Rzeka Motyli[Polana nad brzegiem rzeki] Uwięzienie na życzenie

Rzeka wije się i przedziera przez najróżniejsze zakątki Andurii, Wypływa z gór i ciągnie się równiną, przepływając przez Valladon, oplatając lasy i pradawne kryjówki smoków. Odwiedza też miejsce gdzie mieszkają motyle, miejsce którego nikt nigdy nie widział a istnieje ono tylko w mitach... może Tobie uda się je odnaleźć.
Awatar użytkownika
Terence
Błądzący na granicy światów
Posty: 12
Rejestracja: 3 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Wojownik , Włóczęga , Szlachcic
Kontakt:

Post autor: Terence »

Jego okrzyk zadziałał, choć nie od razu. Musiał go powtórzyć, aby pierwsi wrogowie się pojawili. Teren między namiotami, ten w którym się zatrzymał, był bardziej otwarty, więc Terence nie musiał ograniczać się do szponów. Mógł pójść „na całość”, przynajmniej w pewnym sensie. Dwójka mężczyzn w pełnym – choć skórzanym – uzbrojeniu, pojawiła się po jego bokach. Jeden po lewej – z dwuręcznym mieczem – a drugi po prawej, ten miał już krótki miecz i drewnianą tarczę, wzmocnioną stalowymi wstawkami. Próbowali zajść go z dwóch stron jednocześnie, jednak on zauważył ich i przez to był już gotowy na to, co chcieli zrobić.
Rzucili się na niego w tym samym momencie. Jeden zaatakował w pełni, zamaszystym cięciem, które normalnie mogłoby przeciąć go w pół, a drugi bardziej ostrożnie – ciął, ale zasłaniał się też tarczą, więc nie było to tak silne, jak atak tego pierwszego. Przemieniony skoczył do przodu, gdy tylko to zauważył. Tak, to zdecydowanie było zagrożenie dla jego życia i właśnie dlatego jego tatuaże zaczęły zmieniać swój stan i łączyć się ze sobą, aby stworzyć nie tylko czerń pokrywającą jego ręce od łokci w dół, lecz także miecz dwuręczny, który zaczął pojawiać się w jednej z jego dłoni. Na pierwszy rzut oka czarne ostrze wyglądało, jakby było stworzone bezpośrednio z cienia, który otaczał tą niewielką arenę, na której białowłosy walczył teraz z dwójką łowców niewolników. Od razu odwrócił się i wyprowadził cięcie, wykorzystał pęd, który nadał mu ten obrót do tego, aby wymach ostrzem był jeszcze szybszy i silniejszy. Akurat na jego drodze stanął wojownik z tarczą, którą ten bezskutecznie próbował się zasłonić – miecz przeszedł przez nią, jakby w ogóle nie była dlań przeszkodą i przeciął głowę łowcy niewolników tuż pod dolną szczęką. Ciało tamtego stało jeszcze przez chwilę, jakby zaskoczyło go to, że w jednej chwili żył, a w drugiej już nie, aż w końcu padło na ziemię w tym samym momencie, w którym zderzyła się z nią głowa odziana w skórzany hełm.
Drugi przeciwnik zaatakował od razu, gdy tylko zobaczył porażkę swojego kolegi. Widać, że chciał to zrobić już wcześniej, jednak śmierć tamtego musiała zmotywować go, aby się pospieszyć. Terence się tym nie przejął. Skoczył do tyłu, uniknął tym kolejnego cięcia. Przeniósł też miecz do drugiej dłoni – ale nie normalnie, bo zrobił to tak, że ostrze zniknęło w jego prawej, jakby się w niej schowało i pojawiło w lewej. Niemalże wysunęło się z jego ręki, akurat w momencie, w którym przeciwnik zaatakował ponownie – mały manewr ze strony przemienionego sprawił, że walczący dwuręcznym mieczem właściwie nadział się na broń Terence’a.

Nawet nie zdążył schować broni, aby ciało zsunęło się z cienistego ostrza, gdy usłyszał za sobą krzyk, a gdy się odwrócił, zobaczył masywną postać, która leciała w jego stronę z dwoma buławami gotowymi, aby pogruchotać mu kości. Doleciał do niego, nawet udało mu się go powalić. Terence uniknął tych uderzeń, które miałyby rozłupać mu czaszkę. Jego przeciwnik nie dość, że był silny, to jeszcze wydawał się być w jakimś szale. Bił na oślep, nie celował w nic konkretnego, a przez to ciężej było przewidzieć jego ciosy i odpowiednio ich unikać. Przemienionemu nie udało się tego zrobić dwa razy. Tylko? Aż? W trakcie walki to było „aż”. Raz dostał w rękę, drugi w udo. Przy pierwszym poczuł wręcz, jak coś przestawia mu się w miejscu, w którym uderzenie sięgnęło jego kończyny. Drugie było mniej groźne – zostawi siniaka, może jakieś rany, ale nic nie zostało złamane. Za to to pierwsze… cóż, tutaj już była możliwość, że złamana została kość łokciowa lub promieniowa. Krótko po tym zresztą, udało mu się w końcu wyswobodzić i zrzucić z siebie pogrążonego w szale przeciwnika. Wstał od razu, jednocześnie poczuł też ból w miejscu pierwszego uderzenia. Oręż pojawił się w tej uszkodzonej kończynie. Białowłosy chciał sprawdzić, jak źle z nią jest. I, właściwie, mogło być gorzej. Owszem, czuł ból w przedramieniu, ale nie był on nieznośny i, co ważniejsze, nadal mógł trzymać tą ręką broń. To go trochę uspokoiło, bo może uderzenie buławy niczego mu nie złamało. Zamachnął się raz, drugi, trzeci i czwarty – za każdym razem zwiększał też prędkość, z jaką poruszał się miecz. Tamten sprawnie unikał i dopiero ostatnie cięcie sięgnęło jego klatki piersiowej i zostawiło tam długą ranę, z której niemalże natychmiast zaczęła lać się krew. Terence zamachnął się raz jeszcze. Udał, że celuje w szyję przeciwnika; że chce zakończyć to w tej chwili. Tak naprawdę zastosował fintę – w ostatniej chwili opuścił ostrze tak, że ucięło ono prawą rękę przeciwnika. To, jakby, wyciągnęło go nagle ze stanu, w którym znajdował się do tej pory i sprawiło, że na krótką chwilę się zatrzymał. Tyle wystarczyło. To było coś, czego nie powinien robić. Nie w walce. Terence to wykorzystał, aby wbić ostrze cienistego miecza w klatkę piersiową tamtego i zakończyć jego żywot.

Bełt ze świstem przeleciał obok głowy białowłosego, poruszył nawet jego włosami, może nawet zabrał ze sobą ich pasmo, gdy poleciał dalej i wbił się w jakieś drzewo. Terence rozejrzał się – szukał strzelca, lecz ten musiał ukrywać się za jednym z namiotów albo w pobliskich zaroślach. Przemieniony skoczył za znajdujące się obok pudło, w które tuż za nim wbił się pocisk z kuszy. Cienisty oręż dostosował się do sytuacji, a jego ręce pokryły się warstwą czerni, która zaostrzyła jego opuszki palców i zrobiła z nich szpony.
Poruszył swoją osłoną, jakby szykował się do wyjścia lub wyskoku, jednak zamiast tego, popchnął pudło przed siebie. Bełt wbił się w nie ponownie – dopiero po tym, wyskoczył zza niego i szaleńczym biegiem ruszył prosto przed siebie. A poruszenie za namiotem sprawiło, że wiedział, iż biegnie w dobrą stronę. Skoczył za ścianę namiotu, gdy był niemalże przy nim. Na spotkanie wyszedł mu nie wrogi strzelec, lecz bełt, który tamten wypuścił. Grot pocisku otarł się o jego policzek i oczywiście zostawił tam niewielką ranę. Szczypało, krwawiło nieco, ale nic poza tym. Demon wznowił swój bieg, aby tym razem dopaść chowającego się przed nim przeciwnika. Dotarł doń, gdy ten ładował kolejny pocisk na kuszę; na naciągniętą już cięciwę. Przestraszył się tego, że Terence tak szybko go dogonił i wystrzelił bełt bez przycelowania. Przez to chybił, ale przynajmniej myślał, bo odrzucił kuszę i dobył pałki okutej żelaznymi obręczami. Przemieniony nie zatrzymał się, natarł na przeciwnika całym impetem i nawet nie pozwolił mu na porządne zamachnięcie się bronią – ciął go po ręce, w której ją trzymał, a rany były na tyle głębokie i bolesne, że tamten wypuścił pałkę z dłoni. Białowłosy dokończył robotę dwoma ciosami. Najpierw szponami lewej dłoni pociął przeciwnikowi brzuch, a pazurami drugiej zostawił mu krwawy ślad na szyi. To był koniec, przynajmniej dla kusznika. Nie dla niego, bo pamiętał liczbę, którą wcześniej wyjawiła mu Junia. Wiedział, że została jeszcze trójka. W tym Łysy, którego wiedział, że kobieta chciałaby się pozbyć równie mocno, co on.

Spodziewał się kolejnych agresorów, jednak nikt nie przyszedł. Dlatego sam wyruszył na polowanie, tym razem nieco ostrożniej. Przekradał się między namiotami i, choć sprawnie, to nadal starał poruszać się cicho. Aż usłyszał głosy, do których zbliżył się, aby najpierw sprawić, z kim będzie miał do czynienia.
         – Pomożemy jemu pozbyć się tej dziewuchy, a później ruszymy na tego białowłosego, co nam szefa zabił – powiedział męski głos. Przytaknął mu drugi, należący do kobiety.
Terence nie wyszedł im naprzeciw i nie zaatakował ich, zamiast tego ruszył za nimi, aby poczekać na odpowiedni moment, w którym będzie mógł zaatakować. Najlepiej, gdy będzie miał w zasięgu całą trójkę. Da sobie z nimi radę.
Awatar użytkownika
Junia
Błądzący na granicy światów
Posty: 12
Rejestracja: 3 lat temu
Rasa: Czarodziej
Profesje: Mag , Uzdrowiciel , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Junia »

         Sytuacja nie była tragiczna; nie na tyle, żeby pradawna mająca na karku cztery stulecia sobie z nią nie poradziła. Nie dało się jednak ukryć, że akcja zdecydowanie nie przebiegała po jej myśli. Junia może i była potężną czarodziejką, z którą mało który mag odważyłby się pojedynkować, jednak fizyczna walka zdecydowanie nie była jej mocną stroną. Tutaj to Łysy miał nad nią przewagę, niestety dosyć sporą.
         - Długo myślałem, jak by się tu z tobą zabawić - uśmiechnął się paskudnie, w sposób, który sugerował, że owa “zabawa” dawałaby raczej jednostronną satysfakcję. - I doszedłem do wniosku, że najwięcej przyjemności sprawi mi patrzenie jak cierpisz.
         Coś w Junii drgnęło. Do tej pory gardziła tym mężczyzną, zdając sobie sprawę z jego okrucieństwa i moralnej degeneracji, jednak te słowa, wypowiedziane wprost, obudziły w niej zupełnie nowe uczucie.
         Nienawiść.
         Ktoś, kto nie został skrzywdzony, kto nie miał powodu, by szukać zemsty i stać się pionkiem w pełnej cierpienia grze… Ktoś, kto najzwyczajniej w świecie czerpał radość z samego aktu wyrządzania komuś krzywdy i mówił o tym tak lekko, jak gdyby to była błahostka rzędu smacznej herbaty… W większości przypadków Junia powściągała się od moralnej oceny drugiej osoby, ale chyba w końcu trafiła na wyjątek od reguły. Od każdej reguły istniały wyjątki, czemu zatem w przypadku tej konkretnej miałoby być inaczej?
         To było niespodziewane doznanie; nie takiego się spodziewała, kiedy poszła za szalonym pomysłem upozorowanego porwania, ale z pewnością w perspektywie czasu okaże się cennym nabytkiem w jej kolekcji doświadczeń. Nigdy wcześniej nie czuła czegoś takiego. Takiej… agresji, czysto subiektywnej chęci wymierzenia równie subiektywnej sprawiedliwości. Żądzy zemsty, bynajmniej nie w swoim imieniu, ale za te wszystkie istoty, które doświadczyły bólu z rąk psychopaty, który właśnie przed nią stał.
         - I z wzajemnością - odpowiedziała w końcu, równocześnie prostując sylwetkę i postępując krok do tyłu. Duma nie pozwoliła jej ugiąć się pod wpływem strachu. Instynkt przetrwania kazał jej trzymać się poza bezpośrednim zasięgiem ataku Łysego.
         Miała już plan.
         Ryzykowny, mógł skończyć się odniesieniem przez nią ran, ale dawał możliwość stosunkowo najszybszego rozwiązania sprawy. Jeśli nie mogła zaatakować zaklęciem zatrutego rdzenia osobowości i nie chciała trwonić sił na przebijanie się w głąb stawiającego opór umysłu, miała tylko jedno wyjście. Musiała sprawić, by agresja napastnika obróciła się przeciwko niemu. Tak dosłownie, jak tylko można to rozumieć. Zamierzała podsycić jego morderczy popęd, a następnie skierować go ku samemu sobie. To wymagało podwójnie wzmożonego skupienia, jako że Łysy raczej nie zamierzał grzecznie czekać aż czarodziejka rozgości się w jego głowie, ale musiała zaryzykować. Mimo że jej umiejętności walki wręcz nie dawały jej dużego pola do manewru.
         Wycofywała się powoli, szukając drogi, którą mogłaby wślizgnąć się do umysłu wroga i przejąć kontrolę nad jego gniewem. Łysy, oczywiście, również nie tracił czasu. Zamiast dobywać broni, którą z pewnością miał przy sobie, sięgnął po nabity gwoźdźmi kawałek drewna i zważywszy go w dłoni, wydał z siebie krótki śmiech - po czym zaatakował. Najpierw byle jak, nonszalancko wręcz; nie chciał Junii wykańczać od razu. Bawił się z nią. Napawał się jej strachem… którego nie odczuwała. Zbyt mocno była skoncentrowana na unikaniu ciosów tego zaimprowizowanego morgensterna, które zaczynały przybierać na prędkości, w miarę jak agresja napastnika rosła.
         On sam nie zdawał sobie z tego sprawy; Junia działała niczym chirurg. Precyzyjnie, subtelnie. I szybko. Zwyczajna sadystyczna przyjemność stopniowo zmieniła się we wściekłość, ta zaś w niepowstrzymaną furię. Pradawna starała się jak mogła, by nie zaliczyć spotkania z naszpikowaną gwoźdźmi deską, jednak nie miała na tyle rozwiniętych zdolności bitewnych, by wyjść z tego starcia zupełnie bez szwanku. Udało jej się wprawdzie uniknąć przerobienia na sito, jednak czuła, że jej udo zostało boleśnie rozharatane, a końcówki gwoździ kilkakrotnie przeleciały blisko brzucha. Zbyt blisko. Po czymś takim zdecydowanie będzie musiała sprawić sobie nową suknię.
         Ale najpierw trzeba było przeżyć to starcie.
         Lekko kulejąc, nieustannie się cofała, ale kiedy omal nie oberwała w twarz - co zapewne zakończyłoby tę walkę natychmiastowo - stwierdziła, że najwyższa pora na ostateczny ruch. Cały ten czas podsycała ogień, który szalał w umyśle mężczyzny, równocześnie szukając jakiegokolwiek punktu zaczepienia, w który mogła przelać nagromadzoną wściekłość. Coś, za co Łysy nie lubił samego siebie. I znalazła go. Była to rzecz kompletnie nieistotna, prawdopodobnie on sam nie był jej świadomy, ale to nie miało znaczenia. W chwili, gdy cała agresja została przez Junię przekierowana właśnie w to miejsce, oprych przegrał tę bitwę. I całą walkę o swoje życie.
         Zatrzymał się na chwilę w miejscu, a jego oczy zaszły mgłą, po czym wydał z siebie coś, co było połączeniem gniewnego okrzyku, szyderczego śmiechu i rozdzierającego szlochu. Iście przerażający dźwięk; nawet uzdrowicielka, która zetknęła się z wieloma przypadkami, nigdy nie słyszała czegoś takiego. Nie mogła jednak pozwolić sobie na to, by się rozpraszać. Jeszcze nie. Bowiem wyczuła nadciągających przeciwników. Jeszcze dwójkę.
         Nie zamierzała z nimi walczyć. A przynajmniej nie własnymi rękami. Zanim jej zaklęcie doprowadziło Łysego do ostatecznej samozagłady, wydała jego pogrążonemu w destrukcyjnym chaosie umysłowi jeszcze jedno polecenie. I napuściła go na swoich kamratów, którzy okazali się ową namiotową dwójką, która nie tak dawno za jej sprawą zaznała trochę przyjemności.
         Cóż, to, co zgotowała im teraz, było znacznie mniej przyjemne.
         Obydwoje zastygli w osłupieniu, gdy Łysy rzucił się na nich w szaleńczym ataku. Kobieta nawet nie zdążyła się bronić. W ciągu kilku sekund skończyła z gwoźdźmi w mózgu i wyrazem zaskoczenia zastygłym na twarzy. Mężczyzna stawiał opór nieco dłużej; blokował ciosy maczety, którą Łysy wyjął zza pleców i krzyczał do napastnika, próbując przedrzeć się przez jego amok. Bezskutecznie. Niebawem leżał w kałuży krwi, tuż obok swojej towarzyszki, z szyją podciętą tak głęboko, że głowa ledwo trzymała się korpusu. Łysy zamarł na chwilę, zupełnie jakby jakaś bezradna część jego świadomości zdała sobie sprawę z tego, co uczynił, po czym posłał Junii ostatnie przesycone nienawiścią spojrzenie - i poderżnął sobie gardło. Jego potężnie zbudowane ciało upadło na ziemię z głuchym łoskotem, po czym nastała chwila absolutnej ciszy.
         Było po wszystkim.
         Ciężko dysząc, Junia osunęła się na kolana. Było jej niedobrze. Drżała. Nie od odniesionych ran - nie były one poważne, a buzująca w żyłach adrenalina jeszcze nie pozwalała jej na odczuwanie bólu - ale z wyczerpania. Tak złożone zaklęcie, wymagające skupienia na wielu poziomach, zaczynało dawać jej się we znaki. Obraz przed jej oczami falował niepokojąco przez kilka sekund, leżące na ziemi ciała rozmywały się. Czarodziejka pozwoliła powiekom opaść i wzięła kilka głębokich oddechów. Musiała odnaleźć pierwotne opanowanie. Walka dobiegła końca, ale ich zadanie tutaj - jeszcze nie. Nadal pozostawali inni więźniowie, których w tym wszystkim nie zdążyła uwolnić.
         - Wybacz, jeśli popsułam ci zabawę - odezwała się do Terence’a, próbując się uśmiechnąć, jednak jej głos tym razem słaby, a rzeczony uśmiech z daleka zdawał się wymuszony. - Chciałam ich tylko unieszkodliwić, nie zabijać, ale on… Nie zdołałam nad nim tak dobrze zapanować.
         Mówiła szczerze. Chciała się pozbyć Łysego i chciała, by cierpiał, by choć w części poczuł ten ból, który wyrządził wielu innym osobom. Pozostała dwójka nie była jej celem, nie miałaby nic przeciwko zostawieniu ich przy życiu. Wyszło jednak jak wyszło i Junia nie czuła się z tym do końca dobrze. Nie zamierzała jednak teraz się nad tym rozwodzić. To nie był dobry moment na moralne rozterki; takie rzeczy powinno się przemyśleć zanim wmiesza się w brudne porachunki. Westchnęła cicho, po raz ostatni przyglądając się swoim ofiarom, po czym przeniosła wzrok na przemienionego.
         - Cały jesteś? - spytała, przyglądając się jego sylwetce, przed jego reakcją próbując sobie samodzielnie odpowiedzieć na własne pytanie. - Widzę że dobrze się trzymasz na nogach, więc raczej nie umrzesz tak od razu, ale jeśli odniosłeś jakieś rany, mogę się nimi zająć. Jak już uwolnimy pozostałych.
         Nie była pewna, na ile jeszcze staczy jej sił, czuła, że jej kolana uginają się przy każdym roku, ale nie mogła sobie teraz pozwolić na odpoczynek. Musieli dokończyć to, co zaczęli. Wspólnie.
Awatar użytkownika
Terence
Błądzący na granicy światów
Posty: 12
Rejestracja: 3 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Wojownik , Włóczęga , Szlachcic
Kontakt:

Post autor: Terence »

Mógł zająć się nimi szybciej, zamiast tak podążać za tą dwójką jak cień – od namiotu do namiotu, od skrzyni czy beczki do drugiej, która stała w pobliżu. Nie, żeby zrobili coś przez to, że tego nie zrobił, po prostu zamiast tego, że to on przyniósł im śmierć, zrobił to ktoś, kto powinien być po ich stronie. Na początku, cóż, nie był pewien, co dzieje się przed jego oczami. Wydawało mu się, że tamci w ogóle go nie zauważają i, gdyby chciał, mógłby doskoczyć do całej trójki i wykończyć ich trzema ciosami. Zamiast tego stał tak i przyglądał się, jak pracujący dla jednej – choć już martwej – osoby, wzajemnie się wybijają. Nie wiedział wiele o umiejętnościach Junii, ale domyślał się, że taka kolej rzeczy może być sprawką właśnie jej. Pamiętał, że chciała przecież zająć się tym łysym, lecz nie powiedziała też, w jaki sposób to zrobi. Dziwnie też patrzyło się na to, jak mężczyzna, gdy już pozbawił życia towarzyszy, robi to samo ze sobą. Obserwował, jak kobieta zbiera w sobie opanowanie po tym, co zrobiła i, ,może, siły, które mogła stracić w czasie wydania rozkazów łysemu i pilnowaniem, żeby on je wykonał; żeby nie wyłamał się z tego i nie odzyskał panowania nad sobą. Jej głos wytrącił go z tego stanu.
         – Nic się nie stało. Ważne, że już nikomu nie zaszkodzą – odpowiedział jej tylko. Przypomniał sobie, że jego ręce nadal pokryte są cieniem, a szpony w dalszym ciągu ozdabiają jego palce i wydłużają je, aby zakończyć się zakrzywionymi ostrzami. Opanował się i uspokoił, niebezpieczeństwa już nie było, a „cień” – który konsystencją bardziej przypominał smołę – zaczął zanikać, coraz bardziej przywierając do rąk przemienionego, aby ostatecznie zmienić się w pokrywające je tatuaże. Choć te były już niewidoczne – zakrywały je nie tylko bandaże, lecz także rękawy jego ubrania.
         – Nic mi nie jest – odparł. Jedynie jego policzek zdobił szkarłat krwi, która powstała po bliskim spotkaniu z bełtem wystrzelonym przez wrogiego strzelca. Krew nawet spłynęła niżej, bardzo cienką strużką, ale było to widoczne i kontrastowało z bladością jego skóry.
         – Nikt nie powinien nam już przeszkodzić, więc możemy rozdzielić się i każdego, kogo złapali – zaproponował. Poza tym, teraz już wiedział, że w razie czego, Junia da sobie radę i się obroni. Pokonali wszystkich łowców niewolników, dlatego wydawało mu się, że nie będzie trzeba już walczyć, ale nawet w takiej sytuacji lepiej jest być gotowym na coś takiego. Zajął się prawie wszystkimi, bo resztę dopadła ona, a nie wiedział nic o tym, żeby było ich więcej.
         – Zajmę się jedną klatką, ty możesz drugą. Tylko poproszę jeden klucz – zasugerował. Były one oddzielone od siebie wozem, na którym znajdowała się ta jedyna, która była pusta. Biegiem dałoby się pokonać taką odległość dość szybko, ale nawet w tym czasie może stać się coś, co komuś zagrozi. Cios, cięcie, uderzenie – żeby wykonać takie jedno, wystarczyło mniej czasu niż pokonanie tejże odległości.

Krótką chwilę zastanawiał się nad tym, do której klatki podejść. W jednej widzieli, co się znajdowało – bo siedząca w niej smoczyca przyglądała się wszystkiemu, choć nadal miała ten zrezygnowany wzrok – a druga była tajemnicą. Mogła być niebezpieczną tajemnicą. Dlatego Terence zdecydował się podejść właśnie tam. Był w lepszym stanie niż Junia, więc w razie czego będzie w stanie zająć się tym, co znajduje się w przykrytej klatce, jeżeli okaże się, że stworzenie to będzie niebezpieczne.
Podszedł ostrożnie do klatki i wsadził w kłódkę klucz, który wcześniej dostał od Junii. Te do klatek wyglądały tak samo, więc nie martwił się o to, że nie będzie on pasował. Kłódka otworzyła się z lekkim zgrzytem, po którym dało się poznać, że nieżyjący już łowcy nie dbali zbytnio o swój sprzęt. Przynajmniej nie tak bardzo, jak powinni. Terence nie ściągnął materiału z klatki, zanim ją otworzył, więc nadal panowała tam ciemność. Poczuł na sobie wzrok, a gdy – zanim jeszcze otworzył drzwi – spojrzał do środka, zobaczył tam dwa punkty świecące kolorem białym ze śladami fioletu. Nie był pewien, co to jest, lecz otworzył klatkę i wypuścił stworzenie.
To podniosło się od razu i wyskoczyło z klatki. Terence, gdyby nie odskoczył, zostałby prawdopodobnie uderzony całym ciałem zwierzęcia i przewrócony. Tuż przed nim stał teraz jagrys turmalinowy. Zwierzę, o którym zdarzało mu się czytać i nawet słyszeć, lecz były to jedynie opowieści, które bardziej wskazywały na to, że zwierzęta te nie do końca mogą istnieć i są czymś niemalże mitycznym. Tymczasem wielki, rogaty lew o granatowo-fioletowym umaszczeniu potwierdzał, że stworzenia te żyły naprawdę. Jego oczy cały czas świeciły się, a rogi zdawały się lekko połyskiwać. Jagrys rozejrzał się, a jego ryk rozdarł powietrze. Terence wyczuł niebezpieczeństwo w tym odgłosie, jednak nie była to gotowość do ataku. Bardziej było to ostrzeżenie, w razie, gdyby ktoś lub coś chciało rzucić się na jagrysa. Przemieniony zrobił krok lub dwa w tył. Nie tylko dlatego, że z takiej odległości ryk wydawał mu się strasznie głośny i słyszał lekkie dzwonienie w uszach. Zrobił to bardziej po to, żeby pokazać, że nie ma złych zamiarów; żeby pozwolić zwierzęciu odejść i wrócić do stada, z którego zostało zabrane siłą. Jagrys wykorzystał możliwość i przebiegł obok niego, a później znikł w zaroślach.

Na szczęście kształtujące się na jego rękach szpony nie zostały uznane za chęć wyzwania go do walki. Terence nawet nie wiedział, kiedy to się stało. Możliwe, że w momencie, w którym jagrys zaryczał. Jedynie poczuł to, ale to z kolei sprowadziło jego myśli na inny tor. W jego głowie, w ciągu chwili, odegrały się obrazy z jego życia; jego historia. Stracił ręce, dostał nowe, lepsze, ale… one nie były jego. To nie były te, z którymi się urodził. Stał tak i patrzył przed siebie, w jakiś punkt w oddali, który możliwe, że widział on sam. Lewą ręką sięgnął do prawej, złapał ją w nadgarstku i pociągnął. Mocno. Tylko, że to nic nie dało. Poczuł ból, owszem, ale nie zareagował na niego.
         – Nie są moje – powiedział sam do siebie. Padł na kolana, ale tylko po to, żeby mógł na nich usiąść. Puścił prawą rękę i sięgnął do torby podróżnej. Wyciągnął z niej niewielki nóż, który jednym ruchem wbił sobie w rękę. A raczej spróbował to zrobić, bo tatuaże zabezpieczały obie jego ręce przed czymś takim – prawa ręka nagle zaświeciła się pod bandażami bladym, niebieskawym światłem, które otoczyło ją jak bariera i zatrzymały czubek noża.
         – One nie są moje – znów rzucił sam do siebie. Lewa ręka powędrowała w górę, aby przygotować się na zadanie kolejnego ciosu. To nie miało sensu, normalnie by to wiedział, jednak teraz o tym nie myślał. Teraz myśli w jego głowie dotyczyły tylko tego, że dostał ręce kogoś, kto nie żył i, że powinien się ich pozbyć. Był wręcz przekonany, że musi to zrobić; że jeśli uderzy w nie wystarczającą ilość razy, to przełamie barierę i zada im jakieś obrażenia. Wycelował wyżej, w miejsce, w którym znajdowały się blizny po szwach. Trafił tylko bandaż, który lekko naciął. W ten sposób naruszył całą „konstrukcję”, która ukrywała tatuaże i blizny. Tkanina zsunęła się lekko z tej ręki, lecz on się tym nie przejmował.
Awatar użytkownika
Junia
Błądzący na granicy światów
Posty: 12
Rejestracja: 3 lat temu
Rasa: Czarodziej
Profesje: Mag , Uzdrowiciel , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Junia »

         Uzdrowicielka ciał i umysłów. Tak ją nazywają. Czarodziejka, która leczy rany - zarówno fizyczne, jak i te, których nie sposób zbadać namacalnie - dzięki kombinacji wiedzy i umiejętności magicznych. Tej nocy po raz pierwszy świadomie wykorzystała je, by kogoś zabić. Fakt, że za cel obrała zapobieganie krzywdy wielu innych istot, ale bezpośrednim efektem podjętych przez nią działań była śmierć.
         Nie czuła szczególnych wyrzutów sumienia, sensu stricte. Handlarzy żywym towarem spotkał dokładnie taki los, na jaki sobie zasłużyli. Gdyby ona nie pozbawiła ich życia, zrobiłby to Terence. Jakaż więc różnica, z czyjej ręki zginęli, skoro i tak była im pisana śmierć? Żadna. Junia nie czuła się winna, ale zdecydowanie czuła się nieswojo. Jakby na chwilę przyjęła zupełnie inną rolę, niż ta, którą się kierowała na co dzień. Z uzdrowicielki stała się zabójczynią.
         Cóż, przynajmniej jedno mogła teraz stwierdzić z całą pewnością: ta rola nie była dla niej. Zdołała sobie poradzić i prawdopodobnie mogłaby nauczyć się robić to skuteczniej, ale nie odnajdywała w tym samej siebie. Zdecydowanie wolała zapobiegać takim sytuacjom zanim do nich dojdzie. Ale, jak widać, nie zawsze ma się taki wybór.

         Nie od razu zauważyła to, co działo się z rękami jej towarzysza. Wysiłek umysłowy sprawił, że jej funkcje kognitywne znacznie straciły na wydajności. W innej sytuacji prawdopodobnie poczułaby rosnącą ekscytującą fascynację, teraz zamiast ciekawskiego płomienia w jej głowie pojawiło się nikłe zaciekawienie, które zamierzała spróbować zaspokoić później, o ile nie zapomni tego zrobić. Teraz nie miała sił na to, by poświęcić tej zagadce należytą uwagę.
         Przytaknęła w odpowiedzi na jego słowa, podając mężczyźnie klucz, o który prosił. Znów podjęła próbę uśmiechu, tym razem nieco skuteczniejszą. Nadal wyglądała na zmęczoną, ale starała się trzymać fason. Jeszcze trochę pracy i będą mogli odetchnąć.
         Podniosła się z klęczek i odruchowo otrzepała suknię z kurzu i ziemi, choć było to zupełnie zbędne; bliskie spotkanie z improwizowaną bronią Łysego sprawiło, że ten element garderoby Junii nadawał się już tylko na szmaty. Nie dałoby się jej zacerować tak, by doprowadzić ją do stanu użytkowego. Podczas postoju w najbliższej wiosce czy miasteczku będzie musiała sprawić sobie nową. Szarpnięciem oderwała kilka strzępków materiału, który plątał się jej między nogami, i poszła zrobić, co do niej należało. Po drodze jeszcze podeszła do zwłok swoich ofiar, by dłonią opuścić ich powieki. Nie zrobiła tego bynajmniej z szacunku; po prostu groteskowo wytrzeszczone oczy przyprawiały ją o niezbyt miłe ciarki. Niekoniecznie chciała na to patrzeć. Przyjrzała się natomiast krótko Łysemu, który leżał twarzą do ziemi. Trąciła lekko czubkiem buta jego rękę, wytrącając mu z dłoni maczetę, którą zbir poderżnął sobie gardło.
         - Nie ma nic smutniejszego niż śmierć, po której nikt z tobą nie tęskni - mruknęła, sama do siebie.
         Zostawiwszy trupy w spokoju, podeszła do tej z klatek, którą Terence zostawił w jej rękach. Napotkała lekki opór przy przekręcaniu klucza w zamku, ale nie sprawił on większych problemów. Kłódka ustąpiła i Junia mogła otworzyć drzwi tego ciasnego więzienia. Spojrzała w oczy smoczycy, mając nadzieję wyczytać z nich ulgę, lecz nie dostrzegła żadnego blasku pozytywnych uczuć. Ani też negatywnych. Tylko pustą obojętność. Apatię osoby, która pogodziła się z losem, jakikolwiek by on nie był. Czarodziejka uśmiechnęła się zachęcająco, ostrożnie wyciągając w stronę smoczycy rękę; pytała o pozwolenie. Chciała jej pomóc, dodać odrobiny otuchy, ale w nieufnym spojrzeniu tamtej nie dostrzegła zgody na ingerencję. Nie naciskała. Postąpiła krok do tyłu, obserwując jak uwolniona smoczyca z wolna opuszcza klatkę i skinąwszy lekko łbem, wzbija się w niebo. W jej locie nie było radości z odzyskania utraconej wolności; jej lot był ciężki, powolny, jakby nie było w nim innego celu niż przemieszczenie się z punktu A, do jakiegokolwiek punktu niebędącego nim. Współczucie na krótką chwilę ścisnęło gardło Junii.
         “Biedne stworzenie. Musiało tak wiele przejść…”
         Głośny ryk sprawił, że oderwała wzrok od nocnego nieba, od znikającego w ciemności smoczego konturu, i przeniosła go w stronę, z której ów dźwięk zaatakował jej zmysły. Skrzywiła się i odruchowo skuliła, jakby chcąc schować głowę między ramionami. Zmęczenie sprawiało, że tak intensywne bodźce atakowały jej umysł niemal boleśnie. Nie mogła jednak odmówić piękna uwolnionej przez Terence’a istocie. Gdyby okoliczności były inne, jak nic spróbowałaby uspokoić stworzenie za pomocą zaklęcia, by móc dotknąć jego majestatycznego futra. To jednak nie był czas i miejsce na głaskanie magicznych dzikich kotów. Może jeszcze trafi się inna okazja, kto wie… Na ten moment Junia z żalem odprowadziła wzrokiem znikającą w zaroślach sylwetkę jagrysa. Zawiesiła tam spojrzenie na chwilę, zupełnie jakby nie była w stanie aktywnie przenosić uwagi między zjawiskami. I jakby na potwierdzenie tego wrażenia, kolejnym bodźcem, który wyrwał ją z tego zawieszenia i wypełnił jej pole widzenia, był dostrzeżony kątem oka ruch, jaki wykonał upadający na kolana Terence.
         Drgnęła, jakby chciała pobiec mu na pomoc, ale coś zatrzymało ją w miejscu. Jego słowa? Możliwe. Zamarła, przyglądając się jak przemieniony wyjmuje z torby nóż. Przez ułamek sekundy nie wiedziała, co dzieje się na jej oczach, ani jaka reakcja na to byłaby odpowiednia, ale kiedy zrozumiała - działanie Terence’a, bynajmniej nie jego przyczynę - rzuciła się w jego stronę, na krótką chwilę wyrywając się z otępienia. Kryzysowa sytuacja po raz kolejny wymusiła na niej wspięcie się na wyżyny sprawności umysłowych. W kryzysowej sytuacji musiała działać błyskawicznie. I bezbłędnie.
         Podbiegła do niego od tyłu, świadomie obierając tę taktykę. Nie chciała ryzykować spotkania z ostrzem jego noża, a mało prawdopodobne, by zdołała siłą powstrzymać ręce demona. Z pewnością był znacznie silniejszy od niej nawet w zwykłej postaci, co dopiero gdy w grę wchodziła magia nieznanego pochodzenia. Musiała jednak zrobić coś, by powstrzymać mężczyznę od dalszych prób samookaleczenia, nawet jeśli zdawało się ono całkowicie nieskuteczne. Wiadomo, dobrze że coś chroniło go przed wyrządzeniem sobie krzywdy, ale Junia zdawała sobie sprawę, że to w gruncie rzeczy było jedynie leczeniem objawowym, które w żaden sposób nie łagodziło przyczyny aktualnego stanu jej towarzysza.
         - Hej! - krzyknęła, dla zwrócenia uwagi, zanim weszła w bezpośredni kontakt z Terence’em. Nawet jeśli nie miała pewności, że mężczyzna ją słyszy, wolała zawczasu poinformować jego podświadomość, że ktoś się do niego zbliża, by zmniejszyć ryzyko agresywnej reakcji. Przypadła do niego od tyłu, obejmując jego przedramiona. Tak jak się spodziewała, nie była w stanie zatrzymać jego ruchów, ale mogła choć odrobinę je ograniczyć.
         - Hej… - odezwała się nieco ciszej, opierając czoło o kark przemienionego. Potrzebowała fizycznego kontaktu z jego ciałem, by wyszeptane przez nią zaklęcie, mające na celu uspokojenie mężczyzny, mogło zadziałać skuteczniej niż rzucona w przestrzeń formułka. Skupiła się na cieple. Miękkim cieple, którym chciała otulić jego umysł niczym puchową kołdrą. Na szumie letniego wiatru, poruszającego młode liście na drzewach i płynącego po skórze łagodną falą, z nutą zapachu leśnego runa. Wszystkie przytulne wizje zebrała w jedno, wyciągając z nich esencję spokojnej harmonii, którą popchnęła ku udręczonemu umysłowi. Nie miała pewności, jak dobrze zaklęcie zadziała, tym bardziej, że czarodziejka nie była aktualnie w szczytowej formie, ale zebrała w sobie całe pozostałe siły, by wzmocnić przekaz swojej woli. Kiedy zamknęła oczy, po jej policzkach spłynęły dwie łzy, czerwone od krwi, która przy takim wysiłku znalazła ujście w naczyniach siatkówki.
         - To tylko narzędzia… - mówiła, choć głos już miała słaby. - Tylko narzędzia. Całe nasze ciało, to jedynie narzędzie, które poddaje się woli umysłu. Umysł i dusza. Tylko one tak naprawdę się liczą. Ciało jest przedmiotem. Ani jako całość, ani każda jego część z osobna, same w sobie nie mają znaczenia. Znaczenie… nadaje im dopiero osoba, która z nich korzysta. Jak… jak dobry rzemieślnik. Nieważne, skąd pochodzą jego narzędzia. Liczy się tylko to, czy może wykorzystać je wedle swoich potrzeb... swoich pragnień. Tylko to.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Rzeka Motyli”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości