Oczywiście Vinc był świadomy, że Creighton ma skłonności do fantazjowania i odrywania się od rzeczywistości - od ziemi, bardziej dosłownie. Inaczej nie byłby w stanie paplać od rzeczy i płynnie nastu głupot na minutę do kobiet, tylko dlatego, że były kobietami. Nie, do tego potrzebne były pewne irracjonalne zapędy. Lecz JAK irracjonalne one czasami były, dhampir sobie jeszcze nie uświadomił - lecz nadrobiłby to, gdyby wiedział, że oparcie się przez zmęczoną dziewczynę na ramieniu przyjaciela jest przez Creiga odczytywane jako wstęp nie tylko do zalotów, ale i do dominacji rzeczonej niewiasty nad umysłem, sercem i życiem biednej podpórki. Może nawet szkoda, że nie wynikła z tego jaka dyskusja - nie tylko o samym (jakże absurdalnym!) pomyśle, ale i tym konkretnym przykładzie. Bo i ciekawie o co chodziło bardziej - o damsko-męski gest w ogólności czy o fakt, że właśnie jemu i Mim zdarzyło się go wykonać. Co działało na niestrudzony umysł wampira?
- Rozumiem, że gdyby Mimi nie była piękna, to jednak byś się nudził?
Musiał zapytać, a Mikael tylko na to parsknął. Nie, nie miał pojęcia czy Vinc jest poważny i zwyczajnie pyta, czy miał być to jednak żart; ale sens w tym był. Przy tym gościu należało naprawdę uważać na słowa. Gotów był wyłapać wszystko co mu się nie zgadzało, a i nie dało się przypisać mu złych intencji, bo i zawsze pytał o takie rzeczy! Może gdyby się skupić dałoby się wyłapać jakiś cyniczny ton w wypowiedzi, ale to niewiele dawało, bo on często brzmiał srogo czy nieprzyjemnie. Tak jak i z twarzy wyglądał na wkurzonego, choć nie był. I czasem trudno się było zorientować nawet, gdy znało się go wiele lat - czy właśnie chce kogoś zamordować, czy może już to zrobił.
A może w ogóle nie chce…
Bo popatrzył na Creiga autentycznie zdumiony; znów by się odchylił, gdyby nie Mim.
- Oczywiście, że to ważne! To moja rodzina. - Czuł, że mówi oczywistości i przerażał go fakt, że musi je mówić akurat trzystuletniemu wampirowi. W sensie… raczej nie wypytywał go o jego krewnych (chociaż przydałoby mu się do notatek i prywatnej wiedzy), bo i Creig nie za bardzo chciał wspominać pierwsze sto lat swojego życia, ale nie podejrzewał, że wrzuci tak łatwo do jednego wora każdego członka, każdorasowej arystokracji, z każdego królestwa. Zwłaszcza jego krewnych tutaj! Nie, to nie dziwiło go aż tak… tak, w sumie to jeszcze było całkiem logiczne. Miał uprzedzenia, a one potrafiły tak działać. Chyba straszniejsze byłoby, że radził młodszemu od siebie i wychowanemu przez poniekąd-nie-przypadkowe osoby, niedoświadczonemu w obcowaniu z rodziną dhampirowi (który praktycznie miał teraz władzę nad ich sytuacją majątkową), żeby zignorował ich kulturę, przyzwyczajenia, wymagania i potrzeby i rozepchał się z butami jak naburmuszony panicz. Oczywiście w ramach walki o przetrwanie, bo chcieli go z miejsca na pewno wykończyć i ograbić pewnie jeszcze z tej kamienicy co mu ją kiedyś dali. Po to go zaprosili. To właśnie potrzebował usłyszeć - że rodzina, z którą kontakty zawsze miał takie sobie to zbieranina kreatur, która chce go tylko podle wykorzystać i porzucić.
Znaczy fakt, to by się zgadzało, ale na to się zgodził… bo przecież to oni.
A on był jednym z nich.
Nie do końca, ale - Creig właśnie mu to przypomniał - jednak.
- Arystokracja (jak każda klasa społeczna) ma swoje wypaczenia, fakt… ale nie sądzę, by to co mówisz zgadzało się z obecną sytuacją - westchnął, w duchu trochę żałując wampira. Kto wie co jemu do głowy nakładziono przez pierwszy wiek życia?
- Zresztą nie mówimy tu o arystokracji w ogóle, w tym wampirzych skrajnościach. Wampiry mają to do siebie, że poza majątkiem mają za dużo wolnego czasu i niestety niekiedy za słabe na to umysły. Kiedy ludzie rodzą się, dorastają, zakochują, zawodzą, żenią, wychowują i zostają szlachetnymi podobiznami na obrazach, wampir zasadniczo znudzi się właśnie pierwszą zgłębianą dziedziną magiczną bądź też naukową i może rozejrzy się za nową, tym razem nie dwusetletnią kochanką. Ale to dygresja. O tych całych maskach już trochę i tu mnie nauczono, bo główną zabawą nawet ludzi bogatych i ,,szlachetnie urodzonych” jest utrzymywanie wysokiego statusu towarzyskiego i wymyślanie coraz to bardziej uciążliwych reguł przystojnego zachowania, co niekiedy osiąga poziom absurdu, niemożliwego do zaakceptowania przez jakiegokolwiek uczonego… któremu jak mi, nie chce się w to bawić. Ale większość z tego ma swoje uzasadnienie i wcale nie jest jeszcze skrajnościami. Raczej zdrowym zbiorem uznanych zachowań; normami regulującymi życie w tej społeczności. Nie zdegenerowanej do granic, gdzie każdy w każdego pragnie wbić sztylecik, po tym jak zdradzi go z nieletnią służką, ale normalną, mieszczącą się może nie w optimum, ale kontinuum odpowiedniego rozwoju jednostki i grupy. Nawet bardziej grupy. Co z resztą jest charakterystyczną cechą (stadnego) gatunku ludzkiego. - Znów upił herbatę, bo wywód wymagał przerwy. - Ale drobne podstępy wchodzą w grę, choć nie powinny (i nie obowiązują!) tak ściśle w kręgu rodzinnym - zaznaczył. - To czego próbują mnie tutaj nauczyć: stwarzanie ,,odpowiednich” pozorów, dostosowanie do wymyślonych przez kogoś i obecnie przyjętych zasad; oraz to czego chcę ja: jakieś porozumienie - wcale się nie wyklucza. Jeszcze nikt z nich nie namawiał mnie do zdrady, wręcz przeciwnie, odwodzili mnie nawet od pomysłu ulokowania moich ,,niepewnych” znajomych na tym samym piętrze, w ramach moralności i dobrego smaku. A do kłamstwa i podstępu nakłaniali mnie tylko w całkowicie racjonalnym odcieniu ich znaczeń, czyli żebym nie mówił wprost ich gościom, że pijam krew i udawał, że interesują mnie z nimi rozmowy. To już przystosowanie społeczne, zdecydowanie nie żadna dewiacja. A to, że ,,władam” dworem nie znaczy, że mam jakieś większe tu prawa. Moją pozycję określiło wiele pokoleń znajomości i utrwalanie właśnie pozycji dalekiego kuzyna. Sam dbałem o to, by nie mieszać się w ich sprawy. Teraz poprosili mnie o pomoc i to jest to co zamierzam zrobić, niezależnie od tego czy przypadł mi tytuł hrabiowski, pazia czy pałacowego błazna. Wiem na czym się znam; mogę podratować hrabstwo w sensie ekonomicznym. Ale żeby potem rządził nim ktoś inny. Naprawdę rola doradcy bardziej by mi pasowała… - Zerknął na kiwającego głową Mikaela. - Ale wtedy rodzina straciłaby ziemię, więc niestety, plan odpadał. - Rozłożył bezradnie wolną rękę.
- Tak czy inaczej… jestem tutaj, bo wyświadczam im przysługę, jako krewnym właśnie. A nie, bo upomniałem się o hrabiostwo i teraz rozstawię ich po kątach, bo przecież im się nic należy. Jednak; właśnie czegoś takiego się obawiali i poniekąd dlatego są mi tacy niechętni. Nie znają mnie, więc nie wierzą, że nie chcę niczego im zabrać. Gdybym postępował zgodnie z twoimi radami i rzeczywiście zaczął z nimi walczyć znienawidziliby mnie i tyle. Mógłbym się pożegnać z krewnymi ojca w zasadzie na dobre - podsumował spokojnie. - Jeśli chodzi zaś o arystokrację sąsiedzką i innych tam, z którymi powinienem utrzymywać kontakty… to też nie są żadnymi potworami. Wychowali się w innych warunkach i nasze punkty widzenia nie zawsze się pokrywają, ale nie powiem, by żyli na zdradach i kłamstwach. Powinieneś przestać oceniać innych jedynie po przynależności klasowej. Wyuczone maniery nie czynią z nikogo dobrej lub złej osoby - tak samo jak ich brak. - Tu Michelotto już spojrzał na niego zdecydowanie nazbyt wymownie.
- Nie usprawiedliwiam się - usprawiedliwił się. - Po prostu w domu chcę zachowywać się w miarę swobodnie; a teraz tu mieszkam. Mogę oddzielić zachowania prywatne od publicznych (choć zwykle tego nie robię), bo tak wypada, ale na pewno nie zacznę stale zachowywać się jak ktoś tutaj urodzony i wychowany. Dla własnego zdrowia psychicznego muszę oddzielać swoich od obcych. - Chciał coś jeszcze dodać, ale zszokowała go przyjemna słodycz słowa ,,swoi” i na chwilę pozbawiła go mowy. Kurczę, mógłby się w tym pławić, gdyby nie był zasuszonym racjonalistą. Tak pozostało mu zapamiętać tę chwilę i wrócić do rzeczywistości.
- I właśnie dlatego jestem wybrakowanym hrabią. - Pokiwał głową w pełnej z wampirem zgodzie, a i Michelotto zrobił to samo, choć z wyrazem dodatkowego załamania tym faktem. Vinc z kolei wydawał się być całkiem zadowolony. - Nie nawykłem do kategoryzowania ludzi podłóg urodzenia, a gdybym miał sortować ich wedle inteligencji i poniżać nieco mniej sprawnych ode mnie w tym zakresie, to musiałbym pogardzać zdecydowanie nazbyt liczną częścią każdego społeczeństwa, aby było to dla mnie korzystne - wyjaśnił z całą swobodą osoby o cholernie niskiej samoocenie, ale lubującej się też w czystej, empirycznej prawdzie. W końcu nie mógł nie dostrzec, że tak z predyspozycji jak i odebranego wykształcenia jest po prostu od wielu ,,lepszy” - ujmując to klasycznym językiem próżności.
- Nie będę błaznować i traktować podległych mi ludzi z jakąś udawaną wyższością i jeszcze zmuszać ich do kontaktu ze sobą, kiedy rozumiem jak bardzo im to nie odpowiada. Doprawdy, kim jak sądzisz musiałbym być, by spełniać twoje kryteria? Sadystycznie znerwicowany despota przychodzi mi na myśl. - Zagryzł tę myśl markizą, a po chwili dodał:
- Chociaż w jednym masz rację - (och, całym jednym!) - Hrabia, który zachowuje się jak gość wprowadza zamęt. Staram się to jakoś wyważyć i szanować zasady, do których wszyscy dookoła mnie przywykli; jakoś się ich nauczyć. Ale… - Wybity ze zwykłej stanowczości stracił na płynności myśli i nieco się zawiesił, pusto wodząc spojrzeniem po ścianach.
- Ale jesteś ciapą i ci się nie udaje - odparła w końcu ściana ustami Mikaela.
- Tak, właśnie. Nie, chwila; nie!
I na tym w zasadzie skończył się ten wykład.
Wampir rozsądnie zmienił temat i przeszedł na kulturę - tutaj na szczęście powstrzymał się do dobitnych twierdzeń i dobrych rad, bo Vinc gotów byłby, nawet z Mim na drętwiejącej ręce, zafundować mu kolejną prywatną prelekcję. A tak mógł spokojnie siedzieć w milczeniu i samemu wspomnieć swoje liczne przeżycia z wodą i z różnymi konfiguracjami istot również w niej zanurzonych. Może nawet wysnułoby się z tego parę opowieści, ale słuchacze się wykruszali - zwłaszcza ta słuchaczka, dla której warto było w ogóle otwierać usta (by się nie rozromantycznić - Creig już swoje wywody dostał, a Mikael był i tak świadkiem większości wypadów Vincenta). Tak więc zakończyło się pokojowo:
- Tak, kultury są fascynujące.
Bo i co miał powiedzieć ich badacz?
- Ale nie sądziłem, że interesują cię takie rozrywki. Ty i mieszane kąpiele? Swoją drogą gdzie wpuścili kogoś takiego? Wiesz, z gabarytami, cerą, kłami? Jakieś miłe miasteczko? Plemię?
Tak, znów był autentycznie ciekawy i nie chciał nikogo urazić. Wyznawca prostoty.
No i to były jednak realne problemy. A że sam miał podobne, to i lubił zbierać informacje. Zawsze trochę wiadomości więcej.
Pogawędki jednak musiały się w końcu zakończyć - przynajmniej dla Mimi, która doprawdy z klasą potrafiła zbudzić się, zachwiać i wydać ostatnie polecenie swojemu (przyjacielowi) hrabiemu. Nieco go tym zaskoczyła, ale norma to przewidywała - dlatego uśmiechnął się tylko lekko i skinął, bo i tak wiedział, że zepsuje. Lecz był świadom również, że kiedy on wciąż będzie nieogarniętym Vincem, ona nadal będzie ,,piękną panną”, więc Creig może zostanie jakoś ugłaskany.
Hmm… w sumie ciekawe jak by go traktował, gdyby to on był kobietą? Czy nawet będąc nieznośną Vincentką, znaną od dzieciaka, też miałby jakieś fory. Doprawdy zastanawiające…
Takie myśli nie były akurat u niego znakiem później pory i zmęczenia umysłu, ale uznał, że skoro Mimi już poszła (nie odprowadzał jej, umiała sama się zataczać), więc i przedstawienie jej wampirowi dobiegło niejako końca, rozsądniej będzie ulokować go gdzieś i przespać się, bo jednak - jego niedoszły syn potrzebował snu. Creig w tym czasie mógł za to plątać się po ogrodzie i parku do rana, co Vinc mu zaproponował - kiedy już Michelotto wypytał jednego bardziej zdeterminowanego pokojowego jakie pomieszczenie jest odpowiednio wysprzątane, by przyjąć w nim z marszu gościa. Och, i ma najgrubsze zasłony.
Vinc postanowił, że tym razem nie będzie się mieszał - pokoje gościnne (lub te, które można było jako takie potraktować) znajdowały się w różnych częściach posiadłości, w tym i w skrzydle, gdzie spała nieszczęsna czwórka z miasta - ale Mikael, praktycznie zarządca, zarządził właśnie, że Creig spać powinien na dole - za mało był spoufalony z rodziną, by włazić na piętro, ale zbyt był ważny, aby upychać go po kątach - dlatego dostał reprezentacyjną sypialnię z osobnym gabinetem i choć łóżko (wielki zajmowacz przestrzeni, czego użyteczności Vinny nie mógł wciąż pojąć) było w zasadzie zbędne, to zawsze można było skorzystać z biblioteczki czy rozsiąść się na kanapie - poza tym pomieszczenie miało tę zaletę, że obecnie w ciągu dnia tylko o jednej godzinie plama światła blokowała przejście z korytarza do holu. Ze względu na rozmiary pałacu duża część wnętrza była stale zacieniona, choć zadbano o to, by pod względem nasłonecznienia ustawiony był jak najkorzystniej. Lecz wystarczyło przesłonić część okien, a wtedy większość pomieszczeń stawała przed wampirem otworem - znaczy… jak wyjaśni się już sprawę jego bytności tutaj z innymi mieszkańcami.
Tym Vincent nie mógł się teraz zająć, bo rodzinka spała w najlepsze (albo w tajemnicy obierała czosnek i szukała srebrnej biżuterii), więc został mu już tylko wypoczynek… aż nie przeszedł obok pokoju Mimi i o czymś sobie nie przypomniał.
Krem!
Starła go przecież i jak nic nie nałożyła nowej warstwy nim padła na łóżko. Więcej - pewnie nawet o tym nie pomyślała! Jak można było być tak nieczułym…
Przystanął i zawahał się chwilę. W zasadzie cenił sobie prywatność, a już na pewno jakoś ją rozumiał (no i nie chciał też złościć niebianki), a specyfik dało się przecież nałożyć jutro… marnując całą w zasadzie dobę i opóźniając inne eksperymenty, które już tylko czekały aż policzki Mimi będą do użytku. To było tak absurdalnie bez sensu, że Vinc nie potrafił uznać za błąd naciśnięcia klamki i otwarcia drzwi, do których (he he) nie było przecież klucza (znaczy był, ale zasadniczo nikt w dworze nie zamykał drzwi innych niż gabinety czy piwnice, bo służba musiała mieć do nich dostęp, a i nikt dobrze wychowany nie właził do cudzego pokoju bez zaproszenia. Zwłaszcza dobrze wychowany mężczyzna do pokoju damy).
Ale Vincent przymykał oko na wszelkie nienaukowe zasady, a Mimi wcale przecież nie była damą - zobaczenie jej śliniącej się na poduszkę nie odsądzi jej od czci i wiary - w przeciwieństwie do tego co zrobiła z kremem.
A jednak jej wybaczył.
W nocnej jasności zalewającej pokoik (pokój, pokój - w tym gmachu ,,pokoiki” miała tyko służba) szybko odnalazł wzrokiem tak dobrze mu znany pojemniczek z kremem. Zatrzymał się jednak przy drzwiach i oparłszy się o nie niemalże wstydliwie, szepną imię Mim, by zobaczyć czy śpi. Gdyby nie spała oczywiście kazałby jej zaraz wstać i samej się wszystkim zająć, ale tak postanowił jej łaskawie nie budzić. To nie tak, że się do niej włamywał czy coś podobnego… ech, zaczynają mu się już udzielać ludzkie przesądy.
Otworzył pojemniczek i stanął pewnie przy skraju łóżka (za wielkiego nawet na trzy niebianki i kota - doprawdy, o co chodziło z tymi wymiarami!?). Nałożył przyjemny w konsystencji specyfik na raptem dwa palce i w duchu ciesząc się, że dziewczynie udało się zasnąć na boku innym niż wyznaczył do eksperymentu (kropka nadal wyraźnie o tym przypominała), delikatnie przejechał opuszkami po rozgrzanym policzku. Jedyne czego się w tym momencie obawiał, to że pod wpływem chłodu dziewczyna nagle się poruszy, a on nie zdąży zabrać pazurów i ją przez to zadrapie. Dlatego bardzo uważał i w specyficzny dla siebie sposób układał dłoń, by przypadkiem niebiance jakoś nie zaszkodzić. Ta zaś, śpiąc jak zabita tylko mu ułatwiała - szybko więc skończył, ale nim wyszedł wygrzebał jeszcze z kieszeni kawałek karteczki i kredką (tą samą, której i na niej użył) wypisał tłumaczące go:
,,KREM WILHELMINO!”.