a będziecie mogli się poruszyć – powiedział przez zęby Malthael. To wymagało też wysiłku, ale tego nie musiał mówić, to było po prostu widać. Jego ruchy nie były szybkie, to prawda, ale zbliżał się powoli do krat oddzielających ich od nieznajomego. I, co ważniejsze, w ogóle się nie zatrzymywał. Wyszeptanie słów zaklęcia nie było dlań wysiłkiem, który sprawiło wykonanie gestów palcami obu dłoni.
Ręce upadłego, tak do połowy przedramion, zapaliły się nagle magicznym ogniem.
– Nie pozwolę się tu zamknąć – powiedział groźnie. Podniósł lewą rękę i wyprostował ją przed sobą. Od razu wystrzeliła z niej kula w pełni złożona z ognia, która przeleciała przez kraty i uderzyła prosto w cienistą postać. Ta cofnęła się, choć zdawało się, że atak ten nie zrobił nic więcej.
– Jak śmiesz! - krzyknął nieznajomy. Otaczające go cienie poruszyły się, jakby reagowały na targające nim emocje.
– Nie zmusisz mnie groźbami do zrobienia czegoś, czego nie chcę zrobić – to zabrzmiało jeszcze groźniej niż wcześniejsze zdanie. Temu również zawtórowała kula ognia, wielkością była podobna, jednak była o wiele szybsza i w okamgnieniu znalazła się tuż przed cienistą postacią i uderzyła w nią. Światło magicznego wybuchu sprawiło, że cienie otaczającego nieznajomego zmniejszyły się, a ten znów się cofnął. Malthael w końcu dotarł do krat, które chwycił – nadal płonącymi rękoma – i zaczął odginać na bok. Był silnym osobnikiem, więc nie było dlań problemem zrobienie w nich przejścia. Siła woli cienistego słabła, a on – i również pozostała dwójka – mogli ruszać się swobodniej i szybciej. Ich przeciwnik, bo teraz właśnie tak postrzegał go upadły anioł, chyba w końcu zdał sobie sprawę z tego, że jest w niebezpieczeństwie i nie jest tak potężny, jakby mu się wydawało.
– Pożałujesz tego! Wszyscy pożałujecie. Wszyscy zginiecie – cienie znów go otoczyły i sprawiły, że wyglądał na większego, niż był jeszcze przed chwilą. Mal szedł tylko w jego stronę, utrzymywał stałe tempo poruszania się, parł przed siebie już właściwie niezatrzymywany przez więzy tamtego – teraz był jak lawina, parł cały czas na przód i był nie do zatrzymania.
– Nie, nie. To ty pożałujesz, że zadarłeś z grupą, w której akurat się znajdowałem – odparł i ruszył. Nagle przeszedł w bieg, rzucił się w stronę nieznajomego, ale tamten zdążył rozpłynąć się w cieniu na chwilę przed tym, jak ogniste dłonie Malthaela zacisnęły się na jego cienistym gardle.
– Lochy… może pod posiadłością, z której zostaliśmy „zabrani”. Poszukajmy drogi powrotnej – powiedział po chwili. Ogień zniknął, nagle zgaszony wolą czarnoskrzydłego anioła, a on wyglądał tak, jakby właśnie dotarło do niego, że przecież nie jest tu sam; że oprócz niego i nieznajomego, znajdował się tu ktoś jeszcze. Tylko, że Mal nie był pewien, czy obaj mężczyźni są po tej samej stronie co on. Napinające się mięśnie, zaczęły ruszać się pod jego skórą, która i tak zakrywana była przecież przez materiał ubrań. W razie czego, był gotów do tego, żeby z nimi walczyć. Zaraz po tym skrzywił się, gdy poczuł znajome pieczenie, a pod materiałem ukrywającym jego lewe ramię przypadkowe linie układające się w znamię, zaczęły świecić się czerwonawym światłem. Bladym, bo częściowo tłumionym przez tkaninę, ale nadal widocznym w ciemnym lochu.
Czuł w sobie iskrę, problem w tym, że nie wiedział, jak zmienić ją w ogień. Luki w pamięci sprawiały, że nie wiedział, jak ją z siebie wykrzesać. Jak zmienić ją w coś, co wypali macki i ich dotyk.
Zaproponował użycie magii jako pierwszy, ale nie chciał przyznać się, że nie może użyć swojej. Czuł ją w sobie, miał właściwie pewność, że on tam jest; gdzieś w jego wnętrzu. Brakowało mu jedynie sposobu na to, aby ją stamtąd wyciągnąć i przeobrazić w jakieś zaklęcie. Właśnie… W jakie? Tego też nie wiedział. Dziury we wspomnieniach zabrały mu również taką wiedzę. To wróci, na pewno, prawdopodobnie w tym samym momencie, w którym nagle otworzą się drzwi, za którymi spoczywa ukryta jego własna energia magiczna. Nie przepadam za uczuciem bezsilności, jednak od dnia, w którym stracił sporą część pamięci – tymczasowo – czuł się tak przynajmniej kilka razy. I za każdym razem mu się to nie podobało. Za każdym razem miał wrażenie, że gdyby był w pełni sił, bez problemu udałoby mu się pokonać zagrożenie lub problemy, które stały przed nim w czasie tamtych wydarzeń. Teraz było podobnie.
Poczuł na sobie magię, jak ta otula jego ciało i, co prawda, macki nie zniknęły, jednak złowroga aura – zwiastująca coś gorszego – zdawała się zatrzymywać na tym, co przyczepiło się do niego. Postać wydająca się być stworzoną z cienia, która pojawiła się nagle w miejscu, z którego wcześniej wypełzły macki, sprawiła, że na krótką chwilę źrenice upadłego anioła zmieniły kolor. Gdy wtedy spojrzał na nią, nie zobaczył niczego nowego. Mógł się jedynie domyślać, że cienie otaczające nieznajomego mogły być iluzją albo wynikiem aktywacji przedmiotu magicznego, którego zadaniem jest kamuflowanie użytkownika. Zanim zdążył się odezwać, znalazł się w innym miejscu.
Gdy tylko mógł, rozejrzał się po czymś, co wyglądało jak lochy. Zauważył kratę, gdy tylko spojrzał w stronę głosu, który się do nich odezwał. Spróbował się poruszyć, ale od razu poczuł, jak coś niewidzialnego zatrzymuje go w miejscu i uniemożliwia nawet najmniejszy ruch dłonią czy stopą. I znów ta bezsilność.
– Nie wiem… Chyba bardziej podoba mi się propozycja, którą złożył mi ojciec jednej z nich – odparł, całkowicie szczerze, choć przez krótką chwilę myślał, że niewidzialne „ręce” przytrzymują im również usta, żeby nie mogli wypowiedzieć nawet słowa. Skupił się na tym, co czuł wcześniej, w swoim wnętrzu. Wykorzystał czas, w którym pozostała dwójka odpowiada nieznajomemu i, gdy to on odpowiada im. Wyobraził sobie drzwi, za którymi czekają „nowe” umiejętności. Włożył całą swą siłę woli w to, żeby zacząć w nie uderzać. Mocniej i mocniej – a one zaczęły pękać.
Wszystko to trwało jedynie chwilę, jednak jemu wydawało się, że minęło znacznie więcej czasu, ale… w końcu mu się udało. Może ta utrata wspomnień nie była czymś zwyczajnym? Może tak naprawdę zostały one zablokowane przy pomocy magii? Zaczął tak myśleć właśnie teraz, gdy pierwszy raz udało mu się „wymusić” powrót pewnej ich części. Pierwszy raz tego spróbował i udało się, a to tworzyło nowe pytania. Pytania, nad którymi na pewno nie może zastanawiać się teraz. Zalały go wspomnienia, ale tylko związane z jedną rzeczą – z magicznym ogniem, który w nim drzemał. Z tym, jak uczył się go okiełznać i wykorzystać w walce, w sytuacjach zagrożenia, gdy z jakiegoś powodu nie może polegać na mieczu.
Teraz skupił całą siłę woli na czymś innym. Na próbie poruszania się, a jeśli jego przypuszczenia były prawdziwe… cóż, miał naprawdę silną wolę. Dlatego udało mu się poruszyć. Z naprzeciwka dotarł do niego jakiś odgłos, który mógł być wyrażeniem zdumienia i zaskoczenia, po którym od razu nastąpiło zdenerwowanie. Może ten cień nie był istotą bez emocji, która kieruje się wyłącznie swoimi celami i planami.
– Skupcie się i przeciwstawcie, a będziecie mogli się poruszyć – powiedział przez zęby Malthael. To wymagało też wysiłku, ale tego nie musiał mówić, to było po prostu widać. Jego ruchy nie były szybkie, to prawda, ale zbliżał się powoli do krat oddzielających ich od nieznajomego. I, co ważniejsze, w ogóle się nie zatrzymywał. Wyszeptanie słów zaklęcia nie było dlań wysiłkiem, który sprawiło wykonanie gestów palcami obu dłoni.
Ręce upadłego, tak do połowy przedramion, zapaliły się nagle magicznym ogniem.
– Nie pozwolę się tu zamknąć – powiedział groźnie. Podniósł lewą rękę i wyprostował ją przed sobą. Od razu wystrzeliła z niej kula w pełni złożona z ognia, która przeleciała przez kraty i uderzyła prosto w cienistą postać. Ta cofnęła się, choć zdawało się, że atak ten nie zrobił nic więcej.
– Jak śmiesz! - krzyknął nieznajomy. Otaczające go cienie poruszyły się, jakby reagowały na targające nim emocje.
– Nie zmusisz mnie groźbami do zrobienia czegoś, czego nie chcę zrobić – to zabrzmiało jeszcze groźniej niż wcześniejsze zdanie. Temu również zawtórowała kula ognia, wielkością była podobna, jednak była o wiele szybsza i w okamgnieniu znalazła się tuż przed cienistą postacią i uderzyła w nią. Światło magicznego wybuchu sprawiło, że cienie otaczającego nieznajomego zmniejszyły się, a ten znów się cofnął. Malthael w końcu dotarł do krat, które chwycił – nadal płonącymi rękoma – i zaczął odginać na bok. Był silnym osobnikiem, więc nie było dlań problemem zrobienie w nich przejścia. Siła woli cienistego słabła, a on – i również pozostała dwójka – mogli ruszać się swobodniej i szybciej. Ich przeciwnik, bo teraz właśnie tak postrzegał go upadły anioł, chyba w końcu zdał sobie sprawę z tego, że jest w niebezpieczeństwie i nie jest tak potężny, jakby mu się wydawało.
– Pożałujesz tego! Wszyscy pożałujecie. Wszyscy zginiecie – cienie znów go otoczyły i sprawiły, że wyglądał na większego, niż był jeszcze przed chwilą. Mal szedł tylko w jego stronę, utrzymywał stałe tempo poruszania się, parł przed siebie już właściwie niezatrzymywany przez więzy tamtego – teraz był jak lawina, parł cały czas na przód i był nie do zatrzymania.
– Nie, nie. To ty pożałujesz, że zadarłeś z grupą, w której akurat się znajdowałem – odparł i ruszył. Nagle przeszedł w bieg, rzucił się w stronę nieznajomego, ale tamten zdążył rozpłynąć się w cieniu na chwilę przed tym, jak ogniste dłonie Malthaela zacisnęły się na jego cienistym gardle.
– Lochy… może pod posiadłością, z której zostaliśmy „zabrani”. Poszukajmy drogi powrotnej – powiedział po chwili. Ogień zniknął, nagle zgaszony wolą czarnoskrzydłego anioła, a on wyglądał tak, jakby właśnie dotarło do niego, że przecież nie jest tu sam; że oprócz niego i nieznajomego, znajdował się tu ktoś jeszcze. Tylko, że Mal nie był pewien, czy obaj mężczyźni są po tej samej stronie co on. Napinające się mięśnie, zaczęły ruszać się pod jego skórą, która i tak zakrywana była przecież przez materiał ubrań. W razie czego, był gotów do tego, żeby z nimi walczyć. Zaraz po tym skrzywił się, gdy poczuł znajome pieczenie, a pod materiałem ukrywającym jego lewe ramię przypadkowe linie układające się w znamię, zaczęły świecić się czerwonawym światłem. Bladym, bo częściowo tłumionym przez tkaninę, ale nadal widocznym w ciemnym lochu.
- Ritsel
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 13
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa:
- Profesje:
- Kontakt:
Przez umysł elfa przemknęła myśl, że tego wieczoru został poddany prawdopodobnie większej ilości magii niż w całym swoim dotychczasowym życiu. Przenoszenie nie-wiadomo-gdzie, do miejsca, które wyglądało na zwykły loch – jak kreatywnie, przemknęło mu przez głowę – na dosłownie sekundę sprawiło, że poczuł się, jakby ktoś nim zakręcił, i to nie w tym przyjemnym tego słowa znaczeniu. Lekkie napięcie mięśni, sprawdzające trzymające ich więzy powiedziało mu, że zmiana otoczenia nie wpłynęła na ich stabilność, nie było więc powodu marnować energii na próby wyrwania się. Poza tym, nie minęło dużo czasu, zanim do oplatających ich wciąż ciemnych macek dołączyła jeszcze jedna siła, bardziej namacalna, cięższa. Ritsel zdecydowanie nie był fanem bycia związanym, zarówno prywatnie, jak i w pracy (chociaż w pierwszym przypadku zostawiał trochę miejsca na negocjacje, a w drugim nigdy nie pozostawał spętany na tyle długo, żeby życie zbyt pewnych siebie ofiar nie wystarczyło za zadośćuczynienie, kiedy zatapiał sztylet w ich ciałach).
Czy ta postać to ten zręczny lalkarz? Zdecydowanie nie brzmiał, jakby to miał być on, brzmiał niemal… dziecinnie. Cóż to za żądania? Mają teraz pochylić głowy i z wielkim zapałem zgodzić się, bez zastrzeżeń, bez wyjaśnień?
Ritsel powstrzymał się przed podniesieniem brwi, przed uśmiechnięciem się drwiąco. To jest osoba, która wymyśliła tą całą intrygę? Ciężko mu było w to uwierzyć, to też musiał być jakiś fortel. Nic więcej niż farsa. Osoba otoczona cieniem… Oczywistym było, że ma to na celu zatajenie jej tożsamości, ale głos jest równie obciążającą wskazówką, jeśli chodzi o każdą żywą istotę. Ten głos i ten konkretny dobór słów nie zdradzał kogoś o intelekcie potrzebnym do zainscenizowania tak sprytnego morderstwa, sprowadzenia w jedno miejsce pozornie niezwiązanych ze sobą osób, sprawienia, że każdy z nich stawał się podejrzany; nie, zza kraty patrzyła na nich kolejna marionetka, tym razem o jeszcze mniejszej ilości wolnej woli – a to oni byli tymczasowo unieruchomieni.
Zaciekawił go jednak dobór tytułów, jakich użył ich Cień. Jednakże to, że ktokolwiek chciałby zabić wampirzycę nie było dlań najmniejszym zaskoczeniem.
Kiedy wzrok Cienia skierował się na niego – bardzo specyficzna rzecz, mimo niewidocznych oczu, dalej był w stanie wyczuć, kiedy ktoś go obserwuje - jakby oczekiwał od każdego z nich osobnej odpowiedzi, był zmuszony przynajmniej spróbować zagrać na zwłokę.
- Żadne z żyć, które zostałoby stracone na tym balu, nie ma absolutnie żadnej wartości, - stwierdził, jednocześnie myśląc, że osoba wewnątrz cieni kamuflujących powinna zdawać sobie z tego sprawę. – Nie podejmuję się zleceń złożonych przez kogoś, kto nie ma pojęcia, o co tak naprawdę toczy się gra.
Mógłby to zrobić. Mógłby przynajmniej spróbować, podjąć się wyzwania doprowadzenia do sytuacji, kiedy obie kobiety będą na jego łasce. Miał dość umiejętności, a one stanowiłyby naprawdę interesującą zwierzynę. Niełatwą. Wymagającą.
Jednak nie dla kogoś, kto udawał ważniejszego niż jest.
Nie dla kogoś, kto zdołał ich utrzymać w stanie względnego spokoju na nie więcej niż pięć minut zanim upadły nie znalazł sposobu na uwolnienie się z więzów. Nie dla kogoś, kto nie był w stanie zareagować dość szybko, unieszkodliwić wyraźnego zagrożenia zanim zbliżyło się do niego z płonącymi dłońmi.
(Ritsel był w trakcie przełamywania własnych więzów, kiedy lekki półmrok lochów został gwałtowanie oświetlony jasnym światłem. Nie mógł się powstrzymać przed uniesieniem jednej brwi. Był pod wrażeniem – najwyraźniej ten mężczyzna potrafił coś więcej niż otwierać pozornie zamknięte drzwi i rzucać grzecznościami w kierunku ich towarzyszek z konieczności).
Nie był zaskoczony, że nie udało się mu złapać Cienia. Ani tym, jak w panice tenże Cień rzucał kolejnymi czczymi groźbami, desperacko próbując odzyskać choć odrobinę poczucia kontroli. Uważnie przyglądał się aniołowi, kiedy jego ogień zgasł, szybko zastąpiony czerwoną poświatą. Doskonale wyczuwał jego napięcie, widział chwilowy grymas na twarzy, nieufność czy niepewność, bez znaczenia. Uwolniony elf wstał, otrzepując kolana spodni z kurzu, który musiał zbierać się na tej podłodze latami. Ostrożnie podszedł do kraty, pozwalając sobie na kilkanaście sekund inspekcji jej stanu, tylko i wyłącznie po to, żeby jeszcze nie uwolnić upadłego od tego słodkiego napięcia. Nie powinien tego robić, jednak nie byli przyjaciółmi, a nawet on miał prawo do odrobiny przyjemności pierwszy raz od rozpoczęcia balu.
W końcu Ritsel stanął poza celą, nasłuchując. Żaden dźwięk nie niósł się kamiennym korytarzem, żaden podmuch nie zwiastował bliskości wyjścia bądź kominów wentylacyjnych. Jedyne, co było pewne, to to, że jeśli nie chcieli przebijać się przez ściany, mieli tylko jedną drogę wyjścia; korytarz wydawał się ciągnąc w obie strony, jednak czerwona poświata i dźwięk odbijających się kroków wystarczyło do rozpoznania, że idąc w lewo prędko trafiliby na ślepy zaułek. Pod posiadłością czy nie, na ten moment mieli ograniczone możliwości poruszania się.
- Prowadź, w takim razie. – Ritsel skłonił się lekko w kierunku upadłego. – Niosący światło powinni znajdować się na przedzie.
Jedyne, na co miał nadzieję, to że jednak nie będą musieli przebijać się przez ściany, aby się wydostać z tego nie-wiadomo-gdzie.
Czy ta postać to ten zręczny lalkarz? Zdecydowanie nie brzmiał, jakby to miał być on, brzmiał niemal… dziecinnie. Cóż to za żądania? Mają teraz pochylić głowy i z wielkim zapałem zgodzić się, bez zastrzeżeń, bez wyjaśnień?
Ritsel powstrzymał się przed podniesieniem brwi, przed uśmiechnięciem się drwiąco. To jest osoba, która wymyśliła tą całą intrygę? Ciężko mu było w to uwierzyć, to też musiał być jakiś fortel. Nic więcej niż farsa. Osoba otoczona cieniem… Oczywistym było, że ma to na celu zatajenie jej tożsamości, ale głos jest równie obciążającą wskazówką, jeśli chodzi o każdą żywą istotę. Ten głos i ten konkretny dobór słów nie zdradzał kogoś o intelekcie potrzebnym do zainscenizowania tak sprytnego morderstwa, sprowadzenia w jedno miejsce pozornie niezwiązanych ze sobą osób, sprawienia, że każdy z nich stawał się podejrzany; nie, zza kraty patrzyła na nich kolejna marionetka, tym razem o jeszcze mniejszej ilości wolnej woli – a to oni byli tymczasowo unieruchomieni.
Zaciekawił go jednak dobór tytułów, jakich użył ich Cień. Jednakże to, że ktokolwiek chciałby zabić wampirzycę nie było dlań najmniejszym zaskoczeniem.
Kiedy wzrok Cienia skierował się na niego – bardzo specyficzna rzecz, mimo niewidocznych oczu, dalej był w stanie wyczuć, kiedy ktoś go obserwuje - jakby oczekiwał od każdego z nich osobnej odpowiedzi, był zmuszony przynajmniej spróbować zagrać na zwłokę.
- Żadne z żyć, które zostałoby stracone na tym balu, nie ma absolutnie żadnej wartości, - stwierdził, jednocześnie myśląc, że osoba wewnątrz cieni kamuflujących powinna zdawać sobie z tego sprawę. – Nie podejmuję się zleceń złożonych przez kogoś, kto nie ma pojęcia, o co tak naprawdę toczy się gra.
Mógłby to zrobić. Mógłby przynajmniej spróbować, podjąć się wyzwania doprowadzenia do sytuacji, kiedy obie kobiety będą na jego łasce. Miał dość umiejętności, a one stanowiłyby naprawdę interesującą zwierzynę. Niełatwą. Wymagającą.
Jednak nie dla kogoś, kto udawał ważniejszego niż jest.
Nie dla kogoś, kto zdołał ich utrzymać w stanie względnego spokoju na nie więcej niż pięć minut zanim upadły nie znalazł sposobu na uwolnienie się z więzów. Nie dla kogoś, kto nie był w stanie zareagować dość szybko, unieszkodliwić wyraźnego zagrożenia zanim zbliżyło się do niego z płonącymi dłońmi.
(Ritsel był w trakcie przełamywania własnych więzów, kiedy lekki półmrok lochów został gwałtowanie oświetlony jasnym światłem. Nie mógł się powstrzymać przed uniesieniem jednej brwi. Był pod wrażeniem – najwyraźniej ten mężczyzna potrafił coś więcej niż otwierać pozornie zamknięte drzwi i rzucać grzecznościami w kierunku ich towarzyszek z konieczności).
Nie był zaskoczony, że nie udało się mu złapać Cienia. Ani tym, jak w panice tenże Cień rzucał kolejnymi czczymi groźbami, desperacko próbując odzyskać choć odrobinę poczucia kontroli. Uważnie przyglądał się aniołowi, kiedy jego ogień zgasł, szybko zastąpiony czerwoną poświatą. Doskonale wyczuwał jego napięcie, widział chwilowy grymas na twarzy, nieufność czy niepewność, bez znaczenia. Uwolniony elf wstał, otrzepując kolana spodni z kurzu, który musiał zbierać się na tej podłodze latami. Ostrożnie podszedł do kraty, pozwalając sobie na kilkanaście sekund inspekcji jej stanu, tylko i wyłącznie po to, żeby jeszcze nie uwolnić upadłego od tego słodkiego napięcia. Nie powinien tego robić, jednak nie byli przyjaciółmi, a nawet on miał prawo do odrobiny przyjemności pierwszy raz od rozpoczęcia balu.
W końcu Ritsel stanął poza celą, nasłuchując. Żaden dźwięk nie niósł się kamiennym korytarzem, żaden podmuch nie zwiastował bliskości wyjścia bądź kominów wentylacyjnych. Jedyne, co było pewne, to to, że jeśli nie chcieli przebijać się przez ściany, mieli tylko jedną drogę wyjścia; korytarz wydawał się ciągnąc w obie strony, jednak czerwona poświata i dźwięk odbijających się kroków wystarczyło do rozpoznania, że idąc w lewo prędko trafiliby na ślepy zaułek. Pod posiadłością czy nie, na ten moment mieli ograniczone możliwości poruszania się.
- Prowadź, w takim razie. – Ritsel skłonił się lekko w kierunku upadłego. – Niosący światło powinni znajdować się na przedzie.
Jedyne, na co miał nadzieję, to że jednak nie będą musieli przebijać się przez ściany, aby się wydostać z tego nie-wiadomo-gdzie.
- Gaia
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 14
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Czarodziej
- Profesje: Mag , Włóczęga
- Kontakt:
Czemu, och czemu Gaia nie mogła polubić Loneyethe? Chociaż tak troszkę. Dosłownie odrobinkę. W sam raz, żeby klątwa aktywowała się na tyle, by wampirzyca nagle upadła i sobie to piękne oblicze pokiereszowała… Czy ona właśnie zaczęła komuś złorzeczyć? Niedobrze. To znaczy, dobrze, bo to paradoksalnie zapewniało tej osobie względną ochronę przed efektami klątwy, ale mimo wszystko Gaia nie przywykła do stanu, w którym dawałaby się wyprowadzić z równowagi przez takie drobnostki. To chyba atmosfera wieczoru tak na nią działała. Tak, to na pewno było to. I ciężkostrawna kolacja, którą czarodziejka napchała swój żołądek wcześniej przy stole.
Tylko dlaczego nie odczuwała irytacji względem pozostałej dwójki kompanów? Z jakiegoś powodu ich słowa, jeśli już się odzywali, nie wywoływały w niej nagłej chęci zatkania im ust grudą błota. W przeciwieństwie do czerwonowłosej wampirzycy, która każde słowo zdawała się wypowiadać z przekąsem. Zgrywała najmądrzejszą, a równocześnie nie potrafiła odpowiedzieć konkretnie na żadne postawione pytanie. To Gaię drażniło. Bardzo. Dlatego nie mogła się już powstrzymać, żeby na każdą wypowiedź Loneyethe nie reagować pasywną agresją.
- Jestem doskonale świadoma dotyczących mnie niebezpieczeństw, dziękuję za troskę - odezwała się przesadnie uprzejmym tonem, w odpowiedzi na to pogardliwe prychnięcie.
Czyli dalsze podpytywanie wampirzycy nie miało sensu. Cóż za rozczarowanie. Osoba z największym potencjałem informacyjnym okazała się ślepym zaułkiem.
- O nie, moja obecność ma na kogoś negatywny wpływ? Szok i niedowierzanie - zakpiła czarodziejka, otwierając szeroko oczy w wyrazie udawanego zdumienia. Jej ręka w teatralnym geście powędrowała w stronę mostka. “Przynajmniej w moim przypadku nie jest to kwestia paskudnego charakteru” - chciała dodać, na szczęście w porę ugryzła się w język. To nie był czas i miejsce na scenę babskiej kłótni rodem z jakichś romansideł dumnie zwanych literaturą obyczajową.
- Nie przeczę, że znajdą się osoby, które źle mi życzą, ale to moje prywatne sprawy, w które nie zamierzam nikogo wciągać. Dołożę wszelkich starań, żeby nie sprowadzić na was zguby - powiedziała zamiast tego.
Czuła, że jej się udało. Wymagało takich pokładów skupienia, po jakie czarodziejka nie sięgała od bardzo dawna - jeśli kiedykolwiek - ale zdołała stłumić aury całej czwórki. Nie wiedziała, jak długo uda jej się utrzymać ochronny czar, jako że musiała znacząco go zmodyfikować. Zdecydowanie łatwiej używa się magii w pozytywnym aspekcie, to jest wytwarzającej jakiś rodzaj mocy, niż ograniczającym coś już istniejącego. Tyle dobrze, że umysł żadnego z jej towarzyszy nie stawiał czynnego oporu, gdyż z takowym w tej sytuacji by sobie nie poradziła, pomimo wzmożonych starań.
Zresztą, Cień dosyć szybko z owych starań zadrwił, teleportując trójkę mężczyzn poza zasięg działania jej magii. Wyczuwała cienką nić nadal łączącą ją z ich aurami, jednak nie była w stanie ustabilizować zaklęcia. Zagryzła wargę, mając nadzieję, że zdołają wywinąć się z tej sytuacji i spotkają się ponownie w tym samym składzie. Może poza Lukasem, za nim Gaia ani trochę by nie tęskniła, gdyby przypadkiem po drodze spotkał go jakiś nieszczęśliwy wypadek… Co się zaś tyczyło Malthaela i elfa o wciąż nieznanym imieniu - byli zdani na siebie. Ona nie mogła im więcej pomóc. Skupiła się więc na tym, co realnie pozostawało w zasięgu jej możliwości, to jest ochronie siebie i Loneyethe. Doprawdy, że też z całej czwórki to właśnie ona musiała zostać tu razem z nią…
- Do ziemi, mówisz? - Gaia ponownie przyjrzała się mackom, a na jej twarzy pojawił się uśmieszek. Skoro tak sprawa się miała, czarodziejka nie zamierzała niczego fajczyć. Magia ognia nie była jej mocną stroną, wbrew popisowi jaki dała nie tak dawno temu, stawiając w płomieniach nabitą na nóż kuropatwę, ale powiązania z ziemią… otwierały przed pradawną całą gamę możliwości. Po raz pierwszy tego wieczoru nie czuła się zagubiona i bezużyteczna. To był jej czas, by zaprezentować rzeczywiste umiejętności, mogące zdziałać coś więcej niż obryzganie mięsnym tłuszczem płaszcza anioła, który zaraz potem zniknął jak kamfora. - Zaraz zobaczysz coś lepszego od ognia, kochaniutka.
Zrozumiała błąd, który popełniła wcześniej i wprowadziła drobną korektę do planu działania. Zamiast próbować dobrać się do struktury macek z zewnątrz, poszukała odpowiedzi od środka. Od połączenia, o którym wspomniała wampirzyca. Było cienkie, niemal niedostrzegalne i gdyby nie to, że akurat zawierało w sobie pierwiastek jej ukochanej magii, pewnie nie byłaby w stanie go wychwycić. Znalazła go jednak. Słaby punkt. Krążyła przez chwilę wokół, chcąc złapać jego esencję, by stopniowo dokonać fuzji i zespolić swoją magię z obcą. Potem już poszło gładko. Przejęła kontrolę nad połączeniem, nad ziemią będącą jego integralną częścią - i całkowicie je zdominowała. Rzuciła zaklęcie od podstaw, popychając je wzdłuż macek, aż po same ich czubki, materializując cień aż ten zesztywniał, nabierając konsystencji skały. Gaia uśmiechała się z nieskrywaną satysfakcją, kiedy ów kamień za sprawą kolejnego, banalnego już zaklęcia zmienił się w piach, który opadł u ich stóp z przyjemnym szelestem. To by było na tyle, jeśli chodzi o potężne cieniste macki.
Była na siebie trochę zła, że przegapiła tak proste rozwiązanie i że ostatecznie to Loneyethe była tą, która na nie wpadła. Ta świadomość zostawiała cierpki posmak mimo chwili triumfu, jaki stał się ich udziałem.
- Czy taki sposób załatwienia sprawy panienkę zadowala? - spytała, odrobinę tylko złośliwie.
Nie było jednak czasu na przechwałki i przedwczesne świętowanie. Udało im się oswobodzić z mackowych uścisków, lecz to nadal nie rozwiązywało problemu samego Cienia i tego, kto prawdopodobnie z nim współpracował. Gaia nade wszystko pragnęła połączyć siły z uprowadzonymi członkami drużyny, jako że nie w smak jej było stawanie z przeciwnikiem do pojedynku jeden na jednego; na Loneyethe raczej pod tym względem nie mogła liczyć. Wampirzyca była mocna w gębie, ale na tym póki co kończył się jej potencjał bitewny.
Czarodziejka nie mogła sobie pozwolić na zamykanie oczu, ale umysłem udała się w szybką podróż po posiadłości Gąsiora, chcąc namierzyć brakujących kompanów, korzystając pozostałości po zaklęciu, jakie przedtem na nich rzuciła, a jakie jeszcze przez krótką chwilę zapewniało jej nikłe połączenie z ich emanacjami. Znalazła ich gdzieś w dole, nie potrafiła podać przybliżonej lokalizacji, ale przynajmniej miała pewność, że żyją. W dodatku z aurą upadłego stało się coś… Coś. Nie zmieniła się wprawdzie w żaden istotny sposób, ale pradawna miała wrażenie, że wyczuła w niej jakąś nową osobliwość. Ciekawe, co tam się wydarzyło.
- To jaki jest dalszy plan, kochaniutka? - zwróciła się do Loneyethe, po raz drugi przesadnie akcentując ostatnie słowo. Zamierzała nazywać ją tak przez resztę balu.
Pod warunkiem, że jakiś nowy przeciwnik nie podejmie skuteczniejszej próby wyeliminowania ich, nim noc dobiegnie końca.
Tylko dlaczego nie odczuwała irytacji względem pozostałej dwójki kompanów? Z jakiegoś powodu ich słowa, jeśli już się odzywali, nie wywoływały w niej nagłej chęci zatkania im ust grudą błota. W przeciwieństwie do czerwonowłosej wampirzycy, która każde słowo zdawała się wypowiadać z przekąsem. Zgrywała najmądrzejszą, a równocześnie nie potrafiła odpowiedzieć konkretnie na żadne postawione pytanie. To Gaię drażniło. Bardzo. Dlatego nie mogła się już powstrzymać, żeby na każdą wypowiedź Loneyethe nie reagować pasywną agresją.
- Jestem doskonale świadoma dotyczących mnie niebezpieczeństw, dziękuję za troskę - odezwała się przesadnie uprzejmym tonem, w odpowiedzi na to pogardliwe prychnięcie.
Czyli dalsze podpytywanie wampirzycy nie miało sensu. Cóż za rozczarowanie. Osoba z największym potencjałem informacyjnym okazała się ślepym zaułkiem.
- O nie, moja obecność ma na kogoś negatywny wpływ? Szok i niedowierzanie - zakpiła czarodziejka, otwierając szeroko oczy w wyrazie udawanego zdumienia. Jej ręka w teatralnym geście powędrowała w stronę mostka. “Przynajmniej w moim przypadku nie jest to kwestia paskudnego charakteru” - chciała dodać, na szczęście w porę ugryzła się w język. To nie był czas i miejsce na scenę babskiej kłótni rodem z jakichś romansideł dumnie zwanych literaturą obyczajową.
- Nie przeczę, że znajdą się osoby, które źle mi życzą, ale to moje prywatne sprawy, w które nie zamierzam nikogo wciągać. Dołożę wszelkich starań, żeby nie sprowadzić na was zguby - powiedziała zamiast tego.
Czuła, że jej się udało. Wymagało takich pokładów skupienia, po jakie czarodziejka nie sięgała od bardzo dawna - jeśli kiedykolwiek - ale zdołała stłumić aury całej czwórki. Nie wiedziała, jak długo uda jej się utrzymać ochronny czar, jako że musiała znacząco go zmodyfikować. Zdecydowanie łatwiej używa się magii w pozytywnym aspekcie, to jest wytwarzającej jakiś rodzaj mocy, niż ograniczającym coś już istniejącego. Tyle dobrze, że umysł żadnego z jej towarzyszy nie stawiał czynnego oporu, gdyż z takowym w tej sytuacji by sobie nie poradziła, pomimo wzmożonych starań.
Zresztą, Cień dosyć szybko z owych starań zadrwił, teleportując trójkę mężczyzn poza zasięg działania jej magii. Wyczuwała cienką nić nadal łączącą ją z ich aurami, jednak nie była w stanie ustabilizować zaklęcia. Zagryzła wargę, mając nadzieję, że zdołają wywinąć się z tej sytuacji i spotkają się ponownie w tym samym składzie. Może poza Lukasem, za nim Gaia ani trochę by nie tęskniła, gdyby przypadkiem po drodze spotkał go jakiś nieszczęśliwy wypadek… Co się zaś tyczyło Malthaela i elfa o wciąż nieznanym imieniu - byli zdani na siebie. Ona nie mogła im więcej pomóc. Skupiła się więc na tym, co realnie pozostawało w zasięgu jej możliwości, to jest ochronie siebie i Loneyethe. Doprawdy, że też z całej czwórki to właśnie ona musiała zostać tu razem z nią…
- Do ziemi, mówisz? - Gaia ponownie przyjrzała się mackom, a na jej twarzy pojawił się uśmieszek. Skoro tak sprawa się miała, czarodziejka nie zamierzała niczego fajczyć. Magia ognia nie była jej mocną stroną, wbrew popisowi jaki dała nie tak dawno temu, stawiając w płomieniach nabitą na nóż kuropatwę, ale powiązania z ziemią… otwierały przed pradawną całą gamę możliwości. Po raz pierwszy tego wieczoru nie czuła się zagubiona i bezużyteczna. To był jej czas, by zaprezentować rzeczywiste umiejętności, mogące zdziałać coś więcej niż obryzganie mięsnym tłuszczem płaszcza anioła, który zaraz potem zniknął jak kamfora. - Zaraz zobaczysz coś lepszego od ognia, kochaniutka.
Zrozumiała błąd, który popełniła wcześniej i wprowadziła drobną korektę do planu działania. Zamiast próbować dobrać się do struktury macek z zewnątrz, poszukała odpowiedzi od środka. Od połączenia, o którym wspomniała wampirzyca. Było cienkie, niemal niedostrzegalne i gdyby nie to, że akurat zawierało w sobie pierwiastek jej ukochanej magii, pewnie nie byłaby w stanie go wychwycić. Znalazła go jednak. Słaby punkt. Krążyła przez chwilę wokół, chcąc złapać jego esencję, by stopniowo dokonać fuzji i zespolić swoją magię z obcą. Potem już poszło gładko. Przejęła kontrolę nad połączeniem, nad ziemią będącą jego integralną częścią - i całkowicie je zdominowała. Rzuciła zaklęcie od podstaw, popychając je wzdłuż macek, aż po same ich czubki, materializując cień aż ten zesztywniał, nabierając konsystencji skały. Gaia uśmiechała się z nieskrywaną satysfakcją, kiedy ów kamień za sprawą kolejnego, banalnego już zaklęcia zmienił się w piach, który opadł u ich stóp z przyjemnym szelestem. To by było na tyle, jeśli chodzi o potężne cieniste macki.
Była na siebie trochę zła, że przegapiła tak proste rozwiązanie i że ostatecznie to Loneyethe była tą, która na nie wpadła. Ta świadomość zostawiała cierpki posmak mimo chwili triumfu, jaki stał się ich udziałem.
- Czy taki sposób załatwienia sprawy panienkę zadowala? - spytała, odrobinę tylko złośliwie.
Nie było jednak czasu na przechwałki i przedwczesne świętowanie. Udało im się oswobodzić z mackowych uścisków, lecz to nadal nie rozwiązywało problemu samego Cienia i tego, kto prawdopodobnie z nim współpracował. Gaia nade wszystko pragnęła połączyć siły z uprowadzonymi członkami drużyny, jako że nie w smak jej było stawanie z przeciwnikiem do pojedynku jeden na jednego; na Loneyethe raczej pod tym względem nie mogła liczyć. Wampirzyca była mocna w gębie, ale na tym póki co kończył się jej potencjał bitewny.
Czarodziejka nie mogła sobie pozwolić na zamykanie oczu, ale umysłem udała się w szybką podróż po posiadłości Gąsiora, chcąc namierzyć brakujących kompanów, korzystając pozostałości po zaklęciu, jakie przedtem na nich rzuciła, a jakie jeszcze przez krótką chwilę zapewniało jej nikłe połączenie z ich emanacjami. Znalazła ich gdzieś w dole, nie potrafiła podać przybliżonej lokalizacji, ale przynajmniej miała pewność, że żyją. W dodatku z aurą upadłego stało się coś… Coś. Nie zmieniła się wprawdzie w żaden istotny sposób, ale pradawna miała wrażenie, że wyczuła w niej jakąś nową osobliwość. Ciekawe, co tam się wydarzyło.
- To jaki jest dalszy plan, kochaniutka? - zwróciła się do Loneyethe, po raz drugi przesadnie akcentując ostatnie słowo. Zamierzała nazywać ją tak przez resztę balu.
Pod warunkiem, że jakiś nowy przeciwnik nie podejmie skuteczniejszej próby wyeliminowania ich, nim noc dobiegnie końca.
- Loneyethe
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 16
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Wampir
- Profesje: Arystokrata , Szlachcic , Wędrowiec
- Kontakt:
Loneyethe zapewne wzbraniałaby się rękami i nogami przed stwierdzeniem, że jest w jakikolwiek sposób podobna do innych arystokratów na balu - a tym bardziej do Lukasa. Trudno jednak nie porównać do siebie reakcji obojga, mimo że nie znajdowali się teraz obok siebie i nie byli w stanie tego dostrzec. W tym samym momencie, w którym Malthael przyparł do muru cienistego porywacza, a Gaia zniwelowała wciąż wijące się czarne maski, zarówno Loneyethe jak i Lukas spoglądali na to dokładnie tak samo. Z twarzą zastygłą w niemym wyrazie zaskoczenia, mimo że postawa wskazywała na pogardę - na sekundę bowiem oboje odczuli żal i bezradność, która ubodła ich dumę srebrnym sztyletem. Wampirzyca spojrzała na leżący u jej stóp piasek z politowaniem i otrzepała but, do którego dostał się sypki materiał.
- Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz… czy jakoś tak - szepnęła. Kobieta już miała przywołać wszelkie pokłady swej złośliwości - wywołane teraz głównie dominującą w jej sercu zazdrością - lecz usłyszała słowa Gai i zamiast potoku wrednych słów, nieumarła prychnęła w nieudanym akcie śmiechu. Można było to porównać do dziewczęcia, które właśnie zdało sobie sprawę z nieudolnych zalotów wicehrabiego - pozycja nie pozwala na jego obrazę, acz wszystko inne wręcz błaga o pobłażliwość. Wcześniejsze niemal teatralne reakcje czarodziejki z domieszką jadowitego “kochaniutka” obudziły w Loneyethe wspomnienie zaledwie kilku godzin wstecz, kiedy to ona prychała z pogardą na każdego arystokratę w posiadłości Gąsiora, jednocześnie grając w ich gierkę; jedząc jak szlachcianki, wzdychając jak młódki, zachowując się jak napchany pychą hrabia. Wbrew jasno widocznej tu hipokryzji, wampirzyca kochała tę zabawę i nie zamierzała przestawać. Aczkolwiek z czarodziejką chętnie się poprzekomarza; ot, w ich małej grze pod tytułem “kto pierwszy dostanie w pysk”.
- Hm, chyba tak - odparła kobieta, uśmiechając się złośliwie. - Aczkolwiek mogło być bardziej… spektakularnie? - Machnęła ręką, niby to od niechcenia, niby w teatralnym geście wskazując ukłon; ukłon w uznaniu za ukazaną przez magika sztuczkę. Był to chyba szczyt “aprobaty”, jaką jest w stanie wyrazić Loneyethe. Wampirzyca uniosła delikatnie suknię, aby móc swobodniej poruszać się po powierzchni pokrytej piaskiem.
- Oj, kochaniutka - odparła - jak będziemy sobie tak kochanieńkować, któraś w końcu nie zmieści się w suknię z przesłodzenia - dodała, uśmiechając się pod nosem. Gdyby czarodziejka zachowywałaby się tak od początku, stanowiłaby smakowity kąsek na dworze pełnym arystokratów; głodnych doznań świrów i pragnących skandali wariatów. Aż nieumarła pożałowała, że wcześniej nie miała okazji zamienić z nią słowa sam na sam.
- Proponuję skierować się do głównej sali, jest niedaleko. Tam, wbrew pozorom, powinno być bezpieczniej niż w ciasnym korytarzu. Później się zastanowimy, co zrobić ze zgubami - powiedziała wiśniowowłosa opanowanym tonem, jakoby przeanalizowała wszystko wcześniej na chłodno. Wbrew pozorom lepiej na tym wyjdą, jeżeli wrócą w pełnym składzie.
Co do kwestii bezpieczeństwa…
Cóż. Loneyethe bardzo, ale to bardzo się pomyliła.
Gdy tylko przekroczyły próg oddzielający korytarz od sali bankietowej, pewien dżentelmen złapał mocno czarodziejkę za nadgarstek, odciągając wręcz ciemnowłosą od nieumarłej. Loneyethe zdążyła kątem oka dostrzec ów śmiałka, z obsesją wymalowaną na twarzy chwytającego swą zdobycz. Mężczyzna zdawał się zapomnieć, że razem z pradawną do pomieszczenia przybyła także wampirzyca, która mogła się poszczycić wręcz nieludzką szybkością; co prędko udowodniła, pojawiając się przed rzezimieszkiem w oka mgnieniu i złapawszy jego rękę - dokładnie tę, która więziła czarodziejkę - zgruchotała mu kości nadgarstka. Dla osoby trzeciej mogłoby się wydawać, że nieumarła właśnie pomogła koleżance, aczkolwiek nic bardziej mylnego.
Nikt nie bawi się jej zabawkami. Kropka.
- Damę się wpierw pyta, nim zostanie porwana w tany - rzuciła, ledwo przebijając się przez krzyk mężczyzny. Cała sytuacja wydawała się trwać zaś kilka sekund, albowiem następni uczestnicy balu złapali kobiety w swe objęcia. Im więcej osób - zwłaszcza równych sile Loneyethe - trzymało je i więziło, tym trudniej było się przeciwstawić.
- Trzymajcie jej dłonie i zwiążcie usta, żeby nam nie zechciała czarować - rzucił wyłaniający się z tłumu panicz Yiorlet. Nieporadny mężczyzna wydawał się teraz przywódcą stada wygłodniałych wilków. - Cień kazał je tylko złapać. Jeszcze chwila, a będziemy wolni.
I tak oto, niczym damy w opresji, Loneyethe i Gaia zostały przechwycone i mogły tylko się zastanawiać, co będzie następne. Yiorlet spojrzał jeszcze tylko kawałek dalej, aby upewnić się, że nikt inny za nimi nie przyjdzie.
Ta gra powoli dobiega końca.
***
Tymczasem nadal zaskoczony siłą piekielnego Lukas wyswobodził się z własnego więzienia i pognał za mężczyznami. Mimo swej zaiste szlachetnej postawy, poruszał się jak smok w składzie porcelany, co w sumie zgadzałoby się z rasą de Viliersa. Jego obecność zdawała się tu przypadkowa, aczkolwiek zarówno Ritsel, jak i Malthael, w następnych jego słowach przekonali się co do istnienia przeznaczenia.
- Wiem, kto jest naszym lalkarzem. Musimy prędko wrócić do głównej sali - rzekł poważnie i spojrzał nań w oczekiwaniu. Albo mu uwierzą, albo spróbują sami to rozgryźć, albo wszyscy zginą. Na Grę Cieni w końcu zostało rzucone drobne, ledwo widoczne światło.
- Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz… czy jakoś tak - szepnęła. Kobieta już miała przywołać wszelkie pokłady swej złośliwości - wywołane teraz głównie dominującą w jej sercu zazdrością - lecz usłyszała słowa Gai i zamiast potoku wrednych słów, nieumarła prychnęła w nieudanym akcie śmiechu. Można było to porównać do dziewczęcia, które właśnie zdało sobie sprawę z nieudolnych zalotów wicehrabiego - pozycja nie pozwala na jego obrazę, acz wszystko inne wręcz błaga o pobłażliwość. Wcześniejsze niemal teatralne reakcje czarodziejki z domieszką jadowitego “kochaniutka” obudziły w Loneyethe wspomnienie zaledwie kilku godzin wstecz, kiedy to ona prychała z pogardą na każdego arystokratę w posiadłości Gąsiora, jednocześnie grając w ich gierkę; jedząc jak szlachcianki, wzdychając jak młódki, zachowując się jak napchany pychą hrabia. Wbrew jasno widocznej tu hipokryzji, wampirzyca kochała tę zabawę i nie zamierzała przestawać. Aczkolwiek z czarodziejką chętnie się poprzekomarza; ot, w ich małej grze pod tytułem “kto pierwszy dostanie w pysk”.
- Hm, chyba tak - odparła kobieta, uśmiechając się złośliwie. - Aczkolwiek mogło być bardziej… spektakularnie? - Machnęła ręką, niby to od niechcenia, niby w teatralnym geście wskazując ukłon; ukłon w uznaniu za ukazaną przez magika sztuczkę. Był to chyba szczyt “aprobaty”, jaką jest w stanie wyrazić Loneyethe. Wampirzyca uniosła delikatnie suknię, aby móc swobodniej poruszać się po powierzchni pokrytej piaskiem.
- Oj, kochaniutka - odparła - jak będziemy sobie tak kochanieńkować, któraś w końcu nie zmieści się w suknię z przesłodzenia - dodała, uśmiechając się pod nosem. Gdyby czarodziejka zachowywałaby się tak od początku, stanowiłaby smakowity kąsek na dworze pełnym arystokratów; głodnych doznań świrów i pragnących skandali wariatów. Aż nieumarła pożałowała, że wcześniej nie miała okazji zamienić z nią słowa sam na sam.
- Proponuję skierować się do głównej sali, jest niedaleko. Tam, wbrew pozorom, powinno być bezpieczniej niż w ciasnym korytarzu. Później się zastanowimy, co zrobić ze zgubami - powiedziała wiśniowowłosa opanowanym tonem, jakoby przeanalizowała wszystko wcześniej na chłodno. Wbrew pozorom lepiej na tym wyjdą, jeżeli wrócą w pełnym składzie.
Co do kwestii bezpieczeństwa…
Cóż. Loneyethe bardzo, ale to bardzo się pomyliła.
Gdy tylko przekroczyły próg oddzielający korytarz od sali bankietowej, pewien dżentelmen złapał mocno czarodziejkę za nadgarstek, odciągając wręcz ciemnowłosą od nieumarłej. Loneyethe zdążyła kątem oka dostrzec ów śmiałka, z obsesją wymalowaną na twarzy chwytającego swą zdobycz. Mężczyzna zdawał się zapomnieć, że razem z pradawną do pomieszczenia przybyła także wampirzyca, która mogła się poszczycić wręcz nieludzką szybkością; co prędko udowodniła, pojawiając się przed rzezimieszkiem w oka mgnieniu i złapawszy jego rękę - dokładnie tę, która więziła czarodziejkę - zgruchotała mu kości nadgarstka. Dla osoby trzeciej mogłoby się wydawać, że nieumarła właśnie pomogła koleżance, aczkolwiek nic bardziej mylnego.
Nikt nie bawi się jej zabawkami. Kropka.
- Damę się wpierw pyta, nim zostanie porwana w tany - rzuciła, ledwo przebijając się przez krzyk mężczyzny. Cała sytuacja wydawała się trwać zaś kilka sekund, albowiem następni uczestnicy balu złapali kobiety w swe objęcia. Im więcej osób - zwłaszcza równych sile Loneyethe - trzymało je i więziło, tym trudniej było się przeciwstawić.
- Trzymajcie jej dłonie i zwiążcie usta, żeby nam nie zechciała czarować - rzucił wyłaniający się z tłumu panicz Yiorlet. Nieporadny mężczyzna wydawał się teraz przywódcą stada wygłodniałych wilków. - Cień kazał je tylko złapać. Jeszcze chwila, a będziemy wolni.
I tak oto, niczym damy w opresji, Loneyethe i Gaia zostały przechwycone i mogły tylko się zastanawiać, co będzie następne. Yiorlet spojrzał jeszcze tylko kawałek dalej, aby upewnić się, że nikt inny za nimi nie przyjdzie.
Ta gra powoli dobiega końca.
***
Tymczasem nadal zaskoczony siłą piekielnego Lukas wyswobodził się z własnego więzienia i pognał za mężczyznami. Mimo swej zaiste szlachetnej postawy, poruszał się jak smok w składzie porcelany, co w sumie zgadzałoby się z rasą de Viliersa. Jego obecność zdawała się tu przypadkowa, aczkolwiek zarówno Ritsel, jak i Malthael, w następnych jego słowach przekonali się co do istnienia przeznaczenia.
- Wiem, kto jest naszym lalkarzem. Musimy prędko wrócić do głównej sali - rzekł poważnie i spojrzał nań w oczekiwaniu. Albo mu uwierzą, albo spróbują sami to rozgryźć, albo wszyscy zginą. Na Grę Cieni w końcu zostało rzucone drobne, ledwo widoczne światło.
- Malthael
- Błądzący po drugiej stronie
- Posty: 53
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Upadły Anioł
- Profesje: Wojownik , Najemnik , Włóczęga
- Kontakt:
Właśnie. Gdzie byli? Raczej nie znajdowali się daleko od miejsca, z którego zostali zabrani. Gdy już odzyskał pełne panowanie nad sobą i mógł skupić się bardziej na zwyczajnej – może nawet trochę chłodnej – ocenie sytuacji. Takiej własnej, która pozostanie wyłącznie z nim. Na pewno musieli znaleźć drogę powrotną, o czym zresztą powiedział już na głos. Zagrożenie, a raczej osobnik, który ich porwał – bo według Malthaela nie był on dla nich dużym niebezpieczeństwem – zniknęło i mogli skupić się na tym, żeby powrócić do posiadłości. Tam albo na jej wyższe poziomy, bo równie dobrze mogli znajdować się gdzieś bardzo nisko, lecz nadal na miejscu. Dowie się tego, a raczej dowiedzą, bo w końcu nie był tu sam, zapewne już niedługo. W końcu wystarczyło iść przed siebie i, jeśli trafi się na jakieś zamknięte przejście, otworzyć je znanymi sposobami.
– A wiesz, jak to zrobić? Jeśli nie, to po prostu idziemy przed siebie, aż trafimy w miejsce, które rozpozna któryś z nas – zaproponował. Nie czekał na to, co powie pozostała dwójka, zwyczajnie ruszył przed siebie, a jeśli mają oni coś do powiedzenia, mogą zrobić to w trakcie marszu. W posiadłości znajdował się pierwszy raz, więc liczył na to, że jeden z towarzyszy jako pierwszy dostrzeże coś znanego. Wydawało mu się, że najprędzej to właśnie de Viliers powie, że coś takiego widzi.
Gdy tak szli, otoczenie wyglądało coraz bardziej, jak jakieś podziemne lochy. Dlatego upadły zaczął mieć większą pewność, że znajdować się mogą gdzieś pod budynkiem. Może gdzieś głęboko, w podziemnych częściach, do których nikt nie zagląda, ale – jeżeli się nie myli – nie zostali porzuceni gdzieś na drugim końcu miasta albo, co gorsza, na drugim końcu samego kontynentu.
Szybki marsz, bo tylko na tyle mógł i chciał sobie pozwolić czarnoskrzydły, w dodatku w milczeniu sprawił, że zaczął zastanawiać się nad różnymi rzeczami. Nie znał tych, którzy mu teraz towarzyszyli i miał wrażenie, że taką grupką zostali pojmani bardziej przez przypadek i jednocześnie przez to, że akurat znajdowali się w pobliżu córki jego zleceniodawcy. Gdyby znajdował się tam tylko on, to prawdopodobnie przemierzałby teraz te ciasne, kamienne i zimne korytarze samotnie.
– Od razu dajcie znać, gdy coś zauważycie. Nie będę miał problemu z tym, żeby oddać prowadzenie komuś, kto będzie wiedział, jak dotrzeć do sali balowej – poinformował ich tylko. Nie zmuszał nikogo do dalszej rozmowy, sam nawet niekoniecznie chciał ją prowadzić. Nie był pewien, czego miałaby ona dotyczyć, a nie przepadał za niepotrzebnym strzępieniem języka, gdy w tym samym czasie można po prostu iść w ciszy i skupiać się na obserwacji i nasłuchiwaniu.
Kilka razy musieli skręcać w lewo lub w prawo, ale nigdy nie mieli drogi do wyboru. Po obu stronach towarzyszyły im puste cele w stanie długiego nieużytku. Widać w nich było warstwy kurzu, zniszczone prowizoryczne posłania, wiadra i często pokryte rdzawym nalotem kraty. W ścianach znajdowało się też sporo dziur, a na tych przedmiotach, które jeszcze nie były w pełni zniszczone, dało się też zauważyć ślady małych pazurów i zębów. Szczury niekoniecznie mieszkać w tym miejscu, jednak na pewno kiedyś – raczej niedawno – były jego częścią. W końcu trafili na wysokie schody, które ciągnęły się w ciemność. Mal od razu na nie wszedł. Ich długość mogła sugerować, że zaprowadzą ich wyżej niż tylko jedno piętro.
Na samym końcu tej wspinaczki trafili na drzwi. Upadły spróbował je otworzyć, ale te stawiały opór. Naparł na nie barkiem, użył większej ilości siły i… puściły. Wyglądało na to, że nie tyle były zamknięte, co coś je blokowało. Coś, czym równie dobrze mogły być zawiasy, o które nikt nie dbał od długiego czasu i, który tyleż samo czasu nie były używane. Niemalże wypadł na duży korytarz, który od razu wydał mu się jakiś znajomy. Obejrzał się w tył i natychmiast zauważył, że drzwi te tak naprawdę były częścią ściany – zamknięte, na pewno nie wyróżniały się niczym i ciężko byłoby je znaleźć, jeżeli nie wiedziało się o nich.
– Wydaje mi się, czy jest to może główny korytarz? Im dłużej patrzę, tym bardziej mam wrażenie, że przechodziłem nim, gdy zmierzałem w stronę głównej sali – odparł i od razu odwrócił się w stronę, w którą szedł w tamtym czasie. Mógł nawet lekko przyspieszyć, w końcu były to znajome korytarze. Zresztą, ponoć mieli dostać się tam jak najprędzej, a teraz właśnie to mogli zrobić – wiedzieli przecież, gdzie iść, co więcej nawet on sam mógł ich zaprowadzić prosto pod drzwi. Zresztą, właśnie pod nie dotarli niedługo po tym, jak wyszli z tego tajnego przejścia. Te, oczywiście, były zamknięte. To albo zablokowane. Spróbował skupić magię w swoich oczach, musiał wyeliminować magiczny czynnik, a te (tym razem) w końcu zmieniły kolor na fiolet. Nie dostrzegł niczego, żadnych kajdan, łańcuchów lub czegoś innego, co wskazywałoby na magiczną blokadę. Najpierw naparł na nie, lecz te nie drgnęły. Zrobił krok w tył, wziął wdech i po chwili kopnął w sam ich środek. Najpierw raz, później drugi. Dopiero za trzecim te zaczęły leniwie otwierać się, a Malathael musiał je lekko pchnąć, aby mogli przez nie przejść.
– Co tu się dzieje!? – zapytał głośno, gdy tylko zobaczył, jak uczestnicy balu zbierają się właściwie w jednym miejscu. Gdy gdzieś w tym tłumie mignęły mu – trudne do niezauważenia przez swój niezwykły kolor – włosy Loneyethe, od razu ruszył w tamtym kierunku. Zwyczajnie przepychając się przez mężczyzn i kobiety, czasem nawet odpychając na bok tych, którzy stawiali jakiś opór. W końcu nie mógł pozwolić, aby coś stało się osobie, o której bezpieczeństwo miał dbać.
– A wiesz, jak to zrobić? Jeśli nie, to po prostu idziemy przed siebie, aż trafimy w miejsce, które rozpozna któryś z nas – zaproponował. Nie czekał na to, co powie pozostała dwójka, zwyczajnie ruszył przed siebie, a jeśli mają oni coś do powiedzenia, mogą zrobić to w trakcie marszu. W posiadłości znajdował się pierwszy raz, więc liczył na to, że jeden z towarzyszy jako pierwszy dostrzeże coś znanego. Wydawało mu się, że najprędzej to właśnie de Viliers powie, że coś takiego widzi.
Gdy tak szli, otoczenie wyglądało coraz bardziej, jak jakieś podziemne lochy. Dlatego upadły zaczął mieć większą pewność, że znajdować się mogą gdzieś pod budynkiem. Może gdzieś głęboko, w podziemnych częściach, do których nikt nie zagląda, ale – jeżeli się nie myli – nie zostali porzuceni gdzieś na drugim końcu miasta albo, co gorsza, na drugim końcu samego kontynentu.
Szybki marsz, bo tylko na tyle mógł i chciał sobie pozwolić czarnoskrzydły, w dodatku w milczeniu sprawił, że zaczął zastanawiać się nad różnymi rzeczami. Nie znał tych, którzy mu teraz towarzyszyli i miał wrażenie, że taką grupką zostali pojmani bardziej przez przypadek i jednocześnie przez to, że akurat znajdowali się w pobliżu córki jego zleceniodawcy. Gdyby znajdował się tam tylko on, to prawdopodobnie przemierzałby teraz te ciasne, kamienne i zimne korytarze samotnie.
– Od razu dajcie znać, gdy coś zauważycie. Nie będę miał problemu z tym, żeby oddać prowadzenie komuś, kto będzie wiedział, jak dotrzeć do sali balowej – poinformował ich tylko. Nie zmuszał nikogo do dalszej rozmowy, sam nawet niekoniecznie chciał ją prowadzić. Nie był pewien, czego miałaby ona dotyczyć, a nie przepadał za niepotrzebnym strzępieniem języka, gdy w tym samym czasie można po prostu iść w ciszy i skupiać się na obserwacji i nasłuchiwaniu.
Kilka razy musieli skręcać w lewo lub w prawo, ale nigdy nie mieli drogi do wyboru. Po obu stronach towarzyszyły im puste cele w stanie długiego nieużytku. Widać w nich było warstwy kurzu, zniszczone prowizoryczne posłania, wiadra i często pokryte rdzawym nalotem kraty. W ścianach znajdowało się też sporo dziur, a na tych przedmiotach, które jeszcze nie były w pełni zniszczone, dało się też zauważyć ślady małych pazurów i zębów. Szczury niekoniecznie mieszkać w tym miejscu, jednak na pewno kiedyś – raczej niedawno – były jego częścią. W końcu trafili na wysokie schody, które ciągnęły się w ciemność. Mal od razu na nie wszedł. Ich długość mogła sugerować, że zaprowadzą ich wyżej niż tylko jedno piętro.
✡✡✡✡✡✡
Na samym końcu tej wspinaczki trafili na drzwi. Upadły spróbował je otworzyć, ale te stawiały opór. Naparł na nie barkiem, użył większej ilości siły i… puściły. Wyglądało na to, że nie tyle były zamknięte, co coś je blokowało. Coś, czym równie dobrze mogły być zawiasy, o które nikt nie dbał od długiego czasu i, który tyleż samo czasu nie były używane. Niemalże wypadł na duży korytarz, który od razu wydał mu się jakiś znajomy. Obejrzał się w tył i natychmiast zauważył, że drzwi te tak naprawdę były częścią ściany – zamknięte, na pewno nie wyróżniały się niczym i ciężko byłoby je znaleźć, jeżeli nie wiedziało się o nich.
– Wydaje mi się, czy jest to może główny korytarz? Im dłużej patrzę, tym bardziej mam wrażenie, że przechodziłem nim, gdy zmierzałem w stronę głównej sali – odparł i od razu odwrócił się w stronę, w którą szedł w tamtym czasie. Mógł nawet lekko przyspieszyć, w końcu były to znajome korytarze. Zresztą, ponoć mieli dostać się tam jak najprędzej, a teraz właśnie to mogli zrobić – wiedzieli przecież, gdzie iść, co więcej nawet on sam mógł ich zaprowadzić prosto pod drzwi. Zresztą, właśnie pod nie dotarli niedługo po tym, jak wyszli z tego tajnego przejścia. Te, oczywiście, były zamknięte. To albo zablokowane. Spróbował skupić magię w swoich oczach, musiał wyeliminować magiczny czynnik, a te (tym razem) w końcu zmieniły kolor na fiolet. Nie dostrzegł niczego, żadnych kajdan, łańcuchów lub czegoś innego, co wskazywałoby na magiczną blokadę. Najpierw naparł na nie, lecz te nie drgnęły. Zrobił krok w tył, wziął wdech i po chwili kopnął w sam ich środek. Najpierw raz, później drugi. Dopiero za trzecim te zaczęły leniwie otwierać się, a Malathael musiał je lekko pchnąć, aby mogli przez nie przejść.
– Co tu się dzieje!? – zapytał głośno, gdy tylko zobaczył, jak uczestnicy balu zbierają się właściwie w jednym miejscu. Gdy gdzieś w tym tłumie mignęły mu – trudne do niezauważenia przez swój niezwykły kolor – włosy Loneyethe, od razu ruszył w tamtym kierunku. Zwyczajnie przepychając się przez mężczyzn i kobiety, czasem nawet odpychając na bok tych, którzy stawiali jakiś opór. W końcu nie mógł pozwolić, aby coś stało się osobie, o której bezpieczeństwo miał dbać.
- Ritsel
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 13
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa:
- Profesje:
- Kontakt:
Co było z tym aniołem nie tak? Odkrył w sobie ukrytą moc tajemną i nagle zachowywał się jakby go co najmniej obwieścili przywódcą. Jakby to Lucas zdecydował się zachowywać jak pani na włościach, Ritsel jeszcze byłby w stanie to zrozumieć, ale na ten moment każdy z nich na pewno widział, że nie ma innej opcji niż przed siebie; iskra irytacji rozbłysła głęboko w piersi elfa, sprawiając, że instynktownym ruchem wysunął mały nożyk ukryty w mankiecie, jednak zgasił ją równie szybko, co cofnął swoje ostrze. Był dobry w swojej profesji, jednak znaczna większość tej wprawy opierała się na odpowiedniej ocenie sytuacji, a ta, w której się aktualnie znajdowali, nie miała zbyt wielu elementów na jego korzyść: wąskie korytarze, przeciwnik, któremu płoną ręce i nie wiadomo, jakie jeszcze sztuczki w sobie odkryje. Chociaż może nie ma czego odkrywać. Może ten cały nagły wybuch mocy był bardziej kontrolowany, niż się wydawał? Zbyt mało informacji, zbyt dużo niepewności, zdecydowanie nie dość wyjść awaryjnych.
Biorąc jeden kontrolowany oddech, Ritsel po raz pierwszy od zaciśnięcia się na nim macek ciemności przypomniał sobie o swoim kompanie, którego ciepło posłużyło mu teraz jako punkt zaczepienia, ułatwiając koncentrację. Na pojedynki i irytację czas będzie później; była nawet szansa, że uda się tejże irytacji popuścić wodze już niedługo, jeśli tylko Lucas mówił prawdę i rzeczywiście znał tożsamość osoby, która tak pięknie sobie z nimi pogrywała.
De Villiers. Dlaczego brał udział w poszukiwaniach, skoro wiedział, kto stoi za morderstwem? Ta myśl sprawiła, że spojrzał na mężczyznę uważnie, jednak nie miał dość czasu na dokładną analizę – upadły oddalał się z każdym krokiem, a jakkolwiek brak światła nie byłby problemem, jeśli Neirr zdążył się już uspokoić i dałby się przekonać do wyjścia z ukrycia, tak elf naprawdę nie był aż tak uparty, żeby specjalnie pozbywać się przewagi w postaci niemal-sojusznika, nawet jeśli tenże sojusznik wykazywał się niezmierzoną ilością lekkomyślności.
Nie mieli jak zmierzyć, ile czasu błądzili po korytarzach, chociaż może trudno nazwać trzymanie się tego samego głównego tunelu „błądzeniem”. Jak na podziemia, były one aż zbyt proste. Może to niekoniecznie był nawet system tuneli - może całość składała się tylko z jednego, który wydawał się dłuższy przez brak wiedzy o punkcie końcowym. Wszystkie cele, które w międzyczasie mijali, wydawały się nieużywane od co najmniej równie długiego czasu, co ta, do której trafili, a więc było mało prawdopodobne, że zaskoczy ich napotkanie towarzystwa. Chyba że Cień zdecyduje się jednak powrócić, co było mało prawdopodobne od początku, a z każdym ich krokiem tylko coraz mniej.
Nagłe pojawienie się przed nimi schodów nie dawało innej opcji niż wspinaczka. Ritsel z premedytacją wskazał ich towarzyszowi, aby szedł pierwszy, kiedy ten się zatrzymał u ich podnóża. Czy naprawdę wydawało mu się, że akurat teraz, na schodach, które oferują jeszcze węższy zakres ruchów, elf pozwoli mu zamykać korowód? Może jednak nawdychał się za dużo kurzu, kto wie, jakie świństwa zdążyły się w nim wymieszać przez te wszystkie lata zbierania się w celach.
Kiedy dotarli na szczyt, elf musiał przyznać, z najmniejszą dozą niechętnego uznania, że bezmyślna brutalność czasami miała swoje plusy – może nie najdyskretniej, ale wydostali się na korytarz. Ledwo jednak Ritsel pozwolił sobie na jakąkolwiek pozytywną myśl w kierunku upadłego, ten po raz kolejny ruszył przed siebie, nie zważając ani na potencjalne zagrożenia, ani na swoich towarzyszy, na co elf skierował oczy ku sufitowi, pozwalając sobie na szybką myśl: „Czy pozwoliłeś mu upaść, bo przeszkadzał ci w realizacji boskiego planu?” i także ruszył z miejsca, mając nadzieję, że ich przewodnik poprawnie rozpoznał ich położenie. Skoro zaszli już tak daleko…
Akurat w momencie, kiedy go dogonił, ten przebił się przez kolejne drzwi. Czy świat nie byłby prostszy, jakby każdy mógł iść przez życie w tak prostolinijny sposób?
Widząc zamieszanie wewnątrz, w którego centrum – cóż za zaskoczenie – wydawała się być ich jakże dobra znajoma, Ritsel zdecydował się wrócić do pozycji, w której zaczął ten felerny bal: odsunął się w cień pod ścianą, w końcu wolny od natrętnego towarzystwa, z możliwością samej obserwacji. Jakkolwiek miała się ta noc zakończyć, najwyraźniej była to jedna z tych, która wymagała otwartego umysłu, a nie bazowania na wyobrażeniach i schematach możliwych biegów wydarzeń. I tak nie miał na nic wpływu, ani większej sympatii do którejkolwiek z osób, których los wydawał się w jakiś sposób związany z jego losem.
A nuż uda się mu wymknąć w trakcie zamieszania, zapomnieć o całym zajściu i wrócić do tradycyjnego rytmu życia, może z przerwą od arystokratycznych balów, nie ważne, jak dobrze płatne byłoby zlecenie? Hm, ta myśl całkiem mu się podobała.
Biorąc jeden kontrolowany oddech, Ritsel po raz pierwszy od zaciśnięcia się na nim macek ciemności przypomniał sobie o swoim kompanie, którego ciepło posłużyło mu teraz jako punkt zaczepienia, ułatwiając koncentrację. Na pojedynki i irytację czas będzie później; była nawet szansa, że uda się tejże irytacji popuścić wodze już niedługo, jeśli tylko Lucas mówił prawdę i rzeczywiście znał tożsamość osoby, która tak pięknie sobie z nimi pogrywała.
De Villiers. Dlaczego brał udział w poszukiwaniach, skoro wiedział, kto stoi za morderstwem? Ta myśl sprawiła, że spojrzał na mężczyznę uważnie, jednak nie miał dość czasu na dokładną analizę – upadły oddalał się z każdym krokiem, a jakkolwiek brak światła nie byłby problemem, jeśli Neirr zdążył się już uspokoić i dałby się przekonać do wyjścia z ukrycia, tak elf naprawdę nie był aż tak uparty, żeby specjalnie pozbywać się przewagi w postaci niemal-sojusznika, nawet jeśli tenże sojusznik wykazywał się niezmierzoną ilością lekkomyślności.
Nie mieli jak zmierzyć, ile czasu błądzili po korytarzach, chociaż może trudno nazwać trzymanie się tego samego głównego tunelu „błądzeniem”. Jak na podziemia, były one aż zbyt proste. Może to niekoniecznie był nawet system tuneli - może całość składała się tylko z jednego, który wydawał się dłuższy przez brak wiedzy o punkcie końcowym. Wszystkie cele, które w międzyczasie mijali, wydawały się nieużywane od co najmniej równie długiego czasu, co ta, do której trafili, a więc było mało prawdopodobne, że zaskoczy ich napotkanie towarzystwa. Chyba że Cień zdecyduje się jednak powrócić, co było mało prawdopodobne od początku, a z każdym ich krokiem tylko coraz mniej.
Nagłe pojawienie się przed nimi schodów nie dawało innej opcji niż wspinaczka. Ritsel z premedytacją wskazał ich towarzyszowi, aby szedł pierwszy, kiedy ten się zatrzymał u ich podnóża. Czy naprawdę wydawało mu się, że akurat teraz, na schodach, które oferują jeszcze węższy zakres ruchów, elf pozwoli mu zamykać korowód? Może jednak nawdychał się za dużo kurzu, kto wie, jakie świństwa zdążyły się w nim wymieszać przez te wszystkie lata zbierania się w celach.
Kiedy dotarli na szczyt, elf musiał przyznać, z najmniejszą dozą niechętnego uznania, że bezmyślna brutalność czasami miała swoje plusy – może nie najdyskretniej, ale wydostali się na korytarz. Ledwo jednak Ritsel pozwolił sobie na jakąkolwiek pozytywną myśl w kierunku upadłego, ten po raz kolejny ruszył przed siebie, nie zważając ani na potencjalne zagrożenia, ani na swoich towarzyszy, na co elf skierował oczy ku sufitowi, pozwalając sobie na szybką myśl: „Czy pozwoliłeś mu upaść, bo przeszkadzał ci w realizacji boskiego planu?” i także ruszył z miejsca, mając nadzieję, że ich przewodnik poprawnie rozpoznał ich położenie. Skoro zaszli już tak daleko…
Akurat w momencie, kiedy go dogonił, ten przebił się przez kolejne drzwi. Czy świat nie byłby prostszy, jakby każdy mógł iść przez życie w tak prostolinijny sposób?
Widząc zamieszanie wewnątrz, w którego centrum – cóż za zaskoczenie – wydawała się być ich jakże dobra znajoma, Ritsel zdecydował się wrócić do pozycji, w której zaczął ten felerny bal: odsunął się w cień pod ścianą, w końcu wolny od natrętnego towarzystwa, z możliwością samej obserwacji. Jakkolwiek miała się ta noc zakończyć, najwyraźniej była to jedna z tych, która wymagała otwartego umysłu, a nie bazowania na wyobrażeniach i schematach możliwych biegów wydarzeń. I tak nie miał na nic wpływu, ani większej sympatii do którejkolwiek z osób, których los wydawał się w jakiś sposób związany z jego losem.
A nuż uda się mu wymknąć w trakcie zamieszania, zapomnieć o całym zajściu i wrócić do tradycyjnego rytmu życia, może z przerwą od arystokratycznych balów, nie ważne, jak dobrze płatne byłoby zlecenie? Hm, ta myśl całkiem mu się podobała.
- Gaia
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 14
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Czarodziej
- Profesje: Mag , Włóczęga
- Kontakt:
Oczywiście, że się tego spodziewała.
Nie było możliwości, by jaśniezołza Vonderheide powstrzymała się od jakiegoś wrednego komentarza, nawet mimo tego, iż czarodziejka właśnie uratowała jej arystokratyczny zadek, obracając cieniste macki w drobny pył. Gaia zaśmiała się cierpko, równocześnie wznosząc oczy ku sklepieniu.
- Uważaj, czego sobie życzysz - odezwała się, tonem niby żartobliwym, jednak intencje pradawnej, mające odzwierciedlenie w jej spojrzeniu, były śmiertelnie poważne. - Wolałabym nie być tej nocy zmuszona do użycia bardziej “spektakularnych” zaklęć.
Przeczuwała, że coś takiego może nastąpić. Właściwie wszystko, co wydarzyło się od początku tego nieszczęsnego balu, zdawało się stopniowo prowadzić do jakiegoś widowiskowego końca. Cała ta akcja za bardzo przypominała wyreżyserowany spektakl, by mogło zabraknąć w niej odpowiednio dramatycznego punktu kulminacyjnego, który wstrząśnie sercami wyimaginowanej widowni. Gaia miała tylko nadzieję, że już nikt więcej tego wieczoru nie ucierpi; dzisiejsza noc była już wystarczająco obfita w zgony. Chociaż… czym były jedne dodatkowe zwłoki w krainie żywych trupów? Zapewne nikogo nawet by nie obeszły, gdyby nie fakt, iż potencjalnymi zwłokami może stać się każdy z uczestników balu. Czarodziejka nie miała co do tego większych wątpliwości; zgromadzona tutaj śmietanka okolicznej szlachty nie szukała sprawcy zamieszania dla wymierzenia mu sprawiedliwości. Chodziło tylko o strach. Strach o własne życie.
Gaia nie bała się o swoje. Czy może raczej: poczucie zagrożenia już dawno na stałe zagościło w jej codzienności do tego stopnia, że kobieta, nieustannie wystawiona na działanie tego bodźca, zasadniczo przestała je zauważać. Właśnie to kryło się za jej nienaturalnym spokojem wobec toczącej się rozgrywki na śmierć i życie.
- Prowadź zatem, kochaniutka - rzuciła z przekąsem, naśladując wcześniejszy ukłon Loneyethe. Całkowicie zignorowała jej poprzednią sugestię. Nie zmieścić się w suknię? Może jeśli ktoś jest na tyle głupi i próżny, by wciskać się w gorset. Gaia ceniła sobie luźno skrojone szaty, mogła więc miotać fałszywie słodkimi pochlebstwami na prawo i lewo, nie martwiąc się cudzymi przytykami.
Podążyła za krwiopijczynią, kolejny raz zresztą. Jak dotąd ta taktyka sprawdzała się nie tak znowu najgorzej; momentami irytująco, ale cała drużyna wciąż żyła - choć pieron wie, gdzie wcięło jej męską część - a to chyba było w tym wszystkim najważniejsze. Gaia niechętnie przyznała w duchu, że jeśli szło o umiejętności nawigowania w terenie, w przypadku gdy rzeczonym terenem były dworskie posiadłości, Loneyethe zdecydowanie ją przewyższała. Bezbłędnie poprowadziła je z powrotem do miejsca, w którym cała ta zabawa się zaczęła.
I najwyraźniej miała trwać dalej, choć w dynamice stosunków między uczestnikami zaszły pewne, dość gwałtowne zmiany, o czym czarodziejka szybko przekonała się na własnej skórze. Dosłownie. Już w chwili, gdy przekraczały próg komnaty, Gaia wyczuła panujące weń napięcie, niczym gotujące się pod pokrywką mleko, gotowe w każdej chwili wykipieć. A potem poczuła zaciskającą się na jej nadgarstku dłoń. Zanim jednak zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować, zrobiła to za nią jej nowa wampirza przyjaciółka. Pradawna musiała wycofać słowa o braku potencjału bitewnego Loneyethe, które wcześniej pojawiły się w jej myślach. Nie przyszło jej to łatwo, na szczęście dzięki temu, że zachowała wówczas milczenie, mogła to zrobić i tym razem. Na dźwięk kąśliwych słów towarzyszki uniosła kąciki ust w pełnym złośliwej satysfakcji uśmiechu. Ona sama nie mogłaby skwitować tego lepiej.
Zaraz jednak przestało jej być do śmiechu. Kiedy podjudzony tłum rzucił się na kobiety, sytuacja z niepewnej zmieniła się w nieprzyjemną. Może jeszcze nie złą, ale zdecydowanie niekorzystną. Gaia czuła jak kolejne pary rąk szarpią materiał jej sukni, jak czyjeś palce boleśnie wbijają się w jej ciało. Ktoś pociągnął ją za włosy, wydobywając z piersi pradawnej stłumiony krzyk.
“Co to ma być, polowanie na czarownice?”, cisnęło jej się na usta, te jednak nagle zostały zakneblowane jakimś kawałkiem szmaty. To ostatecznie rozsierdziło Gaię, która i tak dotąd ciągnęła na resztkach cierpliwości. Nie miała na tyle krzepy, by zdołała wyrwać się przytrzymującej ją mnogości rąk, które usilnie - i, niestety, całkiem skutecznie - dążyły do skrępowania jej jakimś paskudnie szorstkim sznurem. Miała jednak przewagę w postaci biegłości magicznej, którą ci głupcy myśleli, że jej odebrali poprzez zwykłe unieruchomienia. Banda ograniczonych ignorantów, czy oni naprawdę nie wiedzieli, że zaklęcia można rzucać innymi metodami niż inkantacje? Sami kręcili na siebie bat, którym oberwą, jeśli - kiedy - doprowadzą czarodziejkę do ostateczności. A ta zbliżała się nieuchronnie. Tym brutalnym, zmasowanym atakiem przekroczyli jej granicę tolerancji i aktualnie Gaia bardzo poważnie rozważała opcję zawalenia tego przybytku i pogrzebania ich wszystkich pod paroma sążniami gruzu. Mogła to zrobić w każdej chwili; od samego początku posiadała moc, która by jej to umożliwiła. Powstrzymywała się do tej pory, chcąc ograniczyć przypadkowe ofiary po stronie ludności cywilnej, ale, do jasnej cholery, ile można sobie pozwalać?!
Czekała jeszcze tylko na powrót brakujących członków drużyny. Nie żeby się do nich przywiązała - nie mogła; nie ona - lecz mimo wszystko nie chciała nieumyślnie pozbawić ich życia, jeśli faktycznie zdecydowałaby się na ostateczną demolkę. Gdy tylko upewni się, że zdoła tak pokierować zniszczeniami struktury ścian, że sufit nie zawali się im na głowy, nie będzie się dłużej wahała. W końcu jej pierwotnym i nadrzędnym celem było przetrwanie. Jak na ironię, właśnie po to zjawiła się dzisiaj na balu. By przetrwać. I zamierzała to osiągnąć. Za wszelką cenę.
Liczyła na to, że ponowne pojawienie się duetu anioł-elf odwróci sytuację, w jakiej się znaleźli. Dlatego też widok przedzierającego się przez tłum w ich stronę Malthaela dodał jej otuchy - i nieco ją uspokoił. Wprawdzie nadal szykowała się mentalnie na wykrakane przez Loneyethe spektakularne użycie magii, ale jeszcze się wstrzymała. Może było jakieś inne wyjście z tego położenia. Nigdzie nie widziała białowłosego elfa, co w pierwszej chwili wywołało u czarodziejki ukłucie niepokoju, ale gdy zanurzyła się w świat aur, wyczuła znajomą już emanację, choć w innej części sali. Cała drużyna (plus de Viliers, który też, zdaje się, był tu obecny) w komplecie. Świetnie. To oznaczało, że przyszedł czas na długo oczekiwane apogeum. Nareszcie. Gaię zaczynała już męczyć cała ta gra.
Jeśli ktoś czegoś nie zrobi, czarodziejka była gotowa sięgnąć po wszystkie znane sobie arkana magii naraz - i niech się dzieje co chce.
Byle ta noc w końcu zamknęła się w przeszłości.
Nie było możliwości, by jaśniezołza Vonderheide powstrzymała się od jakiegoś wrednego komentarza, nawet mimo tego, iż czarodziejka właśnie uratowała jej arystokratyczny zadek, obracając cieniste macki w drobny pył. Gaia zaśmiała się cierpko, równocześnie wznosząc oczy ku sklepieniu.
- Uważaj, czego sobie życzysz - odezwała się, tonem niby żartobliwym, jednak intencje pradawnej, mające odzwierciedlenie w jej spojrzeniu, były śmiertelnie poważne. - Wolałabym nie być tej nocy zmuszona do użycia bardziej “spektakularnych” zaklęć.
Przeczuwała, że coś takiego może nastąpić. Właściwie wszystko, co wydarzyło się od początku tego nieszczęsnego balu, zdawało się stopniowo prowadzić do jakiegoś widowiskowego końca. Cała ta akcja za bardzo przypominała wyreżyserowany spektakl, by mogło zabraknąć w niej odpowiednio dramatycznego punktu kulminacyjnego, który wstrząśnie sercami wyimaginowanej widowni. Gaia miała tylko nadzieję, że już nikt więcej tego wieczoru nie ucierpi; dzisiejsza noc była już wystarczająco obfita w zgony. Chociaż… czym były jedne dodatkowe zwłoki w krainie żywych trupów? Zapewne nikogo nawet by nie obeszły, gdyby nie fakt, iż potencjalnymi zwłokami może stać się każdy z uczestników balu. Czarodziejka nie miała co do tego większych wątpliwości; zgromadzona tutaj śmietanka okolicznej szlachty nie szukała sprawcy zamieszania dla wymierzenia mu sprawiedliwości. Chodziło tylko o strach. Strach o własne życie.
Gaia nie bała się o swoje. Czy może raczej: poczucie zagrożenia już dawno na stałe zagościło w jej codzienności do tego stopnia, że kobieta, nieustannie wystawiona na działanie tego bodźca, zasadniczo przestała je zauważać. Właśnie to kryło się za jej nienaturalnym spokojem wobec toczącej się rozgrywki na śmierć i życie.
- Prowadź zatem, kochaniutka - rzuciła z przekąsem, naśladując wcześniejszy ukłon Loneyethe. Całkowicie zignorowała jej poprzednią sugestię. Nie zmieścić się w suknię? Może jeśli ktoś jest na tyle głupi i próżny, by wciskać się w gorset. Gaia ceniła sobie luźno skrojone szaty, mogła więc miotać fałszywie słodkimi pochlebstwami na prawo i lewo, nie martwiąc się cudzymi przytykami.
Podążyła za krwiopijczynią, kolejny raz zresztą. Jak dotąd ta taktyka sprawdzała się nie tak znowu najgorzej; momentami irytująco, ale cała drużyna wciąż żyła - choć pieron wie, gdzie wcięło jej męską część - a to chyba było w tym wszystkim najważniejsze. Gaia niechętnie przyznała w duchu, że jeśli szło o umiejętności nawigowania w terenie, w przypadku gdy rzeczonym terenem były dworskie posiadłości, Loneyethe zdecydowanie ją przewyższała. Bezbłędnie poprowadziła je z powrotem do miejsca, w którym cała ta zabawa się zaczęła.
I najwyraźniej miała trwać dalej, choć w dynamice stosunków między uczestnikami zaszły pewne, dość gwałtowne zmiany, o czym czarodziejka szybko przekonała się na własnej skórze. Dosłownie. Już w chwili, gdy przekraczały próg komnaty, Gaia wyczuła panujące weń napięcie, niczym gotujące się pod pokrywką mleko, gotowe w każdej chwili wykipieć. A potem poczuła zaciskającą się na jej nadgarstku dłoń. Zanim jednak zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować, zrobiła to za nią jej nowa wampirza przyjaciółka. Pradawna musiała wycofać słowa o braku potencjału bitewnego Loneyethe, które wcześniej pojawiły się w jej myślach. Nie przyszło jej to łatwo, na szczęście dzięki temu, że zachowała wówczas milczenie, mogła to zrobić i tym razem. Na dźwięk kąśliwych słów towarzyszki uniosła kąciki ust w pełnym złośliwej satysfakcji uśmiechu. Ona sama nie mogłaby skwitować tego lepiej.
Zaraz jednak przestało jej być do śmiechu. Kiedy podjudzony tłum rzucił się na kobiety, sytuacja z niepewnej zmieniła się w nieprzyjemną. Może jeszcze nie złą, ale zdecydowanie niekorzystną. Gaia czuła jak kolejne pary rąk szarpią materiał jej sukni, jak czyjeś palce boleśnie wbijają się w jej ciało. Ktoś pociągnął ją za włosy, wydobywając z piersi pradawnej stłumiony krzyk.
“Co to ma być, polowanie na czarownice?”, cisnęło jej się na usta, te jednak nagle zostały zakneblowane jakimś kawałkiem szmaty. To ostatecznie rozsierdziło Gaię, która i tak dotąd ciągnęła na resztkach cierpliwości. Nie miała na tyle krzepy, by zdołała wyrwać się przytrzymującej ją mnogości rąk, które usilnie - i, niestety, całkiem skutecznie - dążyły do skrępowania jej jakimś paskudnie szorstkim sznurem. Miała jednak przewagę w postaci biegłości magicznej, którą ci głupcy myśleli, że jej odebrali poprzez zwykłe unieruchomienia. Banda ograniczonych ignorantów, czy oni naprawdę nie wiedzieli, że zaklęcia można rzucać innymi metodami niż inkantacje? Sami kręcili na siebie bat, którym oberwą, jeśli - kiedy - doprowadzą czarodziejkę do ostateczności. A ta zbliżała się nieuchronnie. Tym brutalnym, zmasowanym atakiem przekroczyli jej granicę tolerancji i aktualnie Gaia bardzo poważnie rozważała opcję zawalenia tego przybytku i pogrzebania ich wszystkich pod paroma sążniami gruzu. Mogła to zrobić w każdej chwili; od samego początku posiadała moc, która by jej to umożliwiła. Powstrzymywała się do tej pory, chcąc ograniczyć przypadkowe ofiary po stronie ludności cywilnej, ale, do jasnej cholery, ile można sobie pozwalać?!
Czekała jeszcze tylko na powrót brakujących członków drużyny. Nie żeby się do nich przywiązała - nie mogła; nie ona - lecz mimo wszystko nie chciała nieumyślnie pozbawić ich życia, jeśli faktycznie zdecydowałaby się na ostateczną demolkę. Gdy tylko upewni się, że zdoła tak pokierować zniszczeniami struktury ścian, że sufit nie zawali się im na głowy, nie będzie się dłużej wahała. W końcu jej pierwotnym i nadrzędnym celem było przetrwanie. Jak na ironię, właśnie po to zjawiła się dzisiaj na balu. By przetrwać. I zamierzała to osiągnąć. Za wszelką cenę.
Liczyła na to, że ponowne pojawienie się duetu anioł-elf odwróci sytuację, w jakiej się znaleźli. Dlatego też widok przedzierającego się przez tłum w ich stronę Malthaela dodał jej otuchy - i nieco ją uspokoił. Wprawdzie nadal szykowała się mentalnie na wykrakane przez Loneyethe spektakularne użycie magii, ale jeszcze się wstrzymała. Może było jakieś inne wyjście z tego położenia. Nigdzie nie widziała białowłosego elfa, co w pierwszej chwili wywołało u czarodziejki ukłucie niepokoju, ale gdy zanurzyła się w świat aur, wyczuła znajomą już emanację, choć w innej części sali. Cała drużyna (plus de Viliers, który też, zdaje się, był tu obecny) w komplecie. Świetnie. To oznaczało, że przyszedł czas na długo oczekiwane apogeum. Nareszcie. Gaię zaczynała już męczyć cała ta gra.
Jeśli ktoś czegoś nie zrobi, czarodziejka była gotowa sięgnąć po wszystkie znane sobie arkana magii naraz - i niech się dzieje co chce.
Byle ta noc w końcu zamknęła się w przeszłości.
- Loneyethe
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 16
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Wampir
- Profesje: Arystokrata , Szlachcic , Wędrowiec
- Kontakt:
Oczywiście, najlepsze bale nie mogą zostać uznane za faktycznie najlepsze, jeśli nie posiadają w sobie szczypty dramatu, nutki rujnujących reputacji plotek i jakiegoś skandalu. Nieważne, czy wywołanych czystym zamieszaniem i zgodnymi prawdą wydarzeniami, czy powstałe na wskutek dochodzenia nadobnych dam, które niczym pełnoprawny detektyw odkryły powiązanie zbyt dużej ilości klusek na talerzu lady Herondalle a jej rzekomym romansem z hrabią De Viliers. Loneyethe była już pewna, że ten wieczór w posiadłości hrabiego Gęsi przejdzie do historii. Szczyptą dramatu było morderstwo gospodarza, reputację stracił zapewne każdy gość, ukazują swoje niemoralne zachowanie podczas wskazywania winnego, a skandalem było uwięzienie wampirzycy w uścisku i zniewolenie czarodziejki. Doprawdy! ”Mogliby chociaż uważać na suknię, nie była taka tania…!” pomyślała nieumarła. W momentach całkowitego odizolowania od świata zewnętrznego ludzie zaczynają zachowywać się jak zwierzęta; zwłaszcza gdy są pociągani za sznurki strachu, a pod ramię prowadzi ich gniew z zawiścią. Mogłoby się wydawać, że w tym momencie do sali powinni wparować wybawcy, gotowi rzucić się na ratunek i prosić wręcz o wyjaśnienie zaistniałego zajścia.
Wtem do sali wparował elf, który życzył jej zapewne śmierci, rozkojarzony ochroniarz wąpierzycy… I de Viliers. ”Prasmoku, już po nas.”
Malthael zaczął się przeciskać przez tłum, aż nie został zauważony przez Yiorleta. Młody panicz wtem nakazał, aby nie przepuszczać upadłego w tę stronę, lecz pospolici arystokraci - obawiający się chociażby złamanego paznokcia - mogli być kiepską przeszkodą dla piekielnego.
- To on! - wykrzyczał w końcu de Viliers, dumnie wskazując palcem na Yiorleta. - On zabił hrabiego.
Dzięki dekoncentracji, jaką wywołały słowa szlachcica, Loneyethe była w stanie wyszarpać się z uścisku swych oponentów. Zszokowana szlachta nie wiedziała już, co ma zrobić - ich lider był ich wrogiem? Czy może okaże się, że kryje się za tym coś grubszego? Wampirzyca osłupiała. Wszystkie mięśnie w jej ciele naprężyły się, gotowe do ewentualnego użycia siły - mimo że Loney miała nadzieję umknąć przed ewentualną walką. Za nic nie potrafiła dobrze walczyć. Ale za to umiała fenomenalnie uciekać przed potyczkami.
Wampirzyca odsunęła się od głównej grupy trzymających ją wcześniej mężczyzn, po czym zaczęła niepozornie zbliżać się do Yiorleta. Chciała… właśnie. Prasmok wie, co planowała. Loneyethe najbardziej w tym momencie zapragnęła zemsty za wszystkie trudności, jakie spotkały ją tego wieczoru. I po nią zmierzała.
- Stój. - Niczym spod ziemi na drodze stanęła przed nieumarłą lady, którą wcześniej wiśniowowłosa określiła cudownym przydomkem; Połamię-język-na-jej-nazwisku. - Von Goose chciał nas tutaj zamknąć. Zrobić z nas niewolników. Mój syn jedynie próbował ocalić nas przed jego planami, a także pobratymcami… - Zlustrowała wzrokiem Loneyethe, aby następnie spojrzeć z ukosa na pojawiającego się nieopodal Lukasa. Nieumarła prychnęła.
- A naszym największym zagrożeniem jest oczywiście ktoś jeszcze, poza bliskimi znajomymi gospodarza - dodała kobieta. - Wśród nas znajduje się czarownica obarczona klątwą, przez którą moglibyśmy wszyscy zginąć. Pani Czarnych chmur. - Spojrzała wymownie na czarodziejkę. Karty powoli się odsłaniały, a Loneyethe ledwo powstrzymała się od śmiechu. Wampirzyca świetnie się bawiła w tym momencie i z tym samym rozbawieniem zerknęła na Gaię.
- Oczywiście, tamta fruwająca kuropatwa była iście zabójcza - skomentowała nieumarła, odsłaniając kły. Nie mogła już powstrzymać chichotu. Nie obchodziło ją tak naprawdę, co stanie się z przedstawioną im wszystkim Panią Czarnych chmur, ale w tym wszystkim jedno jej nie stykało; dlaczego też ona?
I wtem skojarzyła. Von Goose był drogim przyjacielem rodziny Vonderheide. To by również tłumaczyło, dlaczego Malthael został zaatakowany i porwany z korytarza, ale ponownie; im więcej kart było odkrytych, tym więcej pytań się pojawiało. A na co im skrytobójca na przyjęciu? Opcje były dwie. Albo ten gość jest śmiertelnym wrogiem każdego tutaj, albo przyjacielem. Loneyethe jednak nie wierzyła, że nie miał w tym interesu - a skoro miała się go trzymać, tym bardziej wydawał się podejrzany. Nieumarła wlepiła więc wzrok w elfa, jakoby mogła spojrzeniem wydobyć tę informację.
- Czyli dobrze rozumiem, jestem skazana na śmierć przez panią, albowiem jestem przyjaciółką rodziny? - zapytała panienka Vonderheide, poważniejąc. - Doprawdy, mogła pani chociaż jakoś pokolorować swoje powody. Może mogłabym zostać uznana za romans z hrabią? Dożywotni kontrakt krwi? Nie? Och, no dobrze - bąknęła znudzona, bowiem jej wszystkie teorie i przypuszczenia sprowadziły się do zbyt prostego wniosku: młody Yiorlet niby odkrył jakąś tajemnicę i chciał zabić wszystkich, którzy akurat mogli mu przeszkodzić.
- Nie chodziło zatem o skarb von Goose’a, paniczu? - odezwał się de Viliers, na co pół sali zesztywniało bardziej niż zwykle. Matka Yiorleta i on sam zbledli. Czyli chcieli zabić wszystkich. A z zaproszonych gości - czarodziejki, skrytobójcy, Vonderheide i anioła - zrobić głównych antagonistów, dzięki którym rozpętałby szaleństwo. A wtedy już prosta droga do bogactwa. Loneyethe zerknęła na czarodziejkę. Kobieta szczerze miała nadzieję, że zaraz maginii ponownie rozpęta jakiś magiczny chaos i wszyscy zwieją stąd pod osłoną nocy.
Póki noc oczywiście trwała. Chciwi głupcy rzucą się na poszukiwanie skarbu, a ona zwieje.
Tak, to był plan doskonały. Teraz tylko potrzeba… szczypty chaosu.
- Skoro już wiemy, że jest tu skarb, może panicz Yiorlet się z nami nim podzieli? - rzuciła wampirzyca, rozpętując burzę stulecia; oczywiście w metaforycznym sensie. Arystokraci otoczyli panicza, wypytując o wszystkie informacje.
Idealna pora na znalezienie wyjścia. I zakończenie tej ponurej nocy.
Wtem do sali wparował elf, który życzył jej zapewne śmierci, rozkojarzony ochroniarz wąpierzycy… I de Viliers. ”Prasmoku, już po nas.”
Malthael zaczął się przeciskać przez tłum, aż nie został zauważony przez Yiorleta. Młody panicz wtem nakazał, aby nie przepuszczać upadłego w tę stronę, lecz pospolici arystokraci - obawiający się chociażby złamanego paznokcia - mogli być kiepską przeszkodą dla piekielnego.
- To on! - wykrzyczał w końcu de Viliers, dumnie wskazując palcem na Yiorleta. - On zabił hrabiego.
Dzięki dekoncentracji, jaką wywołały słowa szlachcica, Loneyethe była w stanie wyszarpać się z uścisku swych oponentów. Zszokowana szlachta nie wiedziała już, co ma zrobić - ich lider był ich wrogiem? Czy może okaże się, że kryje się za tym coś grubszego? Wampirzyca osłupiała. Wszystkie mięśnie w jej ciele naprężyły się, gotowe do ewentualnego użycia siły - mimo że Loney miała nadzieję umknąć przed ewentualną walką. Za nic nie potrafiła dobrze walczyć. Ale za to umiała fenomenalnie uciekać przed potyczkami.
Wampirzyca odsunęła się od głównej grupy trzymających ją wcześniej mężczyzn, po czym zaczęła niepozornie zbliżać się do Yiorleta. Chciała… właśnie. Prasmok wie, co planowała. Loneyethe najbardziej w tym momencie zapragnęła zemsty za wszystkie trudności, jakie spotkały ją tego wieczoru. I po nią zmierzała.
- Stój. - Niczym spod ziemi na drodze stanęła przed nieumarłą lady, którą wcześniej wiśniowowłosa określiła cudownym przydomkem; Połamię-język-na-jej-nazwisku. - Von Goose chciał nas tutaj zamknąć. Zrobić z nas niewolników. Mój syn jedynie próbował ocalić nas przed jego planami, a także pobratymcami… - Zlustrowała wzrokiem Loneyethe, aby następnie spojrzeć z ukosa na pojawiającego się nieopodal Lukasa. Nieumarła prychnęła.
- A naszym największym zagrożeniem jest oczywiście ktoś jeszcze, poza bliskimi znajomymi gospodarza - dodała kobieta. - Wśród nas znajduje się czarownica obarczona klątwą, przez którą moglibyśmy wszyscy zginąć. Pani Czarnych chmur. - Spojrzała wymownie na czarodziejkę. Karty powoli się odsłaniały, a Loneyethe ledwo powstrzymała się od śmiechu. Wampirzyca świetnie się bawiła w tym momencie i z tym samym rozbawieniem zerknęła na Gaię.
- Oczywiście, tamta fruwająca kuropatwa była iście zabójcza - skomentowała nieumarła, odsłaniając kły. Nie mogła już powstrzymać chichotu. Nie obchodziło ją tak naprawdę, co stanie się z przedstawioną im wszystkim Panią Czarnych chmur, ale w tym wszystkim jedno jej nie stykało; dlaczego też ona?
I wtem skojarzyła. Von Goose był drogim przyjacielem rodziny Vonderheide. To by również tłumaczyło, dlaczego Malthael został zaatakowany i porwany z korytarza, ale ponownie; im więcej kart było odkrytych, tym więcej pytań się pojawiało. A na co im skrytobójca na przyjęciu? Opcje były dwie. Albo ten gość jest śmiertelnym wrogiem każdego tutaj, albo przyjacielem. Loneyethe jednak nie wierzyła, że nie miał w tym interesu - a skoro miała się go trzymać, tym bardziej wydawał się podejrzany. Nieumarła wlepiła więc wzrok w elfa, jakoby mogła spojrzeniem wydobyć tę informację.
- Czyli dobrze rozumiem, jestem skazana na śmierć przez panią, albowiem jestem przyjaciółką rodziny? - zapytała panienka Vonderheide, poważniejąc. - Doprawdy, mogła pani chociaż jakoś pokolorować swoje powody. Może mogłabym zostać uznana za romans z hrabią? Dożywotni kontrakt krwi? Nie? Och, no dobrze - bąknęła znudzona, bowiem jej wszystkie teorie i przypuszczenia sprowadziły się do zbyt prostego wniosku: młody Yiorlet niby odkrył jakąś tajemnicę i chciał zabić wszystkich, którzy akurat mogli mu przeszkodzić.
- Nie chodziło zatem o skarb von Goose’a, paniczu? - odezwał się de Viliers, na co pół sali zesztywniało bardziej niż zwykle. Matka Yiorleta i on sam zbledli. Czyli chcieli zabić wszystkich. A z zaproszonych gości - czarodziejki, skrytobójcy, Vonderheide i anioła - zrobić głównych antagonistów, dzięki którym rozpętałby szaleństwo. A wtedy już prosta droga do bogactwa. Loneyethe zerknęła na czarodziejkę. Kobieta szczerze miała nadzieję, że zaraz maginii ponownie rozpęta jakiś magiczny chaos i wszyscy zwieją stąd pod osłoną nocy.
Póki noc oczywiście trwała. Chciwi głupcy rzucą się na poszukiwanie skarbu, a ona zwieje.
Tak, to był plan doskonały. Teraz tylko potrzeba… szczypty chaosu.
- Skoro już wiemy, że jest tu skarb, może panicz Yiorlet się z nami nim podzieli? - rzuciła wampirzyca, rozpętując burzę stulecia; oczywiście w metaforycznym sensie. Arystokraci otoczyli panicza, wypytując o wszystkie informacje.
Idealna pora na znalezienie wyjścia. I zakończenie tej ponurej nocy.
- Malthael
- Błądzący po drugiej stronie
- Posty: 53
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Upadły Anioł
- Profesje: Wojownik , Najemnik , Włóczęga
- Kontakt:
Im dłużej tu przebywali – i to nie tylko w tej sali balowej – w tym gorszej sytuacji się znajdowali. Choć to właśnie w tym pomieszczeniu, gdzie znajdowało się najwięcej osób, było to widoczne najbardziej. Arystokracja szukała winnych całej tej sytuacji i najlepiej było obarczyć tym kogoś, kogo się nie zna lub zna się, ale mało. Ewentualnie, gdy ktoś jest znany, lecz potocznie niezbyt przez coś lubiany. To, że szlachta próbowała go zatrzymać, nie byłoby dla niego żadnym problemem – mógłby przejść przez nich i przecisnąć się siłą, gdyby tego potrzebował. Tyle tylko, że uczestnicy balu nie chcieli tego zrobić, mimo tego, że jeden z nich im to nakazał. Dlatego upadły mógł bez problemu przejść w miejsce głównej akcji, tam, gdzie Loneyethe i Gaia wdawały się właśnie w dyskusję z tymi, którzy odważni byli na tyle, żeby mówić.
Udawało mu się dosłyszeć niektóre części dialogu, jednak nawet jego rozpraszało ogólne gadanie arystokracji, która między sobą snuła teraz różne teorie i jednocześnie próbowała przysłuchiwać się temu, na czym on z kolei się próbował skupiać. Dotarł już w miarę blisko, gdy ktoś mówił o jakiejś czarownicy, którą nazwał Panią Czarnych Chmur. Gdy podążył za spojrzeniem, dostrzegł, że spoczywa ono na Gai. Czyli chodziło o nią, prawda? Nie wyglądała na kogoś, kto mógłby ich wszystkich pozabijać. Zaczął rozmyślać nad jedną rzeczą. Mianowicie – a co, gdyby tak po prostu zabrać panienkę Vonderheide i, prawdopodobnie przy użyciu siły i zastraszania, po prostu opuścić bal? Może, przy okazji zabierając też ze sobą czarodziejkę, z którą ta się trzymała. Bez problemu udało mu się podejść, więc może w drugą stronę będzie podobnie. Chociaż był też przygotowany na pewien opór, bo może odejść już im nie pozwolą.
Czekał tylko na odpowiedni moment. Sam plan nie wydawał mu się zły, choć jednocześnie był też prosty – poczekać i, gdy uwaga uczestników balu skupi się na czymś innym, wyjść stąd razem z osobą, którą miał ochraniać. Mógł też sam stworzyć coś takiego, co więcej, nawet przyszło mu coś do głowy, choć do tego też potrzebował odpowiedniej sytuacji, słów lub czegoś, co mogłoby sprawić, że doszłoby do tego, o czym teraz myślał. I, no proszę, nie musiał długo czekać. Gdy tylko de Viliers podjął temat skarbu, arystokraci spojrzeli nagle na niego. Byli bogaci, ale przecież mogli być bogatsi, prawda? Wampirzyca swymi słowami dorzuciła tylko „drwa do ogniska”. Rozmowy wśród szlachty rozpoczęły się na nowo, niektórzy mówili nawet podniesionymi głosami, że część skarbu również im się należy, skoro biorą w tym udział, inni zaczęli wypytywać o same bogactwa panicza.
A Malthael, cóż… Rozejrzał się ukradkiem, czy aby nikt mu się nie przygląda. Gdy upewnił się, że tak nie jest i, że najbliżej znajdujący się niego arystokrata również zajęty jest czymś innym, popchnął go lekko. Było dość tłocznie, szlachta w większości skupiła się w tym miejscu, dlatego tamten wpadł na innego, a ten kolejny na jakąś kobietę, która poleciała na, prawdopodobnie, swego męża.
– Co ty robisz? – zapytał go ten, którego popchnął.
– Czekam – odparł upadły anioł.
– Na co? Aż ci oddam? – dopytywał młody szlachcic.
– Nie – zaprzeczył Mal. Mężczyzna ten nie miałby szans w starciu z nim.
– Na to, aż zaczniecie obijać sobie gęby – dodał jeszcze i uśmiechnął się lekko, tak, żeby tylko tamten to zauważył. Uśmiechem podstępnym, który nie zwiastuje niczego dobrego. A na potwierdzenie jego słów, młody arystokrata został zaczepiony i, gdy odwrócił się, czyjaś pięść – może właśnie mężczyzny, na którego tamten wpadł – spotkała się bardzo blisko z policzkiem tamtego. W ich stronę przepychał się już też kolejny, któremu udało się uchronić żonę przed upadkiem. A uczestnicy balu, jakby wyczuli napięcie i narastającą atmosferę agresji, zaczęli głośniej mówić i wydzierać się między sobą, a przepychanki nie ograniczyły się jedynie do miejsca, w którym wywołał je sam Malthael. Były jeszcze takie dwa lub trzy miejsca, gdzie szlachcice zaczęli pozwalać sobie na więcej i nie przejmowali się, że poniosą uszczerbek na wyglądzie.
– Idziemy – odparł krótko, gdy dostał się do Loneyethe. Nie czekał na to, aż wampirzyca złapie jego dłoń, wyprzedził ją i przez to jego dłoń chwyciła jej, a on pociągnął ją za sobą. Drugą złapał Gaię – i ją też zaczął prowadzić w stronę wyjścia.
Przed nimi, jakoś w połowie drogi do drzwi, którymi mogliby wyjść, starszy mężczyzna z pokaźnym wąsem odepchnął młodszego, który był od niego wyższy, lecz wąsacz wyglądał na tęższego. Tłum stojący tam, gdzie poleciał młodszy, złapał go i popchnął w stronę starszego, co tamten wykorzystał, aby wpaść na niego z pełnym impetem i przygwoździć go do podłogi. Mal pociągnął za sobą obie kobiety, wykorzystując to, że pobliscy bogacze bardziej zaangażowani byli w pojedynek tej dwójki, niż w to, że obok nich przebiega ta trójka.
– Chcecie zrobić tu coś jeszcze czy wychodzimy? – rzucił pytaniem za siebie. Znajdowali się już coraz bliżej i bliżej, tych drzwi, którymi nie tak dawno dostał się tu właśnie on. Na pewno musiały prowadzić do wyjścia, choć czekała ich jeszcze przeprawa przez długi korytarz.
Udawało mu się dosłyszeć niektóre części dialogu, jednak nawet jego rozpraszało ogólne gadanie arystokracji, która między sobą snuła teraz różne teorie i jednocześnie próbowała przysłuchiwać się temu, na czym on z kolei się próbował skupiać. Dotarł już w miarę blisko, gdy ktoś mówił o jakiejś czarownicy, którą nazwał Panią Czarnych Chmur. Gdy podążył za spojrzeniem, dostrzegł, że spoczywa ono na Gai. Czyli chodziło o nią, prawda? Nie wyglądała na kogoś, kto mógłby ich wszystkich pozabijać. Zaczął rozmyślać nad jedną rzeczą. Mianowicie – a co, gdyby tak po prostu zabrać panienkę Vonderheide i, prawdopodobnie przy użyciu siły i zastraszania, po prostu opuścić bal? Może, przy okazji zabierając też ze sobą czarodziejkę, z którą ta się trzymała. Bez problemu udało mu się podejść, więc może w drugą stronę będzie podobnie. Chociaż był też przygotowany na pewien opór, bo może odejść już im nie pozwolą.
Czekał tylko na odpowiedni moment. Sam plan nie wydawał mu się zły, choć jednocześnie był też prosty – poczekać i, gdy uwaga uczestników balu skupi się na czymś innym, wyjść stąd razem z osobą, którą miał ochraniać. Mógł też sam stworzyć coś takiego, co więcej, nawet przyszło mu coś do głowy, choć do tego też potrzebował odpowiedniej sytuacji, słów lub czegoś, co mogłoby sprawić, że doszłoby do tego, o czym teraz myślał. I, no proszę, nie musiał długo czekać. Gdy tylko de Viliers podjął temat skarbu, arystokraci spojrzeli nagle na niego. Byli bogaci, ale przecież mogli być bogatsi, prawda? Wampirzyca swymi słowami dorzuciła tylko „drwa do ogniska”. Rozmowy wśród szlachty rozpoczęły się na nowo, niektórzy mówili nawet podniesionymi głosami, że część skarbu również im się należy, skoro biorą w tym udział, inni zaczęli wypytywać o same bogactwa panicza.
A Malthael, cóż… Rozejrzał się ukradkiem, czy aby nikt mu się nie przygląda. Gdy upewnił się, że tak nie jest i, że najbliżej znajdujący się niego arystokrata również zajęty jest czymś innym, popchnął go lekko. Było dość tłocznie, szlachta w większości skupiła się w tym miejscu, dlatego tamten wpadł na innego, a ten kolejny na jakąś kobietę, która poleciała na, prawdopodobnie, swego męża.
– Co ty robisz? – zapytał go ten, którego popchnął.
– Czekam – odparł upadły anioł.
– Na co? Aż ci oddam? – dopytywał młody szlachcic.
– Nie – zaprzeczył Mal. Mężczyzna ten nie miałby szans w starciu z nim.
– Na to, aż zaczniecie obijać sobie gęby – dodał jeszcze i uśmiechnął się lekko, tak, żeby tylko tamten to zauważył. Uśmiechem podstępnym, który nie zwiastuje niczego dobrego. A na potwierdzenie jego słów, młody arystokrata został zaczepiony i, gdy odwrócił się, czyjaś pięść – może właśnie mężczyzny, na którego tamten wpadł – spotkała się bardzo blisko z policzkiem tamtego. W ich stronę przepychał się już też kolejny, któremu udało się uchronić żonę przed upadkiem. A uczestnicy balu, jakby wyczuli napięcie i narastającą atmosferę agresji, zaczęli głośniej mówić i wydzierać się między sobą, a przepychanki nie ograniczyły się jedynie do miejsca, w którym wywołał je sam Malthael. Były jeszcze takie dwa lub trzy miejsca, gdzie szlachcice zaczęli pozwalać sobie na więcej i nie przejmowali się, że poniosą uszczerbek na wyglądzie.
– Idziemy – odparł krótko, gdy dostał się do Loneyethe. Nie czekał na to, aż wampirzyca złapie jego dłoń, wyprzedził ją i przez to jego dłoń chwyciła jej, a on pociągnął ją za sobą. Drugą złapał Gaię – i ją też zaczął prowadzić w stronę wyjścia.
Przed nimi, jakoś w połowie drogi do drzwi, którymi mogliby wyjść, starszy mężczyzna z pokaźnym wąsem odepchnął młodszego, który był od niego wyższy, lecz wąsacz wyglądał na tęższego. Tłum stojący tam, gdzie poleciał młodszy, złapał go i popchnął w stronę starszego, co tamten wykorzystał, aby wpaść na niego z pełnym impetem i przygwoździć go do podłogi. Mal pociągnął za sobą obie kobiety, wykorzystując to, że pobliscy bogacze bardziej zaangażowani byli w pojedynek tej dwójki, niż w to, że obok nich przebiega ta trójka.
– Chcecie zrobić tu coś jeszcze czy wychodzimy? – rzucił pytaniem za siebie. Znajdowali się już coraz bliżej i bliżej, tych drzwi, którymi nie tak dawno dostał się tu właśnie on. Na pewno musiały prowadzić do wyjścia, choć czekała ich jeszcze przeprawa przez długi korytarz.
- Ritsel
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 13
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa:
- Profesje:
- Kontakt:
Ach, spektakl, którym jest każde pomieszczenie z odpowiednio dużą ilością szlachty, która uważa się za największych panów i władców, mimo że często ich tytuły przestały posiadać jakąkolwiek moc pokolenia przed ich własnymi narodzinami. Z jednej strony Ritsel cieszył się, że szansa na bliskie zakończenie tego konkretnego występu, który zdecydowanie się przeciągał, trwając całą noc, wydawała się być na wyciągnięcie ręki. Z drugiej strony, wracali do wskazywania palcami, oskarżania i usprawiedliwiania, co zaczynało powoli go nudzić. Tej nocy nie dość, że został zamieszany w jakąś rodzinną dramę, to jeszcze nawet nie zdobył żadnych pożytecznych informacji. Naprawdę, jako jedyny z ich grupki nieszczęśników wydawał się być tym losowym siwym włosem na głowie, której daleko jeszcze do prawdziwego siwienia – całkowicie nie na miejscu i do szczęścia nikomu niepotrzebny.
Kiedy poczuł na sobie wzrok wampirzycy, tylko przechylił głowę i uniósł jedną brew. Naprawdę nie wiedział, co takiego jej zrobił. Zdawał sobie sprawę, że dla kogoś o jej temperamencie nie trzeba było wiele, żeby zdecydować, że będzie się udawać najbardziej poszkodowaną w każdym aspekcie każdej sytuacji, ale Ritsel nawet nie próbował się na nią zaczaić. Jeśli już, to ona od samego początku zaczepiała go jak dzieciak, któremu ktoś wpadł w oko. Mógł to ignorować, ale nawet jego cierpliwość miała swoje granice, a na ten konkretny moment powoli zaczęło do niego docierać, że był tym wszystkim po prostu zmęczony.
Czuł się niemal jakby powoli, z każdą kolejną minutą, uciekało z niego odrobinę więcej krwi. Zdarzyło się mu już stracić jej dość, żeby być na granicy omdlenia i jego aktualny stan był do tego niepokojąco podobny.
Jak długo to jeszcze potrwa?
Widział, jak upadły anioł rozgląda się po pomieszczeniu, prawdopodobnie szukając kolejnych drzwi do wyważenia, to było jego ulubione zajęcie tego wieczoru. Widział, jak na oskarżenia skierowane w swoją stronę zareagowała czarodziejka i ledwo powstrzymał się od westchnienia słysząc prowokacyjne teksty wampirzycy. Mógłby przysiąc, że całą szlachta mentalnie ledwo wyrosła z wieku dziecięcego, jeśli takie zaczepki wywoływały taki efekt, jednak najwyraźniej spełniły swoją rolę.
To, że Hrabia posiadał jakiś skarb było równie małym zaskoczeniem, co fakt, że właśnie informacja o nim nakłoniła wszystkich do działania. On sam przyszedł na ten bal z myślą o pewnym zysku, ale jego motywacja nigdy nie mogłaby się równać z chciwością osób, którym pieniędzy nie powinno brakować.
W całym tym poruszeniu jednak zdążył zobaczyć, jak upadły wymierza pierwszy jawny cios tego wieczoru i postanowił chociaż troszeczkę się rozbudzić, skoro już natrafiła się taka okazja. Odepchnął się od ściany, malutkim strzepnięciem nadgarstka uwalniając małe ostrze spod pochwy w rękawie i łapiąc je, zanim uderzy o podłogę. Nie wykonywał dużych cięć, ani nie celował w żaden konkretny punkt witalny, po prostu pozwalał sobie drasnąć to tego, to tamtego, w zależności jak bardzo zastępowali mu drogę do podążania za jego towarzyszami z przypadku.
Nie miał zamiaru kontynuować ich znajomości, jednak musiał przyznać, że jeśli ktokolwiek będzie w stanie sprawić, że ta noc skończy się chociaż odrobinkę szybciej, będą to oni. Chyba że, co bardzo prawdopodobne, wynikiem tych całych machinacji będzie tylko pełna sala poobijanej szlachty, jakieś pojedyncze trupy, i stojący między tym wszystkim ich lalkarz, podczas kiedy oni będą stać przed drzwiami, które mimo wysiłków nie otworzą się bez pozwolenia osoby, która je zablokowała.
Dla Ritsela nie miało to już znaczenia. Bardziej nie mógł już tej nocy zmarnować.
Kiedy poczuł na sobie wzrok wampirzycy, tylko przechylił głowę i uniósł jedną brew. Naprawdę nie wiedział, co takiego jej zrobił. Zdawał sobie sprawę, że dla kogoś o jej temperamencie nie trzeba było wiele, żeby zdecydować, że będzie się udawać najbardziej poszkodowaną w każdym aspekcie każdej sytuacji, ale Ritsel nawet nie próbował się na nią zaczaić. Jeśli już, to ona od samego początku zaczepiała go jak dzieciak, któremu ktoś wpadł w oko. Mógł to ignorować, ale nawet jego cierpliwość miała swoje granice, a na ten konkretny moment powoli zaczęło do niego docierać, że był tym wszystkim po prostu zmęczony.
Czuł się niemal jakby powoli, z każdą kolejną minutą, uciekało z niego odrobinę więcej krwi. Zdarzyło się mu już stracić jej dość, żeby być na granicy omdlenia i jego aktualny stan był do tego niepokojąco podobny.
Jak długo to jeszcze potrwa?
Widział, jak upadły anioł rozgląda się po pomieszczeniu, prawdopodobnie szukając kolejnych drzwi do wyważenia, to było jego ulubione zajęcie tego wieczoru. Widział, jak na oskarżenia skierowane w swoją stronę zareagowała czarodziejka i ledwo powstrzymał się od westchnienia słysząc prowokacyjne teksty wampirzycy. Mógłby przysiąc, że całą szlachta mentalnie ledwo wyrosła z wieku dziecięcego, jeśli takie zaczepki wywoływały taki efekt, jednak najwyraźniej spełniły swoją rolę.
To, że Hrabia posiadał jakiś skarb było równie małym zaskoczeniem, co fakt, że właśnie informacja o nim nakłoniła wszystkich do działania. On sam przyszedł na ten bal z myślą o pewnym zysku, ale jego motywacja nigdy nie mogłaby się równać z chciwością osób, którym pieniędzy nie powinno brakować.
W całym tym poruszeniu jednak zdążył zobaczyć, jak upadły wymierza pierwszy jawny cios tego wieczoru i postanowił chociaż troszeczkę się rozbudzić, skoro już natrafiła się taka okazja. Odepchnął się od ściany, malutkim strzepnięciem nadgarstka uwalniając małe ostrze spod pochwy w rękawie i łapiąc je, zanim uderzy o podłogę. Nie wykonywał dużych cięć, ani nie celował w żaden konkretny punkt witalny, po prostu pozwalał sobie drasnąć to tego, to tamtego, w zależności jak bardzo zastępowali mu drogę do podążania za jego towarzyszami z przypadku.
Nie miał zamiaru kontynuować ich znajomości, jednak musiał przyznać, że jeśli ktokolwiek będzie w stanie sprawić, że ta noc skończy się chociaż odrobinkę szybciej, będą to oni. Chyba że, co bardzo prawdopodobne, wynikiem tych całych machinacji będzie tylko pełna sala poobijanej szlachty, jakieś pojedyncze trupy, i stojący między tym wszystkim ich lalkarz, podczas kiedy oni będą stać przed drzwiami, które mimo wysiłków nie otworzą się bez pozwolenia osoby, która je zablokowała.
Dla Ritsela nie miało to już znaczenia. Bardziej nie mógł już tej nocy zmarnować.
- Gaia
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 14
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Czarodziej
- Profesje: Mag , Włóczęga
- Kontakt:
… Tak, właśnie dlatego Gaia nie cierpiała arystokratycznych skupisk. Może i była osobą, której należał się szacunek ze względu na jej wiek i umiejętności, ale w głębi serca była przede wszystkim prostą kobietą, prowadzącą proste życie. A przynajmniej chciała takowe prowadzić, gdyby miała możliwość. Mieć dach nad głową, móc dobrze sobie zjeść i traktować ludzi jeśli nie życzliwie, to z wzajemnością. I znaleźć w tym wszystkim autentyzm. Szlachta zaś zdawała się nieustannie kombinować. Koneksje, mezalianse, aranżowane dla zysków małżeństwa, intrygi, zdrady skryte za fałszywymi uśmiechami… Po co to wszystko, na co to komu? Czy to sprawiało, że któreś z nich czuło się szczęśliwsze, będąc uwikłanym w gęstą sieć dworskich zawiłości? Czy można było czerpać przyjemność z codziennego lawirowania między konwenansami, a knuciem dla własnych korzyści?
Gaia by tak nie umiała. A to, co działo się tego wieczoru, przechodziło wszelkie pojęcie. Do tej pory chaos w posiadłości drżał pod powierzchnią, trzymany w ryzach przez niepokój, aktualnie jednak rozszalał się całkowicie, sprawiając, że czarodziejka nic już z tego nie rozumiała. Próbowała połączyć kropki, słuchając nieskładnych wypowiedzi szlachciców, przerywających sobie nawzajem i mieszającym skrajnie różne punkty widzenia, ale z tego wysiłku tylko rozbolała ją głowa. Konsternacja natomiast jak była, tak pozostała.
“Może jednak nie powinnam była się tu zjawiać…”
Odnosiła wrażenie, że niczego nie osiągnęła swoim przybyciem na bal. Informacje, których szukała, okazały się być tylko strzępkami, do których sama doszła drogą dedukcji. Nic wartościowego. Jedyną zaletą tego przedsięwzięcia było to, że kobieta pojadła sobie za darmo porządnej strawy, jakiej dawno nie miała okazji kosztować. Fakt, tamte żeberka w miodzie rozpływały się w ustach, ale nawet one nie były warte całego tego zachodu.
Córka Vonderheide’a okazała się ślepym zaułkiem, cała reszta była jeszcze bardziej nieświadoma; niektórzy wykazywali się wręcz nadzwyczajną ignorancją. I zamiast współpracować, pałali taką chęcią konfliktu, że wystarczył byle pretekst, by zacząć obijać sobie nawzajem mordy.
Słysząc oskarżenie, które nagle padło w jej stronę, w dodatku okraszone jej legendarnym przydomkiem, zastygła na chwilę w bezruchu, zaskoczona, po czym… wybuchnęła śmiechem. Materiał, który wciąż kneblował jej usta, nieco ów śmiech tłumił, mimo to osoby z najbliższego otoczenia kobiety mogły go wyraźnie usłyszeć. Mogło to zabrzmieć złowieszczo, jakby rzeczona Pani Czarnych Chmur w istocie miała przyzwać jakieś mroczne siły i dokonać masakry na biednych arystokratach, prawda jednak była taka, że Gaia poczuła autentyczne rozbawienie. Żeby Czarne Chmury dotknęły osoby postronne, pradawna musiałaby czuć wobec nich jakiekolwiek pozytywne uczucia, co w obecnej sytuacji zakrawało niemal na ironię. Jedyne, co czuła, to politowanie. Politowaniem nie mogła ich skrzywdzić.
Ale znała inne metody, którymi mogła się w tym celu posłużyć. Pytanie tylko, jak daleko chciała się posuwać…? Czy dla świętego spokoju byłaby skłonna ryzykować życiem kilkudziesięciu osób… Być może. Tej nocy jej granice zostały przekroczone na tyle bezczelnie, że powoli zaczynała tracić resztki skrupułów.
Widziała spojrzenie wampirzycy. Domyślała się, co mogło się za nim kryć. Kiwnęła jej lekko głową. Sama chciała już zakończyć tę sprawę raz a dobrze, gotowa więc była spełnić jej wcześniejszą prośbę co do “spektakularnych zaklęć”.
“O, dam ja wam spektakularne zaklęcie…!”
Nie walczyła z tłumem, nawet z tymi osobami, które aktualnie je przetrzymywały. Zbierała moc i skupienie, by w odpowiedniej chwili wykorzystać magię w sposób ostateczny. Czekała jeszcze tylko na pozostałych członków drużyny. Chciała mieć pewność, że przynajmniej oni nie oberwą za grzechy pozostałych.
Malthael zjawił się szybko. Tak jak się spodziewała, nie zostawił ich na pastwę rozszalałego tłumu. Poczuła coś na kształt wdzięczności, którą to jednak szybko weń stłumiła, na wypadek gdyby miała ona przerodzić się w sympatię i nie daj Prasmoku wyrządzić krzywdę (prawie) jedynej osobie, która jeszcze jej tej nocy nie zirytowała. nie protestowała, kiedy pociągnął je obie za sobą. Wolała podążać za nim, niż dawać tamtym idiotom więcej rozrywki.
Gdy dotarli pod drzwi, usłyszała pytanie piekielnego. Zawahała się. W końcu jednak skinęła głową.
- Nie miałam zamiaru się w to mieszać, ale miarka się przebrała - mruknęła. - Nie można sobie tak bezkarnie szastać trupami i wplątywać w swoje intrygi niewinne osoby.
Wyswobodziła rękę z uchwytu Malthaela i ustawiła się frontalnie do sali balowej, przez ostatnie kilka sekund podziwiając chaos, jaki na niej królował. Nie musiała już dokładać doń swojego. Nie tym razem. Odnalazła w tłumie aurę elfa, którego chciała oszczędzić przed efektami zaklęcia. Zmierzał w ich stronę, dobrze. Nie wątpiła, że poradzi sobie z tym, co miało nastąpić. Czarodziejka zamknęła na chwilę oczy, wyciszając umysł na tyle, by mogła dobrze się skupić na swoim ulubionym rodzaju magii, po czym otworzyła je ponownie, wyciągając przed siebie ręce, na wysokości twarzy. Dłonie ułożyła w taki sposób, jakby w każdej trzymała lampkę wina, po to by następnie stopniowo zacząć zaciskać palce, powoli, bardzo powoli opuszczając ręce.
Spod jej stóp na salę przez podłogę popędziła rysa. Od której odeszła kolejna. I jeszcze kolejna. A od niej następne - aż cała posadzka pokryła się piękną mandalą pęknięć. Nikt z zaabsorbowanych bijatyką szlachciców nie zwrócił na to uwagi, jedynie de Villiers podniósł głowę i spojrzał Gai prosto w oczy. Nie powiedział nic. Ona zaś kontynuowała zaklęcie. Szczeliny w podłodze zaczęły się poszerzać, pogłębiać, wnikać w znajdującą się pod podłogą skałę. Trzeszczeć. W końcu ktoś zwrócił na to uwagę, i część szlachty zastygła, usiłując zrozumieć, co się dzieje. Było jednak za późno, bowiem w tym momencie Gaia szarpnęła gwałtownie rękami w dół, a wtedy ziemia pod stopami balowiczów rozstąpiła się, sprawiając, że wszyscy, którzy znajdowali się na tym obszarze, zapadli się w skalnych odłamkach. Nie na tyle głęboko, by zginąć od upadku czy zostać zmiażdżonym przez kamienie, ale wystarczająco, żeby odnieść rany. I żeby wydostanie się spod gruzów zajęło im wszystkim trochę czasu.
Gaia przez chwilę przyglądała się swojemu dziełu, po czym znów westchnęła. Nie lubiła uciekać się do przemocy. Nie czuła się z tym dobrze. Ale nawet ona miała granice. Jak ktoś uparcie szuka guza, w końcu go znajdzie.
Odszukała wzrokiem elfa, zerknęła pobieżnie na Malthaela, po czym jej wzrok spoczął na czerwonowłosej wampirzycy.
- I co? Było wystarczająco spektakularnie? - zapytała z przekąsem.
Gaia by tak nie umiała. A to, co działo się tego wieczoru, przechodziło wszelkie pojęcie. Do tej pory chaos w posiadłości drżał pod powierzchnią, trzymany w ryzach przez niepokój, aktualnie jednak rozszalał się całkowicie, sprawiając, że czarodziejka nic już z tego nie rozumiała. Próbowała połączyć kropki, słuchając nieskładnych wypowiedzi szlachciców, przerywających sobie nawzajem i mieszającym skrajnie różne punkty widzenia, ale z tego wysiłku tylko rozbolała ją głowa. Konsternacja natomiast jak była, tak pozostała.
“Może jednak nie powinnam była się tu zjawiać…”
Odnosiła wrażenie, że niczego nie osiągnęła swoim przybyciem na bal. Informacje, których szukała, okazały się być tylko strzępkami, do których sama doszła drogą dedukcji. Nic wartościowego. Jedyną zaletą tego przedsięwzięcia było to, że kobieta pojadła sobie za darmo porządnej strawy, jakiej dawno nie miała okazji kosztować. Fakt, tamte żeberka w miodzie rozpływały się w ustach, ale nawet one nie były warte całego tego zachodu.
Córka Vonderheide’a okazała się ślepym zaułkiem, cała reszta była jeszcze bardziej nieświadoma; niektórzy wykazywali się wręcz nadzwyczajną ignorancją. I zamiast współpracować, pałali taką chęcią konfliktu, że wystarczył byle pretekst, by zacząć obijać sobie nawzajem mordy.
Słysząc oskarżenie, które nagle padło w jej stronę, w dodatku okraszone jej legendarnym przydomkiem, zastygła na chwilę w bezruchu, zaskoczona, po czym… wybuchnęła śmiechem. Materiał, który wciąż kneblował jej usta, nieco ów śmiech tłumił, mimo to osoby z najbliższego otoczenia kobiety mogły go wyraźnie usłyszeć. Mogło to zabrzmieć złowieszczo, jakby rzeczona Pani Czarnych Chmur w istocie miała przyzwać jakieś mroczne siły i dokonać masakry na biednych arystokratach, prawda jednak była taka, że Gaia poczuła autentyczne rozbawienie. Żeby Czarne Chmury dotknęły osoby postronne, pradawna musiałaby czuć wobec nich jakiekolwiek pozytywne uczucia, co w obecnej sytuacji zakrawało niemal na ironię. Jedyne, co czuła, to politowanie. Politowaniem nie mogła ich skrzywdzić.
Ale znała inne metody, którymi mogła się w tym celu posłużyć. Pytanie tylko, jak daleko chciała się posuwać…? Czy dla świętego spokoju byłaby skłonna ryzykować życiem kilkudziesięciu osób… Być może. Tej nocy jej granice zostały przekroczone na tyle bezczelnie, że powoli zaczynała tracić resztki skrupułów.
Widziała spojrzenie wampirzycy. Domyślała się, co mogło się za nim kryć. Kiwnęła jej lekko głową. Sama chciała już zakończyć tę sprawę raz a dobrze, gotowa więc była spełnić jej wcześniejszą prośbę co do “spektakularnych zaklęć”.
“O, dam ja wam spektakularne zaklęcie…!”
Nie walczyła z tłumem, nawet z tymi osobami, które aktualnie je przetrzymywały. Zbierała moc i skupienie, by w odpowiedniej chwili wykorzystać magię w sposób ostateczny. Czekała jeszcze tylko na pozostałych członków drużyny. Chciała mieć pewność, że przynajmniej oni nie oberwą za grzechy pozostałych.
Malthael zjawił się szybko. Tak jak się spodziewała, nie zostawił ich na pastwę rozszalałego tłumu. Poczuła coś na kształt wdzięczności, którą to jednak szybko weń stłumiła, na wypadek gdyby miała ona przerodzić się w sympatię i nie daj Prasmoku wyrządzić krzywdę (prawie) jedynej osobie, która jeszcze jej tej nocy nie zirytowała. nie protestowała, kiedy pociągnął je obie za sobą. Wolała podążać za nim, niż dawać tamtym idiotom więcej rozrywki.
Gdy dotarli pod drzwi, usłyszała pytanie piekielnego. Zawahała się. W końcu jednak skinęła głową.
- Nie miałam zamiaru się w to mieszać, ale miarka się przebrała - mruknęła. - Nie można sobie tak bezkarnie szastać trupami i wplątywać w swoje intrygi niewinne osoby.
Wyswobodziła rękę z uchwytu Malthaela i ustawiła się frontalnie do sali balowej, przez ostatnie kilka sekund podziwiając chaos, jaki na niej królował. Nie musiała już dokładać doń swojego. Nie tym razem. Odnalazła w tłumie aurę elfa, którego chciała oszczędzić przed efektami zaklęcia. Zmierzał w ich stronę, dobrze. Nie wątpiła, że poradzi sobie z tym, co miało nastąpić. Czarodziejka zamknęła na chwilę oczy, wyciszając umysł na tyle, by mogła dobrze się skupić na swoim ulubionym rodzaju magii, po czym otworzyła je ponownie, wyciągając przed siebie ręce, na wysokości twarzy. Dłonie ułożyła w taki sposób, jakby w każdej trzymała lampkę wina, po to by następnie stopniowo zacząć zaciskać palce, powoli, bardzo powoli opuszczając ręce.
Spod jej stóp na salę przez podłogę popędziła rysa. Od której odeszła kolejna. I jeszcze kolejna. A od niej następne - aż cała posadzka pokryła się piękną mandalą pęknięć. Nikt z zaabsorbowanych bijatyką szlachciców nie zwrócił na to uwagi, jedynie de Villiers podniósł głowę i spojrzał Gai prosto w oczy. Nie powiedział nic. Ona zaś kontynuowała zaklęcie. Szczeliny w podłodze zaczęły się poszerzać, pogłębiać, wnikać w znajdującą się pod podłogą skałę. Trzeszczeć. W końcu ktoś zwrócił na to uwagę, i część szlachty zastygła, usiłując zrozumieć, co się dzieje. Było jednak za późno, bowiem w tym momencie Gaia szarpnęła gwałtownie rękami w dół, a wtedy ziemia pod stopami balowiczów rozstąpiła się, sprawiając, że wszyscy, którzy znajdowali się na tym obszarze, zapadli się w skalnych odłamkach. Nie na tyle głęboko, by zginąć od upadku czy zostać zmiażdżonym przez kamienie, ale wystarczająco, żeby odnieść rany. I żeby wydostanie się spod gruzów zajęło im wszystkim trochę czasu.
Gaia przez chwilę przyglądała się swojemu dziełu, po czym znów westchnęła. Nie lubiła uciekać się do przemocy. Nie czuła się z tym dobrze. Ale nawet ona miała granice. Jak ktoś uparcie szuka guza, w końcu go znajdzie.
Odszukała wzrokiem elfa, zerknęła pobieżnie na Malthaela, po czym jej wzrok spoczął na czerwonowłosej wampirzycy.
- I co? Było wystarczająco spektakularnie? - zapytała z przekąsem.
- Loneyethe
- Błądzący na granicy światów
- Posty: 16
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Wampir
- Profesje: Arystokrata , Szlachcic , Wędrowiec
- Kontakt:
Chciwa arystokracja to grupa społeczna lub klasa społeczna, która dąży do gromadzenia bogactwa, władzy i wpływów kosztem innych, często bez względu na moralność czy sprawiedliwość. Może brakować im zrozumienia dla potrzeb i cierpień niższych klas społecznych, a ich działania mogą prowadzić do wzmacniania nierówności społecznych i wyzysku słabszych. Taka postawa szlachty może prowadzić do wzrostu nierówności społecznych, wzmacniania konfliktów klasowych i obniżenia ogólnego dobrostanu społeczeństwa. Właśnie dlatego istotne jest dążenie do równości społecznej, sprawiedliwości i etycznego postępowania we wszystkich warstwach społecznych, ale kto w całej Alaranii - o Karnstein nawet nie wspominając - miałby na to ochotę? Przeto w tym cała zabawa, jak sądziła Loneyethe. Wampirzyca przez chwilę, w której już była prowadzona do drzwi przez upadłego anioła, wsłuchiwała się w powstały chaos i napawała każdym krótkim zdaniem, które wyłapała z tłumu.
“Cholera jasna, paniczu, powiedzże!”. “Dlaczego nie powiedziałeś tego od razu?”. “Przyjaźnimy się, mi możesz powiedzieć!”. Najcudowniejsze było to, że arystokracja - grupa ludzi względnie wykształconych w kwestii etyki oraz manier - zachowywała się jak banda dzikusów, nastawiona wyłącznie na zysk. Czy wampirzycę to dziwiło? Ani trochę. Jako wychowanka z rodu Vonderheide wręcz doszukiwała się tego fałszu i chciwości, która w tej sytuacji była aż nazbyt widoczna. Skąpstwo szlachty i ich prawdziwa natura objawiała się w skrajnie krytycznych momentach. “A żeby was piekło pochłonęło…”, pomyślała nieumarła, a czarodziejka niemal doskonale odczytała jej myśli. Nie minęła minuta, gdy większość zachłannej arystokracji wylądowała na ziemi, niezdolna utrzymać równowagi przy pojawiającym się stopniowo trzęsieniu ziemi. Loneyethe uśmiechnęła się szeroko.
- No, no, no - skomentowała. - Teraz jestem pod wrażeniem, maginii kuropatwo - rzekła, zadowolona z efektu. Niemalże większośc jej przyjaciół pochłonęła ziemia, co radowało kobietę niezmiernie… Gdyby nie drobny fakt - Lukas. Jako przedstawiciel pradawnych również wykazał się swoimi wielkimi zdolnościami i przemienił się w smoka, pogrzebując tym samym innych i ratując wyłącznie własne dupsko. Loneyethe prychnęła, co w jej wykonaniu zabrzmiało niemalże jak krótki syk kota. Chwyciła Malthaela za ramię, zaciskając nań pazury.
- Zabierz mnie do pana ojca - nakazała, a widząc wahanie upadłego anioła co do pozostałej części drużyny, skwitowała je krótkim “no już, już”. Oboje winni wiedzieć, że przy takim pokazie siły czarodziejka poradzi sobie już sama, a wątpliwa byłaby jej chęć podróży z panienką Vonderheide. Skrytobójca musiał pokazać więcej zdolności, lecz drogę również miał wolną - trzęsienie ziemi pozbawiło posiadłość ścian, magia przestała ich więzić.
Z czego Loneyethe oczywiście skorzystała, znikając pod osłoną nocy.
Ciąg dalszy: Loneyethe i Malthael [nastąpi]
“Cholera jasna, paniczu, powiedzże!”. “Dlaczego nie powiedziałeś tego od razu?”. “Przyjaźnimy się, mi możesz powiedzieć!”. Najcudowniejsze było to, że arystokracja - grupa ludzi względnie wykształconych w kwestii etyki oraz manier - zachowywała się jak banda dzikusów, nastawiona wyłącznie na zysk. Czy wampirzycę to dziwiło? Ani trochę. Jako wychowanka z rodu Vonderheide wręcz doszukiwała się tego fałszu i chciwości, która w tej sytuacji była aż nazbyt widoczna. Skąpstwo szlachty i ich prawdziwa natura objawiała się w skrajnie krytycznych momentach. “A żeby was piekło pochłonęło…”, pomyślała nieumarła, a czarodziejka niemal doskonale odczytała jej myśli. Nie minęła minuta, gdy większość zachłannej arystokracji wylądowała na ziemi, niezdolna utrzymać równowagi przy pojawiającym się stopniowo trzęsieniu ziemi. Loneyethe uśmiechnęła się szeroko.
- No, no, no - skomentowała. - Teraz jestem pod wrażeniem, maginii kuropatwo - rzekła, zadowolona z efektu. Niemalże większośc jej przyjaciół pochłonęła ziemia, co radowało kobietę niezmiernie… Gdyby nie drobny fakt - Lukas. Jako przedstawiciel pradawnych również wykazał się swoimi wielkimi zdolnościami i przemienił się w smoka, pogrzebując tym samym innych i ratując wyłącznie własne dupsko. Loneyethe prychnęła, co w jej wykonaniu zabrzmiało niemalże jak krótki syk kota. Chwyciła Malthaela za ramię, zaciskając nań pazury.
- Zabierz mnie do pana ojca - nakazała, a widząc wahanie upadłego anioła co do pozostałej części drużyny, skwitowała je krótkim “no już, już”. Oboje winni wiedzieć, że przy takim pokazie siły czarodziejka poradzi sobie już sama, a wątpliwa byłaby jej chęć podróży z panienką Vonderheide. Skrytobójca musiał pokazać więcej zdolności, lecz drogę również miał wolną - trzęsienie ziemi pozbawiło posiadłość ścian, magia przestała ich więzić.
Z czego Loneyethe oczywiście skorzystała, znikając pod osłoną nocy.
Ciąg dalszy: Loneyethe i Malthael [nastąpi]
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości