Iruvia ⇒ [Iruvia i okolice] Niewinności
- Vertan
- Przybysz z Krainy Rzeczywistości
- Posty: 76
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje:
- Kontakt:
[Iruvia i okolice] Niewinności
Była wiosna, kiedy stara niania opowiedziała młodemu księciu legendę o Lasach Eriantur.
W pałacowym ogrodzie rozkwitały krzewy, a suche gałęzie w ciągu kilku ostatnich dni powlekły się liśćmi o żywej zielonej barwie. Pojawiały się pierwsze motyle, czasem gdzieś zabrzęczała pszczoła. Skrzydła ważek lśniły srebrzyście w promieniach słońca przebijającego przez korony kwitnących bielą drzew owocowych w pałacowym sadzie, kwiaty na tle błękitnego nieba zdawały się bielić jak anielskie szaty. Właśnie to musiało przypomnieć starej niani o mitach i baśniach, chociaż sam książę miał już przecież siedemnaście lat i powoli z chłopca zmieniał się w mężczyznę - jak wtedy mawiano: najprzystojniejszego w zasięgu królestwa i jeszcze dalej. Zdecydowanie, gdy spoczywał na zieleniącej się trawie pod przechyloną jabłonią i łapał oddech świeżego powietrza po godzinnej lekcji fechtunku, wyglądał sam jak wyjęty z pieśni zdolnego truwera. Niania przebywała u jego boku głównie z uwagi na łączącą ich już przyjaźń. Szydełkując, odezwała się nagle tymi słowami:
- Widziałam raz tylko w życiu ogrody piękniejsze niż ten, który otacza pałac, mój książę.
Młodzieniec, zaciekawiony, przychylił głowy w jej stronę i łagodnym milczeniem poprosił, by matrona kontynuowała. Z jej ust każde słowo brzmiało jak właściwa prawda.
- Na wschód od Nandan-Theru wyrastają Lasy Eriantur. W prostej drodze poprzedza je jedynie Błyszczące Jezioro, o którym ci wiadomo, panie, ale w którym nie bywasz często. Król, twój ojciec, sam zadecydował raz, że miejsce to nazbyt jest świętym, by polować w tamtej okolicy. Powiadają także, iż to tam właśnie poznał twą matkę - stąd pochodzić miałoby owo uświęcenie! Nie o tym miałam jednakże prawić, a o Lasach Eriantur. Wsłuchaj się uważnie w brzmienie tej nazwy, mój książę. Czas i Wspólna Mowa zatarły pierwotne dźwięki jej zgłosek, ale gdy akcentuje się ostatni człon, rozbrzmieć może ona ponownie tak, jak przed laty. Tak, jak chcieli tego ci, którzy nazywali swoją puszczę. Erian-tur. Tam swe miasto zakładały przed setką laty elfowie, mój drogi książę. Tam wznieśli wieże pałacowe Iruvii, głęboko w leśnej gęstwinie. A kto był raz w jej sercu, ten nigdy nie zapomni cudów, jak tam ujrzeć można. Magia tchnie w każdym drzewie tym bardziej, im bliżej murów miasta. I nie jest to miasto, jakie potrafiliby wznieść ludzie, zwaliste i ciężkie, kamienne. Iruvię budują swymi konarami ścięte drzewa o tysiącach lat i białe marmury wyrywane najstarszym górom. Kryształy przejrzyste niby górski strumień wystrzeliwują tam w niebo, miast iglic wież! I tam, w tym mieście właśnie, zasiewają elfy swoje zamknięte ogrody. I one tylko mogą być piękniejsze aniżeli wiosenny sad pod zamkiem Nandan-Ther, mój książę. Gdy dane ci będzie kiedyś je ujrzeć, będziesz mógł to zrozumieć.
Co książę Vertan zapamiętał z opowieści starej niani, to było jego. Gdy jednak przychodziło do tego, by pamięć tę porównać z rzeczywistością, każda baśń mogła wydać się nagle zupełnie absurdalna.
Kolejny dzień jechał konno na szkapie, której marzeniem życiowym najwyraźniej nie było usługiwanie przypadkowym chłopcom, co starała się okazywać poprzez stawanie w najmniej do tego przeznaczonych momentach drogi albo wściekłe prychanie i szarpanie się, kiedy Vertan próbował właśnie zmusić ją do postoju. Może to dlatego żaden z handlarzy, z którymi wyjechał na gapę z Meot, nie raczył nawet krzyknąć, gdy kradł im konia. Z takiego nie było ani pożytku, ani przyjemności.
Zmęczony i z ciężką głową, przypomniał sobie dawne opowieści podczas pierwszego postoju nad Błyszczącym Jeziorem. Kolejny dzień z rzędu nie był głodny, ale tak jak umiał zabił zająca i zjadł trochę mięsa, byle nie opaść z sił. Słowa legend przyszły do niego całkiem nieproszone, podczas kąpieli w jeziorze. To tam przecież miały podobno pływać magiczne istoty, widoczne nie dla wszystkich. Dziwnie czuł się z tą świadomością - ale kiedy wypłynął na środek jeziora, przyszła do niego inna myśl w związku z tym. A gdyby tak te istoty właśnie - ot tak, na mocy jednej jego małej prośby - wciągnęły go wtedy pod wodę? Głęboko, na samo dno, tam gdzie nie dociera ani tlen, ani głos, ani światło. Gdzie nikt nie zauważy kurczowego machania rękami. Czy gdyby zabrakło mu powietrza w płucach, magiczne istoty wyrzuciłyby na brzeg jego dorosłe ciało, czy nawet własna jego śmierć nie potrafiłaby przełamać klątwy?
Uciekał stamtąd jak najprędzej potrafił.
Znowu wypadł w bezbrzeżne równiny, nieosłonięty i samotny, nim nie wyrósł przed nim solidny mur lasu. Wtedy wróciła ta druga część legendy: o mieście gdzieś w jego odmętach. O schronieniu. Czy ktoś pytałby, kim jest, gdyby nagle się tam stawił? Samotny podróżny poszukujący wyciszenia, nieszkodliwy bo młody, i bezimienny. Jak dotąd dawał radę pod taką przykrywką, ale to miasto było wszakże inne - elfickie.
Dobrze wiedział, jak musiał wyglądać, gdy na swym nieposłusznym koniu przemierzał gęsty las po ledwo widocznej ścieżynie: blady, z podkrążonymi oczami i bez rumianego lica, jak dawniej, w znoszonych ubraniach zaledwie pretendujących do miana dworskich oraz z włosami, które przez kurz z drogi tylko szczęściem można by było nazwać złotymi. Wpadały mu do oczu, więc zaczął je zaczesywać do tyłu. I tak wyglądał jeszcze bardziej dziko. Trudno orzec, czy jakiekolwiek miasto chciałoby witać takiego przybłędę.
Las w każdym razie witał go, zdawało się, z pewną rezerwą. Wielkie drzewa o grubych pniach były chłodne i dostojne, przepuszczały dokładnie tyle światła przez swe rozłożyste korony, ile akurat chciały. Zdawały się śledzić podróżnego każdym liściem. Las był niespokojny , gdy huczał, strzelał gałęziami i odzywał się odgłosami ptaków. Niektórych z tych treli Vertan nigdy wcześniej nie słyszał.
I w którymś momencie uczuł, że chyba trawi go ta sama gorączka, którą znosił podczas przeprawy przez góry. Czy to była kwestia wiatru, czy ktoś przebiegł za jego plecami? Parę razy odwrócił się, ale nikogo tam nie widział - ale kto mógłby to rozsądnie ocenić w tym gąszczu! Coś przelatywało zdecydowanie nad jego głową, przeskakując z jednego konaru na drugi, ale nie mógł wypatrzeć co to dokładnie było. Zaraz rozśpiewał się też jakiś ptak, dziwnym, gardłowym odgłosem, brzmiącym dziwnie podobnie do powtarzanych słów: „Wróg, wróg!”.
A potem, gdy książę przyspieszył trochę konia - nagle pojawiła się ona.
Teraz był pewien. Widział młodą dziewczynę odzianą w biel i czerwień, skąpaną w blasku słońca. Zatrzymała się tylko na tej polanie, czy pojawiła raczej, jak nimfa? Czy mogła pochodzić z miasta? To zdecydowanie nie! Była wszakże zbyt piękna. Zbyt powabna. Gdyby się poruszyła, mogłaby stać się przezroczysta, tak bliska zdawała się być z otaczającą przyrodą.
Wróżka lub nimfa. Elf. Driada może.
W jednej chwili książę zdołał zapomnieć o swoich problemach, zatrzymał konia, a ten wyjątkowo usłuchał. Nastąpił ten moment, który poeta opisałby być może słowami: „i stali zapatrzeni, nad ciekiem ruczaju, zgubione dwie istoty śród dawnego gaju, a tym co jęło rodzić się w sercu młodzieńca, niewinna była miłość - wrażliwość chłopięca.”
W pałacowym ogrodzie rozkwitały krzewy, a suche gałęzie w ciągu kilku ostatnich dni powlekły się liśćmi o żywej zielonej barwie. Pojawiały się pierwsze motyle, czasem gdzieś zabrzęczała pszczoła. Skrzydła ważek lśniły srebrzyście w promieniach słońca przebijającego przez korony kwitnących bielą drzew owocowych w pałacowym sadzie, kwiaty na tle błękitnego nieba zdawały się bielić jak anielskie szaty. Właśnie to musiało przypomnieć starej niani o mitach i baśniach, chociaż sam książę miał już przecież siedemnaście lat i powoli z chłopca zmieniał się w mężczyznę - jak wtedy mawiano: najprzystojniejszego w zasięgu królestwa i jeszcze dalej. Zdecydowanie, gdy spoczywał na zieleniącej się trawie pod przechyloną jabłonią i łapał oddech świeżego powietrza po godzinnej lekcji fechtunku, wyglądał sam jak wyjęty z pieśni zdolnego truwera. Niania przebywała u jego boku głównie z uwagi na łączącą ich już przyjaźń. Szydełkując, odezwała się nagle tymi słowami:
- Widziałam raz tylko w życiu ogrody piękniejsze niż ten, który otacza pałac, mój książę.
Młodzieniec, zaciekawiony, przychylił głowy w jej stronę i łagodnym milczeniem poprosił, by matrona kontynuowała. Z jej ust każde słowo brzmiało jak właściwa prawda.
- Na wschód od Nandan-Theru wyrastają Lasy Eriantur. W prostej drodze poprzedza je jedynie Błyszczące Jezioro, o którym ci wiadomo, panie, ale w którym nie bywasz często. Król, twój ojciec, sam zadecydował raz, że miejsce to nazbyt jest świętym, by polować w tamtej okolicy. Powiadają także, iż to tam właśnie poznał twą matkę - stąd pochodzić miałoby owo uświęcenie! Nie o tym miałam jednakże prawić, a o Lasach Eriantur. Wsłuchaj się uważnie w brzmienie tej nazwy, mój książę. Czas i Wspólna Mowa zatarły pierwotne dźwięki jej zgłosek, ale gdy akcentuje się ostatni człon, rozbrzmieć może ona ponownie tak, jak przed laty. Tak, jak chcieli tego ci, którzy nazywali swoją puszczę. Erian-tur. Tam swe miasto zakładały przed setką laty elfowie, mój drogi książę. Tam wznieśli wieże pałacowe Iruvii, głęboko w leśnej gęstwinie. A kto był raz w jej sercu, ten nigdy nie zapomni cudów, jak tam ujrzeć można. Magia tchnie w każdym drzewie tym bardziej, im bliżej murów miasta. I nie jest to miasto, jakie potrafiliby wznieść ludzie, zwaliste i ciężkie, kamienne. Iruvię budują swymi konarami ścięte drzewa o tysiącach lat i białe marmury wyrywane najstarszym górom. Kryształy przejrzyste niby górski strumień wystrzeliwują tam w niebo, miast iglic wież! I tam, w tym mieście właśnie, zasiewają elfy swoje zamknięte ogrody. I one tylko mogą być piękniejsze aniżeli wiosenny sad pod zamkiem Nandan-Ther, mój książę. Gdy dane ci będzie kiedyś je ujrzeć, będziesz mógł to zrozumieć.
Co książę Vertan zapamiętał z opowieści starej niani, to było jego. Gdy jednak przychodziło do tego, by pamięć tę porównać z rzeczywistością, każda baśń mogła wydać się nagle zupełnie absurdalna.
Kolejny dzień jechał konno na szkapie, której marzeniem życiowym najwyraźniej nie było usługiwanie przypadkowym chłopcom, co starała się okazywać poprzez stawanie w najmniej do tego przeznaczonych momentach drogi albo wściekłe prychanie i szarpanie się, kiedy Vertan próbował właśnie zmusić ją do postoju. Może to dlatego żaden z handlarzy, z którymi wyjechał na gapę z Meot, nie raczył nawet krzyknąć, gdy kradł im konia. Z takiego nie było ani pożytku, ani przyjemności.
Zmęczony i z ciężką głową, przypomniał sobie dawne opowieści podczas pierwszego postoju nad Błyszczącym Jeziorem. Kolejny dzień z rzędu nie był głodny, ale tak jak umiał zabił zająca i zjadł trochę mięsa, byle nie opaść z sił. Słowa legend przyszły do niego całkiem nieproszone, podczas kąpieli w jeziorze. To tam przecież miały podobno pływać magiczne istoty, widoczne nie dla wszystkich. Dziwnie czuł się z tą świadomością - ale kiedy wypłynął na środek jeziora, przyszła do niego inna myśl w związku z tym. A gdyby tak te istoty właśnie - ot tak, na mocy jednej jego małej prośby - wciągnęły go wtedy pod wodę? Głęboko, na samo dno, tam gdzie nie dociera ani tlen, ani głos, ani światło. Gdzie nikt nie zauważy kurczowego machania rękami. Czy gdyby zabrakło mu powietrza w płucach, magiczne istoty wyrzuciłyby na brzeg jego dorosłe ciało, czy nawet własna jego śmierć nie potrafiłaby przełamać klątwy?
Uciekał stamtąd jak najprędzej potrafił.
Znowu wypadł w bezbrzeżne równiny, nieosłonięty i samotny, nim nie wyrósł przed nim solidny mur lasu. Wtedy wróciła ta druga część legendy: o mieście gdzieś w jego odmętach. O schronieniu. Czy ktoś pytałby, kim jest, gdyby nagle się tam stawił? Samotny podróżny poszukujący wyciszenia, nieszkodliwy bo młody, i bezimienny. Jak dotąd dawał radę pod taką przykrywką, ale to miasto było wszakże inne - elfickie.
Dobrze wiedział, jak musiał wyglądać, gdy na swym nieposłusznym koniu przemierzał gęsty las po ledwo widocznej ścieżynie: blady, z podkrążonymi oczami i bez rumianego lica, jak dawniej, w znoszonych ubraniach zaledwie pretendujących do miana dworskich oraz z włosami, które przez kurz z drogi tylko szczęściem można by było nazwać złotymi. Wpadały mu do oczu, więc zaczął je zaczesywać do tyłu. I tak wyglądał jeszcze bardziej dziko. Trudno orzec, czy jakiekolwiek miasto chciałoby witać takiego przybłędę.
Las w każdym razie witał go, zdawało się, z pewną rezerwą. Wielkie drzewa o grubych pniach były chłodne i dostojne, przepuszczały dokładnie tyle światła przez swe rozłożyste korony, ile akurat chciały. Zdawały się śledzić podróżnego każdym liściem. Las był niespokojny , gdy huczał, strzelał gałęziami i odzywał się odgłosami ptaków. Niektórych z tych treli Vertan nigdy wcześniej nie słyszał.
I w którymś momencie uczuł, że chyba trawi go ta sama gorączka, którą znosił podczas przeprawy przez góry. Czy to była kwestia wiatru, czy ktoś przebiegł za jego plecami? Parę razy odwrócił się, ale nikogo tam nie widział - ale kto mógłby to rozsądnie ocenić w tym gąszczu! Coś przelatywało zdecydowanie nad jego głową, przeskakując z jednego konaru na drugi, ale nie mógł wypatrzeć co to dokładnie było. Zaraz rozśpiewał się też jakiś ptak, dziwnym, gardłowym odgłosem, brzmiącym dziwnie podobnie do powtarzanych słów: „Wróg, wróg!”.
A potem, gdy książę przyspieszył trochę konia - nagle pojawiła się ona.
Teraz był pewien. Widział młodą dziewczynę odzianą w biel i czerwień, skąpaną w blasku słońca. Zatrzymała się tylko na tej polanie, czy pojawiła raczej, jak nimfa? Czy mogła pochodzić z miasta? To zdecydowanie nie! Była wszakże zbyt piękna. Zbyt powabna. Gdyby się poruszyła, mogłaby stać się przezroczysta, tak bliska zdawała się być z otaczającą przyrodą.
Wróżka lub nimfa. Elf. Driada może.
W jednej chwili książę zdołał zapomnieć o swoich problemach, zatrzymał konia, a ten wyjątkowo usłuchał. Nastąpił ten moment, który poeta opisałby być może słowami: „i stali zapatrzeni, nad ciekiem ruczaju, zgubione dwie istoty śród dawnego gaju, a tym co jęło rodzić się w sercu młodzieńca, niewinna była miłość - wrażliwość chłopięca.”
- Zanahoria
- Zbłąkana Dusza
- Posty: 9
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Wiatroskrzydła (Fellarianka)
- Profesje:
- Kontakt:
Cztery żywioły. Cztery elementy. Tak blisko i tak daleko, zawarte w każdym skrawku natury. Wiatroskrzydła mknęła w powietrzu, pomiędzy jasnymi pniami drzew. Niektórym mogły wydawać się one szacowne, ponury, stateczne. Zanahoria wyczuwała w nich coś innego. Te istnienia, które wyrastały z ziemi, korzystały z każdego żywiołu i przejmowały każdą z ich cech. Niestałość powietrza była w tych roślinach. Czuła ich giętkość i elastyczność. Wiatr był także w niej. Dyktował jej wolność. Drzewa jednak, w przeciwieństwie do dziewczyny, dla równowagi zachowywały element ziemi. Dzięki niemu stały niestrudzenie mimo niepogody lub niechęci. Stabilne i twarde, a jednocześnie plastyczne i wolne. Tego paradoksu naturianka nigdy nie rozumiała. I nie musiała. Zachwycała się tą harmonią, którą wzbogacały dodatkowo ogień, zawarty w słonecznym świetle, które było dziś niezwykle piękne, oraz woda, której orzeźwiający chłód bił spod gleby.
Wiatroskrzydła akurat nie miała nic ciekawego do roboty. Ot, latała sobie bez celu. Niedawno znalazła malutką, acz uroczą dziurę w ziemi, niedaleko jakichś wód. Doskonale nadawała się do przechowywania, czy ochładzania żywności. Stamtąd też, przed wyruszeniem na ten drobny spacer w powietrzu, Marchewka wyjęła kilka kiści ciemnych winogron. Osadziła się na nich para. Smakowały bardzo dobrze. Idealne połączenie smaków słodkiego z kwaśnym. Tak samo doskonała harmonia jak przy żywiołach w drzewach... Czy smaki też mają żywioły? To nagle przestało być ważne. Coś, a raczej ktoś zakłócił jej kontemplacyjny nastrój. Zanahoria przeraziła się tego... Podróżnika, o ile tak go można było nazwać. Wydawał jej się on znajomy, jakby był odległym cieniem z jej przeszłości, choć tak naprawdę nie mogła go pamiętać, gdyż widziała go pierwszy raz na oczy. Wychudzone, niewyspane, najpewniej głodne dziecko. Chociaż ten błysk w jego oku przypominał jej, że może wcale nie jest tym na kogo wygląda. A w sumie, to kogo tak naprawdę obchodzi kim lub czym on jest? Ważne było, że chyba się ruszał, a może i potrzebował pomocy. Postanowiła go nieco poobserwować. Przykucnęła na jednej z gałęzi, ale po przejechaniu przez młodzieńca kawałka, musiała znowu podlecieć nieco bliżej. Trzepot jej skrzydeł zakłócał leśną ciszę i choć ona była do tego przyzwyczajona, o tyle nieznajomy mógł ją po tym namierzyć. Zniżyła lot i wylądowała za jednym z drzew. Szybko przebiegła za dziwną postacią, śmiejąc się, a raczej chichocząc, jak podczas wykonywania niezbyt mądrego żartu.
- A gdyby tak mu się objawić...? - szepnęła do siebie wiatroskrzydła. Spojrzała na swoje włosy, poskręcane przy końcach. Zawsze tak było podczas lotów. Czy dalej jest piękna, nawet ze swoją obecną fryzurą? Może reakcja nieznajomego będzie odpowiedzią. Zafascynował ją, ale i tak miała zamiar wyciąć mu jakiś głupi numer. Tylko jaki? Wiatroskrzydła szybko zebrała kilka szyszek. Rzuciła jedną za tylną... Co to tam konie miały? Nieważne, rzuciĺa szyszkę za odnóże konia. Widząc brak jego reakcji (zwierzęcia), znudziło jej się to, ale i tak przelatując nad chłopakiem, zrzuciła mu jedną na głowę. W mgnieniu oka znalazła się nieco przed nim, błądząc między oślepiającymi promieniami słońca. Patrzył na nią. Nie widziała u niego żadnych wrogich zamiarów. Miała teraz okazję by mu się przyjrzeć nieco dokładniej. Pierwsze na co miała ochotę to... Zmierzmić mu włosy, chociaż akurat to, co miał na głowie blondyn, nie trafiało w jej ideały, choć trzeba mu było przyznać, że był całkiem ładny. Gdyby tak pominąć zapuchnięte oczy, ponurą minę i inne tego typu aspekty, to na pewno wyglądałby całkiem uroczo. Ale, ale! On wygląda TAK z jakiegoś powodu. Coś mu się mogło stać. Skąd ten nagły napad troski? Oboje byli dziećmi, z tym, że Zan powodziło się w życiu zapewne dużo lepiej. Pozwoliła się dokładnie obczaić wzrokiem, nawet zaczęła się powoli obracać, by mógł podziwiać jej skrzydełka. Winogron na kiści powoli ubywało, nie mniej jednak wiatroskrzydła postanowiła się nimi podzielić z nieznajomym. Zniżyła się niemal do uego poziomu, nachyliła głowę... I wyciągnęła przed siebie ręke z owocami.
- Chcesz jedno? - zapytała, uśmiechając się. Miała zamiar dodać "Ale tylko JEDNO", ale się powstrzymała.
- A tak w ogóle to dokąd jedziesz? Ładny ten twój konik. Mogę dotknąć? Nieważne, i tak dotknę - pogładziła szyję zwierzęcia, aby podkreślić swoje słowa. Potem niemal położyła się w powietrzu. Podłożyła sobie ręce pod głowę i przyjęła marzycielski wyraz twarzy. Tylko machające leniwie skrzydła, świadczyły o wykonywanej przez nią pracy. Spojrzała na chłopaka i powiedziała :
- A tak w ogóle to jestem Zanahoria. Mów mi Zan.
Nie chciała by mówił do niej Marchewka. Jeszcze nie. To nie ten szczebel zaufania.
- A mogę sobie z tobą pojechać do... Em... Tego czegoś tam, gdzie właśnie jedziesz? Mogę podróżować sama - mówiąc to zatrzepotała głośniej skrzydłami, więc mogło to być nieco niezrozumiałe i przygłuszone. Potem odgarnęła niesforne loki z twarzy. Nagle, jakby znużona ciągłym przebywaniem w powietrzu, zeszła na ziemię.
Wiatroskrzydła akurat nie miała nic ciekawego do roboty. Ot, latała sobie bez celu. Niedawno znalazła malutką, acz uroczą dziurę w ziemi, niedaleko jakichś wód. Doskonale nadawała się do przechowywania, czy ochładzania żywności. Stamtąd też, przed wyruszeniem na ten drobny spacer w powietrzu, Marchewka wyjęła kilka kiści ciemnych winogron. Osadziła się na nich para. Smakowały bardzo dobrze. Idealne połączenie smaków słodkiego z kwaśnym. Tak samo doskonała harmonia jak przy żywiołach w drzewach... Czy smaki też mają żywioły? To nagle przestało być ważne. Coś, a raczej ktoś zakłócił jej kontemplacyjny nastrój. Zanahoria przeraziła się tego... Podróżnika, o ile tak go można było nazwać. Wydawał jej się on znajomy, jakby był odległym cieniem z jej przeszłości, choć tak naprawdę nie mogła go pamiętać, gdyż widziała go pierwszy raz na oczy. Wychudzone, niewyspane, najpewniej głodne dziecko. Chociaż ten błysk w jego oku przypominał jej, że może wcale nie jest tym na kogo wygląda. A w sumie, to kogo tak naprawdę obchodzi kim lub czym on jest? Ważne było, że chyba się ruszał, a może i potrzebował pomocy. Postanowiła go nieco poobserwować. Przykucnęła na jednej z gałęzi, ale po przejechaniu przez młodzieńca kawałka, musiała znowu podlecieć nieco bliżej. Trzepot jej skrzydeł zakłócał leśną ciszę i choć ona była do tego przyzwyczajona, o tyle nieznajomy mógł ją po tym namierzyć. Zniżyła lot i wylądowała za jednym z drzew. Szybko przebiegła za dziwną postacią, śmiejąc się, a raczej chichocząc, jak podczas wykonywania niezbyt mądrego żartu.
- A gdyby tak mu się objawić...? - szepnęła do siebie wiatroskrzydła. Spojrzała na swoje włosy, poskręcane przy końcach. Zawsze tak było podczas lotów. Czy dalej jest piękna, nawet ze swoją obecną fryzurą? Może reakcja nieznajomego będzie odpowiedzią. Zafascynował ją, ale i tak miała zamiar wyciąć mu jakiś głupi numer. Tylko jaki? Wiatroskrzydła szybko zebrała kilka szyszek. Rzuciła jedną za tylną... Co to tam konie miały? Nieważne, rzuciĺa szyszkę za odnóże konia. Widząc brak jego reakcji (zwierzęcia), znudziło jej się to, ale i tak przelatując nad chłopakiem, zrzuciła mu jedną na głowę. W mgnieniu oka znalazła się nieco przed nim, błądząc między oślepiającymi promieniami słońca. Patrzył na nią. Nie widziała u niego żadnych wrogich zamiarów. Miała teraz okazję by mu się przyjrzeć nieco dokładniej. Pierwsze na co miała ochotę to... Zmierzmić mu włosy, chociaż akurat to, co miał na głowie blondyn, nie trafiało w jej ideały, choć trzeba mu było przyznać, że był całkiem ładny. Gdyby tak pominąć zapuchnięte oczy, ponurą minę i inne tego typu aspekty, to na pewno wyglądałby całkiem uroczo. Ale, ale! On wygląda TAK z jakiegoś powodu. Coś mu się mogło stać. Skąd ten nagły napad troski? Oboje byli dziećmi, z tym, że Zan powodziło się w życiu zapewne dużo lepiej. Pozwoliła się dokładnie obczaić wzrokiem, nawet zaczęła się powoli obracać, by mógł podziwiać jej skrzydełka. Winogron na kiści powoli ubywało, nie mniej jednak wiatroskrzydła postanowiła się nimi podzielić z nieznajomym. Zniżyła się niemal do uego poziomu, nachyliła głowę... I wyciągnęła przed siebie ręke z owocami.
- Chcesz jedno? - zapytała, uśmiechając się. Miała zamiar dodać "Ale tylko JEDNO", ale się powstrzymała.
- A tak w ogóle to dokąd jedziesz? Ładny ten twój konik. Mogę dotknąć? Nieważne, i tak dotknę - pogładziła szyję zwierzęcia, aby podkreślić swoje słowa. Potem niemal położyła się w powietrzu. Podłożyła sobie ręce pod głowę i przyjęła marzycielski wyraz twarzy. Tylko machające leniwie skrzydła, świadczyły o wykonywanej przez nią pracy. Spojrzała na chłopaka i powiedziała :
- A tak w ogóle to jestem Zanahoria. Mów mi Zan.
Nie chciała by mówił do niej Marchewka. Jeszcze nie. To nie ten szczebel zaufania.
- A mogę sobie z tobą pojechać do... Em... Tego czegoś tam, gdzie właśnie jedziesz? Mogę podróżować sama - mówiąc to zatrzepotała głośniej skrzydłami, więc mogło to być nieco niezrozumiałe i przygłuszone. Potem odgarnęła niesforne loki z twarzy. Nagle, jakby znużona ciągłym przebywaniem w powietrzu, zeszła na ziemię.
- Vertan
- Przybysz z Krainy Rzeczywistości
- Posty: 76
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje:
- Kontakt:
A więc nie nimfa, nie wróżka rodem z legendarny o najdzikszych zastępach lasu, nie dobra czarodziejka spływająca prosto z chmur albo wręcz przeciwnie, okrutna wiedźma pod płaszczykiem pięknej niewiasty. Nie, to była istota jeszcze jaśniejsza, jeszcze bardziej delikatna. Nie róża wśród cierni, ale drobna niezapominajka między dostojnymi różami. Miała skrzydła, a gdy się obracała, zdawało się nagle, że to nie promienie słońca padają na nią, ale że jest tam, głęboko, jakieś prywatne słońce, które napełnia blaskiem tę postać.
Dosyć niemądrze musiał wyglądać książę, siedzący nadal w siodle, kiedy przyglądał jej się z rozchylonymi ustami tak długo, aż nie zbliżyła się z nagła. A co, jeśli tak naprawdę umarł? Na Prasmoka, może dawno się z tego siodła wysunął, i jego ciało leży już tam gdzieś, na ściółce, bo przyzwyczajone do męstwa i odwagi serce pękło pod naporem niegodziwych uczynków? Tylko czy wylądowałby wtedy w takim miejscu, w takim towarzystwie? A może dalej - może to była jego przewoźniczka, mityczna wioślarka do przewozu duszy! Ale duszę miał przecież dorosłą, na pewno dorosłą, to czemu nie dostrzegał żadnej przemiany i czemu nadal był tak zmęczony? I czemu, u licha, miałby nawet w życiu pośmiertnym ciągnąć się z tą oporną chabetą?
Odchylił się mimowolnie do tyłu, rażony jak gdyby dobrem bijącym od tej postaci… ale wtedy, zamiast prosić o duszę, ta wyciągnęła do niego smukłą dłoń. I winogrona. Piękną, dorodną kiść winogron. Aż zaschło mu w gardle, chociaż trudno orzec, czy to na widok owoców, czy po prostu z wrażenia.
- Chcę… Chcę, tak. Dziękuję ci - zdołał wydukać. Czując się trochę tak, jakby w imię jakiegoś świętego nakazu musiał wykonać wszystko, co zasugeruje mu ta piękność, oderwał sobie winogrono i wsunął je do ust, nie za łapczywie, żeby przypadkiem nie wyjść przypadkiem na popędliwego. Że też w ogóle się teraz nad tym zastanawiał! Od tego momentu jednak zdołał nieco oprzytomnieć, zauważył, że dziewczyna rzuca cień (w jego przekonaniu, w jakiś szczególny sposób, cień mogły rzucać tylko istoty ziemskie), zwrócił uwagę na jej oczy - piękne i przepełnione również światłem, dwa brązowo-złote kryształy, ale nadal zwykłe oczy. Te skrzydła, przy bliższych oględzinach, również nie były doskonałe. Piękne, ale miejscami poszarpane. Czy ideał mógł być poszarpany?
Przez kilka chwil patrzył tylko tępo, jak niezadowolony z życia koń daje się pogłaskać, pewnie ze zrezygnowania. I nagle, z jakieś niepojętego powodu, książę uśmiechnął się blado.
- Na imię mi Vertan - rzekł z dworską manierą, chyląc czoła. - To zupełnie niesamowite spotkanie, bardzo miłym jest mi twój widok, Zanahorio.
Owszem, miłym, ale i jakże zaskakującym - dodawał sobie w myślach. Kto wie, jeśli bogowie istnieli i ingerowali w świat pod swoim niebem, to niniejsze spotkanie musiało być chyba kwestią takiej właśnie ingerencji. Jak dobrze było widzieć jakąkolwiek żywą duszę w okolicy!
Szczerze zachwycony, książę patrzył jak dziewczyna opada z gracją na ziemię i zaraz spieszył z odpowiedzią na jej pytania. Skąd w nim się brało nagle tyle energii!
- Może ty będziesz mogła mi pomóc! Myślałem… to znaczy, mam zamiar dojechać do Iruvii, elfickiego miasta, leżącego ponoć gdzieś pośród tych lasów. Trudno tu o jakiś trakt, jeżeli jakikolwiek istnieje, to go nie widziałem… Ale ty możesz latać, prawda? Na pewno wzbijałaś się już ponad korony tych drzew, nie widziałaś może wtedy jakiejś ubitej drogi gdzieś w pobliżu? Chodź, proszę… pomogę ci wsiąść.
I z zapałem, o który jeszcze dwie klepsydry temu nawet by siebie nie podejrzewał, zeskoczył z konia, by wyjątkowo szarmanckim gestem pomóc Zanahorii usiąść za siodłem. Gdy ponownie w nie wskoczył, nagle odrobinę się speszył. Odchrząknął.
- Możesz… objąć mnie dla równowagi, jeśli tylko chcesz - rzekł już ciszej i delikatniej, by na pewno nie zabrzmiało to byt natarczywie. Chwycił z powrotem lejce. - Powiedz mi: jesteś aniołem? Nie mam odpowiedniego obycia w tych sprawach, wybacz mi…
Dosyć niemądrze musiał wyglądać książę, siedzący nadal w siodle, kiedy przyglądał jej się z rozchylonymi ustami tak długo, aż nie zbliżyła się z nagła. A co, jeśli tak naprawdę umarł? Na Prasmoka, może dawno się z tego siodła wysunął, i jego ciało leży już tam gdzieś, na ściółce, bo przyzwyczajone do męstwa i odwagi serce pękło pod naporem niegodziwych uczynków? Tylko czy wylądowałby wtedy w takim miejscu, w takim towarzystwie? A może dalej - może to była jego przewoźniczka, mityczna wioślarka do przewozu duszy! Ale duszę miał przecież dorosłą, na pewno dorosłą, to czemu nie dostrzegał żadnej przemiany i czemu nadal był tak zmęczony? I czemu, u licha, miałby nawet w życiu pośmiertnym ciągnąć się z tą oporną chabetą?
Odchylił się mimowolnie do tyłu, rażony jak gdyby dobrem bijącym od tej postaci… ale wtedy, zamiast prosić o duszę, ta wyciągnęła do niego smukłą dłoń. I winogrona. Piękną, dorodną kiść winogron. Aż zaschło mu w gardle, chociaż trudno orzec, czy to na widok owoców, czy po prostu z wrażenia.
- Chcę… Chcę, tak. Dziękuję ci - zdołał wydukać. Czując się trochę tak, jakby w imię jakiegoś świętego nakazu musiał wykonać wszystko, co zasugeruje mu ta piękność, oderwał sobie winogrono i wsunął je do ust, nie za łapczywie, żeby przypadkiem nie wyjść przypadkiem na popędliwego. Że też w ogóle się teraz nad tym zastanawiał! Od tego momentu jednak zdołał nieco oprzytomnieć, zauważył, że dziewczyna rzuca cień (w jego przekonaniu, w jakiś szczególny sposób, cień mogły rzucać tylko istoty ziemskie), zwrócił uwagę na jej oczy - piękne i przepełnione również światłem, dwa brązowo-złote kryształy, ale nadal zwykłe oczy. Te skrzydła, przy bliższych oględzinach, również nie były doskonałe. Piękne, ale miejscami poszarpane. Czy ideał mógł być poszarpany?
Przez kilka chwil patrzył tylko tępo, jak niezadowolony z życia koń daje się pogłaskać, pewnie ze zrezygnowania. I nagle, z jakieś niepojętego powodu, książę uśmiechnął się blado.
- Na imię mi Vertan - rzekł z dworską manierą, chyląc czoła. - To zupełnie niesamowite spotkanie, bardzo miłym jest mi twój widok, Zanahorio.
Owszem, miłym, ale i jakże zaskakującym - dodawał sobie w myślach. Kto wie, jeśli bogowie istnieli i ingerowali w świat pod swoim niebem, to niniejsze spotkanie musiało być chyba kwestią takiej właśnie ingerencji. Jak dobrze było widzieć jakąkolwiek żywą duszę w okolicy!
Szczerze zachwycony, książę patrzył jak dziewczyna opada z gracją na ziemię i zaraz spieszył z odpowiedzią na jej pytania. Skąd w nim się brało nagle tyle energii!
- Może ty będziesz mogła mi pomóc! Myślałem… to znaczy, mam zamiar dojechać do Iruvii, elfickiego miasta, leżącego ponoć gdzieś pośród tych lasów. Trudno tu o jakiś trakt, jeżeli jakikolwiek istnieje, to go nie widziałem… Ale ty możesz latać, prawda? Na pewno wzbijałaś się już ponad korony tych drzew, nie widziałaś może wtedy jakiejś ubitej drogi gdzieś w pobliżu? Chodź, proszę… pomogę ci wsiąść.
I z zapałem, o który jeszcze dwie klepsydry temu nawet by siebie nie podejrzewał, zeskoczył z konia, by wyjątkowo szarmanckim gestem pomóc Zanahorii usiąść za siodłem. Gdy ponownie w nie wskoczył, nagle odrobinę się speszył. Odchrząknął.
- Możesz… objąć mnie dla równowagi, jeśli tylko chcesz - rzekł już ciszej i delikatniej, by na pewno nie zabrzmiało to byt natarczywie. Chwycił z powrotem lejce. - Powiedz mi: jesteś aniołem? Nie mam odpowiedniego obycia w tych sprawach, wybacz mi…
- Zanahoria
- Zbłąkana Dusza
- Posty: 9
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Wiatroskrzydła (Fellarianka)
- Profesje:
- Kontakt:
Jego zachwyt, jego głos, jego styl bycia. Był jednocześnie uroczy i słodki, choć było w nim słychać pewnego rodzaju dojrzałość, która niezbyt pasowała do tej niewielkiej osoby. Czy on ją podziwiał? Wyglądało na to, że tak. Czy to było ważne? Chyba nie, chociaż bardzo jej to schlebiało. Niby nie od dziś wiedziała, że jest piękna, ale... W tym chłopaku było coś takiego... Gdzie ona jest? Gdzie oni są? Co się dzieje? Za bardzo zapatrzyła się w jego oczy, które choć piękne, były chłodne. Czy to coś znaczyło? No i ten strój, który niezbyt mu pasował. Za dużo w nim było stałości, ten chłopak potrzebował żywiołu powietrza, wolności!
Konik, którego głaskała był miękki i miły, choć nieco zrezygnowany. Nie wiedzieć czemu, on też wydał jej się dziwnie znajomy. Jakby jakaś więź łączyła ich już od pierwszego spotkania. I znowu się odezwał. Tym razem jednak było w nim jeszcze więcej stałości. Jego maniery były... Sztywne. Bardzo sztywne. Jakby ktoś nadział go na pal. Vertan. Gdzieś to już słyszała. Czy to nie przypadkiem na jego dworze gotowała? I chyba nawet podjadała jego ciastka. Tylko czy on kiedykolwiek ją widział? No i... Kucharki dawno temu obdarzały go niezwykłym szacunkiem, a niektóre podkochiwały się w nim. Kiedy to było? Może kilka miesięcy, może lat temu?
- Iruvia? Bardzo ładna nazwa... Niestety nie wiem gdzie to jest... Trakt? Możliwe, że gdzieś tu się znajduje, jeżeli możesz chwilkę poczekać... Hija! - to ostatnie było prawdopodnie okrzykiem wyrażającym zachwyt, radość i inne fajne uczucia. W tym czasie zawirowała i kręciła się wokół własnej osi tak szybko, że wyglądała jak wiertło, które cięło powietrze. Na odpowiedniej wysokości zatrzymała się gwałtownie. Spoglądała na wszystko z góry, starając się odszukać odpowiedni obiekt. Faktycznie niedaleko biegła droga. Była ona na tyle głośna, że Zanahoria nie wiedziała dlaczego wcześniej jej nie zauważyli. Zleciała pędem na dół i odszukawszy Vertana (i skorzystawszy z jego uprzejmej pomocy), zaczęła mu prostymi słowami opowiadać, w którą stronę ma jechać. Z chęcią objęła go w pasie, kiedy tylko jej to zaproponował. Na jego pytanie roześmiała się. Nie był to wcale śmiech szyderczy, czy inny jemu podobny. Ot, radosny urok chichotu młodej kobiety.
- Nie jestem aniołem, nie mam piórek na skrzydełkach. Twoje nieobycie nie jest niczym dziwnym, wielu wszak podobnie do ciebie myli się. Nawet ja czasem mylę się, tak jak wszyscy. Taka nasza natura. Wiesz może, czy w tym twoim mieście rosną pomarańczę? Ich kwiaty są bardzo urokliwe... Owoce pyszne... A olejki wytwarzane tak z jednych, jak i drugich pięknie pachną. Kąpiele wypełnione takimi boskimi dziełami mogą odświeżyć duszę i skołatane nerwy uspokoić. Miałam kiedyś okazję tego doświadczyć, a widzę, że i tobie przydałby się odpoczynek i relaksacja.
Zbliżali się już do miasta. Zanahoria mogła wypatrzyć pierwsze budowle, choć nie zwracała na nie zbytniej uwagi. Bardziej skupiła się na wietrze, który niemal popychał ich do przodu. Wiatroskrzydła zgodnie ze swoim zwyczajem nie składała skrzydeł i wyrastały one ponad jej ramiona, tworząc dla Vertana osłonę. Wicher popychał ją jednak do przodu, tak więc raz niemal wpadła na towarzysza. Przylgnęła więc do jego pleców. Niedługo potem odchyliła się mocno do tyłu tak, że leżała niemal całkiem w poziomie. Następnie zatrzymała się w przestrzeni i poczekała aż koń całkiem ją wyprzedzi. Zatoczyła szybko pętle w powietrzu. Jej prostujące się włosy, po raz kolejny zaczęły być grzywą loków. Później znów leżąc sobie w powietrzu zbliżyła się do chłopaka.
- Kiedyś polatamy razem, co ty na to?
Konik, którego głaskała był miękki i miły, choć nieco zrezygnowany. Nie wiedzieć czemu, on też wydał jej się dziwnie znajomy. Jakby jakaś więź łączyła ich już od pierwszego spotkania. I znowu się odezwał. Tym razem jednak było w nim jeszcze więcej stałości. Jego maniery były... Sztywne. Bardzo sztywne. Jakby ktoś nadział go na pal. Vertan. Gdzieś to już słyszała. Czy to nie przypadkiem na jego dworze gotowała? I chyba nawet podjadała jego ciastka. Tylko czy on kiedykolwiek ją widział? No i... Kucharki dawno temu obdarzały go niezwykłym szacunkiem, a niektóre podkochiwały się w nim. Kiedy to było? Może kilka miesięcy, może lat temu?
- Iruvia? Bardzo ładna nazwa... Niestety nie wiem gdzie to jest... Trakt? Możliwe, że gdzieś tu się znajduje, jeżeli możesz chwilkę poczekać... Hija! - to ostatnie było prawdopodnie okrzykiem wyrażającym zachwyt, radość i inne fajne uczucia. W tym czasie zawirowała i kręciła się wokół własnej osi tak szybko, że wyglądała jak wiertło, które cięło powietrze. Na odpowiedniej wysokości zatrzymała się gwałtownie. Spoglądała na wszystko z góry, starając się odszukać odpowiedni obiekt. Faktycznie niedaleko biegła droga. Była ona na tyle głośna, że Zanahoria nie wiedziała dlaczego wcześniej jej nie zauważyli. Zleciała pędem na dół i odszukawszy Vertana (i skorzystawszy z jego uprzejmej pomocy), zaczęła mu prostymi słowami opowiadać, w którą stronę ma jechać. Z chęcią objęła go w pasie, kiedy tylko jej to zaproponował. Na jego pytanie roześmiała się. Nie był to wcale śmiech szyderczy, czy inny jemu podobny. Ot, radosny urok chichotu młodej kobiety.
- Nie jestem aniołem, nie mam piórek na skrzydełkach. Twoje nieobycie nie jest niczym dziwnym, wielu wszak podobnie do ciebie myli się. Nawet ja czasem mylę się, tak jak wszyscy. Taka nasza natura. Wiesz może, czy w tym twoim mieście rosną pomarańczę? Ich kwiaty są bardzo urokliwe... Owoce pyszne... A olejki wytwarzane tak z jednych, jak i drugich pięknie pachną. Kąpiele wypełnione takimi boskimi dziełami mogą odświeżyć duszę i skołatane nerwy uspokoić. Miałam kiedyś okazję tego doświadczyć, a widzę, że i tobie przydałby się odpoczynek i relaksacja.
Zbliżali się już do miasta. Zanahoria mogła wypatrzyć pierwsze budowle, choć nie zwracała na nie zbytniej uwagi. Bardziej skupiła się na wietrze, który niemal popychał ich do przodu. Wiatroskrzydła zgodnie ze swoim zwyczajem nie składała skrzydeł i wyrastały one ponad jej ramiona, tworząc dla Vertana osłonę. Wicher popychał ją jednak do przodu, tak więc raz niemal wpadła na towarzysza. Przylgnęła więc do jego pleców. Niedługo potem odchyliła się mocno do tyłu tak, że leżała niemal całkiem w poziomie. Następnie zatrzymała się w przestrzeni i poczekała aż koń całkiem ją wyprzedzi. Zatoczyła szybko pętle w powietrzu. Jej prostujące się włosy, po raz kolejny zaczęły być grzywą loków. Później znów leżąc sobie w powietrzu zbliżyła się do chłopaka.
- Kiedyś polatamy razem, co ty na to?
- Vertan
- Przybysz z Krainy Rzeczywistości
- Posty: 76
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje:
- Kontakt:
Skoro tylko wiadomo było, w którą stronę należy jechać, napełniony nową energią książę spiął konia (ten jak raz był posłuszny, może wystarczyła odrobina ciepła skierowana w jego stronę?) i zaraz przedzierali się przez leśną gęstwinę w tym nowym kierunku. Las był gęsty, należało jechać polanami, ale cóż to był za problem, gdy nagle zrobiło się tak zdecydowanie bardziej miło? Jakby wszystko, co było przedtem, mogło od tak zostać zapomniane. Wyparte. Przynajmniej na razie, właśnie teraz, kiedy można było chwycić trwającą chwilę. Czy niebo dotąd też było tak błękitne?
O pomarańczach w Iruvii niewiele wiedział - sama myśl o kąpieli i odpoczynku cieszyła go jednak nagle na tyle, że roześmiał się na samo o tym wspomnienie i zaraz wyjaśniał, że nawet jeśli nie ma tam ani owoców, ani kwiatów, a tym bardziej olejków, to na pewno tak czy siak zdołają znaleźć jakiś inny sposób, bez wątpienia. Kąpiel. Balia pełna gorącej wody. Tak dawno nie miał okazji zasmakować podobnej, rozgrzewającej kąpieli i szorowania do czysta. Może dlatego już na trakcie tym bardziej pospieszył konia.
Jechali akurat za jakimś wozem kupieckim. Vertan przez kilka dłuższych chwil wpatrywał się badawczo w wieże wyrastającego przed nimi miasta, które dotąd znał tylko z map i opisów geopolitycznych, a rozproszyło go dopiero pytanie Zanahorii. Zamrugał szybko.
- Polatamy? Masz na myśli… ale ja nie umiem - rzucił wyjątkowo mało inteligentnie, mrugając szybko jasnymi oczyma. I na szczęście nie mógł dodać wiele więcej, bo gdy beczki przewożone przez kupców zostały już sprawdzone przez strażników przy bramie, nadeszła kolej na nich. Każdy inny gość witający w Iruvii mógłby zapewne zostać wpuszczony od tak, ale już od początku Vertan miał wrażenie, że w ich przypadku nie będzie to takie proste. Co bowiem widzieli ci dwaj strażnicy? A więc nic więcej ponad dwóje dzieci tak naprawdę, chłopca oraz dziewczę, które mogłoby być jego starszą siostrą. Zwłaszcza wobec tych dwóch, dostojnych elfickich żołnierzy, przywodzili na myśl najprędzej włóczęgę i jego towarzyszkę. Niezupełnie dobry, na pierwszy rzut oka, materiał na wpuszczanie za bramę.
- Hej, chłopcze - odezwał się jeden ze strażników, ten, który już od dostrzeżenia tej parki ściągnął brwi. Specjalnie wyszedł tak, żeby zastąpić im drogę. - Kim jesteście? Nie wyglądacie na kogoś, kto miałby interes w Iruvii.
W tym momencie wróciło na chwilę to wszystko, co było przedtem: rezygnacja, ból, śmiertelne zmęczenie i chwila poczucia, że to nie ma sensu. To jasne, że nie miał interesu w Iruvii - jeśli już, to taki tylko, by zadać kolejne cierpienie, kolejny raz rozedrzeć serce swoje i wielu innych ludzi, by zszargać raz jeszcze świętość życia. Nie mógł zerknąć na Zanahorię. Usta zadrżały mu, kiedy podnosił wzrok, ale zaraz potem odezwał się. I rzekł, tak, jakby niósł tylko prawdę, a jego lęk wynikał ze wszystkiego innego, tylko nie ze zbrodni:
- Przybywam z Meot. - Strażnicy zerknęli po sobie na te słowa. - I nie chcę żadnego problemu, a tylko azylu. Jadę od wielu dni, na swej drodze spotkałem tę dziewczynę. Nie mamy złych zamiarów.
Kiedy nauczył się tak łgać? Nie poznałby sam siebie, gdyby stanął przed lustrem. Ale elfom najwyraźniej wystarczyło to wytłumaczenie. Nie tylko skinęli obaj głowami, jak gdyby poruszeni, ale też zaraz jeden dopowiedział:
- Jedźcie prosto do gospody obok lazaretu. Dostaniecie tam schronienie.
A więc wieści musiały rozchodzić się szybko i nawet w odciętej od świata Iruvii wiadomo już było o nieboskim pożarze, który przydarzył się w Meot. Vertanowi było to teraz wyjątkowo na rękę. Wyjątkowo po jego myśli, tak że wręcz to bolało. Potrzebował kilku chwil, by wrócić do siebie; widok dziewczyny u jego boku jakoś w tym pomagał. Sam zeskoczył zaraz z siodła, by ulicami miasta iść na własnych nogach. Wyszło na jaw, że jest niższy od swojej nowej towarzyszki.
- Więc… jak mówiłaś. - Odchrząknął. - O locie. Jak moglibyśmy latać wspólnie? Nie wiem, czy dałabyś mi doprawdy radę! Ważę wszakże… To znaczy, no tak. Nie ważę wcale aż tak dużo.
O pomarańczach w Iruvii niewiele wiedział - sama myśl o kąpieli i odpoczynku cieszyła go jednak nagle na tyle, że roześmiał się na samo o tym wspomnienie i zaraz wyjaśniał, że nawet jeśli nie ma tam ani owoców, ani kwiatów, a tym bardziej olejków, to na pewno tak czy siak zdołają znaleźć jakiś inny sposób, bez wątpienia. Kąpiel. Balia pełna gorącej wody. Tak dawno nie miał okazji zasmakować podobnej, rozgrzewającej kąpieli i szorowania do czysta. Może dlatego już na trakcie tym bardziej pospieszył konia.
Jechali akurat za jakimś wozem kupieckim. Vertan przez kilka dłuższych chwil wpatrywał się badawczo w wieże wyrastającego przed nimi miasta, które dotąd znał tylko z map i opisów geopolitycznych, a rozproszyło go dopiero pytanie Zanahorii. Zamrugał szybko.
- Polatamy? Masz na myśli… ale ja nie umiem - rzucił wyjątkowo mało inteligentnie, mrugając szybko jasnymi oczyma. I na szczęście nie mógł dodać wiele więcej, bo gdy beczki przewożone przez kupców zostały już sprawdzone przez strażników przy bramie, nadeszła kolej na nich. Każdy inny gość witający w Iruvii mógłby zapewne zostać wpuszczony od tak, ale już od początku Vertan miał wrażenie, że w ich przypadku nie będzie to takie proste. Co bowiem widzieli ci dwaj strażnicy? A więc nic więcej ponad dwóje dzieci tak naprawdę, chłopca oraz dziewczę, które mogłoby być jego starszą siostrą. Zwłaszcza wobec tych dwóch, dostojnych elfickich żołnierzy, przywodzili na myśl najprędzej włóczęgę i jego towarzyszkę. Niezupełnie dobry, na pierwszy rzut oka, materiał na wpuszczanie za bramę.
- Hej, chłopcze - odezwał się jeden ze strażników, ten, który już od dostrzeżenia tej parki ściągnął brwi. Specjalnie wyszedł tak, żeby zastąpić im drogę. - Kim jesteście? Nie wyglądacie na kogoś, kto miałby interes w Iruvii.
W tym momencie wróciło na chwilę to wszystko, co było przedtem: rezygnacja, ból, śmiertelne zmęczenie i chwila poczucia, że to nie ma sensu. To jasne, że nie miał interesu w Iruvii - jeśli już, to taki tylko, by zadać kolejne cierpienie, kolejny raz rozedrzeć serce swoje i wielu innych ludzi, by zszargać raz jeszcze świętość życia. Nie mógł zerknąć na Zanahorię. Usta zadrżały mu, kiedy podnosił wzrok, ale zaraz potem odezwał się. I rzekł, tak, jakby niósł tylko prawdę, a jego lęk wynikał ze wszystkiego innego, tylko nie ze zbrodni:
- Przybywam z Meot. - Strażnicy zerknęli po sobie na te słowa. - I nie chcę żadnego problemu, a tylko azylu. Jadę od wielu dni, na swej drodze spotkałem tę dziewczynę. Nie mamy złych zamiarów.
Kiedy nauczył się tak łgać? Nie poznałby sam siebie, gdyby stanął przed lustrem. Ale elfom najwyraźniej wystarczyło to wytłumaczenie. Nie tylko skinęli obaj głowami, jak gdyby poruszeni, ale też zaraz jeden dopowiedział:
- Jedźcie prosto do gospody obok lazaretu. Dostaniecie tam schronienie.
A więc wieści musiały rozchodzić się szybko i nawet w odciętej od świata Iruvii wiadomo już było o nieboskim pożarze, który przydarzył się w Meot. Vertanowi było to teraz wyjątkowo na rękę. Wyjątkowo po jego myśli, tak że wręcz to bolało. Potrzebował kilku chwil, by wrócić do siebie; widok dziewczyny u jego boku jakoś w tym pomagał. Sam zeskoczył zaraz z siodła, by ulicami miasta iść na własnych nogach. Wyszło na jaw, że jest niższy od swojej nowej towarzyszki.
- Więc… jak mówiłaś. - Odchrząknął. - O locie. Jak moglibyśmy latać wspólnie? Nie wiem, czy dałabyś mi doprawdy radę! Ważę wszakże… To znaczy, no tak. Nie ważę wcale aż tak dużo.
- Zanahoria
- Zbłąkana Dusza
- Posty: 9
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Wiatroskrzydła (Fellarianka)
- Profesje:
- Kontakt:
Dla Zanahorii nie było rzeczy niemożliwych, a wszystko było łatwe i bardzo szybko przychodziło samo. Dlatego też już miała otwierać usta by odpowiedzieć swojemu nowemu koledze, gdy im brutalnie i chamsko przerwano. Bardzo uderzył ją, niemal obraził, sposób w jaki została zignorowana przez strażnika. To było zupełnie niekulturalne i w dodatku seksistowskie. Jak on tak śmiał? W dodatku nie wyglądał na takiego, co by z chęcią wpuścił ich do miasta. Ale przecież byli tylko grzecznymi dziećmi. No dobra, wiatroskrzydła nie była już dzieckiem, co stanowiło dodatkowy powód, dla którego powinni ich wpuścić. Już miała mu wygarnąć i niemal zagrozić znajomościami z królewskiego dworu, tyle że nawet już nie za bardzo pamiętała co to był za dwór i czy na pewno królewski. Na szczęście Vertan wyręczył ją, jak na prawdziwego mężczyznę przystało (w dodatku o niej wspomniał, więc to że została zignorowana poszło w niepamięć) i bez większych problemów, przejechali przez bramę wjazdową. Zwróciła jednak szczególną uwagę na jego co najmniej niezdrowe zachowanie. Wyglądał jakby miał co najmniej zemdleć, a ona w pierwszej pomocy nie była za dobra. W ogóle się na tym nieznała. Pogłaskała go tylko po głowie, zanurzając dłoń w tych złocistych włosach i łagodnie zapytała :
- Co to Meot? I dlaczego patrzyli na nas jakbyśmy uciekli z trumien, kiedy to powiedziałeś? W ogóle to lubię cię, wiesz?
Miała go jeszcze spytać czym jest tajemniczy lazaret, ale dała sobie spokój, gdyż biedaczek mógł nie przeżyć aż tak solidnej dawki pytań po ciężkiej podróży. Podążali więc w całkowicie nieznanym naturiance kierunku i otoczeniu. Ta cała Iruvia była taka inna. Taka inspirująca i ciekawa... Szary kamień stał tu w harmonii z omszonymi pniami, a w oddali widać było piękny pałac, równie harmonijny, a jednak inny niż pozostałe.
- Jak tu pięknie - szepnęła do Vertana - Jak w innym świecie, wolnym od smutku i zmartwień. Myślę... Że tak wygląda Raj.
Wiatroskrzydła nie wiedziała skąd wzięły się u niej te dziwne uczucia. Zawsze była dzieckiem, odkąd tylko pamiętała. I choć dalej była wszystkiego ciekawa i inspirowała się rzeczami, które wyciągała z niczego, to teraz pojawiło się coś nowego. Czuła się związana z blondynem. Jakby odpowiedzialna za niego, chociaż nie. Odpowiedzialność to zbyt silne i zbyt poważne słowo. Po prostu wiedziała, że nie pozwoli mu szybko umrzeć, a także chce, żeby spotkało go jakieś dobro i szczęście. Chciała podzielić się z nim swoją pozytywną energią i optymizmem. Było to dla niej nowe i niespotykane. Nie przywykła do tego, lecz teraz było to naturalne. Taki był porządek rzeczy. Taka była jej obecna inspiracja. Z zamyślenia (w które często wpadała podczas kreowania i pochłaniania pomysłów oraz wiedzy) wyrwał ją głos Vertana.
- Po prostu czuję w wietrze, że damy radę. Wiem to, choć nie rozumiem jeszcze jak. Ale znajdę sposób, bo to cudowne uczucie, tak być w przestworzach, czuć lekkość i wolność. Tylko raczej nie w twoim obecnym stanie... Raczej marnie wyglądasz... - Czy to był właśnie następny przejaw troski i jej nowego "ja"? Dlaczego zmiany postępowały tak szybko i niespodziewanie? Jak to mówił pewien mędrzec "Jedyne, czego możemy być pewni w życiu, to zmiana".
Część frontowej ściany gospody (również kamiennej) pokrywał piękny bluszcz, nieśmiało wspinający się coraz wyżej. Nie był w stanie wejść na szczyt budynku. Rozbił swoje obozowisko gdzieś w połowie. Zanahoria przypatrywała mu się chwilę, lecz później przypomniała sobie o tym, po co w ogóle tu są i zagadała do chłopaka :
- Tym razem chyba ja nie jestem... obyta i nie wiem co mam mówić, więc lepiej gdybyś to ty porozmawiał z... gospodarzem, na temat naszego pobytu tam.
Kobieta przeczesała włosy ręką. Zaciekawiona co młodzieniec zrobi z koniem, gapiła się, może nieco zbyt długo i intensywnie.
Następnie weszli do przybytku. Za drewnianymi wrotami o czarnych okuciach, znajdowała się sporych rozmiarów główna sala. A może sala wspólna? Chyba tak to się nazywało. Była ona wypełniona rozmowami i zapachem grzanego piwa, a także pitnego miodu. Bodźce dobiegały od strony lewej, natomiast po prawej widać było szynkwas, nad którym wisiały pęta kiełbasy i warkocze czosnku. Klimat dość znajomy, choć elfia przynależność podkreślona była przez czystość i porządek, a także bukiety ziół w różnych miejscach sali. Zanahoria miała zamiar wesprzeć duchowo towarzysza i w razie czego, dla otuchy położyć mu dłoń na ramieniu. Jakże bowiem może zachować się karczmarz w stosunku do nastolatka? Kiedy podeszli bliżej, naturianka dostrzegła, że w barze wydłubany jest misterny wzór lawendy. Tyle piękna w jeden dzień to było dla niej za dużo. Miała w kieszeniach chyba kilka monet... Nieważne ile, i tak kupi sobie piwo. Tylko może nie tutaj, bo każą im zapłacić za nocleg, a tego chyba woleliby uniknąć. Co innego jest mieć pieiądze na kufel najtańszego trunku, a co innego na wynajęcie pokoju. Wiatroskrzydła nerwowo gładziła ciemny blat, uważnie wsłuchując się w rozmowę mężczyzn. Może to uratuje ją pewnego razu, kiedy kręcąc się bez celu, zapragnie spędzić noc w łóżku...
- Co to Meot? I dlaczego patrzyli na nas jakbyśmy uciekli z trumien, kiedy to powiedziałeś? W ogóle to lubię cię, wiesz?
Miała go jeszcze spytać czym jest tajemniczy lazaret, ale dała sobie spokój, gdyż biedaczek mógł nie przeżyć aż tak solidnej dawki pytań po ciężkiej podróży. Podążali więc w całkowicie nieznanym naturiance kierunku i otoczeniu. Ta cała Iruvia była taka inna. Taka inspirująca i ciekawa... Szary kamień stał tu w harmonii z omszonymi pniami, a w oddali widać było piękny pałac, równie harmonijny, a jednak inny niż pozostałe.
- Jak tu pięknie - szepnęła do Vertana - Jak w innym świecie, wolnym od smutku i zmartwień. Myślę... Że tak wygląda Raj.
Wiatroskrzydła nie wiedziała skąd wzięły się u niej te dziwne uczucia. Zawsze była dzieckiem, odkąd tylko pamiętała. I choć dalej była wszystkiego ciekawa i inspirowała się rzeczami, które wyciągała z niczego, to teraz pojawiło się coś nowego. Czuła się związana z blondynem. Jakby odpowiedzialna za niego, chociaż nie. Odpowiedzialność to zbyt silne i zbyt poważne słowo. Po prostu wiedziała, że nie pozwoli mu szybko umrzeć, a także chce, żeby spotkało go jakieś dobro i szczęście. Chciała podzielić się z nim swoją pozytywną energią i optymizmem. Było to dla niej nowe i niespotykane. Nie przywykła do tego, lecz teraz było to naturalne. Taki był porządek rzeczy. Taka była jej obecna inspiracja. Z zamyślenia (w które często wpadała podczas kreowania i pochłaniania pomysłów oraz wiedzy) wyrwał ją głos Vertana.
- Po prostu czuję w wietrze, że damy radę. Wiem to, choć nie rozumiem jeszcze jak. Ale znajdę sposób, bo to cudowne uczucie, tak być w przestworzach, czuć lekkość i wolność. Tylko raczej nie w twoim obecnym stanie... Raczej marnie wyglądasz... - Czy to był właśnie następny przejaw troski i jej nowego "ja"? Dlaczego zmiany postępowały tak szybko i niespodziewanie? Jak to mówił pewien mędrzec "Jedyne, czego możemy być pewni w życiu, to zmiana".
Część frontowej ściany gospody (również kamiennej) pokrywał piękny bluszcz, nieśmiało wspinający się coraz wyżej. Nie był w stanie wejść na szczyt budynku. Rozbił swoje obozowisko gdzieś w połowie. Zanahoria przypatrywała mu się chwilę, lecz później przypomniała sobie o tym, po co w ogóle tu są i zagadała do chłopaka :
- Tym razem chyba ja nie jestem... obyta i nie wiem co mam mówić, więc lepiej gdybyś to ty porozmawiał z... gospodarzem, na temat naszego pobytu tam.
Kobieta przeczesała włosy ręką. Zaciekawiona co młodzieniec zrobi z koniem, gapiła się, może nieco zbyt długo i intensywnie.
Następnie weszli do przybytku. Za drewnianymi wrotami o czarnych okuciach, znajdowała się sporych rozmiarów główna sala. A może sala wspólna? Chyba tak to się nazywało. Była ona wypełniona rozmowami i zapachem grzanego piwa, a także pitnego miodu. Bodźce dobiegały od strony lewej, natomiast po prawej widać było szynkwas, nad którym wisiały pęta kiełbasy i warkocze czosnku. Klimat dość znajomy, choć elfia przynależność podkreślona była przez czystość i porządek, a także bukiety ziół w różnych miejscach sali. Zanahoria miała zamiar wesprzeć duchowo towarzysza i w razie czego, dla otuchy położyć mu dłoń na ramieniu. Jakże bowiem może zachować się karczmarz w stosunku do nastolatka? Kiedy podeszli bliżej, naturianka dostrzegła, że w barze wydłubany jest misterny wzór lawendy. Tyle piękna w jeden dzień to było dla niej za dużo. Miała w kieszeniach chyba kilka monet... Nieważne ile, i tak kupi sobie piwo. Tylko może nie tutaj, bo każą im zapłacić za nocleg, a tego chyba woleliby uniknąć. Co innego jest mieć pieiądze na kufel najtańszego trunku, a co innego na wynajęcie pokoju. Wiatroskrzydła nerwowo gładziła ciemny blat, uważnie wsłuchując się w rozmowę mężczyzn. Może to uratuje ją pewnego razu, kiedy kręcąc się bez celu, zapragnie spędzić noc w łóżku...
- Vertan
- Przybysz z Krainy Rzeczywistości
- Posty: 76
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje:
- Kontakt:
Dopiero po jej uwadze tak naprawdę zwrócił większą uwagę na miasto - i sam ten fakt w jakiś sposób ponownie wprawił go w chwilową zadumę. Jak głęboka zaszła w nim właściwie zmiana? Dawniej być może wjeżdżałby tutaj wyprostowany, dumny, podziwiając architekturę, która z powodzeniem mogłaby posłużyć za inspirację dla co dumniejszego twórcy ballad. Teraz ledwo na nią spojrzał. Upodabniał się chyba do szczura, uciekającego z płonącego grodu, by w innym wywołać zarazę. Chwilę patrzył w dal, prowadząc konia nieco nieobecnie.
- Tak. Tak, zapewne jak raj - mruknął, przesuwając wzrokiem po gryfim ornamencie rzeźbionym w jakimś kamiennym filarze. Dosyć poetyckie. Potem znowu wbił wzrok w bruk pod trzewikami. - Meot to miasto po drugiej stronie równin, tam, skąd przyjechałem. Niedawno… spotkała je katastrofa.
Ale poza tym były przecież miłe rzeczy. Jak to powiedziała? Lubiła go? Tak. To były miłe słowa. Wyjątkowo miłe i w połączeniu z tym, jak podchodziła teraz do świata, absolutnie jeszcze tylko bardziej poetyckie. Jak to możliwe, że w zamęcie świata ostał się taki promień światła i padł teraz właśnie u jego boku? Kwiat między cierniami. Postarał się nie myśleć o tym zbyt wiele.
- Zaczekaj chwilę tam, przy drzwiach, zgoda? - poprosił ją półgłosem, kiedy weszli już do wskazanej im gospody. Na sam widok nowych przybyszów kilkoro gości podniosło głowy, ale nikt nie zaczepiał chłopca, który idąc między stolikami nie przewyższał nawet głową siedzących kobiet. I tylko karczmarz stojący za ladą wpatrywał się w niego przez cały ten czas. Na jego twarzy o surowych rysach odmalowywało się jakieś szczególne, jak gdyby podszyte rozbawieniem zainteresowanie. Na pewno nie był w pełni elfem, coś w jego aparycji sugerowało pochodzenie od ludzi. Vertan zerknął jeszcze raz przez ramię, czy Zanahoria stoi wystarczająco daleko, by w gwarze karczemnej sali nie usłyszeć zbliżającej się rozmowy, i dopiero wtedy oparł się o blat szynkwasu. Przynajmniej próbował wyglądać poważnie, co nie było takie proste, kiedy każdy patrzył teraz na niego z góry.
- Ja i moja towarzyszka potrzebujemy izby - powiedział od razu. Gospodarz musiał chyba powstrzymać uśmiech, co wcale samego księcia nie bawiło.
- Oho, niewątpliwie potrzebujecie, jak każdy!
- Skierował nas tu strażnik przy bramie, panie…
- Tak?
- Przybywamy z Meot. - Na te słowa mina gospodarza nieco się zmieniła; nie krył tego nawet. Vertan zaś spoważniał tylko jeszcze bardziej i wpatrywał się w tego człowieka ostrym spojrzeniem jasnych oczu. - To była długa droga, panie. Powiedziano nam, że tutaj najdziemy gościnę. Nie mamy nic.
Dziwnie wręcz brzmiało to w jego ustach, gdy tak sam o tym pomyślał: nie miał nic? W rodzinnym mieście czekały na niego skarbce, czekało złoto i delikatne tkaniny, a gdyby los zmienił bieg, to i tron - ale tutaj rzeczywiście nie miał nic. Był nikim. Gdyby przedstawiał się inaczej, to i imię mógłby wybrać sobie dowolne ze wszystkich krążących po świecie.
Karczmarzowi jednak musiało to wystarczyć. Mruknął już tylko pod nosem, że coś się znajdzie i zaraz sam wychodził zza lady, by poprowadzić chłopca na piętro po drewnianych schodach. Vertan machnął tylko dłonią na Zanahorię i zaraz mogli iść już razem.
- Kilka pokoi jest wolnych - mówił gospodarz, przerzucając pęk kluczy, które miał zaczepione u fartucha. - Rzadko jest tu komplet. Niektórym przeszkadza bliska obecność lazaretu, może boją się chorób… Zupełnie niepotrzebnie, tyle mogę powiedzieć. O, proszę, choćby tutaj.
Izba rzeczywiście była niewielka, ale zdawała się o tyle sympatyczna, że wyposażono ją w dwa sienniki, a okno z gomółkami wychodziło bezpośrednio na ulicę i częściowo przesłonięte było widocznym z zewnątrz bluszczem. Powinno się jej spodobać… to znaczy im. Im. A w ogóle, estetyka nie powinna była grać tu tak wielkiej roli.
- Dziękujemy. - Książę skinął głową. - Nie zajmiemy miejsca zbyt długo.
- Tak, tak… to żaden problem, wierzcie! Ten… przed zmierzchem będzie gotowa pieczeń. Zejdźcie, żeby się posilić. Macie konia? To i sypniemy zaraz sianem, jasna rzecz! Przyślę córę z balią, będziecie mieli kąpiel za kilka chwil...
Vertan już nawet nie zastanawiał się, czy rzeczywiście tak bardzo musiał pachnieć tym koniem, że gospodarz sam to zaproponował; cieszył się właściwie, że w końcu będzie mógł spać pod dachem, w pomieszczeniu, i że dane mu będzie wziąć prawdziwą kąpiel po raz pierwszy, zdałoby się, od wieków. Zaraz więc, kiedy tylko zostali sami, opadł po prostu ciężko na jedno posłanie, by ściągnąć z siebie płaszcz i odrzucić go na bok. Siedział tak chwilę, patrząc na dziewczynę. Doprawdy - nie przesadzał z tym promieniem światła.
Uśmiechnął się blado.
- Skąd się tu właściwie wzięłaś, co? - zagadnął nagle tonem bliskim zadowolonemu pomrukowi. - Bywa was więcej w takich lasach? Wybacz mi moją ignorancję… Kiedyś myślałem, że całe życie spędzę wyłącznie między ludźmi.
- Tak. Tak, zapewne jak raj - mruknął, przesuwając wzrokiem po gryfim ornamencie rzeźbionym w jakimś kamiennym filarze. Dosyć poetyckie. Potem znowu wbił wzrok w bruk pod trzewikami. - Meot to miasto po drugiej stronie równin, tam, skąd przyjechałem. Niedawno… spotkała je katastrofa.
Ale poza tym były przecież miłe rzeczy. Jak to powiedziała? Lubiła go? Tak. To były miłe słowa. Wyjątkowo miłe i w połączeniu z tym, jak podchodziła teraz do świata, absolutnie jeszcze tylko bardziej poetyckie. Jak to możliwe, że w zamęcie świata ostał się taki promień światła i padł teraz właśnie u jego boku? Kwiat między cierniami. Postarał się nie myśleć o tym zbyt wiele.
- Zaczekaj chwilę tam, przy drzwiach, zgoda? - poprosił ją półgłosem, kiedy weszli już do wskazanej im gospody. Na sam widok nowych przybyszów kilkoro gości podniosło głowy, ale nikt nie zaczepiał chłopca, który idąc między stolikami nie przewyższał nawet głową siedzących kobiet. I tylko karczmarz stojący za ladą wpatrywał się w niego przez cały ten czas. Na jego twarzy o surowych rysach odmalowywało się jakieś szczególne, jak gdyby podszyte rozbawieniem zainteresowanie. Na pewno nie był w pełni elfem, coś w jego aparycji sugerowało pochodzenie od ludzi. Vertan zerknął jeszcze raz przez ramię, czy Zanahoria stoi wystarczająco daleko, by w gwarze karczemnej sali nie usłyszeć zbliżającej się rozmowy, i dopiero wtedy oparł się o blat szynkwasu. Przynajmniej próbował wyglądać poważnie, co nie było takie proste, kiedy każdy patrzył teraz na niego z góry.
- Ja i moja towarzyszka potrzebujemy izby - powiedział od razu. Gospodarz musiał chyba powstrzymać uśmiech, co wcale samego księcia nie bawiło.
- Oho, niewątpliwie potrzebujecie, jak każdy!
- Skierował nas tu strażnik przy bramie, panie…
- Tak?
- Przybywamy z Meot. - Na te słowa mina gospodarza nieco się zmieniła; nie krył tego nawet. Vertan zaś spoważniał tylko jeszcze bardziej i wpatrywał się w tego człowieka ostrym spojrzeniem jasnych oczu. - To była długa droga, panie. Powiedziano nam, że tutaj najdziemy gościnę. Nie mamy nic.
Dziwnie wręcz brzmiało to w jego ustach, gdy tak sam o tym pomyślał: nie miał nic? W rodzinnym mieście czekały na niego skarbce, czekało złoto i delikatne tkaniny, a gdyby los zmienił bieg, to i tron - ale tutaj rzeczywiście nie miał nic. Był nikim. Gdyby przedstawiał się inaczej, to i imię mógłby wybrać sobie dowolne ze wszystkich krążących po świecie.
Karczmarzowi jednak musiało to wystarczyć. Mruknął już tylko pod nosem, że coś się znajdzie i zaraz sam wychodził zza lady, by poprowadzić chłopca na piętro po drewnianych schodach. Vertan machnął tylko dłonią na Zanahorię i zaraz mogli iść już razem.
- Kilka pokoi jest wolnych - mówił gospodarz, przerzucając pęk kluczy, które miał zaczepione u fartucha. - Rzadko jest tu komplet. Niektórym przeszkadza bliska obecność lazaretu, może boją się chorób… Zupełnie niepotrzebnie, tyle mogę powiedzieć. O, proszę, choćby tutaj.
Izba rzeczywiście była niewielka, ale zdawała się o tyle sympatyczna, że wyposażono ją w dwa sienniki, a okno z gomółkami wychodziło bezpośrednio na ulicę i częściowo przesłonięte było widocznym z zewnątrz bluszczem. Powinno się jej spodobać… to znaczy im. Im. A w ogóle, estetyka nie powinna była grać tu tak wielkiej roli.
- Dziękujemy. - Książę skinął głową. - Nie zajmiemy miejsca zbyt długo.
- Tak, tak… to żaden problem, wierzcie! Ten… przed zmierzchem będzie gotowa pieczeń. Zejdźcie, żeby się posilić. Macie konia? To i sypniemy zaraz sianem, jasna rzecz! Przyślę córę z balią, będziecie mieli kąpiel za kilka chwil...
Vertan już nawet nie zastanawiał się, czy rzeczywiście tak bardzo musiał pachnieć tym koniem, że gospodarz sam to zaproponował; cieszył się właściwie, że w końcu będzie mógł spać pod dachem, w pomieszczeniu, i że dane mu będzie wziąć prawdziwą kąpiel po raz pierwszy, zdałoby się, od wieków. Zaraz więc, kiedy tylko zostali sami, opadł po prostu ciężko na jedno posłanie, by ściągnąć z siebie płaszcz i odrzucić go na bok. Siedział tak chwilę, patrząc na dziewczynę. Doprawdy - nie przesadzał z tym promieniem światła.
Uśmiechnął się blado.
- Skąd się tu właściwie wzięłaś, co? - zagadnął nagle tonem bliskim zadowolonemu pomrukowi. - Bywa was więcej w takich lasach? Wybacz mi moją ignorancję… Kiedyś myślałem, że całe życie spędzę wyłącznie między ludźmi.
- Zanahoria
- Zbłąkana Dusza
- Posty: 9
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Wiatroskrzydła (Fellarianka)
- Profesje:
- Kontakt:
Niepocieszona faktem, że musiała trzymać się z dala, jednak spełniła jego prośbę, choć nie do końca. Miała lepsze zmysły niż większość ludzi, ale u tak wyłapywała tylko pojedyncze słowa, w tym także kluczowe Meot. Jak się dowiedziała, w mieście była jakaś katastrofa. Ale wiatroskrzydłej wydawało się, że cała sprawa ma jakieś ukryte znaczenie. Przyglądała się uparcie wnętrzu karczmy. W końcu mężczyźni skończyli, a ona wiedziona ciekawością poszła za nimi. Karczmarz otworzył przed nimi drewniane drzwi, wpuszczając ich do środka. Pokoik był ładny. Malutki, wyposażony w dwa łóżka. Najbardziej zachwyciło ją światło, przelewające się przez liście i dające przyjemne wrażenie ciepła i bezpieczeństwa. Dosłyszała jeszcze tylko słowa "pieczeń", "kolacja" i "kąpiel". Zadrżała na samą myśl o tym. Chciała coś zjeść, jednocześnie chciałaby się pomoczyć, a w dodatku miała sobie kupić piwo. Tak w sumie, to chciało jej się pić... Nieco się rozczuliła (jak nad małym kotkiem), kiedy jej nowy towarzysz rozmarzył się, rozłożony na jednym z posłań. Wyglądał na... Nieco stęsknionego, zakochanego; ale... Przede wszystkim był piękny i niewinny. Sama słodycz. Zerkała na niego, a on... Chyba też się na nią gapił. Spojrzała wgłąb jego oczu. Zamyśliła się nad ich kolorem i wyrazem. Były jej inspiracją. Inspiracja to dla niej pewnego rodzaju pomysł i plan, ale także motywacja do działania. Teraz na przykład zmotywowała się do dawania dobra i czułości temu chłopcu, niczym matka. No... Może starsza siostra.
- Jak to skąd? Z nieba... Chyba. Ja... Nie pamiętam skąd jestem. Nie pamiętam gdzie dorastałam, ani czy miałam przyjaciół. Pewnego dnia obudziłam się sama pośrodku lasu. Później służyłam na książęcym dworze. Nie wiem jak miał na imię ten książe, ale podobno był bardzo przystojny. Podkradałam mu pączki.
Zanahoria zaśmiała się serdecznie. Na wspomnienie tamtej pracy, jak zwykle, zrobiło jej się ciepło na sercu.
- Nie wiem ile nas jest... Ja nie spotkałam w tym lesie nikogo. Z wyjątkiem ciebie. Dziękuje ci, nie spodziewałam się, że w twoim towarzystwie będe czuła się tak dobrze.
Skrzydlata dziewczyna płynnym ruchem pochyliła się nad nim i pocałowała go w nos. Później szybko stanęła na nogi. Podeszła do okna, po czym otworzyła je najszerzej jak się dało. Luźne i wiotkie łodyżki przełożyła przez ramę, tak jakby zaczesywała włosy budynku i wyjrzała przez okno. Przez chwilę czuła się jak księżniczka w wieży. Potem jednak wpadła na genialny pomysł. Przełożyła nogi przez parapet, na którym usiadła, więc dyndały one swobodnie, raz po raz uderzając w ścianę. Po chwili naturianka zrozumiała jeden z faktów, który wydał jej się teraz dosyć zabawny.
- Ej, a kiedy będziesz się mył to mam wyjść, czy coś? - gdyby zapytał ją o to samo, powiedziałaby mu, że ani trochę nie przeszkadza jej, jego obecność. Co do jego reakcji, cóż... Gdyby nie wyraził sprzeciwu, to zapewne zajęłaby się sobą (ewentualnie podpatrzyła jego gołą klatę, czy inne fajne rzeczy). W przeciwnym wypadku wyskoczyłaby przez okno, z chęcią zobaczyłaby jego minę, kiedy wyleciałby do okna, żeby zobaczyć co jej się stało. Coś za daleko poszła w tych rozmyślaniach. Czas było zmienić temat wędrówek myślowych...
- A później, gdy już zgaśnie słońce... Może poszlibyśmy na spacer w świetle gwiazd? Wiem, jak zmęczony jesteś, toteż nie będe nalegać, acz moglibyśmy się przejść, o ile chcesz.
- Jak to skąd? Z nieba... Chyba. Ja... Nie pamiętam skąd jestem. Nie pamiętam gdzie dorastałam, ani czy miałam przyjaciół. Pewnego dnia obudziłam się sama pośrodku lasu. Później służyłam na książęcym dworze. Nie wiem jak miał na imię ten książe, ale podobno był bardzo przystojny. Podkradałam mu pączki.
Zanahoria zaśmiała się serdecznie. Na wspomnienie tamtej pracy, jak zwykle, zrobiło jej się ciepło na sercu.
- Nie wiem ile nas jest... Ja nie spotkałam w tym lesie nikogo. Z wyjątkiem ciebie. Dziękuje ci, nie spodziewałam się, że w twoim towarzystwie będe czuła się tak dobrze.
Skrzydlata dziewczyna płynnym ruchem pochyliła się nad nim i pocałowała go w nos. Później szybko stanęła na nogi. Podeszła do okna, po czym otworzyła je najszerzej jak się dało. Luźne i wiotkie łodyżki przełożyła przez ramę, tak jakby zaczesywała włosy budynku i wyjrzała przez okno. Przez chwilę czuła się jak księżniczka w wieży. Potem jednak wpadła na genialny pomysł. Przełożyła nogi przez parapet, na którym usiadła, więc dyndały one swobodnie, raz po raz uderzając w ścianę. Po chwili naturianka zrozumiała jeden z faktów, który wydał jej się teraz dosyć zabawny.
- Ej, a kiedy będziesz się mył to mam wyjść, czy coś? - gdyby zapytał ją o to samo, powiedziałaby mu, że ani trochę nie przeszkadza jej, jego obecność. Co do jego reakcji, cóż... Gdyby nie wyraził sprzeciwu, to zapewne zajęłaby się sobą (ewentualnie podpatrzyła jego gołą klatę, czy inne fajne rzeczy). W przeciwnym wypadku wyskoczyłaby przez okno, z chęcią zobaczyłaby jego minę, kiedy wyleciałby do okna, żeby zobaczyć co jej się stało. Coś za daleko poszła w tych rozmyślaniach. Czas było zmienić temat wędrówek myślowych...
- A później, gdy już zgaśnie słońce... Może poszlibyśmy na spacer w świetle gwiazd? Wiem, jak zmęczony jesteś, toteż nie będe nalegać, acz moglibyśmy się przejść, o ile chcesz.
- Vertan
- Przybysz z Krainy Rzeczywistości
- Posty: 76
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje:
- Kontakt:
Ach, z nieba. Pochodziła z nieba. Odpowiedź ta wydawała się jednocześnie niesamowicie prosta i naprawdę poetycka, jak wyrwana z ballady w typie tych, które chłopcy z wiosek śpiewali swoim pulchnym wybrankom serca. Łatwo było na nią patrzeć i wyobrażać to sobie w taki właśnie sposób: jak spływa gdzieś tam z góry, powoli ale bezładnie, jakby nagle wrzucono ją czeluść morza i przy braku czucia opadała na jego dno - z tym, że tu miała wylądować na jakiejś leśnej polanie skąpanej w słońcu, czy czymś podobnym. Tak to sobie Vertan wyobrażał, tak by to pasowało! Im dłużej wpatrywał się w Zanahorię i słuchał jej, tym większą zyskiwał pewność, że doprawdy cudem musiało być dla niego, że na siebie trafili. Miała w sobie tyle absolutnej niewinności. Nie musiał nawet nic mówić - pewne myśli zwłaszcza należało zachować dla siebie - ale starczyło, by obserwował, jak się śmieje, jak wzrusza odruchowo ramionami jak gdyby próbowała wtulić w nie policzek. Jakże głęboka dzieliła ich przepaść.
Opuścił na moment wzrok, przywołał na twarz jakiś półuśmiech, w dziwny sposób nieobejmujący oczu, ale może była to tylko niefortunna gra świateł.
- Niezwykle i mi jest miło… - zaczął już mówić, ale rzeczywiście tylko zaczął. Ten prędki całus go zaskoczył, tak że podniósł zaraz głowę, a błękitne oczy chłopca urosły do rozmiarów złotych monet, ale dziewczyna zdawała się już na to nie zwrócić uwagi. Och, panna! Kiedy ostatnio jakakolwiek dama okazała mu więcej względu? Były czas, kiedy na jedno jego skinienie pojawiał się wianuszek niezamężnych szlachcianek, co samo w sobie, mówiąc oględnie, nie było wcale aż tak zadziwiające, gdy brało się pod uwagę dostojnego, odważnego księcia, jakim wówczas był. Kto spojrzałby jednak na małego chłopca? Na takiego, o, nawet nie podlotka, szlajającego się po świecie, Prasmok raczy wiedzieć w jakim celu. Rynsztokowi rzezimieszkowi mogliby już krzywo na niego patrzeć, a co dopiero jakiekolwiek przedstawicielki płci pięknej. Kilkukrotnie musiał zamrugać, ale nie odrywał już wzroku od tego cudu. Nie zwrócił nawet szczególnej uwagi na córę karczmarza, która rzeczywiście przyszła niebawem, z zadziwiającą siłą dostarczając najpierw balię do kąpieli niewielkiego przekroju, a potem i dzbany pełne zagotowanej wody. Czy aż tak przyzwyczajony był do służby? Może. A może po prostu bardziej podobało mu się oglądanie, jak promienie słońca prześwitują przez włosy Zanahorii, zmieniając ich kolor z brązowych na czysto bursztynowy. Mogła przyjść prosto z nieba, ale i od słońca mogłaby pochodzić. Gdzieś istnieć musi raj, a ten zamieszkują rzesze podobnych istot.
I znowu - bardziej od faktu, że karczemna dzieweczka oznajmiła przygotowanie kąpieli i elegancko się wycofała, zainteresowało go pytanie dziewczyny siedzącej na oknie. Że też sam o tym wcześniej nie pomyślał!
- Etos sugeruje… - zaczął poważnie, ale po tych słowach sam się zawahał. Etos? Jeśli kiedyś obowiązywały go jakiekolwiek dworskie zasady, to teraz większości z nich nie potrafiłby sobie nawet przypomnieć. Nie był już księciem. Póki co nie był nawet w pełni sobą, jakąkolwiek wersją siebie.
- Nie będzie mi to przeszkadzało, jeśli zostaniesz - rzekł więc. - Wolałbym jednak, abyś miała głowę odwróconą. Nie lubię… nie lubię swojego ciała.
Zeskoczył z posłania, by zamknąć drzwi pokoju i zaraz rozwiązywał już sznurowanie przy rękawach koszuli. Uśmiechnął się nawet, rozmarzył jak gdyby. Cała sytuacja mogła mieć niewiele wspólnego z komfortem, do którego niegdyś przywykł, ale sam pomysł rzucony przez dziewczynę brzmiał na tyle dobrze, by obudzić w nim jeszcze iskrę energii. Nie odpowiedział od razu, najpierw (zerkając przez ramię) zrzucił zakurzone odzienie i prędko wszedł do balii, odwrócony plecami do Zanahorii i z nogami podkulonymi pod brodę. Wyrwało mu się zadowolone westchnięcie. Praktycznie zapomniał już, jak to jest brać gorącą kąpiel. Zgadzał się więc już z zamkniętymi oczami, bardziej zrelaksowany: że owszem, chętnie przejdzie się później choćby po to, by jeszcze raz odetchnąć świeżym powietrzem przed snem. Ostatecznie mogło być naprawdę… miło.
Kąpiel zawsze w jakiś sposób działała kojąco nie tylko na jego ciało, ale i na umysł. Ostatecznie teraz nawet fakt, że musiał siedzieć w takiej niewielkiej balii, nie wydawał mu się najgorszy, bo hej, jako dorosły mógłby się do niej w ogóle nie zmieścić. To by dopiero było upokarzające. Tak jednak mógł obmyć się cały i patrzeć, jak przezroczysta woda sino mętnieje. W którymś momencie zanurzył nawet głowę, by uwolnić się od kurzu osadzonego na włosach. Dopiero jednak, kiedy miał już wychodzić z wody, zdał sobie sprawę z braku tej lnianej płachty, która zwykle pozostawała przewieszona przez balię na zamku, nie tylko dla większego komfortu, ale i umożliwiała wytarcie się po kąpieli. Cóż, nie było jej. Absolutnie. Co więc mógł zrobić? Odchrząknął znacząco, i kiedy musiał wyjść, po prostu wciągnął bieliznę, próbując ignorować fakt, jak bardzo koszula przyklejała mu się przy tym do ciała. Och, na litość, gdyby to chociaż nie była panna…!
Z ubiorem uporał się więc szybko, zdecydowanie szybko i zaraz sam podszedł do okna. Mokre kosmyki włosów wpadały mu ciągle do oczu. Zdecydowanie były za długie.
- To miasto ma w sobie urok - zauważył jakimś dziwnym tonem, mrużąc oczy przed słońcem. - Czyż nie byłoby to doprawdy potworne, gdyby w tak pięknym miejscu miała zdarzyć się tragedia?
Opuścił na moment wzrok, przywołał na twarz jakiś półuśmiech, w dziwny sposób nieobejmujący oczu, ale może była to tylko niefortunna gra świateł.
- Niezwykle i mi jest miło… - zaczął już mówić, ale rzeczywiście tylko zaczął. Ten prędki całus go zaskoczył, tak że podniósł zaraz głowę, a błękitne oczy chłopca urosły do rozmiarów złotych monet, ale dziewczyna zdawała się już na to nie zwrócić uwagi. Och, panna! Kiedy ostatnio jakakolwiek dama okazała mu więcej względu? Były czas, kiedy na jedno jego skinienie pojawiał się wianuszek niezamężnych szlachcianek, co samo w sobie, mówiąc oględnie, nie było wcale aż tak zadziwiające, gdy brało się pod uwagę dostojnego, odważnego księcia, jakim wówczas był. Kto spojrzałby jednak na małego chłopca? Na takiego, o, nawet nie podlotka, szlajającego się po świecie, Prasmok raczy wiedzieć w jakim celu. Rynsztokowi rzezimieszkowi mogliby już krzywo na niego patrzeć, a co dopiero jakiekolwiek przedstawicielki płci pięknej. Kilkukrotnie musiał zamrugać, ale nie odrywał już wzroku od tego cudu. Nie zwrócił nawet szczególnej uwagi na córę karczmarza, która rzeczywiście przyszła niebawem, z zadziwiającą siłą dostarczając najpierw balię do kąpieli niewielkiego przekroju, a potem i dzbany pełne zagotowanej wody. Czy aż tak przyzwyczajony był do służby? Może. A może po prostu bardziej podobało mu się oglądanie, jak promienie słońca prześwitują przez włosy Zanahorii, zmieniając ich kolor z brązowych na czysto bursztynowy. Mogła przyjść prosto z nieba, ale i od słońca mogłaby pochodzić. Gdzieś istnieć musi raj, a ten zamieszkują rzesze podobnych istot.
I znowu - bardziej od faktu, że karczemna dzieweczka oznajmiła przygotowanie kąpieli i elegancko się wycofała, zainteresowało go pytanie dziewczyny siedzącej na oknie. Że też sam o tym wcześniej nie pomyślał!
- Etos sugeruje… - zaczął poważnie, ale po tych słowach sam się zawahał. Etos? Jeśli kiedyś obowiązywały go jakiekolwiek dworskie zasady, to teraz większości z nich nie potrafiłby sobie nawet przypomnieć. Nie był już księciem. Póki co nie był nawet w pełni sobą, jakąkolwiek wersją siebie.
- Nie będzie mi to przeszkadzało, jeśli zostaniesz - rzekł więc. - Wolałbym jednak, abyś miała głowę odwróconą. Nie lubię… nie lubię swojego ciała.
Zeskoczył z posłania, by zamknąć drzwi pokoju i zaraz rozwiązywał już sznurowanie przy rękawach koszuli. Uśmiechnął się nawet, rozmarzył jak gdyby. Cała sytuacja mogła mieć niewiele wspólnego z komfortem, do którego niegdyś przywykł, ale sam pomysł rzucony przez dziewczynę brzmiał na tyle dobrze, by obudzić w nim jeszcze iskrę energii. Nie odpowiedział od razu, najpierw (zerkając przez ramię) zrzucił zakurzone odzienie i prędko wszedł do balii, odwrócony plecami do Zanahorii i z nogami podkulonymi pod brodę. Wyrwało mu się zadowolone westchnięcie. Praktycznie zapomniał już, jak to jest brać gorącą kąpiel. Zgadzał się więc już z zamkniętymi oczami, bardziej zrelaksowany: że owszem, chętnie przejdzie się później choćby po to, by jeszcze raz odetchnąć świeżym powietrzem przed snem. Ostatecznie mogło być naprawdę… miło.
Kąpiel zawsze w jakiś sposób działała kojąco nie tylko na jego ciało, ale i na umysł. Ostatecznie teraz nawet fakt, że musiał siedzieć w takiej niewielkiej balii, nie wydawał mu się najgorszy, bo hej, jako dorosły mógłby się do niej w ogóle nie zmieścić. To by dopiero było upokarzające. Tak jednak mógł obmyć się cały i patrzeć, jak przezroczysta woda sino mętnieje. W którymś momencie zanurzył nawet głowę, by uwolnić się od kurzu osadzonego na włosach. Dopiero jednak, kiedy miał już wychodzić z wody, zdał sobie sprawę z braku tej lnianej płachty, która zwykle pozostawała przewieszona przez balię na zamku, nie tylko dla większego komfortu, ale i umożliwiała wytarcie się po kąpieli. Cóż, nie było jej. Absolutnie. Co więc mógł zrobić? Odchrząknął znacząco, i kiedy musiał wyjść, po prostu wciągnął bieliznę, próbując ignorować fakt, jak bardzo koszula przyklejała mu się przy tym do ciała. Och, na litość, gdyby to chociaż nie była panna…!
Z ubiorem uporał się więc szybko, zdecydowanie szybko i zaraz sam podszedł do okna. Mokre kosmyki włosów wpadały mu ciągle do oczu. Zdecydowanie były za długie.
- To miasto ma w sobie urok - zauważył jakimś dziwnym tonem, mrużąc oczy przed słońcem. - Czyż nie byłoby to doprawdy potworne, gdyby w tak pięknym miejscu miała zdarzyć się tragedia?
- Zanahoria
- Zbłąkana Dusza
- Posty: 9
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Wiatroskrzydła (Fellarianka)
- Profesje:
- Kontakt:
Och, jak cudowne było światło słońca. Nadawało wszystkiemu wokół bajkowy wygląd, dzięki czemu całe miasto wyglądało jak z obrazka. Po chwili usłyszała otwierające się drzwi. Obserwowała wchodzącą dzieewczynę kącikiem oka. Była całkiem ładna i zadziwiająco silna. Zanahoria nigdy nie spodziewałaby się po osobie o takiej budowie, jakichś nadzwyczajnych pokładów energii. Jednak najbardziej zwracające uwagę były szklane i błyszczące dzbanki z jeszcze bardziej błyszczącą wodą. Blask... To było zjawisko, w które mogłaby wpatrywać się bardzo często i długo. Oczywiście nie podglądała chłopca. To znaczy tak to mogło wyglądać w przypadku postronnego obserwatora. Jej wzrok był zwrócony całkowicie w jego stronę, więc obróciła głowę jeszcze bardziej, tocząc jedną z najtrudniejszych mentalnych wojen. Z jednej strony chciała wykonać prośbę blondyna, ale... Z drugiej zastanawiało ją, jak on wygląda w swej pełnej okazałości. A poza tym (choć nie dopuszczała do siebie myśli, że on mógł w niej obudzić instynkty macie... starszosiostrzane) martwiła się i chciała poszukać przyczyn, dlaczegóż to młodzieniec nie lubi swojego ciała. W dodatku oddając się rozkoszy, pozostawił ją sam na sam z jej myślami i pokusami. I on jeszcze śmiał od niej wymagać przestrzegania jakichkolwiek reguł? Może i dało jej do myślenia jego niby to przypadkiem zaczęte zdanie. Co to w ogóle był "Etos"? Ale to już koniec. W końcu odwróciła się i zerknęła na słomianowłosego. Ten jednak był już ubrany. Choć oczywiście cały mokry, a ubrania lepiły się do niego. Czy to w ogóle było praktyczne, zakładać brudne ubrania na świeżo wymyte ciało? Nieważne. Teraz jej kolej. W międzyczasie zarejestrowała, że chłopak zgodził się na jej propozycję. No i fajnie, przynajmniej będzie miała co robić wieczorem.
Wiatroskrzydła błyskawicznie zeszła z parapetu. Wyskoczyła z ubrań szybciej niż było to osiągalne dla przeciętnego przedstawiciela rasy ludzkiej, ale chyba Vertan nie zamierzał od razu wlepiać w nią wzroku, prawda? A nawet jeśli, to co? Co powinna czuć? Wstydzić się, czy może jeszcze bardziej wyprężyć, by mógł ją podziwiać pod każdym aspektem? Postanowiła po prostu robić swoje i być neutralną. Prędko weszła do balii. Miała mały problem, gdyż nie wiedziała co zrobić ze skrzydłami. Po pierwsze - raczej ich nie zamoczy. Po drugie - raczej ich rozłożonych nie zmieści. Z ogromnym bólem psychicznym (i nieco mniejszym fizycznym) zaczęła je składać. Skuliła się na początku, ale po chwilowym kontakcie z ciepłą wodą zaczęła się rozluźniać. Preferowała wprawdzie rozległe jeziora, szerokie rzeki i prędkie strumienie, wzdłuż których mogła lecieć, będąc na wpół zamoczona. Poza tym poczucie przestrzeni było dla dziewczyny bardzo ważne. Potrzebowała miejsca inaczej czuła się niekomfortowo (przynajmniej po dłuższym czasie przebywania w niewielkim pomieszczeniu). Wymyła się na tyle dokładnie na ile mniej więcej widziała i czuła, uważając jednak, żeby nie zmoczyć zbytnio skrzydełek. Kiedy skończyła, wstała i w ułamek sekundy rozwinąwszy skrzydła, zaczęła się w ekspresowym tempie obracać, zaszczycając ściany, podłogę, a także sufit, kropelkami wody, przypominającymi deszcz. Dopiero potem szybko zleciała pod okno, gdzie zostawiła ubrania. Poruszała się niczym powiew wiatru, jak gdyby ktoś zamknął przeciąg w pokoju. Jej skóra była już tylko delikatnie wilgotna, więc ubrania nie opierały się bardzo. Po chwili wyglądała dokładnie tak jak przed kąpielą, czego nie można było powiedzieć o jej kochanym towarzyszu. Widząc go, westchnęła cicho i powiedziała :
- W takim razie wyjdziemy, kiedy tylko wyschniesz... - wiele osób pomyślałoby teraz, że jest ona zniecierpliwiona i niezadowolona faktem, że musi z czymkolwiek zwlekać. Prawda jednak była taka, że naturianka wiedziała, jak musiał się czuć chłopak, a także to, że nie miał pojęcia o tym, co może zrobić, aby uniknąć tej sytuacji. Mógł przecież zawołać na karczmarską córę, ewentualnie posłać Zan po cokolwiek, czym mógłby się wytrzeć. W ostateczności mógł to zrobić również koszulą, wtedy byłaby mokra tylko ona, a nie wszystko. Myśląc, znów zajęła miejsce na oknie. Nie zauważyła kiedy podszedł do niej blondyn, więc na dźwięk jego głosu, instynktownie odskoczyła do tyłu, w pustą przestrzeń...
Już miała spadać kiedy złapała się dłońmi okna i wspomagając się nieco skrzydłami, zaczęła się podciągać. Następnie spojrzała na minę chłopaka, jednocześnie myśląc nad sensem jego słów. On był dziwny. Albo był psychopatą, albo wróżbitą. Jego wypowiedź przez wielu zostałaby uznana za dość enigmatyczną. Przez cały dzień, ten chłopak krążył swoimi wypowiedziami wokół katastrof i tragedii. Jednak w celu rozluźnienia tej dziwacznej atmosfery, Zan powiedziała :
- Właśnie dlatego będe z tobą. Jeśli ktoś nas zaatakuje wzlecimy w niebo, no chyba, że nas obronisz - tu uśmiechnęła się promiennie. Nastolatek zachowywał się jakby był z całkiem innej rzeczywistości, więc dziewczynę raczej niewiele mogłoby jeszcze zdziwić. Chociaż z drugiej strony, czy zostawanie z nim sam na sam, nie było niebezpieczne? Co jeśli wiedział nie tylko, że katastrofa się odbędzie, ale też gdzie i może właśnie tam chciał zmierzać? Ciekawe, czy ma kryształową kulę...
Wiatroskrzydła błyskawicznie zeszła z parapetu. Wyskoczyła z ubrań szybciej niż było to osiągalne dla przeciętnego przedstawiciela rasy ludzkiej, ale chyba Vertan nie zamierzał od razu wlepiać w nią wzroku, prawda? A nawet jeśli, to co? Co powinna czuć? Wstydzić się, czy może jeszcze bardziej wyprężyć, by mógł ją podziwiać pod każdym aspektem? Postanowiła po prostu robić swoje i być neutralną. Prędko weszła do balii. Miała mały problem, gdyż nie wiedziała co zrobić ze skrzydłami. Po pierwsze - raczej ich nie zamoczy. Po drugie - raczej ich rozłożonych nie zmieści. Z ogromnym bólem psychicznym (i nieco mniejszym fizycznym) zaczęła je składać. Skuliła się na początku, ale po chwilowym kontakcie z ciepłą wodą zaczęła się rozluźniać. Preferowała wprawdzie rozległe jeziora, szerokie rzeki i prędkie strumienie, wzdłuż których mogła lecieć, będąc na wpół zamoczona. Poza tym poczucie przestrzeni było dla dziewczyny bardzo ważne. Potrzebowała miejsca inaczej czuła się niekomfortowo (przynajmniej po dłuższym czasie przebywania w niewielkim pomieszczeniu). Wymyła się na tyle dokładnie na ile mniej więcej widziała i czuła, uważając jednak, żeby nie zmoczyć zbytnio skrzydełek. Kiedy skończyła, wstała i w ułamek sekundy rozwinąwszy skrzydła, zaczęła się w ekspresowym tempie obracać, zaszczycając ściany, podłogę, a także sufit, kropelkami wody, przypominającymi deszcz. Dopiero potem szybko zleciała pod okno, gdzie zostawiła ubrania. Poruszała się niczym powiew wiatru, jak gdyby ktoś zamknął przeciąg w pokoju. Jej skóra była już tylko delikatnie wilgotna, więc ubrania nie opierały się bardzo. Po chwili wyglądała dokładnie tak jak przed kąpielą, czego nie można było powiedzieć o jej kochanym towarzyszu. Widząc go, westchnęła cicho i powiedziała :
- W takim razie wyjdziemy, kiedy tylko wyschniesz... - wiele osób pomyślałoby teraz, że jest ona zniecierpliwiona i niezadowolona faktem, że musi z czymkolwiek zwlekać. Prawda jednak była taka, że naturianka wiedziała, jak musiał się czuć chłopak, a także to, że nie miał pojęcia o tym, co może zrobić, aby uniknąć tej sytuacji. Mógł przecież zawołać na karczmarską córę, ewentualnie posłać Zan po cokolwiek, czym mógłby się wytrzeć. W ostateczności mógł to zrobić również koszulą, wtedy byłaby mokra tylko ona, a nie wszystko. Myśląc, znów zajęła miejsce na oknie. Nie zauważyła kiedy podszedł do niej blondyn, więc na dźwięk jego głosu, instynktownie odskoczyła do tyłu, w pustą przestrzeń...
Już miała spadać kiedy złapała się dłońmi okna i wspomagając się nieco skrzydłami, zaczęła się podciągać. Następnie spojrzała na minę chłopaka, jednocześnie myśląc nad sensem jego słów. On był dziwny. Albo był psychopatą, albo wróżbitą. Jego wypowiedź przez wielu zostałaby uznana za dość enigmatyczną. Przez cały dzień, ten chłopak krążył swoimi wypowiedziami wokół katastrof i tragedii. Jednak w celu rozluźnienia tej dziwacznej atmosfery, Zan powiedziała :
- Właśnie dlatego będe z tobą. Jeśli ktoś nas zaatakuje wzlecimy w niebo, no chyba, że nas obronisz - tu uśmiechnęła się promiennie. Nastolatek zachowywał się jakby był z całkiem innej rzeczywistości, więc dziewczynę raczej niewiele mogłoby jeszcze zdziwić. Chociaż z drugiej strony, czy zostawanie z nim sam na sam, nie było niebezpieczne? Co jeśli wiedział nie tylko, że katastrofa się odbędzie, ale też gdzie i może właśnie tam chciał zmierzać? Ciekawe, czy ma kryształową kulę...
- Vertan
- Przybysz z Krainy Rzeczywistości
- Posty: 76
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Alarianin
- Profesje:
- Kontakt:
Powinnością dobrze urodzonego młodzieńca, jakim był niewątpliwie książę, było odwrócenie w wzroku w sytuacji, gdy dama potrzebowała odrobiny prywatności. Najpewniej zadbałby o to jeszcze lepiej - wyszedłby z izby, zamknął drzwi, zszedł do sali na dole albo po prostu zaczekał na korytarzu, okna były tam wszakże nie gorsze niż to tutejsze - ale zdawało się, że Zanahoria nie ma problemu w kwestii swojej, prawda, nagości. Vertan nie śmiał patrzeć w jej stronę, ale zaraz już myślał o tym trochę więcej, wpatrzony w siwe drewno budujące framugę okna. Może to była kwestia podejścia tych istot, które jednak wiązały się nieco bliżej z naturą jako taką. Bo czyż wstyd, jeśli prześledzić historię świata, nie zdawał się być wymysłem ludzi i podobnych im istot? Wielu przedstawicieli innych raz w ogóle nie potrzebowało odzienia, od trytonów po centaury czy fauny… ale wciąż były to istoty żyjące w ścisłej zgodzie ze wszystkim wkoło. Istoty w połowie zwierzęce - i skoro Zanahoria również niejako do nich należała, to widocznie i tę cechę, tę swoistą swobodę, odbierała w podobny sposób.
Vertan podniósł wzrok dopiero w momencie, gdy został nieco opryskany wodą. Zdumiony ujrzał dziewczynę zawieszoną w powietrzu tuż pod sufitem, ale na całe szczęście zaraz opadała z powrotem na podłogę. Ach, a więc to była jej metoda na wysuszenie się. Cóż, przynajmniej w ten sposób miała niewątpliwie ułatwioną kąpiel!
On musiał jednak wyschnąć - a więc sechł. Do czasu, nim był gotowy, odwiedziła ich jeszcze raz córa gospodarza karczmy, by zarzucając ciężkim warkoczem najpierw wynieść balię, a potem przynieść po misce zupy cebulowej, „z uprzejmości karczmarza”. Nad miastem za oknem zapadał powolutku zmierzch. Zanim zapaliły się pierwsze światła w oknach albo zamknęły okiennice, Vertan uraczył Zanahorię jeszcze kilkoma legendami, które pamiętał z tego pierwszego dzieciństwa. Między innymi tą o okolicznych lasach właśnie; nie wspominał oczywiście, że dzięki temu początkowo samą dziewczynę wziął za jakąś mityczną istotę, przytoczył tylko bardzo ogólny zarys na umilenie tego czasu. A gdy rzeczywiście zdążyli posilić się odrobinę, sam poprowadził dziewczę na zewnątrz.
Iruvia nadal była dosyć czarująca. Inna całkiem niż pełne jakiejś swojskiej radości Meot, zdecydowanie też inne niż wiecznie zbrojny, zamknięty w surowych murach Nandan-Ther. Tutaj nie dało się zapomnieć, że większość budowli wniosły elfy. Kryształowe dachy pałacu nawet po zachodzie słońca odbijały każde możliwe światło z ziemi i pozostawiały to nieco bajeczne, mistyczne wrażenie. Vertanowi od razu przypominało się kryształowe jajo, zdobione w nieziemski sposób, które jego ojciec dostał raz w prezencie od emisariusza z dalekich stron… ale to wspomnienie akurat musiał już zatrzymać dla siebie. Naprawdę wolał nie chwalić się tym, że był księciem. Zwłaszcza na ulicy, gdzie tym bardziej ktoś mógł o tym usłyszeć. Kto wie, jak daleko jego ojciec rozesłał poszukiwaczy?
Na większym placu handlowym jakiś człowiek zamykał stragan z kwiatami właśnie w momencie, kiedy się tam znaleźli.
- Podaruje panicz może frezję pięknej towarzyszce? - odezwał się uprzejmie, wskazując na duży kosz z pozostałymi kwiatami. Vertan momentalnie się zmieszał.
- Nie mam pieniędzy - rzekł cicho, ale i kupcowi chyba to nie przeszkadzało. Oddał chłopcu to, co miał, życzył im dobrej nocy i dopiero wtedy odszedł. Książę uśmiechnął się pod nosem, spoglądając na Zanahorię. Wyciągnął skromny bukiecik w jej stronę.
- Zadziwiające miasto - uznał łagodnie. Ostatecznie było to nawet całkiem ładne zdarzenie, gdy stali tak na pustoszejącym placu i niemal niewinnie dzielili się tym skromnym podarunkiem. Noc była ciepła i spokojna.
Vertan podniósł wzrok dopiero w momencie, gdy został nieco opryskany wodą. Zdumiony ujrzał dziewczynę zawieszoną w powietrzu tuż pod sufitem, ale na całe szczęście zaraz opadała z powrotem na podłogę. Ach, a więc to była jej metoda na wysuszenie się. Cóż, przynajmniej w ten sposób miała niewątpliwie ułatwioną kąpiel!
On musiał jednak wyschnąć - a więc sechł. Do czasu, nim był gotowy, odwiedziła ich jeszcze raz córa gospodarza karczmy, by zarzucając ciężkim warkoczem najpierw wynieść balię, a potem przynieść po misce zupy cebulowej, „z uprzejmości karczmarza”. Nad miastem za oknem zapadał powolutku zmierzch. Zanim zapaliły się pierwsze światła w oknach albo zamknęły okiennice, Vertan uraczył Zanahorię jeszcze kilkoma legendami, które pamiętał z tego pierwszego dzieciństwa. Między innymi tą o okolicznych lasach właśnie; nie wspominał oczywiście, że dzięki temu początkowo samą dziewczynę wziął za jakąś mityczną istotę, przytoczył tylko bardzo ogólny zarys na umilenie tego czasu. A gdy rzeczywiście zdążyli posilić się odrobinę, sam poprowadził dziewczę na zewnątrz.
Iruvia nadal była dosyć czarująca. Inna całkiem niż pełne jakiejś swojskiej radości Meot, zdecydowanie też inne niż wiecznie zbrojny, zamknięty w surowych murach Nandan-Ther. Tutaj nie dało się zapomnieć, że większość budowli wniosły elfy. Kryształowe dachy pałacu nawet po zachodzie słońca odbijały każde możliwe światło z ziemi i pozostawiały to nieco bajeczne, mistyczne wrażenie. Vertanowi od razu przypominało się kryształowe jajo, zdobione w nieziemski sposób, które jego ojciec dostał raz w prezencie od emisariusza z dalekich stron… ale to wspomnienie akurat musiał już zatrzymać dla siebie. Naprawdę wolał nie chwalić się tym, że był księciem. Zwłaszcza na ulicy, gdzie tym bardziej ktoś mógł o tym usłyszeć. Kto wie, jak daleko jego ojciec rozesłał poszukiwaczy?
Na większym placu handlowym jakiś człowiek zamykał stragan z kwiatami właśnie w momencie, kiedy się tam znaleźli.
- Podaruje panicz może frezję pięknej towarzyszce? - odezwał się uprzejmie, wskazując na duży kosz z pozostałymi kwiatami. Vertan momentalnie się zmieszał.
- Nie mam pieniędzy - rzekł cicho, ale i kupcowi chyba to nie przeszkadzało. Oddał chłopcu to, co miał, życzył im dobrej nocy i dopiero wtedy odszedł. Książę uśmiechnął się pod nosem, spoglądając na Zanahorię. Wyciągnął skromny bukiecik w jej stronę.
- Zadziwiające miasto - uznał łagodnie. Ostatecznie było to nawet całkiem ładne zdarzenie, gdy stali tak na pustoszejącym placu i niemal niewinnie dzielili się tym skromnym podarunkiem. Noc była ciepła i spokojna.
- Zanahoria
- Zbłąkana Dusza
- Posty: 9
- Rejestracja: 7 lat temu
- Rasa: Wiatroskrzydła (Fellarianka)
- Profesje:
- Kontakt:
Wytrzepała swoje ubrania, zanim z prędkością wiatru i gracją nimfy je ubrała. Córze karczmarza brakowało wdzięku, lecz nadrabiała to krzepą i zręcznością. Wiatroskrzydła chętnie przyjęła parującą miskę i wciągnęła zapach zupy. Momentalnie poczuła głód, więc duszkiem wypiła ciepły jeszcze płyn, czując przyjemne gorąco w przełyku. Potem czekała, zapatrzona w okno. Pomarańczowe słońce oświetlało resztki nieba, które przybierało powoli granatowy, aksamitny kolor. Pomiędzy nimi rozlegały się najróżniejsze odcienie fioletu i puchate plamy różu. Niebo prezentowało się wyjątkowo pięknie tego wieczoru.
Kiedy chłopak w końcu wykazał gotowość do drogi, na twarz naturianki wypłynął szeroki uśmiech. Mimo iż uważała tego chłopca za... zagubionego, czy z czasowymi problemami w psychice, to jednak sama lgnęła do jego towarzystwa i lubiła go. Nikt w życiu jej nie oszukał, a nawet jeśli, to nie pamiętała tego tak, jak większości swojego życia. Czy da się wyleczyć utratę wspomnień? Ona nie wiedziała, ale może...
- Vertan? Wiesz może, czy ktoś, kto nie pamięta swojego życia, może odzyskać wspomnienia?
Nie dręczyło jej to długo... Po skończonej rozmowie, nawet jeśli miałaby to być tylko krótka odpowiedź blondyna, było jej lepiej. Ulga pochodziła z powiedzenia komuś o męczącej ją rzeczy, nawet jeśli krótko i nie wprost. Zastanawiało ją jeszcze, co oni mogą w tym pięknym mieście robić? Czy będą pracować? Jesli tak, czy razem? A może miasto szybko jej się znudzi i jako wolny duch, już po kilku dniach je opuści? Nawet ona sama tego nie wiedziała... Miała już spytać o to towarzysza, kiedy nagle ciszę między nimi przerwał... sprzedawca kwiatów.
Chętnie przyjęła wiązanke frezji od blondyna. Szybko przyłożyła do nich nos. Pachniały słodko i jednocześnie tak inaczej od znanych jej kwiatów. Przycisnęła je do piersi, po czym wyciągnęła przed siebie i przyjrzała się im dokładnie. Kremowe płatki spięte były delikatnymi łodyżkami, które związane były czerwonym, cienkim sznurkiem.
- Są piękne... Kiedyś będe miała dziki ogród, pośrodku pięknego lasku. Będą tam rosły wszystkie piękne kwiaty i delikatne, niskie drzewka. I choć nie potrafię pozostać na długo w jednym miejscu, to będe tam wracać i pamiętać, że mam gdzie wrócić. Takie miejsce mocy... Tak jak pewna polana, na której się zbudziłam, w pierwszym dniu mojego nowego życia.
Szli jeszcze chwilę, wyłożoną kamieniami dróżką. Słońce już zaszło, zostawiając tylko kilka jaśniejszych smug na niebie i dopuszczając do władzy swoją siostrę - Księżyc. Wciąż jednak było dość jasno, gdyż światła lamp, gwiazd... wszystkiego, były odbijane i zwielokrotnione przez kryształowy pałac. Rumieniec, zwykle pomarańczowy, w tym magicznym świetle zmienił się w delikatny róż, a jej twarz wyglądała na bladoniebieską. Obróciła się w stronę chłopaka i pocałowała go. Tylko księżyc, jedyny świadek, obserwował ich i obdarzał swoim chłodnym blaskiem.
Kiedy chłopak w końcu wykazał gotowość do drogi, na twarz naturianki wypłynął szeroki uśmiech. Mimo iż uważała tego chłopca za... zagubionego, czy z czasowymi problemami w psychice, to jednak sama lgnęła do jego towarzystwa i lubiła go. Nikt w życiu jej nie oszukał, a nawet jeśli, to nie pamiętała tego tak, jak większości swojego życia. Czy da się wyleczyć utratę wspomnień? Ona nie wiedziała, ale może...
- Vertan? Wiesz może, czy ktoś, kto nie pamięta swojego życia, może odzyskać wspomnienia?
Nie dręczyło jej to długo... Po skończonej rozmowie, nawet jeśli miałaby to być tylko krótka odpowiedź blondyna, było jej lepiej. Ulga pochodziła z powiedzenia komuś o męczącej ją rzeczy, nawet jeśli krótko i nie wprost. Zastanawiało ją jeszcze, co oni mogą w tym pięknym mieście robić? Czy będą pracować? Jesli tak, czy razem? A może miasto szybko jej się znudzi i jako wolny duch, już po kilku dniach je opuści? Nawet ona sama tego nie wiedziała... Miała już spytać o to towarzysza, kiedy nagle ciszę między nimi przerwał... sprzedawca kwiatów.
Chętnie przyjęła wiązanke frezji od blondyna. Szybko przyłożyła do nich nos. Pachniały słodko i jednocześnie tak inaczej od znanych jej kwiatów. Przycisnęła je do piersi, po czym wyciągnęła przed siebie i przyjrzała się im dokładnie. Kremowe płatki spięte były delikatnymi łodyżkami, które związane były czerwonym, cienkim sznurkiem.
- Są piękne... Kiedyś będe miała dziki ogród, pośrodku pięknego lasku. Będą tam rosły wszystkie piękne kwiaty i delikatne, niskie drzewka. I choć nie potrafię pozostać na długo w jednym miejscu, to będe tam wracać i pamiętać, że mam gdzie wrócić. Takie miejsce mocy... Tak jak pewna polana, na której się zbudziłam, w pierwszym dniu mojego nowego życia.
Szli jeszcze chwilę, wyłożoną kamieniami dróżką. Słońce już zaszło, zostawiając tylko kilka jaśniejszych smug na niebie i dopuszczając do władzy swoją siostrę - Księżyc. Wciąż jednak było dość jasno, gdyż światła lamp, gwiazd... wszystkiego, były odbijane i zwielokrotnione przez kryształowy pałac. Rumieniec, zwykle pomarańczowy, w tym magicznym świetle zmienił się w delikatny róż, a jej twarz wyglądała na bladoniebieską. Obróciła się w stronę chłopaka i pocałowała go. Tylko księżyc, jedyny świadek, obserwował ich i obdarzał swoim chłodnym blaskiem.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości