Równiny Andurii[Bezkresne równiny] Spotkanie z Wampirem

Wielka równina ciągnąca się przez setki kilometrów. Z wyrastającym na środku miastem Valladon. Wielkim osiedlem ludzi. Pełna tajemnic, zamieszkana przez dzikie zwierzęta i niebezpieczne potwory, usiana niezwykłymi ziołami i lasami.
Zablokowany
Awatar użytkownika
Mansun
Szukający drogi
Posty: 45
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Wędrowiec , Zwiadowca , Badacz
Kontakt:

[Bezkresne równiny] Spotkanie z Wampirem

Post autor: Mansun »

Ocieplające się z każdą chwilą, lekko wilgotne powietrze przesiąkało zapachem traw i pyłu niesionego przez delikatny wiatr, który mimo swojej niewielkiej siły mógł być nazywany najwytrwalszym z podróżnych; nie zatrzymywał się bowiem ani na chwilę i w coraz to nowych podmuchach wymijał grupę rdzawosierstnych, brązowawych i złocistych kotołaków, a także dziewczynkę w prostej, zielonej sukieneczce, bawiąc się rondem jej za dużego kapelusza. Na niebie, które swymi szerokimi ramionami błękitu obejmowało horyzont i wyrastało nad nim niczym bezkresne góry, tak wysokie, że nie miały szczytów lecz tylko zajmowały dalsze i dalsze obszary ciągnąc się aż po krańce wzroku śmiertelników, pojawiały się z rzadka chmury o niewyraźnych granicach, złożone z posrebrzanej, matowej bieli, czasem przyprószonej nieśmiałym odbiciem innego koloru, którego ludzkie oko nie byłoby w stanie wyłapać. Daleko pod nimi różnokształtne skrzydła rozkładały ptaki goniące za czymś nieznanym, tuż nad pokrytą młodą trawą ziemią zaś tańczyły odziane w malowniczy pyłek motyle wraz z buczącymi donośnie trzmielami szukającymi kwiatów będących odpowiednim dla nich pokarmem. Po dywanie z dziko rosnących źdźbeł maszerowały natomiast nie tylko mrówki i metalicznie pobłyskujące żuki, ale i liczne pary nóg oraz łap, wdeptując nieopatrznie w grunt bezbronne, świeże pędy oraz tratując co pomniejsze stworzonka.
- Dobrze, że obyło się bez rozlewu krwi! - odetchnął z ulgą jeden z sunbaryjskich żołnierzy niższej rangi zwracając się do swojego, a idącego z nim ramię w ramię kolegi. Gdzieś w tyle nadal mogli zobaczyć krzątające się, krępe krasnoludy, z którymi jeszcze przed chwilą łączył ich i dzielił zarazem konflikt o zdarzenia, które nigdy nie miały miejsca i słowa, które nie padły. Można by powiedzieć, że spór tyczył się myśli i podejrzeń, z których, jak się okazało, nie wszystkie należały do zainteresowanych stron. Sprawcą rozognienia całej sprawy był wysoki, bladolicy mężczyzna o głęboko czarnych włosach, który przemieniwszy się nagle z ukrytego w koronie pobliskiego drzewa kruka w swą naturalną postać wyjawił obu grupom na jaki czyn względem nich sobie pozwolił. Reakcje wywołał tym skrajnie się od siebie różniące - od oburzenia, przez niechęć do jego osoby, aż po odprężenie i zwykłą ciekawość. W Nordach obudził najwyraźniej respekt, koty zaś związały z nim pewne plany. Choć jeszcze nie wszyscy z podążającej za tajemniczym mężczyzną drużyny zostali w nie wtajemniczani; nadszedł czas, aby zmienić te okoliczności i rozwiać wszelkie pozostające w głowach i sercach drużyny niepokoje.
- Przepraszam, poruczniku... - Luke, jeden z żołnierzy zaczepił nieśmiało swojego przełożonego. - Możemy wiedzieć dlaczego idziemy za tym... - Nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa, żeby wyrazić swoją niechęć do tego osobnika jednocześnie mu nie uwłaczając. Porucznik zauważył to, więc nie chcąc męczyć niższego stopniem kolegi odparł nie czekając na dalszą część zdania:
- Już wam mówiliśmy, ten mężczyzna jest wampirem, Luke - powiedział łagodnie, aby ośmielić nieco zestresowanego ostatnimi wydarzeniami kotołaka. - Chcemy zapytać go o jego umiejętności.
- UMIEJĘTNOŚCI! - wymknęło się najwyższemu (wzrostem) z żołnierzy, który zaraz ze spłoszoną miną wyjaśnił:
- Przepraszam, ale... o mało nie sprowokował konfliktu między nami, a tamtymi nordami używając tych swoich zdolności... czy na pewno powinniśmy o nie dopytywać?
- A myślisz, że masz coś do powiedzenia w tym temacie, sierżancie!? - Kapitan Zaradi, idący lekko przed nimi łypnął na niego groźnie. Choć on także ciekawy był czy aby na pewno nie mogą darować sobie rozmowy z wampirem... jakoś nie widziało mu się bratanie z kimś, kto ważył się przeprowadzać na nich swoje "doświadczenia". Inna sprawa, że jak najbardziej przygotowany był na to, że w Alaranii takie rzeczy mogą się dziać. Tutaj stworzenia potrafiły być do granic wypaczone... szkoda, że nikt wcześniej nie wspomniał o włamywaniu się do głów i mieszaniu w myślach. Teraz jednak, kiedy już raz stali się ofiarami takiej sztuczki będzie trudniej oszukać ich następnym razem. Więc może to był wystarczający powód, by spróbować się nieco więcej od tego czarnowłosego jegomościa z nie do końca zdrowym poczuciem humoru dowiedzieć? Im więcej zbiorą informacji tym lepiej dla nich. A już zwłaszcza dla Kanhumy i Maeno, dla których spisywanie podobnych rzeczy było celem samym w sobie. Trzeba było jeszcze omówić plan działania i sposób podejścia mężczyzny tak, by im wszystko wyśpiewał...
- Przehraszam, panie wampiszszeee! - Nie czekając na to, aż jego towarzysze podzielą się z nim swoimi refleksjami, przepełniony nieśmiertelną ciekawością Mansun wyrwał do przodu, nieskrępowany (jako dowódca tej małej eskapady) żadnymi zakazami lub nakazami ani nawet zwykłym lękiem przed konfrontacją z silnym nieznajomym. Zaradi tylko wytrzeszczył oczy zszokowany takim zachowaniem, by zaraz potem w geście zmęczenia i irytacji jedną pokrytą złotą sierścią dłoń zacisnąć w pięść, a drugą przejechać sobie po twarzy. Porucznik zaśmiał się nerwowo, patrząc za kapitanem, którego podziwiał, reszta zaś westchnęła cicho - nie było sensu próbować go teraz zatrzymać...
- Jestheśmy podrószchnikami z dalekiego konthynentu... czy byłby pan tahk miły i powiedział coś więcej o mozy, którhej pan na nas użchył? Byłbym bahrdzo wzięczny! - powiedział doganiając wampira, a wręcz zagradzając mu drogę i spojrzał na niego błyszczącymi niczym złote monety, przepełnione ekscytacją kocimi ślepiami. - Ożywiście moghę lepiej wyjaśnić kim jestheśmy i co tu robimy jeśli pan sobie tego zażyczy - dodał z pełną grzecznością, która rosła w nim od urodzenia, ale także z nutą niefrasobliwości. - Ale czy mogę to zhrobić kiedy już pan się zghodzi? Bardzo proszę! - Zaczął wręcz błagać i aż trudno było uwierzyć, że jest tutaj dowódcą, a nie zwykłym podrośniętym dzieciakiem, który błąka się po okolicy i bezzasadnie zaczepia nieznajomych. Taki jednak już był i żadne szkolenia, prośby, groźby ani przekupstwa nie potrafiły go zmienić w dumnego, dostojnego i surowego oficera; zresztą takich w Sunbirii było tyle co kot napłakał i można by zliczyć ich na palcach. Dyscyplina i powaga nigdy nie były najmocniejszą stroną karakali.

- No i poleciał... - Młoda kotołaczka śledziła wzrokiem wysokiego kapitana, przytrzymując dłonią zsuwający się jej z głowy kapelusz. Nie miała jeszcze okazji dopytać o wiele rzeczy związanych z obecnymi działaniami grupy cudzoziemców, a z języka, którym posługiwali się między sobą nie potrafiła zrozumieć ani słowa. Najbardziej interesowało ją to czego dowiedzieli się o czarnowłosym, dlaczego za nim podążają i jak długo zamierzają zbaczać z drogi, którą im wyznaczyła. Wcześniej powiedzieli, że z nią pójdą! Umówili się! Chociaż z drugiej strony... kiedy do jej uszu dotarły słowa Mansuna, który pytał wampira o umiejętność, którą na nich testował zaczęła w pewnym stopniu rozumieć ich motywy. Właściwie to tylko jej nie dotknęły skutki "eksperymentu" nieznajomego. Może dlatego mniej ją to ciekawiło?
- Możecie mi powiedzieć dlaczego jesteście nim tak zainteresowani? - zapytała w końcu zwracając się tak do Kanhumy jak i Zaradiego, który to w odpowiedzi prychnął pogardliwie:
- Kto jest ten jest! Jak dla mnie Mansun może to szybko zakończyć.
- Ale przecież... - Kanhuma był zdumiony takim zniecierpliwieniem swojego towarzysza. - Zaradi, przecież to wspaniała okazja! Sam na pewno zauważyłeś, że ten obcy ma dużo doświadczenia! I posługuje się magią... moglibyśmy się od niego wiele dowiedzieć.
- Co nie znaczy, że mnie to interesuje.
- Chwila! - Kotołaczka wkroczyła między nich. - Skąd wy to wszystko wiecie!? - spytała mocno zdezorientowana, ale przy tym i pełna podziwu. Ona widziała tylko nieźle (drogo) ubranego, bladego mężczyznę, który najwyraźniej wcześniej jakimś sposobem przebywał w postaci kruka. Nie miała pojęcia czy jest silny, wiedziała tylko tyle ile sam raczył powiedzieć. A nie było tego zbyt wiele.
- He? - Blondyn spojrzał na nią ze zdziwieniem wymieszanym z wyższością, czerpiąc przyjemność z samego faktu, że mała nie jest zorientowana w sytuacji i najwyraźniej miał zamiar nieco się z nią podroczyć nim cokolwiek jej zdradzi.
- Z aury - odparł z uśmiechem Kanhuma ignorując swojego kolegę i momentalnie psując mu całą zabawę. - Przepraszam... mówiliśmy wcześniej w naszym ojczystym języku, więc nie mogłaś zrozumieć... Dowiedzieliśmy się, że jest wampirem i to w dodatku całkiem wiekowym... zajmuje się wieloma rzeczami... znaczy posiada wiedzę z licznych dziedzin, a także posługuje się magią. Chcieliśmy z nim porozmawiać, by może zdobyć nieco więcej informacji. Ktoś taki jak on na pewno wie dużo o Alaranii, a także o własnej rasie... niestety poza tym jaki zapach posiada ich aura nie znamy wielu wampirzych cech - przyznał. - Ale w końcu jesteśmy tu po to, aby nadrobić te braki. - Uśmiechnął się i pogłaskał dziewczynkę po głowie - konkretniej po kapeluszu.

Zaradi patrzył na porucznika o brązowej, gęstej czuprynie ganiąc w myślach jego płochy spokój i pobłażliwość względem dziewczynki. Nie umiał wyjaśnić samemu sobie dlaczego takie zachowanie przyprawiało go o dreszcze irytacji, ale chętnie się im poddawał. A ostatnimi czasy nie opuszczały go one na długo - w towarzystwie Mansuna i Kanhumy były mu stałymi towarzyszami i karmiły jego chęć bycia pełnym negatywnych emocji tak efektywnie, że aż nie musiał codziennie wieczorem robić sobie w myślach listy porażek zebranych podczas godzin podróży. W pewnym sensie czuł się dzięki temu spełniony, ale nie było nic dobrego w takim rodzaju nasycenia. Maeno i Kanhuma rozumieli to jakoby naturalnie i mieli przeciwne niż kapitan zapotrzebowania. W dodatku roztaczali wokół siebie aurę swobody i niewinności, podczas gdy on nerwowego napięcia i agresji. Może dlatego tak trudno było im się z nim porozumieć na niemal wszystkich możliwych płaszczyznach?
Awatar użytkownika
Vergil
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 118
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Wędrowiec , Arystokrata , Wojownik
Kontakt:

Post autor: Vergil »

Gdyby sytuacja nadal była napięta i krasnoludy nie uwierzyłyby mu albo chciałyby z nim walczyć… dałby sobie radę. Podejrzewał, że bez problemu położyłby grupę krasnoludów, mimo że jeden lub dwóch miało broń dystansową. Cóż… Vergil był szybszy niż bełt wypuszczony z kuszy. Naprawdę. Skąd to wiedział? Na to pytanie odpowiedź jest bardzo prosta – kiedyś to sprawdził. Strzała leciała wolniej niż pocisk z kuszy, więc wampir był także szybszy od niej. Tymczasem, wszyscy i tak rozeszli się w neutralnych stosunkach, chociaż nordowie proponowali im wspólne posiedzenie przy ognisku, rozmowę i picie alkoholu. Krwiopijca nie należał do osób, które piją trunki proponowane przez krasnoludy. Nie przepadał też za przeklinaniem. Przy ognisku mógłby posiedzieć, oczywiście, ale podejrzewał, że grupa siedząca przy ognisku cały czas próbowałaby namówić go do spróbowania ich gorzałki, czy co tam oni pili. Na pewno nie mieli wina. Dlatego też Vergil rozważył wszystkie za i przeciw. Zdecydował się na to, że grzecznie odmówi, a później ruszy w swoją stronę. Tak też zrobił.

Obejrzał się przez ramię, czując na sobie czyiś wzrok, a także słysząc kroki, które podążają w dokładnie tę samą stronę, co jego. Zobaczył grupę kotołaków, włącznie z tą małą dziewczynką, która, chyba, była ich przewodniczką po tej okolicy. Może zmierzali w tym samym kierunku, co on i go nie śledzą. Zresztą, po co miałyby go śledzić? Jedynym, co przychodziło mu na myśl, była ciekawość, która kierowałaby taką grupą. To z kolei mogłoby oznaczać, że nie widziały wcześniej wampira i, może, nie są z Alaranii. Wiele osób wiedziało o tym, że Alarania nie jest jedyną krainą na tym świecie, bo w końcu graniczy z innymi. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby te „inne krainy” graniczyły z jeszcze innymi i tak dalej. Teraz wampir zdziwił się, że tak mało czasu poświęcił na zagadnienia związane z innymi krainami. Był istotą długowieczną, a zdecydowaną większość swego życia spędził w Alaranii. Będzie musiał to zmienić, i to niedługo. Mógłby zorganizować ekspedycję, znaleźć osoby o ciekawości podobnej do niego i razem wyruszyliby w taką podróż. Na pewno zapisze sobie ten plan w pamięci i kiedyś, prędzej czy później, zrealizuje go. W ostateczności, zawsze mógłby odbyć taką wędrówkę w pojedynkę, jeśli nie znalazłby chętnych.
Nieznacznie zwiększył tempo marszu. Nie wiedział dlaczego, ale cały czas odnosił wrażenie, że koty podążają za nim, a nie w taką samą stronę. Jego podejrzenia szybko zostały potwierdzone, gdy usłyszał głos i specyficzny akcent jednego z nich. Wydawało mu się, że chciał zwrócić na siebie jego uwagę, jednak nie mógł być tego pewien, bo nie do końca rozumiał słowa kotołaka z akcentem. Dlatego też szedł dalej, chociaż znacznie zwolnił. Postanowił pozwolić na to, żeby zwierzołak go dogonił.

Nie mylił się w kwestii tego, że kotołaki pochodzą spoza Alaranii. Ten, który go dogonił, zagrodził mu też drogę, a Vergil odruchowo sięgnął do rękojeści szabli i położył na niej dłoń. Był gotowy do wyciągnięcia jej z pochwy i obrony, jednak wydawało mu się, że kot nie miał wobec niego złych zamiarów i rzeczywiście wiodła go ciekawość. Westchnął lekko, gdy od razu został zapytany o swoje zdolności. Właściwie, niezbyt przepadał za opowiadaniem o nich, bo wydawało mu się, że podchodzi to pod przechwałki.
         – Telepatia, czyli umiejętność pozwalająca, między innymi, na mówienie do kogoś w jego umyśle. Dość przydatna, jeżeli umie się ją wykorzystać. Nie trzeba widzieć danej osoby, żeby do niej przemówić, chociaż, gdy się ją widzi, ma się pewność, że słyszy cię w swoich myślach. Jak widać, można też przemawiać w czyichś myślach jako jego wewnętrzny głos i wmawiać coś takiej osobie albo namawiać ją do zrobienia czegoś konkretnego – odpowiedział. Już to powinno być wyraźnym dowodem na to, że zgodził się o tym opowiedzieć.
         – Uprzedzając pytania. Nie jest tak, że wszyscy w Alaranii mają taką zdolność. Niektóre rasy mają ją wrodzoną, a inni mogą nauczyć się odpowiedniej dziedziny magii, żeby posiąść taką umiejętność. Są też sposoby na obronę przed tym, na przykład, naprawdę silna wola albo coś, jak bariera w umyśle, która może powstać na różne sposoby, w tym także dzięki magii – dodał. Jeżeli on i jego grupa byli w Alaranii po raz pierwszy, mogliby pomyśleć, że każdy mieszkaniec tego miejsca ma takie zdolności, co nie było prawdą.
Dłoń wampira nadal spoczywała na rękojeści szabli. W dalszym ciągu nie był pewien intencji mężczyzny stojącego przed nim i grupy, do której należy. Po prostu wolał być przygotowany na ewentualną obronę. Z drugiej strony, nie tylko ostrze broni było mu obrońcą, przecież miał też magię i potrafił walczyć bez broni, co było równie zabójcze, biorąc pod uwagę to, jaką siłą i szybkością dysponował ktoś taki jak on.

Zaczął przyglądać się „rozmówcy” i dopiero teraz dostrzegł, że jest on nieco wyższy niż on sam. Vergil dość rzadko spotykał kogoś, kto przewyższał go wzrostem, bo sam był wysoką osobą. Brakowało mu niewiele do dwóch metrów wzrostu. Natomiast osobnik stojący przed nim na pewno miał przynajmniej tyle, jeżeli nie więcej.
         – Coś jeszcze? - zapytał, chociaż dopiero chwilę później zdał sobie sprawę, że niedługo może pożałować, że zadał mu takie pytanie.
Awatar użytkownika
Mansun
Szukający drogi
Posty: 45
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Wędrowiec , Zwiadowca , Badacz
Kontakt:

Post autor: Mansun »

Futrzasta grupa, nadal znajdująca się kilka dobrych kroków za Mansunem i czarnowłosym czujnie nadstawiła wiele par długich uszu kiedy ten drugi odezwał się znajomym już dla nich głosem. Znajomym nie tylko dlatego, że zdążył powiedzieć więcej niż parę słów tak do nich jak i do krasnoludów, gdy po raz pierwszy się ujawnił, ale także ze względu na fakt, że to ten głos rozlegał się w ich głowach jeszcze nim obcy postanowił zejść z drzewa i wyjaśnić im całą sprawę. Część kotołaków przez to skojarzenie była mu niechętna, ale optymizm i szczera beztroska Kapitana rekompensowała braki w ich entuzjazmie. Bo on z błyszczącymi niewinnie oczyma koloru złota i szerokim uśmiechem zwierzęcego pyska patrzył w różnokolorowe ślepia nowo poznanego Alarańczyka jakby miał przed sobą co najmniej jakiś z cudów tego świata. Dla niego zresztą było tak chyba w istocie - nowa (alarańska) istota, nowa (alarańska) rasa, nowe (alarańskie) zdolności - czego chcieć więcej!?
Rozluźnione mięśnie przerośniętego kota oraz swobodna pozycja, nieco tylko przez wzmożone zainteresowanie chyląca się ku wampirowi sugerowała, że w żadnym razie nie szykuje się on do ataku, ba - nawet o tym przez chwilę nie pomyślał. Zauważył jednak czujność swojego rozmówcy oraz jego bojowy gest wyrażający gotowość do bezwzględnej obrony. Choć sam zachowywał się skrajnie odmiennie spróbował zrozumieć jakie z jego zachowań wywoływało w tubylcu taką reakcję. Cofnął się o krok, na wszelki wypadek - aby go mniej stresować... czy może mniej niepokoić. Bo bladolicy mężczyzna nie wyglądał na zestresowanego ani teraz, ani kiedy ściśnięty był między dwoma skłóconymi grupami, których intencji wobec swojej osoby nie mógł przecież znać. A były uzbrojone. Mansun stwierdził przelotem, że musi to wynikać z wielkiej siły wampira - pewnie w pojedynkę spokojnie dałby im radę - to tłumaczyłoby jego opanowanie. Kot jednak nie mógł zrozumieć dlaczego w takim razie mężczyzna w ogóle sięga po swój oręż - czy był mu on w ogóle do czegokolwiek potrzebny? A może w Alaranii z reguły nosiło się broń, nie ufało się nikomu i liczyło się z tym, że na swojej drodze można spotkać silniejszego od siebie przeciwnika? W końcu nordowie także przywitali ich z rażącą podejrzliwością, choć kapitanowi wydawało się, że nie mieli ku temu najmniejszych powodów. Tak miło ich przywitał... Zdaje się, że tutejsze zwyczaje były o wiele barwniejsze i bardziej skomplikowane niż wynikało to z zapisków poprzednich podróżników... no, ale oni w końcu nie weszli w głąb lądu.
Mansun znów poczuł rozpierającą go dumę i radość, które niosła jego duszy i ciału misja, jaka została mu powierzona. Tak - dowie się wszystkiego, wszystkiego czego nigdy by nie usłyszał, nie zobaczył, ani nie poczuł w swoim rodzinnym kraju. Zacznie tu i teraz! Już zaczął.
- Ziękuję! - Skinął kulturalnie głową kiedy usłyszał odpowiedzi na swoje pytania. Był zachwycony wszystkim co usłyszał, ale wiedział, że czasem - czasami - musi panować nad swoim entuzjazmem i trzymać w ryzach niefrasobliwą naturę. Bądź co bądź kultura rzucała tu pewne ograniczenia, a on wcale nie chciał wyjść na prostaka, choć sam istot szczerych i otwartych nigdy za takie nie uważał. Więcej - jeżeli etykieta miała niszczyć takie wspaniałe cechy charakteru i owijać zaplątanych w nią biedaków sieciami kłamstw pogłębiającymi różnice społeczne to wolałby aby nie istniała. Tak jednak stać się nie mogło; szedł więc na kompromis i tolerował ją, choć trochę pomijał. Nie umiał funkcjonować inaczej.
- Barzo to nam pomoghło - zwrócił się do wampira nadal okazując wdzięczność za wiedzę, jaką im (jemu) raczył przekazać. Szczerze mówiąc bał się trochę, że nieznajomy mu się spłoszy i zaraz ucieknie, a chciał przecież zadać mu jeszcze parę...dziesiąt pytań. Nie mógł go jednak trzymać na siłę - nie wypadało mu go nawet chwycić za ramię, a szkoda, bo gdyby mógł zrobiłby to bez wahania. Dotknąć wampira! To by było coś! Na razie jednak należało pozostać przy komunikacji czysto werbalnej...
- Przeprhaszam, że z opóźnieniem, ale chciałbym szę przedstawić... mnie i moich towarzyszy. Nazywham się Maeno; ten po phawej - tu wskazał na stojącego za wampirem Zaradiego. - To kapitan Zaradi, a to z kolei. - Przesunął w powietrzu odwróconą wnętrzem do góry dłoń na nieśmiałego bruneta, który teraz stał wyjątkowo prosto. - Jezt porucznik Kanhuma. Za nimi stoją Luke, Ibis i Fon, to nasi żołnierze - powiedział z dumą z jaką mówi ojciec o własnych, umorusanych ziemią, małych dzieciach i spojrzał na nich z łagodną dobrocią, na co nieco się skrępowali, byli bowiem świadomi, że zawalili ostatnim razem...
- I ożywiście nasza przewodniczka...
- Kimi - przypomniała kotołaczka niezwykle wyraźnie.
- Himi - dokończył z uśmiechem kotołak, a dziewczynka westchnęła tylko zrezygnowana; wiedziała, że Mansun szybko nie nauczy się wymawiać jej imienia.
Pokazawszy już wszystkich wampirowi został na nowym miejscu, dzięki któremu był najbliżej obcego, on zaś zwrócony był twarzą, a nie plecami do jego kompanów.
- Knhuma, słyszałeś zo nam powiedział? - zapytał wykorzystując chwilę, a porucznik skinął głową i wskazał na notes, w którym już zaczął robić pierwsze notatki. Wszyscy zresztą zdążyli już się czymś zająć: Mansun zagadał krwiopijcę, Kanhuma spisywał jego słowa, żołnierze odpoczywali, Zaradi był naburmuszony, a kotołaczka bawiła się jakimś dziwnym pierścieniem, którego jeszcze nikomu nie pokazała. Najwyrażniej wszyscy czuli się już w miarę dobrze w nowej sytuacji, choć czuć było, że nie będzie ona trwać długo - czarnowłosy chyba nie był kimś kto lubił zostawać na pogawędki z nadpobudliwymi nieznajomymi...
- Bahdzo bym chciał porozmawiać z tobhą dłużej... czy byłbyś skhłonny zostać z nami jeżcze chwilę? - zapytał Mansun nieświadomie zaczynając zwracać się do nieznajomego na "ty". - Niestety obawiam szę, że iziemy w dwóch różnych kierunkach, a nie możemy zboczyć z thrasy, ze względu na naszą małą towarzyszkę i zioła jej babki... to szrednio długa historia, ale nie będę cię nią zagadywał. - Uśmiechnął się porozumiewawczo pokazując, że naprawdę nie chce mu zabierać czasu niepotrzebnie. - Nie jeztem pesymistą, ale sądzę, że szybko nie spotkhamy drugiego wampira... gdybyś mógł nam powiedzieć choćby kihka słów o waszej rasie... muszę przyznać, że zawsze myślałem, że wampiry unikają shłońca, ale na ciebie źwieci z pełną mocą, a ty shtoisz niewzruszony jak święta przed dhomem publicznym i nic. Aż miło popatrzeć. - Podsumował swobodnie, poprawiając jedną ręką wiszącą na jego szyi ciemnozieloną chustę.

W czasie kiedy duży kotek w najlepsze mówił do nieznajomego, brązowowłosa dziewczynka, nieco niezadowolona, że jej pozycja przewodnika nie zapewniała jej już bycia w centrum uwagi, zaczęła lepiej przyglądać się swojemu znalezisku, które wypatrzyła i podniosła z ziemi jeszcze kiedy krasnoludy przeprowadzały swój słowny atak, a Zaradi się na nich wydzierał. Był to błyszczący ciepłym złotem szeroki pierścień z wielkim, zielonym kamieniem zręcznie wpasowanym w spiralizującą obwódkę, która zdaje się miała przypominać pnącza albo wąsy winorośli. Na to przynajmniej wskazywałyby dekoracyjne zagłębienia w kształcie gron, które symetrycznie układały się po bokach. Mała nie widziała jeszcze zbyt wiele drogiej biżuterii w swoim życiu, ale ten okaz wydawał jej się nie tylko wyjątkowo cenny, ale i niezmiernie dziwaczny i oryginalny. Niestety nie wyglądało na to, aby mógł pasować na jej szczupłe paluszki, ale atmosfera bogactwa i tajemniczości, która go otaczała (a także zwyczajna świadomość możliwego zarobku) ciągnęły ją do tej błyskotki jak kamyk do buta. Nie chcąc dać za wygraną zaczęła przymierzać ozdobę, w ostateczności próbując umieścić ją choćby i na kciuku - wtedy jednak stało się coś czego się raczej nie spodziewała. Pierścień sam z siebie zabłysnął jasnożółtym, oślepiającym światłem, które nie było zwyczajnym odbiciem porannego słońca - mała krzyknęła, instynktownie odczytawszy taki sygnał jako ostrzeżenie i gwałtownie rzuciła swoim cennym znaleziskiem prosto w czarnowłosego mężczyznę. Właściwie wycelowała w niego przypadkowo, nie panując w ogóle nad trajektorią lotu nawiedzonej błyskotki, ale liczył się efekt. Chwilę potem, nadal przerażona wpadła w mięciutkie ramiona Kanhumy, który od razu przyleciał jej na pomoc i krzyknęła alarmująco:
- Wkurzyłam pana winorośli! Wyrzuć to! - Ostatnie słowa skierowała do wampira, mając nadzieję, że ten szybko pozbędzie się problemu i będzie mogła zapomnieć o tym, że w ogóle podniosła coś z ziemi.
Awatar użytkownika
Vergil
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 118
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Wędrowiec , Arystokrata , Wojownik
Kontakt:

Post autor: Vergil »

Widział swobodną pozycję kotołaka, słyszał jego głos, z którego wyostrzony, wampirzy słuch mógł wyczytać więcej, niż się wydawało. Mimo tego, że czuł, iż kot nie planuje go zaatakować, jego ciało i tak odmawiało rozluźnienia napiętych mięśni. Może później się uda. Jakby nie było, Vergil nie czuł stresu, po prostu wyuczone odruchy sprawiały, że wolał być gotowy na obronę swojego życia, nawet jeśli naprawdę ciężko było go zabić, i to nie tylko dlatego, że z byciem wampirem wiążą się zdolności przyspieszonej regeneracji ciała. W każdym razie, nieszczególnie starał się zrazić do siebie zmiennokształtnego i resztę jego grupy. Oznaką tego mogłoby być, chociażby odpowiedzenie na jego pytanie i nawet zaproponowanie, aby pytał dalej, jeżeli coś jeszcze chodzi mu po głowie. Cóż… to, że nieumarły dopiero po powiedzeniu tego, zorientował się, iż, w pewnym sensie, mogła być to zła decyzja z jego strony, bo istniała możliwość narażenia się na wiele pytań ze strony kotołaka i, może, jego pobratymców, wliczając w to dziewczynę będącą kimś w rodzaju ich przewodnika. Dziecięca ciekawość czasem bywa naprawdę nieznośna. Z drugiej strony, Vergil sam zainteresowany był przybyszami, więc on najpewniej także zada im kilka pytań. Ponownie spróbował rozluźnić mięśnie, tym razem się udało i wampir nie wyglądał już tak bojowo jak wcześniej. Jednak jego dłoń w dalszym ciągu spoczywała na rękojeści szabli, ale teraz wyglądało to, jak jakiś naturalny gest. Taki, który dana osoba robi już z przyzwyczajenia.
Skinął głową, gdy zwierzołak podziękował mu za informacje. Miał dziwne wrażenie, że rozmawiający z nim osobnik odczuwa zbyt wielki entuzjazm związany z tym spotkaniem i z tym, że zdecydował się odpowiedzieć na jego pytanie. Dobrze, że nie próbował naruszać jego przestrzeni osobistej, bo dla futrzastego nie skończyłoby się to dobrze. Cała grupa kotów była odkrywcami, a on najpewniej był pierwszym wampirem, którego spotkali. Dopiero teraz sobie to uświadomił, a także to, na co zgodził się, gdy zaproponował dalsze zadawanie mu pytań.
Wysłuchał przedstawienia poszczególnych członków grupy odkrywców, a także ich przewodniczki. Do każdej z przedstawianych osób kiwał głową w geście pozdrowienia. Oczywiście, sam też miał zamiar się przedstawić, jednak najpierw poczekał na to, aż Maeno skończy mówić.
         – Hrabia Vergil von Weyarn – teraz sam się przedstawił i ukłonił w ich stronę w wyćwiczony i elegancki sposób. Taki, po którym można rozpoznać osoby wysoko urodzone i naprawdę dobrze wychowane. Przynajmniej tak to wyglądało w Alaranii, nie mógł wiedzieć, jak było w ojczyźnie Maeno i jego towarzyszy.

Dotąd, nawet nie zwrócił uwagi na to, że jeden z kotołaków zapisywał to, o czym mówili. Ta nieświadomość, raczej, nie trwałaby długo, bo w końcu zauważyłby Kanhumę z notatnikiem w dłoni i narzędziem do pisania w nim w drugiej.
Zastanawiał się nad złożoną mu propozycją, przez co między nimi zapanowała cisza. Wydawało mu się, że wszyscy czekają na to, co odpowie.
         – Nigdzie się nie spieszę, więc czemu nie – odparł w końcu, dusząc w sobie niepewność swojej decyzji. Znowu nie był do końca pewien, na co się zgodził, ale jak już powiedział jedno, powinien powiedzieć drugie.
         – Możemy iść w stronę, w którą szliście wcześniej. Nie widzę żadnego problemu – zapewnił. Rzeczywiście tak było. Wcześniej, gdy odchodził z polany, na której spotkał krasnoludy i kotołaki, po prostu skierował się przed siebie. Zupełnie bez konkretnego celu. Może sprawiał wrażenie kogoś, kto zmierza w danym kierunku, gdy ma konkretny cel, ale nie zawsze tak było.
         – Słońce szkodzi wampirom, to akurat jest prawdą. Tylko, że w Alaranii znana jest wampirza biżuteria, która przez pewien czas ochrania noszącego przed promieniami słońca. Poza tym, dochodzi tu też kwestia tego, że osoba urodzona wampirem może wykazywać nieco większą odporność na promienie słoneczne niż ktoś, kto został zmieniony w wampira. To powoduje, że naszyjnik albo pierścień ochronny ma lekko wydłużony czas działania, bo łączy się to z wrodzonymi cechami krwiopijcy – odparł. Nie była to wiedza, którą powinien ukrywać za wszelką cenę i wyjawiać ją tylko osobom, którym ufał bezgranicznie. Oczywiście, dla Maeno i reszty jego drużyny, mogło to być coś nowego i niespotykanego wcześniej. Jemu samemu wydawało się, że w miejscu, w którym żyją, nie istnieje ktoś taki, jak wampiry albo nawet rasa, która byłaby do nich podobna. Był też świadom tego, iż jego wypowiedź mogła zalatywać nieco czymś naukowym, ale był pewien, że został zrozumiany. Spodziewał się też jakichś pytań na ten temat, więc naprawdę nie będzie zaskoczony, gdy je usłyszy.

Nagle, całkowicie instynktownie, Vergil wyciągnął rękę w bok i złapał nią pierścień wyrzucony przez małą przewodniczkę. Na coś takiego pozwoliła mu tylko ponadprzeciętna szybkość i wyostrzone zmysły. Otworzył dłoń i spojrzał na niewielki przedmiot, który złapał. Pierścień był ładny i od razu dało się zauważyć, że jest sporo warty. Wampir nie zdążył przyjrzeć się zdobieniom, bo kamień znowu zaświecił jasnożółtym światłem. Usłyszał ostrzeżenie Kimi i wyrzucił pierścień. Wydawałoby się, że zniknie on w zaroślach, ale nagle zatrzymał się w powietrzu, jakby złapany przez niewidzialną rękę, zaledwie kilka kroków od grupy złożonej z kotołaków i wampira. Nadal świecił, może nawet intensywniej i bardziej oślepiająco niż wcześniej.

Z kamienia wypłynęła smuga światła, a ten zmatowiał. Światło zaczęło przybierać bardziej ludzkich cech wyglądu, aż w końcu zmieniło się w dość niskiego, pulchnego i ciemnowłosego jegomościa z wiankiem z liści winorośli na głowie. Wyglądał na osobnika w średnim wieku. Włosy koloru ciemnego brązu znajdowały się na swoim miejscu i wyglądało na to, że nie groziło im nagłe wypadnięcie. Mężczyzna miał na sobie długą szatę w kolorach zieleni i fioletu, które przeplatały się ze sobą i tworzyły różnorakie wzory. Jego ubranie sięgało aż do kolan i odsłaniało buty w tym samym kolorze.
         – Pan Winorośli, tak? - zapytał Vergil. Odpowiedzią, zapewne twierdzącą, był piruet w powietrzu i szczery śmiech magicznego jegomościa. Nie wydawał się niebezpiecznym osobnikiem, jednak już niedługo wszyscy, którzy tak pomyśleli, dostaną dowód na to, że grubo się mylili.
         – Uwolniliście mnie, dlatego was nie zabiję! - powiedział do nich radosnym głosem szaleńca. Znowu zakręcił się w powietrzu wokół własnej osi. Wyglądało na to, że nie miał zamiaru zejść na ziemię.
         – Zamiast tego… Zrobię wam psikusa! - dodał. Nie była to groźna lub coś podobnego, bo w głosie Pana Winorośli wyczuwalne było zdecydowanie co do działań, które zapowiedział.
         – Ty! I… ty! - mówiąc to, wskazał na Vergila i Kanhumę.
         – Więź z winorośli was połączy! Nie oddalajcie się od siebie, bo wasz żywot szybko się skończy! Jeśli chcecie odzyskać swe dawne życie musicie znaleźć mnie na Fellarionu Szczycie! - wykrzyczał szalony czarodziej i zrobił kilka gestów dłońmi, latając w tym samym czasie wokół grupy. W końcu zatrzymał się naprzeciw Vergila i Kanhumy, a z jego dłoni wystrzeliły iluzoryczne winorośle, które w okamgnieniu oplątały się wokół tej dwójki. Następnie Pan Winorośli złączył dłonie, które zaświeciły się na chwilę i zaśmiał się ponownie.
         – Kamień w pierścieniu wam pomoże. Zamruga, gdy znajdziecie się przy mej norze! - powiedział na sam koniec i zaczął się śmiać. Następnie zaczął znikać, cały czas się śmiejąc. Zaczęło się od dołu, najpierw wyparowały jego nogi, potem klatka piersiowa i ręce, później głowa i na sam koniec śmiech, który jeszcze przez chwilę roznosił się echem po okolicy.

         – To… było dziwne – odezwał się wampir, gdyż odniósł wrażenie, że nikt inny tego za niego nie zrobi.
         – Myślicie, że naprawdę rzucił na nas taką… klątwę? - zapytał, rozglądając się po kotołakach.
         – Zawsze możemy to sprawdzić. Co wy na to? - zaproponował, a jego wzrok spoczął na Kanhumie, w końcu to niby oni obaj byli związani „winoroślą” i mieli umrzeć, jeżeli oddalą się od siebie za bardzo.
Awatar użytkownika
Mansun
Szukający drogi
Posty: 45
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Wędrowiec , Zwiadowca , Badacz
Kontakt:

Post autor: Mansun »

Mansun ucieszył się kiedy zobaczył, że w końcu i jego rozmówca przybiera nieco swobodniejszą pozycję, zamiast stać sztywno jak porażony przez węgorza biedak. Co prawda pod swoją dłonią nadal miał broń, ale wyglądało to na gest swobodny, wynikły najpewniej z przyzwyczajenia. To znów kazało karakalowi zastanawiać się co w Alaranii mogło zmusić tak silną istotę do zaopatrzenia się w szablę. Może po prostu był wielbicielem broni i wolał to niż walkę na gołe pięści albo preferował bardziej niż posługiwanie się czystą magią? Było to całkiem możliwe, gdyż ekscentryków było wiele, a już na pewno trafiali się tacy w przypadkach ras, które żyły tak długo. Dziwaczeć można z czasem... jednak Mansun nadal sądził, że nawet lubujący się w broni wampir nie wyrobiłby sobie takich bojowych odruchów gdyby nie musiał i nie miał okazji ich odpowiednio wykorzystywać na przestrzeni lat. Teraz jednak karakal mógł być zadowolony, że nie wzmógł w nim obronnych odruchów - dobrze czasem było trzymać swoje emocje na wodzy i nie dać im się ponosić aż tak... choć każdy mógł zobaczyć, że spotkanie z wampirem nie jest mu obojętne, a wręcz przeciwnie - aż palił się do zadawania mnożących się w jego umyśle niczym króliki w szufladzie pytań. Jednak żadnego z tych słodkich dzieciątek nie zamierzał wypuścić na światło dzienne dopóki nie uzna, że jest na to odpowiedni moment. Nie chciał wszak spłoszyć już raz ugłaskanego krwiopijcy. Nie kiedy miał taką szansę! Z szerokim uśmiechem słuchał więc jak mężczyzna się przedstawia, nadal trzymając odpowiedni (jego zdaniem) dystans.
- Hhrabia - powtórzył w stronę swoich kompanów, a Kanhuma skinął głową skrupulatnie zapisując co należało w swoim notatniku. Trudno było określić czy to słowo znaczy coś dla sunbaryjskich kotów - nie wyglądało na to, by przynajmniej na Maeno zrobiło większe wrażenie. Być może dlatego, że nie przywiązywał większej wagi do żadnych tytułów, stopni czy też jakiś przymiotników dodawanych do imienia i traktował je jako formułkę, którą należy powiedzieć, bo tak wypada i koniec. Kiedy przedstawiał swoich towarzyszy myślał tak samo - z tym, że wiedział, że niektórzy z nich będą dumni ze swojej rangi i na samą myśl robiło mu się cieplej (Kanhuma, Kimi), a inni mogli mu zmyć głowę jeżeli ich odpowiednio nie przedstawi (Zaradi). Jednak i inne kotołaki nie wydawały się być zbyt poruszone informacją o statusie Vergila, więc może alarańskie stany i związana z nimi terminologia były im najzwyczajniej obce. Trudno jednak było to odgadnąć, gdyż każdy z karakali zachowywał się nieco odmiennie, i takie chociażby lekkie drgnięcie brwi Zaradiego mogłoby obalić teorię braku wiedzy na temat szlachty oraz całej reszty. Nie wiedząc nic o ich kulturze można było tylko zgadywać.
Jednak już inaczej zareagowali na elegancki ukłon, który zaserwował im Vergil - odruchowo wszyscy się rozluźnili (nawet poirytowany blond kapitan), a na ich pyszczkach pojawiły się różne uśmiechy; radosny i pełen zachwytu Mansuna, łagodny i przyjazny Kanhumy, koślawy Zaradiego, blady Luke'a, niepewny Ibisa i całkiem dziarski i przyjemny, który pojawił się na przyszarzałym pysku wysokiego Fona. Tylko mała kotołaczka, od razu po tym jak Vergil się przedstawił dygnęła lekko, choć nieco nieporadnie, nie pochodziła bowiem z domu, w którym się dyga. Przynajmniej nie na co dzień.

Na następne słowa wampira w kocich ślepiach Maeno zatańczyły dzikie płomienie podekscytowania, którym wiernie towarzyszyły ogniki nadziei czające się w pionowych źrenicach. Czarnowłosy nie mógł przewidzieć ile radości sprawi kotołakowi samym tym, że mu nie odmówi, a co dopiero faktem, że zgodził się przez jakiś czas towarzyszyć im w drodze, niejako sam to proponując? Mansun nie miał śmiałości ani serca naciskać na Alarańczyka, ale właśnie tego niezmiernie pragnął - i oto, bez usilnego zabiegania, bez próśb i błagania z tarzaniem się w ziemi i waleniem twarzą w grunt włącznie - otrzymał najpiękniejszy (poza samą wyprawą na ten kontynent) prezent w postaci mądrego alarańskiego przewodnika, przedstawiciela alarańskiej rasy, której wcale jeszcze tak dobrze nie znali, w alarańskim ubrania i z alarańskimi zasobami wiedzy!
Inna sprawa, iż żeby utrzymać tu tego jegomościa musiał trzymać na wodzy przede wszystkim siebie - a nie był w tym mistrzem. Choć umiał się opanować i zacisnąwszy zęby powstrzymać ekscytację to był to dla niego stan ździebka nienaturalny. Nie rozumiał powstrzymywania tych pozytywnych przecież z samej swej natury uczuć, ale nie był idiotą, który nie wiedział jak to działa "w wyższych sferach", "kulturalnym towarzystwie" czy po prostu wśród osobników z takim a nie innym charakterem. W dodatku wiele wskazywało na to, że tutaj jego gorąca, sunbaryjska wylewność spotykałaby się raczej z nieufnością niż przychylną opinią. To kazało mu zachowywać się powściągliwie jak tylko umiał, choć dla jego towarzyszy oczywistym było, że ten stan nie potrwa długo. Zbyt dobrze znali kapitana, aby się łudzić... z tym, że oni sami wyposażeni od urodzenia w karakalską naturę potrafili całkiem nieźle go zrozumieć, szanowali go, a kiedy robił już skrajnie dziwne rzeczy - mogli przymknąć na to oko. Wyjątkiem od tej reguły był Zaradi, który temperamenty i z lekka choleryczny nie był aż tak milusim kotkiem jak pozostali, głównie przez swój sceptycyzm wobec wszystkiego co miało jakikolwiek związek z drugim kapitanem. Oczywiście gdyby miało się okazję porównać go do ich tęgiego generała, walecznego pułkownika, albo nawet do skrajnie wyciszonego i poważnego majora Hamera stałoby się jasne, że Zaradi przy nich to przyjemny dzieciak, z - niestety dla niego - naciskiem na "dzieciak". Trudno go było jednak winić - faktycznie był młody i niektórzy sądzili, że przydałoby się go jeszcze trochę utemperować nim zostanie oficerem i wyśle się go na obcy kontynent - na to jednak nie było czasu, a co ważniejsi i bardziej szanowani uznali, że gdyby miało się okazję więcej nad nim popracować i poczekać aż dojrzeje to mógłby zostać i generałem; w takich okolicznościach i przy takim spojrzeniu na sprawę zrobienie z niego "tylko" kapitana było więc idealnym rozwiązaniem, a w dodatku szkolenie i zdobywanie doświadczenia zwalało na barki "losu i przygód", jak to śmiali się ci, którzy wiedzieli, że blondyn będzie nieraz współpracował z niezdrowo optymistycznym Mansunem. Ale działanie w terenie z punktu widzenia surowych realistów powinno dać mu więcej niż choćby i długie lata dodatkowego treningu - dlatego był tutaj i mógł się zachowywać tak butnie.
- Naphawdę? - Mansun nadal nie mógł nacieszyć się słowami, które doleciały do jego długich uszu zakończonych czarnymi pędzelkami. - Ależ to wsphaniale! Barzo się cieszę, że będziesz nam jeżdże przez chwilę towarzyszył - zapewnił, choć pewnie wcale nie musiał - wampir wszak nie był ślepy.
Mógł za to nie zauważyć, że mała Kimi także aż zaciera rączki - przez chwilę poważnie bała się o swoją pozycję, ale teraz wyglądało na to, że nawet z "panem Hrabią Vergilem" u boku jej misja nie ulegnie całkowitej anihilacji. Bardzo dobrze!
Inaczej jednak myślał Zaradi. On od samego początku nosił w sobie jakieś złe przeczucia - a pojawiły się nawet nie wtedy kiedy Mansun został przydzielony do prowadzenia tej "małej eskapady", ale kiedy po raz pierwszy jasne oczy młodszego kapitana natknęły się na małą postać w zielonej sukience. Oczywiście większość win i niepowodzeń nadal zwalał na Mansuna, do którego pech garnął się jak mrówki do cukru, ale mała kotołaczka wywracała jego wewnętrzny radar do góry nogami. A Zaradi nauczył się ufać swojej intuicji, kiedyś wyśmiewanej i nazywanej "babską". Przez to wcześniej jej nie lubił. Może nawet się wstydził - ale teraz pokładał w niej pełne zaufanie. Bo niemal zawsze miał rację!
Kiedy nie chciał aby Mansun zbliżał się do Nordów - miał rację.
Tak samo nie chciał teraz podróżować ramię w ramię z wampirem - nie chodziło nawet konkretnie o tego osobnika... po prostu karakal przeczuwał jakieś nieszczęście. To jednak mała najbardziej nie dawała mu spokoju. Ona i Mansun. Coś się musiało stać - prędzej czy później. I starał się ich uprzedzić. Ale nie - jego zdanie jako drugiego kapitana najwyraźniej się nie liczy!
I bardzo dobrze - poczekają i przekonają się, że znowu miał rację!
Tylko tymczasem bladuś stanie się ich pełnoprawnym wykładowcą i rosoprzewodnikiem po krętej drodze do zapomnianej i okrytej mrokiem wampirlandii, gdzie wyssie ich do ostatniej kropelki. Tylko smarkata zostanie i będzie się śmiać nad ich grobami.
Nie... trzeba się ich pozbyć zawczasu!

Kiedy drużynowy gbur tonął w czarnych oparach złowróżbnych myśli, przeczuć i niemożliwych do zrealizowania planów wyeliminowania niewygodnych jego zdaniem osób, reszta skupiała się na kolejnym mini-wykładzie Vergila - dla odmiany o słoneczku. Wyglądali na bardzo zainteresowanych, choć jeden z żołnierzy - Ibis - nie rozumiał wszystkiego co zostało powiedziane; alarańska Wspólna Mowa nie była bowiem jego najmocniejszą stroną. Jednak wiecznie czuwający koledzy, którzy lepiej radzili sobie z takimi zadaniami byli gotowi wszystko mu potem od początku wytłumaczyć, dlatego nie stresował się aż tak, próbując wychwycić jak najwięcej obcych słów i w biegu starając się dopasować je do znanych sobie znaczeń. Nie znaczy to, że się nie starał - w kontaktach tak z Kimi jak i wampirem widział szansę na nadrobienie zaległości, choć jeśli miał być szczery - wolał się do swoich braków przyznawać przed wygadaną, ale miłą dziewczynką niż dumnym i silnym mężczyzną. Fakty jednak były jakie były - duża część niższych rangą żołnierzy nie znała tutejszego języka tak dobrze jak oficerowie i należało po prostu się z tym pogodzić. A już przede wszystkim nie myśleć w chwilach załamania o majorze, który władał paroma alarańskimi mowami i to w stopniu potrafiącym przyćmić i tubylczych pisarzy. Ale to był major... nawet jeśli tylko na chwilę jego cień pojawiał się niczym odległa zjawa, gdzieś na granicy świadomości już czuło się napełniający ciało respekt i głęboki szacunek. Aż miało się ochotę pochylić głowę. Dobrze... dobrze, że oni nie podlegali mu bezpośrednio. Zdecydowanie łatwiej i milej było im z porucznikiem Kanhumą - tą ostoją niewinności i nieśmiałej dobroci, która kiedy trzeba potrafiła pokazać zarówno kły jak i pazury, ale robiła to rzadko - i może dlatego robiło to za każdym razem tak samo silne wrażenie. Oczywiście także i jego bardzo szanowali, ale i wykorzystywali okazję, że mogą cieszyć się ze względnej swobody w jego towarzystwie, a główną siłą napędową ich lojalności była czysta sympatia. Kanhuma był kochany, po prostu. Jak młodszy-starszy braciszek, którego trzeba bronić, ale także i słuchać, a zawiłość tej pozycji dało się zrozumieć tylko kiedy obserwowało się go i jego podwładnych przez dłuższy czas. Zresztą istnieje wielu zwolenników teorii, że coś można naprawdę pojąć dopiero po długich badaniach i obcowaniu z danym zjawiskiem nigdy zaś poprzez wyrwane z kontekstu, lub zbyt skromne relacje.
Oczywiście nie, żeby karakale miały się teraz czas nad tym rozwodzić... zwłaszcza Ibis powinien koncentrować się uparcie na słowach Vergila, żeby wyłapać z nich jak najwięcej, a także zapamiętać jak brzmiały wyrazy, których nie rozumiał. Nie mógł się lenić i zaniedbywać nauki tylko dlatego, że miał niezawodnych kumpli. Powinien pomyśleć o swojej dumie...

W miarę jak wampir opowiadał, a Mansun bezwolnie prowadził w swojej głowie hodowlę pytań, rysik porucznika skrobał niestrudzenie o szorstkofakturowe, żółtawe kartki sunbaryjskiego notatnika, a pismo, nazywane nieraz 'uroczym' przez wzgląd na duże, charakterystyczne pętle i dekoracyjne w swej prostocie zawijasy, szybko zapełniało kolejne, starannie odmierzane w umyśle Kanhumy, a proste jak równinny horyzont linijki. Gdyby ktoś się przyjrzał, zerkając z boku, albo od tyłu wykorzystując fakt, że niebieskooki nie był najwyższym kotem w grupie mógłby zobaczyć, że zapisuje on wszystko nie sunbaryjskimi, rodzimymi znakami, ale korzystając z alfabetu używanego przy Wspólnej Mowie. Biedny Ibis, gdyby miał tą świadomość chyba by się zakopał. Niewielu jednak wiedziało jakie umiejętności dokładnie posiada Kanhuma.
Teraz jednak wiedzieli już więcej na temat wampirów i ich relacji z jednym z "oczu Prasmoka". Hodowla pytań Mansuna przerwała w końcu tamę jego wstrzemięźliwości, zwłaszcza, że teraz nastał odpowiedni czas na wyjaśnienie nieścisłości i dopytanie o to czego się nie pojęło.
- Niezwthykłe... - Najpierw skwitował wypowiedź bladolicego w pełni wyrażając tonem i przeciągłością wypowiadania wyrazu całe swoje uznanie. - Ale dlaszego wampiry urozone wampirami są barziej odpohrne niż te... zamienione? - Tutaj korakal pytająco przekręcił głowę i na czymś się skupił. W jego głowie zajętej przez dziko mnożące się wątpliwości i niedomówienia brakowało miejsca na pojęcie jak ktoś może zostać wampirem wcześniej nim nie będąc. Oczywiście wiedział, że takie chociażby wilkołaki mogą poprzez ugryzienie zamieniać pewne istoty (zdaje się głównie tak zwanych "ludzi", mnogą rasę łysawych kreaturek podobną do wielu innych łysawych kreaturek, co utrudniało ich poznanie na pierwszy rzut niewprawionego w tym, kociego oka) w inne wilkołaki, ale nigdy nie słyszał o tym, by wyżej wspomniana 'likantropia' dotyczyła ras innych niż te zaliczane do "zmiennokształtnych". A wampiry z tego co wiedział wchodziły w skład zupełnie innej kategorii. Czyżby notatki z poprzednich wypraw były aż tak niekompletne?
...

ŚWIETNIE!
W takim razie on się wszystkiego dowie! Dla Sunbirii! Dla innych zainteresowanych światem!
A Kanhuma mu to wszystko pięknie zapisze!
A Zaradi burknie z pogardą!
Tyle lat na to czekał i oto jest - jego szansa! Jego misja!
OTO ALARANIA!!!

- Ale jahk to zamienione? - Skorygował pytanie, a właściwie zamienił kolejność w jakiej dostać chciałby odpowiedzi. W końcu aby zrozumieć różnice między wampirem "z urodzenia", a takim, który wampiryzm nabył, musiał najpierw wiedzieć czym to drugie naprawdę jest i skąd się bierze. Vergil miał szczęście, że nie musiał mu tłumaczyć skąd biorą się i te pierwsze...
- Możhna zostać wampirem nie będhąc nim od zawsze? - Karakal dał upust swojemu zdziwieniu, a zza jego pleców zerkały na nowo okrzykniętego nauczyciela coraz to kolejne pary łaknących wyjaśnień oczu.
- No i skhoro thaki wampir kiedyś był kims khto nie miał phroblemów ze shłońcem tho dlaczhego sthaje się wrażliwszy? - kontynuował karakal nie wyrzucając jednak z siebie słów jak z armatki, a raczej robiąc przerwy między nimi i wypowiadając je spokojnie i tak wyraźnie jak umiał - wszak z jego wymową nie było najlepiej i był tego całkowicie świadomy - trenował więc kiedy tylko mógł, mając nadzieję, że kiedyś przyniesie to efekty i nie będzie się musiał wysilać, aby mówić zrozumiale, a jego akcent troszeczkę się zmniejszy. Jednak jego staranna, a pełna wad dykcja też miała swój urok i przydawała mu roztropności, dzięki niej wypowiadał się bowiem wolno i z pozornym namysłem, wchodząc nieświadomie w rolę przyczajonego intelektualisty, ukrytego kota.
Kanhuma zaś zapamiętał sobie, by dopytać później o tę biżuterię, zaintrygowała go bowiem, nie chciał jednak zwalać na wampira wszystkiego na raz, a jeszcze bardziej - wpychać się do rozmowy Maeno. Ten na pewno nie miałby nic przeciwko, ale brązowofutry i tak nie miał śmiałości w ten sposób się wychylać czy wtrącać. O wiele lepiej pasowało do niego przemyślane milczenie i przytomne dbanie o wszystko w około - w tym - o robione notatki.

Nagle, niespodziewany okrzyk młodej Kimi kazał Mansunowi oraz innym kotom spojrzeć w jej stronę, a zaraz potem na wampira, który złapał coś co w panice rzuciła w jego stronę. Większość nie dostrzegła co to za przedmiot, wiedzieli tylko, że jest mały i chyba dość lekki - Maeno jednak stojący najbliżej zdążył zerknąć na ułożoną na bladej dłoni błyskotkę i rozpoznać ją jako ciekawie wyglądający pierścień, nie będący jednak do końca w jego guście. Niewiele więcej zdążył zaobserwować, gdyż ozdoba zabłysnęła nagle, tonąc w jasnym, jadowitym świetle, a kierowany ostrzeżeniem dziewczynki arystokrata wyrzucił ją chcąc najwyraźniej szybko pozbyć się problemu.
Karakal z zaciekawieniem śledził tor lotu pierścienia i zafascynowaniem spostrzegł, tak jak i inni, że zatrzymał się on po chwili, nim doleciał do gęstwiny pobliskich krzaków łamiąc przy okazji parę praw fizyki. Nie wyczuwał jeszcze żadnego zagrożenia, raczej czystą fascynację - nie wszyscy jednak podzielali jego podejście. Strachliwy z natury Kanhuma od razu postąpił krok do tyłu, a jego czujność wzrosła o parę sunbaryjskich oczek. Luke zmrużył oczy i lekko wyciągnął szyję, jakby lepiej chciał się temu nietypowemu zjawisku przyjrzeć, Zaradi zaś poczuł nieprzyjemne ściśnięcie w brzuchu - jego intuicja alarmowała go z pełną siłą, za późno jednak było aby podjąć jakieś działania. Skoro nie wywalił tej małej kotołaczki z ich grupy wcześniej to nie powinien się dziwić, że sprowadziła na nich kłopoty, które jeszcze z resztą nie objawiły się im w pełnej krasie. Był z lekka otumaniony, chyba przez własną złość i niezadowolenie - jako jedyny też sięgnął po swoją broń, nie wyciągając jej jednak z zakrzywionej, egzotycznie wyglądającej pochwy.

W końcu nastąpił przełom - tajemniczą ozdobę, od której z każdą chwilą bił coraz większy blask, opuściło światło i skupione w nienaturalnych rysach zaczęło nabierać coraz bardziej ludzkich kształtów. Powietrze zawirowało niepokojąco wiedzione tymi mniej naturalnymi z nadziemnych ścieżek przez tajemniczą, dopiero co uwolnioną siłę i napełniło się ulotną wonią świeżych winogronowych kiści, co karakale, uwielbiające wszelkie wręcz owoce, natychmiast wyczuły i przyjęły z cichym zadowoleniem. Być może dzięki temu atmosfera zamiast zgęstnieć rozluźniła się, kiedy w końcu wielu parom kolorowych oczu ukazał się latający swobodnie, gruby dość i wyglądający z pozoru niewinnie człowieczek z chwastami na głowie. Nawet płochliwy porucznik niemal odetchnął kiedy go zobaczył - jedynym zaś, który od samego początku nie dawał się omamić pozorom był kapitan Zaradi wraz ze swoimi mrocznymi przeczuciami. Obserwował pulchnego jegomościa z jawną agresją w oczach i żaden owocowy akcent nie przytępiał jego zmysłów - choć do winogron akurat miał słabość szczególną i okrutną, a wygłodzony byłby chyba w stanie się za nie sprzedać.
Nie tym jednak razem.
- Pan Winorośl? - zapytał z niedowierzaniem, grymasem twarzy pokazując jak idiotyczne mu się to wydaje. Przez chwilę patrzył na Vergila jak na idiotę, opanował się jednak kiedy dziwaczne to imię zostało niejako potwierdzone przez latającego osobnika w błyszczącym intensywnym fioletem i mocną zielenią wdzianku, którego chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby narzucać na grzbiet - choć wyglądało drogo to aż odpychało swoją nieskromną kiczowatością. Chwaścik wyglądał też kapitanowi na kogoś, kto uwielbiał zwracać na siebie uwagę - a takie osoby nieraz, jeśli same nie były dość zabójcze to przynajmniej potrafiły z irytującą skutecznością utrudnić życie. Choć ten tutaj nie krępował się z wyznaniem, że oszczędził ich tylko właściwie dla swojego kaprysu, a więc zrezygnował z pierwszej opcji całkowicie dobrowolnie, wręcz wspaniałomyślnie. Jednocześnie z szaleńczym uśmiechem i prostotą kogoś, kto nie musi liczyć się z opinią innych zdecydował się w pełni wykorzystać możliwości, jakie rozpościerała przed jego grubymi łapkami druga alternatywa.
Niepokoiło to z jaką łatwością wypowiadał niebezpieczne w swej naturze słowa, a dodatkową jego zatrważającą cechą rozpoznawczą było i pomieszanie zmysłów i całkowita powaga, czy taż raczej żelazne wręcz zdecydowanie na kontynuowanie raz rozpoczętych działań oraz wykonaniu wszystkiego o czym uprzednio słownie zadecydował. To coś nie miało zahamowań, a koty powoli zaczęły wyczuwać to przez skórę, co znacznie wzmogło napięcie panujące w grupie.
Mała Kimi także była przerażona - jednak nie tyle samym Panem Winoroślą ile świadomością, że chyba nieźle sobie przeskrobała - ale przecież nie miała pojęcia co tak naprawdę siedzi w tym pierścieniu, kiedy go podnosiła. Wyglądał tak niewinnie! A tej całej dziwacznej nazwy także użyła całkiem przypadkowo - przez skojarzenie... naprawdę nie chciała uwolnić żadnego szaleńca!
Chwilowo co prawda nikt nie garnął się do prawienia jej uwag i morałów, ale to była tylko kwestia czasu. Dobrze, że nie była świadoma jakie odczucia względem niej utrwaliły teraz się w Zaradim, choć to akurat dawało by jej szansę na ucieczkę... powinna wykorzystać okazję, póki kapitan, całkowicie oddany głębokiemu pesymizmowi, skupiał się bardziej na latającym wokoło niczym pijany bąk dziwakowi niż własnym ponoć-sprzymierzeńcom.
Blondyn zastanawiał się nawet, czy nie dziabnąć dżambią durnego Winorośla kiedy ten kręcił się w najlepsze pomiędzy nimi i odstawiał swoją szopkę. Coś jednak nie pozwalało mu na taki ruch - chęć pozbycia się wariata zdominowana została przez wewnętrzne przekonanie, że każda próba oporu, czy też okazanie agresji wobec tego stworzenia może skończyć się tragicznie i to w dodatku dla nich, a nie dla niego. Stał więc tylko, w dyskretnie bojowej pozycji, i śledził każdy ruch gadającego sobie w najlepsze obłąkańca.
Innym także udzieliło się wrażenie, że nie mogą dziwactwa zaatakować - żołnierze jednak przekonali się o tym dopiero, kiedy sami byli gotowi ruszyć - a stało się to wtedy, kiedy jeden z grubych palców Pana Winorośli wskazał na Prasmokowi ducha winnego Kanhumę.
Mogli być leniwi, tchórzliwi czy słabo zdyscyplinowani - ale niech ktoś spróbuje tknąć ich kochanego porucznika, a rozszarpią! A przynajmniej taki był ich pierwszy odruch - wtedy jednak przekonali się, że nie mogą absolutnie nic zrobić. Nie fizycznie - jednak zachowując przytomność umysłu starali się przynajmniej zapamiętać wersy, którymi zostali uraczeni, mając nadzieję, że wskazówki w nich zawarte faktycznie mogą im się potem do czegoś przydać. Jednak przerażony porucznik zapamiętał je najlepiej i co do jednego - wyryły mu się w umyśle wielkimi, złotymi literami i nie chciały nijak dać się wymazać. Zamiast tego każde kolejne słowo ogłuszało go i pogłębiało panikę, w którą wpadał. Nie miał pojęcia dlaczego padło akurat na niego i co to wszystko w ogóle ma znaczyć. Chwytając odruchowo za własne dłonie zbliżył je do piersi i skulił się lekko, jakby chciał się wycofać. Jednak ciało odmówiło mu posłuszeństwa i przytrzymało go w miejscu - a jedyne co mógł uczynić kiedy iluzja pnączy oplotła go bezlitośnie to nienaturalne wygięcie się w geście, który oznaczał, że absolutnie nie chce mieć z tym nic wspólnego. To był moment, kiedy szok ostatecznie prysł i trójka żołnierzy rzuciła się w stronę swojego zwierzchnika, chcąc mu pomóc w jakikolwiek sposób. Niematerialne zieloności zniknęły jednak równie szybko jak się pojawiły, a w ślad za nimi poszedł ich stwórca, który zdążył podzielić się jeszcze jedną podpowiedzią, a następnie niepohamowanym śmiechem, który w niektórych wywoływał dreszcze, u innych zaś budził wstręt, niechęć czy złość. Te ostatnie na pewno dominowały u Luke'a, Ibisa i Fona, którzy otoczywszy Kanhumę ciasnym kręgiem mieli przez chwilę bardzo srogie i surowe miny zwrócone ku zacierającemu się śladowi bytności Pana Winorośli. Chwilę później wyglądali jednak tak troskliwie i łagodnie jakby chcieli swojego porucznika wziąć na ręce i z czułością ukołysać do snu, aby nie musiał się już absolutnie niczym przejmować. Jako przełożony zganiłby ich jednak za takie niańkowate względem niego zachowanie, poprzestali więc na zwykłym wsparciu go samą swoją obecnością, co nawet działało - wśród nich czuł się zdecydowanie raźniej, mimo iż sprawa nie została jeszcze rozwiązana i wszystko właściwie wymagało mniejszych lub większych wyjaśnień.

Jako pierwszy całe to nienormalne zajście skwitował Vergil, w jednym, prostym i przykrótkim zdaniu zawierając prawdę, która wszystkim chodziła po głowie - to BYŁO dziwne. Nikt z tym nie zamierzał się spierać. Pokrzepiło ich jednak to z jakim spokojem to przyjął - dzięki temu sami przestali aż tak się przejmować i nieco otrzeźwieli. Drugim, który wydawał się być całkiem beztroskim był Mansun - mimo że palec wycelowany w Kanhumę zmył i z jego pyszczka przyklejony tam zazwyczaj uśmiech, teraz zaczął on się już regenerować i powoli wypełzać na kocie usta, czyli swoje stałe miejsce. Oczywiście karakal martwił się o przyjaciela i także podszedł bliżej, aby dokonać odpowiednich oględzin, a może i być w pogotowiu gdyby ten nie wytrzymał na pięcia i pozwolił sobie na omdlenie. Roztrzęsiony porucznik trzymał się jednak dzielnie - Maeno poprzestał więc na pokrzepiającym klepnięciu go po plecach i obdarzeniu go ciepłym, sunbaryjskim uśmiechem, co działało niemal jak zaklęcie - brunet oddał słabo uśmiech i spojrzał na kapitana z wdzięcznością.

Jedynymi, którzy pozostali na uboczu był Zaradi i kotołaczka. Oboje mieli ku takiemu zachowaniu inne powody - młoda poczucie winy, blondynek zaś rozsadzającą go chęć wyśmiania wszystkich i skrytykowania za to, że go nie słuchali co toczyło w jego wnętrzu bitwę z hamującymi go wymogami kultury, a także pewną kocią solidarnością. Oczywiście on jako ostatni cackałby się z Kanhumą, którego wieloma cechami, w tym charakterem szczerze pogardzał, ale dobijanie go w takiej sytuacji byłoby po prostu niehonorowe. Zresztą nadal był nieco otumaniony po tym co zaszło - niby nie trwało to wszystko więcej jak minutę, ale on miał wrażenie, że wieki siedział w jakimś abstrakcyjnym leju. To go dobijało.

Na kolejne swoje pytanie Vergil otrzymał odpowiedź w postaci wymownych spojrzeń wielu par kocich oczu, niemo potwierdzających jego przypuszczenia. Najwyraźniej ich wiara w magię i nieprzewidywalność co poniektórych z alarańskich bytów była nadzwyczaj silna, nie wahali się bowiem wcale przy swojej ocenie. Z resztą skoro ten, który nazywał siebie Panem Winoroślą wyłonił się z pierścienia, latał, a nawet stworzył iluzję to czemu niby miałby nie umieć rzucić klątwy? Poza tym ktoś tak ubrany nie mógł odejść nie sprawiając nikomu kłopotów. Miał na głowie pnącza, a zamiast mózgu najwyraźniej kiście.
Choć rymowanki mu się udawały...

Wampir jednak miał rację - należało to wszystko przetestować i sprawdzić na własnej skórze. Nie wiedzieli przecież jak konkretnie to wszystko ma działać... ale...
- Cz-czy... naprawdę musimy? - Kanhuma uśmiechnął się słabo i spojrzał na Vergila prosząco, nieco bardziej od dołu niż zazwyczaj, nadal był bowiem skulony i najwyraźniej zestresowany, sprawiając wrażenie słabego chłopca, nad którym trzeba roztoczyć opiekę. Wiedział jednak, że wspomniane przez mężczyznę rozwiązanie to jedyne sensowne wyjście, więc nie czekając wcale na odpowiedź westchnął ciężko i zebrał się w sobie, a wyprostowawszy się przybrał surową i zdecydowaną minę, co znaczyło, że już zdecydował. Żołnierze odsunęli się i najwyraźniej przypomnieli sobie jaką osobą jest Kanhuma, zmieniło się bowiem z lekka ich nastawienie i ponownie zamiast z czystą troską patrzyli na niego z także i z respektem.
- Ma pan rację, należy to sprawdzić... - powiedział w końcu, godząc się z obecną sytuacją i przechodząc do działań. - Będę szedł powoli przed siebie. Panie von Weyarn, jeśli pan może proszę pozostać na miejscu... nie będzie nam się wtedy mylić. Kapitanie, proszę liczyć kroki! Jakby coś się działo dam wam znać - zwrócił się do Mansuna i choć wyglądał jak ktoś, kto niemal gotów jest się rozpłakać jego determinacja i zacięcie wzięły górę, co złotooki karakal przyjął z żywym zadowoleniem i takimże uśmiechem, kiwnięciem głowy zgadzając się na zaproponowany pomysł.
Kanhuma starał się unieść kąciki ust w podobnym grymasie, choć wyszło mu to dość blado, po czym oderwał wzrok od towarzysza, zmarszczył brwi i z bijącym jak oszalałe sercem począł iść do przodu. Nie zamierzał się wycofać. Nie mógł ot tak po prostu bezmyślnie napluć na sunbaryjską dumę oficera. Nawet jeżeli do dziś nie wiedział dlaczego nim został, a właściwie dlaczego został nim mianowany - miał wiele wad i braków tak cielesnych jak i psychicznych, a całą ich długą listę znał niemal na pamięć, będąc przy okazji świadomym, że ułomności drugiego typu są w zdecydowanej przewadze. Nigdy nie doceniał ani siebie ani swoich zdolności nie dostrzegając w nich niczego niezwykłego. Bardzo chciał być przydatny, czynnie wspomagać swój kraj i przyczyniać się do jego rozwoju - jednak nigdy nie przypuszczałby, że kiedykolwiek zostanie porucznikiem, a pod jego dowództwem i opieką znajdzie się całkiem pokaźna liczba innych karakali. Jednak choć wątpił w siebie i umiejętności jakie posiadał to bezgranicznie wierzył w nieomylność i mądrość zarówno Królowej jak i Wielkiej Kapłanki. A to one zdecydowały, że będzie jednym z tych, którym zostanie powierzona jedna z odkrywczych misji największej wagi. I że nie wyruszy tam jako zwykły żołnierz - uczyniły go oficerem i to drugim najmłodszym, co mocno go zszokowało. Jedynie Zaradi nie dościgał go tutaj wiekiem, ale on był geniuszem i to w dodatku walecznym. A on? Prosty chłopak, który nie mógł pochwalić się niczym szczególnym... jednak skoro One w niego wierzyły to gotów był zrobić wszystko aby ich nie rozczarować! Nie zawiedzie ich! Ani ich kraju!
Zacisnął dłonie w solidne, choć niezbyt wielkie jak na karakala pięści - przez pierwsze trzy kroki szedł jednak niezwykle ostrożnie nie wiedząc czego może się spodziewać; nie czując mimo wszystko niczego specjalnego począł rozluźniać się stopniowo, nadal mając na uwadze możliwe konsekwencje ich "małego eksperymentu". Dopiero przy dziesiątym kroku poczęło ogarniać go dziwne wrażenie - instynktownie spojrzał na swoje dłonie - dostrzegł, że zaczyna oplatać je słaba, zielonkawa poświata, na razie blada i ledwo dostrzegalna. Uniósł prawą rękę, by poinformować Mansuna o pierwszej zaistniałej zmianie. Nie zatrzymał się jednak pokrzepiony obrazem swoich władczyń i zdecydowany przeprowadzić wszystko do końca. W końcu nadal mógł się swobodnie poruszać.
Niemniej, każdy kolejny krok stawał się cięższy i trudniejszy do wykonania - porucznik zaczął odczuwać ucisk na całym ciele - od stóp począwszy, przez nogi, brzuch i tors idąc, a na nadgarstkach i uszach skończywszy. Najdotkliwsze jednak było to co zaciskało się na jego szyi - w dodatku ucisk ten nie dotyczył jedynie skóry - Kanhuma miał wrażenie, że im dłużej idzie tym dotkliwiej obrywają jego narządy wewnętrzne - tak jakby więzy nie krępowały jego ruchów, a starały się zatrzymać go od wewnątrz, paraliżując go bólem i dyskomfortem.

Przy kroku piętnastym czuł się już naprawdę słabo. Po prostu raz rozbudzona determinacja i duma pchały go dalej pozwalając mu nie zważać chwilowo na pewne dolegliwości. Obejrzał się niemrawo, chcąc sprawdzić jak Vergil dalej się trzyma. Popatrzył też po swoich towarzyszach, którzy robili się coraz bardziej i bardziej zaniepokojeni - czy to przez to, że iluzje na ciałach jego i wampira stały się już całkiem wyraźne łącząc ich paroma rozciągającymi się miarowo pnączami, czy też może dlatego, że coraz to widoczniej słaniał się na nogach, przygarbiając się niczym ranny i kładąc po sobie długie, ciemne uszy w bolesnym geście.
Siedemnaście... kuły go wszystkie chyba wnętrzności. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje...
Dziewiętnaście - ledwo się wlókł.
Dwadzieścia - padł bezwiednie na ziemię.

To zakończyło testy - karakale bez słowa podbiegły do niego, a że odległość wcale nie była duża dopadły go i w oka mgnieniu przyciągnęły z powrotem w pobliże Vergila, przy którym pozostał Fon, Zaradi i kotołaczka. Ta widząc co się dzieje zakryła usta dłońmi, a wielkie ciemne oczy wytrzeszczyła tak, że wyglądały wręcz nienaturalnie.
Blond Kapitan natomiast bez zbędnych pytań zajął miejsce Kanhumy przy robieniu notatek i skrupulatnie, choć znacznie wolniej zapisywał kolejne spostrzeżenia. Nie wyglądał na aż tak zmartwionego obecnym stanem porucznika, ale zatroskany był i owszem - nigdy długo nie pozostawał na nic obojętny, to było wbrew jego porywczej i mocno emocjonalnej naturze - dużo bardziej w oczy rzucało się jednak jego rozdrażnienie i rysująca się w ostrych, szarpanych ruchach wściekłość.

Wszystko jak zwykle poszło nie po jego myśli...
... i zgodnie z jego przewidywaniami.
Awatar użytkownika
Vergil
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 118
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Wędrowiec , Arystokrata , Wojownik
Kontakt:

Post autor: Vergil »

Zwrócił uwagę na to, jak kotołaki zareagowały na jego ukłon. Ich reakcja była… dość ciekawa i różna dla każdego z nich, chociaż można było ją ograniczyć do uśmiechu, a to, że u każdego przybrał on inną formę, było już kwestią indywidualności. Na bladej twarzy Vergila pojawił się lekki uśmiech, gdy zobaczył, że mała kotołaczka próbuje dygnąć w odpowiedzi na jego ukłon. Co prawda wyszło jej to trochę nieporadnie, jednak wampir z pewnością docenił jej wysiłki, czego dowodem była właśnie zmiana wyrazu jego twarzy. Kimi była ich przewodniczką, więc musiała pochodzić z Alaranii, czyli mogła wiedzieć, co oznacza, to, że przed imieniem i nazwiskiem krwiopijcy stoi „Hrabia”. Będzie musiał zapytać ich o to, jak to się stało, że trafili na dziewczynkę, a ona zgodziła się na to, żeby oprowadzić ich po Alaranii.

Zauważył, że zgoda na towarzyszenie im i propozycja udania się w ich dalszą drogę, która ostatecznie powinna zaprowadzić ich do domu zamieszkanego przez babkę Kimi, spotkała się z naprawdę pozytywną reakcją zmiennokształtnego. Vergil dobrze widział to w jego spojrzeniu i mimice twarzy. Słowa, które padły z jego ust, tylko potwierdziły jego domysły.
To, co powiedział na temat słońca i wampirów, wzbudziło zainteresowanie kotołaków. Vergil podejrzewał, że taką reakcję mogłoby wywołać praktycznie wszystko, co związane było z jego rasą i nie mogli wiedzieć tego zmiennokształtni. Akurat jego rozmówca wspomniał o działaniu słońca na krwiopijców i podrzucił mu temat, o którym mógłby im opowiedzieć. Wiedział, że jeden z nich będzie wszystko zapisywał i domyślał się, że mogą pojawić się pytania, ale i tak to powiedzieć. W końcu zgodził się na to, że pomoże im w ich misji.
         – Myślę, że dzieje się tak, ponieważ przemienione wampiry mają w swoich żyłach krew rasy, którą byli wcześniej i wampirzą. Natomiast te, które są krwiopijcami od urodzenia, mają w sobie jedynie wampirzą krew – odpowiedział po chwili. Właściwie, sam nie miał pewności co do tego, jednak taka możliwość wydawała mu się najbardziej prawdopodobna.
         – Wampir może zmienić inną istotę w wampira, jednak ta istota, po przemianie, będzie słabsza niż jej mistrz. W dodatku tylko wampiry będące nimi od urodzenia mogą doprowadzić do tego, że ktoś, kto wcześniej nie był wampirem, stanie się nim – dodał. Uważał, że to było coś, o czym warto wspomnieć i, może, było to czymś w rodzaju uzupełnienia tego, co powiedział wcześniej. Była to też odpowiedź na kolejne pytania zadane przez Mansuna.
         – Przemiana w wampira zmienia ciało i nadaje mu cech, które kojarzone są z wampirami. Wysuwane kły, będące specjalnie przystosowanymi do picia krwi, i pazury. Blada cera, temperatura ciała niższa niż wcześniej, a także ostrzejsze rysy twarzy. Poza tym ciało przestaje się starzeć i zyskuje nadzwyczajną zdolność regeneracji uszkodzeń. Tylko, że ciało staje się podatne na promienie słoneczne, ucięte fragmenty ciała i tak nie mogą odrosnąć, a krew stanowi jedyny pokarm, który trzeba spożywać dość regularnie – odpowiedział, dając im też ogólny opis typowego przedstawiciela wampirzej rasy. Teraz powinni wiedzieć, jak rozpoznać krwiopijcę po samym wyglądzie.
         – Żołądek wampira nie przyswaja normalnego jedzenia, jednak alkohol i używki działają na nas normalnie. Jedyna różnica jest taka, że wampir potrzebuje przyjąć większą ilość używki, żeby na niego zadziałała – dopowiedział, uzupełniając krótki wykład na temat wampirzych cech, nie tylko tych dotyczących wyglądu.
         – Ach, i nie chorujemy. Chyba, że, co najwyżej, na coś związanego z psychiką, bo wampir może oszaleć przez długowieczność. Nie jest tak, że bycie kimś, kto się nie starzeje ma tylko swoje plusy – powiedział po chwili. Wydawało mu się, że wspomniał o tym wcześniej, jednak było inaczej, więc zdecydował się, iż o tym także im powie.

Później wydarzenia przybrały szybszy obrót. Zaczęło się od pierścienia, którym rzuciła w niego Kimi. Vergil złapał go i odrzucił, jednak ten i tak zatrzymał się w powietrzu, a z jego wnętrza wydostała się istota, która zamiast z nimi walczyć, rzuciła klątwę na wampira i Kanhumę.
         – Nie patrz tak na mnie. To pewnie jest jakiś jego pseudonim czy coś, a nie prawdziwe imię – odpowiedział jednemu z kotołaków. Nie spojrzał na niego, ponieważ cały czas obserwował osobnika, który „przedstawił się” jako Pan Winorośl. Na razie, zachowywał się dość irytująco, a nie niebezpiecznie, jednak Vergil nie miał zamiaru się rozluźnić. Przypomniał sobie, że pozory mogą mylić i właśnie to przekonało go do tego, żeby nie opuszczać gardy, a obserwować i odpowiednio zareagować, gdy nadejdzie na to czas. Słowa wypowiadana przez tego dziwnego maga, przekonały nieumarłego, że był on niebezpieczny.
Wampir próbował uniknąć winorośli, która zmierzała w jego stronę. Jeden unik, drugi, trzeci, ale pnącze podążało jego śladem, aż w końcu chwyciło go i zatrzymało. Następnie Pan Winorośl wypowiedział słowa klątwy, które chyba specjalnie rymowały się ze sobą i na koniec dał im drobną wskazówkę. Później zniknął i zostawił całą grupę samej sobie.

Musieli sprawdzić, czy ten… mężczyzna naprawdę rzucił na nich klątwę, czy może tylko z nimi pogrywa, a ewentualna możliwość stracenia życia miała wyłącznie trzymać ich z dala od pomysłów sprawdzenia wiarygodności rzuconego na nich zaklęcia. Vergil był pomysłodawcą tego pomysłu, poza tym jego ciało było silniejsze i wytrzymalsze niż ciała kotołaków, przynajmniej tak mu się wydawało. Myślał, że na jego barkach spocznie sprawdzenie, czy odejście od Kanhumy spowoduje coś nieprzyjemnego, czy może nic się nie stanie. Mylił się, bo to zwierzołak zdecydował się na bycie królikiem doświadczalnym.
Podszedł do miejsca, w którym wylądował pierścień i podniósł go, korzystając z ram czasowych między zdecydowaniem się Kanhumy na to, że to on sprawdzi prawdziwość klątwy, a tym, gdy wcielił swój plan w życie.
Vergil uważnie go obserwował, co zresztą robili wszyscy tu obecni. Przez kilka kroków nie działo się nic specjalnego. Dopiero przy, bodajże, dziesiątym zaczęło się coś dziać. Wampir spojrzał na swoje dłonie, gdy zobaczył, że u kotołaka widoczna jest na nich zielonkawa poświata. U niego także się ona pojawiła i wyglądem przypomniała pnącza winorośli. Oczywiście, że musiała wyglądać właśnie tak, a nie inaczej. Kto by przypuszczał, że poświata ta nie będzie wyglądać jak coś, z czym związany jest Pan Winorośli. Ten człowiek, czy kim tam on był, musiał naprawdę lubić winorośle. Wino pewnie też lubił i Vergila naprawdę nie zdziwiłoby to, gdyby za chwilę ten pulchny mężczyzna pojawił się obok nich z kielichem w ręku. Później powiedziałby im coś o tym, że teraz mają dowód na jego prawdomówność i powinni go odszukać, żeby zdjąć klątwę, a na koniec znowu zacząłby znikać, śmiejąc się jak ktoś, kto ma nie po kolei w głowie.
Nieumarły znowu skupił się na tym, co działo się wokół niego, a najbardziej na Kanhumie. Wydawało mu się, że jest mu coraz ciężej stawiać kroki, w dodatku czuł dziwny ucisk na całym ciele. Zupełnie, jakby wokół jego całego ciała oplatała się lina i zaciskała się powoli, w miarę upływu czasu. Lina… albo pnącze. Wytrzymałość ciała miała tu chyba naprawdę spore znaczenie, bo, gdy kotołak wyglądał, jakby miał zaraz paść na ziemię, Vergilowi udawało się jeszcze ustać na nogach. Dopiero teraz zauważył, że zielona poświata oplata całe jego ciało, a nawet kilka jej linii wychodzi poza nie i łączy się z kotołakiem. Ból nasilał się w miarę, gdy Kanhuma robił kolejne kroki w przód. Krwiopijca padł na kolana, uderzając pięścią w ziemię i robiąc w niej niewielkie wgniecenie o średnicy nieco większej niż jego pięść. Siedział tak w bezruchu, a po chwili podniósł wzrok na, już leżącego, kotołaka. Wydobył z siebie siły, którymi zmusił się do wstania i, razem z resztą grupy, podszedł do, chyba, nieprzytomnego zmiennokształtnego. Właściwie, wyszedł im na spotkanie, bo kotołaki podbiegły do pobratymca i zaczęły nieść go w jego pobliże.

Im bliżej zwierzołaka był, tym lepiej się czuł, jednak wyraźnie było widać, że działanie klątwy bardziej odczuła osoba, która odchodziła niż ta, która stała.
         – Dwadzieścia kroków, tak? - zapytał niepewnie, spoglądając na wszystkich zgromadzonych w pobliżu. Szukał kogoś, kto to potwierdzi, w końcu on nie widział wszystkiego, bo przy końcu padł na kolana i przez chwilę spoglądał na ziemię. Gdy podniósł wzrok, Kanhuma już na niej leżał.
         – Widzieliście zieloną poświatę, która zaczęła oplatać nasze ciała w miarę, gdy Kanhuma oddalał się ode mnie? Później też kilka jej linii stanowiło połączenie między mną a nim. Widzieliście to wszystko? - zapytał ich. Musieli wiedzieć, czy te magiczne „pnącza” były jedynie widoczne dla osób dotkniętych klątwą, czy może widzieli je wszyscy.
         – Mam dwa założenia, co do których nie mam pewności i z chęcią poznałbym wasze zdanie na ten temat, w sensie… które, według was, jest bardziej prawdopodobne – uprzedził ich, chcąc też zwrócić na siebie uwagę całej grupy.
         – Klątwa może mieć silniejsze działania na tego, kto próbuje się oddalić albo jej siła może zależeć od wytrzymałości fizycznej konkretnej osoby, która jest nią dotknięta. Co ma większy sens? - zapytał w końcu. Według niego oba te założenia mogły być prawdziwe, dlatego też nie mógł zdecydować się na to, które ma większą rację bytu. Nie chciał też przeprowadzać kolejnych testów, chociaż teraz to on musiałby odchodzić od Kanhumy. Jeżeli skończyłoby się to utratą przytomności Vergila, oznaczałoby to, że pierwsze założenie jest prawdziwe. Z drugiej strony… oba mogą nie być fałszywymi, wtedy klątwa zależna byłaby od siły osoby i od tego, kto oddala się od kogo. Im dłużej myślał na ten temat, tym więcej pytań pojawiało się w jego głowie.
         – Chcecie poczekać, aż odzyska przytomność, czy ktoś będzie go niósł i ruszamy dalej? - zapytał, głównie dla pewności. Jemu, w sumie, było to obojętne.
Awatar użytkownika
Mansun
Szukający drogi
Posty: 45
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Wędrowiec , Zwiadowca , Badacz
Kontakt:

Post autor: Mansun »

Każde kolejne słowo z "wykładu o wampirach" zostawało skrzętnie zanotowane przez coraz bardziej zaintrygowanego porucznika. Nie okazywał on swojej ekscytacji tak wylewnie jak podziwiany przez niego pod wieloma względami Mansun, ale on także zafascynowany był Alaranią, jej fauną, florą oraz kulturami przeróżnych ras ją zasiedlających. Jednak jego płochliwa i ostrożna natura kazała mu poprzedzać każdą, niewielką choćby radość pełną nieufności powściągliwością. Tak odnosił się do wszystkiego - od nieznanych im roślin, czy to kwitnących właśnie, owocujących czy całkiem już uschłych przez zwierzęta - nawet (a może przede wszystkim) owady wszelkiej maści - aż po wszelkie zdobycze technologiczne i rozumne istoty z nich korzystające. Nie inaczej było w przypadku wampira, który zresztą pokazał im się z samego początku od względnie nie najlepszej strony - Kanhuma nie lubił jak ktoś naruszał jego prywatność, nawet jeżeli chodziło wyłącznie o osobistą przestrzeń; tymczasem krwiopijca wdarł mu się do głowy i mu w niej namieszał. Teoretycznie podał później parę słów wyjaśnienia na ten temat, ale kotołak nadal nie mógł mieć pewności czy znów nie zrobi czegoś podobnego - oraz - czy aby na pewno nie są już pod jego wpływem. Nie mógł jednak zrobić nic innego jak tylko zdać się na obu kapitanów, z których jednego niebywale szanował, drugi zaś na pewno wyczułby gdyby naprawdę coś im zagrażało i od razu zrobił z tym co trzeba. Porucznik nie miał co do tego wątpliwości.
Z biegiem zaś chwil - których większość była wypełniona kolejnymi słowami wampira - ciemnowłosy karakal uspokajał się powoli. Oczywiście wszystko co do tej pory zostało im przekazane zostanie jeszcze zweryfikowane - Mansun i Kanhuma byli nieco naiwni, ale Zaradi w swoim czasie na pewno upomni się o dowody lub inne relacje. Nawet prostoduszność kotów miała swoje granice.

Nie zawracając sobie głowy tym czy aby na pewno wszystkie słowa wampira są szczere, porucznik traktował je jak najcenniejszą wiedzę i pilnował się, by nie przekręcić żadnego ważniejszego słowa i nie pomijać istotnych informacji - nie mógł wszak spisywać każdego jednego wyrazu po kolei i robił notatki nieraz mocno skrócone, ale opierające się na kluczu, który bardzo łatwo można było zrozumieć, odczytać i - dodając brakujące części zdania, oraz wszelkie dopiski, które owe zdania mogłyby łączyć - przeredagować tak, by zrobił się z tego gotowy podręcznik, a nie tylko szybkie notatki podróżnika pisane w pośpiechu.
Nie mógł też ukrywać przed samym sobą, że jest coraz bardziej zafascynowany tym co Alarańczyk mówił - jego rasą i wszystkim co było z nimi powiązane. Czuł, że jeszcze trochę, a wydobyta zostanie z niego jego pełna zapału i entuzjazmu, a zazwyczaj przezornie ukryta młodzieńcza strona osobowości. Ta, która w pewnych momentach potrafiła nieco upodobnić go do Mansuna, choć ekspresja kapitana była dużo bardziej wyrazista i nieskrępowana wrodzoną nieśmiałością oraz paroma innymi cechami charakteru, które specyficzne były dla niebieskookiego, a zupełnie obce Maeno.
- Wysuwane kły? - wyrwało mu się, gdyż robiąc notatki na chwilę zapomniał jakim społecznym tchórzem w rzeczywistości jest. Jednak skoro pytanie padło nie zamierzał go już cofać, zrobił tylko nieco spłoszoną minę i lekko położył uszy - póki jednak trzymał swój notatnik w łapkach czuł się nieco silniejszy i pewniejszy był swojej pozycji uprawniającej go do nękania krajana wątpliwościami, które rodziły się w jego głowie. A wysuwane kły wydawały mu się czymś dziwnym i niecodziennym - chciał wiedzieć jak to działa.
Mansun w tym samym czasie walczył z pokusą, aby wyciągnąć łapkę i na własnej skórze poczuć jak chłodne jest ciało wampirzastego - ot, jedno macnięcie… ale nie, jeszcze nie teraz. Musiał jakoś powstrzymać się przed natychmiastowym zaspokojeniem ciekawości. Był w końcu dorosły! Potrafił nad sobą panować!… troszkę.
Tyle na szczęście wystarczyło tym razem i gorącokrwisty kot nie rzucił się na przedstawiciela innej rasy, aby doświadczalnie przekonać się jak sprawy naprawdę się mają. Choć w sumie - czemu nie? Nieznajomy sam pierwszy - i bez pozwolenia - przeprowadził na nich swój "mały eksperyment", który mógłby być dotkliwszy w skutkach niż zwykłe dotknięcie przez kocią łapę, która była przecież miła, pokryta futerkiem i miała przyjemnie lekko szorstkie poduszeczki. Kot nie był pamiętliwy i nie pomyślałby nawet aby wyrzucać krwiopijcy jego pierwszą nieuprzejmość, ani nawet użyć jej jako argumentu, ale przypomnienie sobie o tamtym zdarzeniu przekonało go, że i on ma jakieś prawa względem tutejszych, a dotknięcie dłoni nie powinno zostać uznane za jakąś wielką nieuprzejmość - zresztą nawet gdyby miało być, nie obchodziłoby go to zbytnio jako zasada - liczyły się efekty. A teraz chciał zrobić wszystko, aby czarnowłosy nie zmienił zdania, nie zniechęcił się do nich i im nie uciekł. Tylko to go powstrzymywało od przedsięwzięcia różnych dziwacznych akcji.
Biorąc wszystkie "za" i "przeciw" pod uwagę postanowił, że złapie wampira, owszem - tylko trochę później. Skoro przez jakiś czas będzie im towarzyszył to na pewno nadarzy się okazja, żeby powiedzieć co mu chodzi po głowie i uścisnąć jego rękę za pozwoleniem… tak, za pozwoleniem. Bez niego wyszedłby na nieokrzesanego barbarzyńcę.
Ech… bycie takim na pewno ma swoje zalety… można dotykać kogo się chce, kiedy się chce… zacnie by było.

Kiedy reszta fascynowała się krwiopijcą, Zaradi tylko niepostrzeżenie przewrócił oczami - był chyba jedynym, który nie był zbyt zaabsorbowany rozmówcą drugiego kapitana. I jednym z niewielu, który bardziej liczył na trochę walk, wyzwań i może parę ciekawych pamiątek w postaci łupów niż obserwacje, wycieczki, jakieś tam odkrycia, gadaniny i nawiązywanie nowych znajomości, a nawet poszerzanie swojej wiedzy ogólnej. Był odważny i waleczny, a przy tym nieco narwany i jak na młodzieniaszka przystało - chwilami głupi. Cenił więc nieco inne wartości niż dojrzalsi od niego kompani, a ich mądrości i upomnienia zbywał niecierpliwym machnięciem dłoni lub wręcz zbulwersowanym warknięciem. Czasami kiedy miał lepszy humor albo akurat coś przypomniało mu o tym, że nawet jemu wypada się pilnować ignorował ich uwagi kwitując je jedynie głębokim milczeniem. Za to w stosunku starszych stopniem oficerów, a już na pewno pułkownika Bankana, był wielokroć bardziej posłuszny i uniżony niż roztrzepany, wesolutki Mansun, dla którego wszyscy to byli po prostu koledzy - nie było więc tak, że nikt nie miał nad nim kontroli, a on jako rozpieszczony paniczyk na wszystko sobie pozwalał. Wręcz przeciwnie - u niektórych przełożonych miał bardzo dobrą opinię wiernego i odważnego żołnierza, który przykłada się do swoich obowiązków. Jednak… wszystko zależało od punktu widzenia. A w towarzystwie w jakim kapitan znajdował się obecnie na wierzch wychodziły przede wszystkim te gorsze z jego atrybutów.

Mimo tego nawet teraz miał okazję jakoś się wykazać - kiedy Kanhuma wziął na swoje barki obowiązek sprawdzenia rzeczywistych skutków klątwy, a także potwierdzenia czy na pewno została ona rzucona, kapitan bez słowa przejął jego funkcję i - w swoim własnym notesie - zaczął zapisywać co uważał za słuszne. Przede wszystkim szybko opisał "Pana Winorośl" i wypunktował parę jego charakterystycznych cech. Nie zabrakło też wspomnienia o pierścieniu oraz wyglądzie magii tego czubka. Pnącza… to już nawet nie mania tylko jawna dewiacja. Blondyn prychnął rysując szybko kolejny ideogram. Jego notatki były mocno chaotyczne i dla postronnego obserwatora trudne do zrozumienia, nawet jeśli znałby on sunbaryjskie pismo. Dla Zaradiego, który z lekka bazgrał nie istniało dodatkowo coś takiego jak kolejność zapełniania linijek - ideogramy oznaczające różne pojęcia umieszczał na karce wedle skojarzeń i jakiegoś własnego porządku przeważnie po lewej stronie kartki, wymieniając je od góry do dołu, z boku zaś, a czasem i u góry dorzucał sprecyzowania i podpowiedzi zapisane znakami fonetycznymi. Jeśli miał miejsce, za nimi dopisywał kolejne ideogramy i objaśnienia, czasami łącząc je strzałkami z poprzednimi i tak, aż miejsce się nie skończyło. Był to jednak najbardziej skuteczny sposób, by nadrobić brak szybkości i wprawy w nadgarstku jakie miał Kanhuma - oraz jego językowe zdolności. Kapitan był świadom, że nie włada językiem (ani jednym, ani drugim, a już na pewno nie w piśmie) tak dobrze jak ten wymoczek i że w notatkach musi opierać się na czym innym. Jak najwięcej prostych i konkretnych informacji, często pojedynczych wyrazów połączonych ze sobą w taki czy inny sposób - oto czego nauczyły go lata wykładów i narzekania nauczycieli. Proste ideogramy były tu bardzo pomocne - czasami cztery czy pięć wystarczyło, aby opisać całą sytuację. Zaradi nie mógł się nimi jednak posłużyć jeśli chodziło o stricte alarańskie pojęcia - chociażby na słowo "wampir" nie miał żadnego znaku. Na "Kanhumę" zaś chciał na początku użyć "skończonej cioty", którą rysowało się szybciutko, ale po chwili namysłu zamienił go na "porucznika", bo nie mógłby oddać zapisków tak znieważających oficera, a nie chciało mu się ich przepisywać raz jeszcze. Tak właśnie Kanhuma ze "skończonej cioty" stał się "porucznikiem" i było to zresztą bardzo bliskie prawdy.

W końcu Zaradi przeszedł do opisu doświadczenia, jakie miało miejsce przed jego oczami. Zanotował co działo się z jego towarzyszem po każdym kolejnym kroku - które to Mansun skwapliwie odliczał. Zauważył pierwszy sygnał od ciemnowłosego i obserwował go dalej kiedy ten coraz bardziej i bardziej słaniał się, aż w końcu padł nieprzytomny na ziemię. Nie przegapił też tego co działo się w tym czasie z Vergilem; w końcu on był równie ważną częścią testu co ich pobratymiec. Niewiele jednak mógł napisać nie będąc w ciele żadnego z nich - będzie musiał potem dopytać co konkretnie czuli i dołączyć to do reszty.

Ech… niechętnie to przyznawał, ale porucznik swoją decyzją nieco mu zaimponował. Blondynowi nie mieściło się w głowie samo to, że nie stchórzył - a tymczasem nie tylko tego nie zrobił, ale i pierwszy wyrwał się do działania, co nie było do niego podobne. Co prawda trząsł się jak szynszyla i przez pewien czas wyglądał żałośnie jak na niego przystało, ale ostatecznie zachował się jak należało i po męsku. Całkiem nieźle jak na "skończoną ciotę".

Kiedy Vergil i Kanhuma znowu znaleźli się obok siebie wszyscy nieco się uspokoili - choć mała Kimi panikowała dopóki kociak nie otworzył oczu - do tego czasu zaś klęczała przy nim, a pod głowę, żeby nie leżała na gołej ziemi, podłożyła mu swój różowy kapelusz. Inni także czuwali, ale że porucznik oddychał spokojnie, rozluźnił się i najwyraźniej po prostu potrzebował chwili, aby odpocząć po niespodziewanym wysiłku na jaki narażony został jego organizm nie zamartwiali się zbytnio. Musieli zresztą zająć się wynikami jakie jego poświęcenie im dostarczyło - i wysnuć na ich podstawie jak najwięcej wniosków. Vergil zaczął podsumowywać pierwszy, w czym z resztą nic dziwnego nie było, jako że jego jako drugiego poszczuto tą dziwną magią.
- Dwadzieścia to maksimum na jakie może pozwolić sobie porucznik - przytaknął Zaradi nadal trzymając notes i przyglądając się zapiskom. - Ale chyba lepiej nie przekraczać szesnastu - dodał i potarł brodę, niezadowolony. - To dość wąska granica… wystarczy, że jeden się potknie i już jest dwa więcej…
- Poźwiatę? - Mansun już był przy kolejnej części. - Tak, coś tam było… aczkolwiek nie rzucahło się jakhoś zpecjalnie w oczy.
- Żartujesz? - wtrącił mu się blondyn. - Jarzyło jak cholerne pochodnie. Sierżancie, ty co widziałeś? - zapytał po sunbaryjsku.
- Który?
- Co który?
- Który sierżant. Jest nas dwóch kapitanie.
Zaradi opuścił rękę z notesem. Pod zmęczonym spojrzeniem kryła się chęć mordu. Potraktował nim obydwu nieszczęsnych żołnierzy i zatrzasnął notatnik unosząc go znowu do góry, niczym insygnium władzy, którym chciał zdzielić ich po tych podoficerskich łbach.
- Obaj - powiedział w końcu wypuszczając głośno powietrze z płuc siląc się na spokój.
- No więc… - zaczęli jednocześnie i skołowani spojrzeli na siebie. Przez chwilę gestami przepuszczali się w kolejce do odpowiedzi przed kapitanem, ale ponowne otwarcie i trzaśnięcie notesem przywołało ich do porządku i ostatecznie pierwszy odezwał się Luke:
- Coś tam widziałem. Coś co wyglądało na pnącza.
- Fon?
- Ymm… nie za bardzo - przyznał z ociąganiem szarawy karakal, jakby był winny jakiegoś niedopatrzenia. - Może pod koniec coś mignęło, ale tak to nie widziałem nic szczególnego.
Zaradi zamyślił się na chwilę, po czy spojrzał na ostatniego kota z grupy, który był przytomny, a nie zdał jeszcze swojej relacji.
- Były pnącza panie kapitanie - potwierdził Ibis z całą pewnością i odruchowo skinął głową na wzmocnienie swoich słów. - Zaczęły się pojawiać jakoś przy dziesiątym kroku, a potem stawały się coraz wyraźniejsze - dodał i jako jedyny brzmiał tak jak powinien brzmieć żołnierz zwracający się do przełożonego - czyli w ich przypadku - dziwnie.
Zaradi nieco jednak tym udobruchany postanowił dopytać tę trójkę jeszcze o jedną rzecz, a następnie wyjaśnić co sam zrozumiał wampirowi, który mógł słyszeć jedynie nieznane mu dźwięki wychodzące z ich gardeł, co na pewno mu nie pomagało ogarnąć sytuacji.
- Najwyraźniej wszystko zależy od wyczulenia na magię danego obserwatora - zwrócił się do niego. - Wszyscy widzieliśmy trochę co innego i pokrywa się to z naszymi zmysłami. - Darował sobie jednak mówienie, na którego z nich w tym temacie nie było co liczyć, a którzy najlepiej się sprawdzali podświadomie nadal ograniczając swoje kontakty z panem krwiopijem. To w sumie była póki co najdłuższa wypowiedź jaką go uraczył, a wszystko wskazywało na to, że to i tak dopiero początek.

Dwóch teorii Vergila wysłuchali wszyscy w skupieniu - może poza kotołaczką, która trzymając już teraz głowę Kanhumy nie na kapeluszu, a na swoich kolanach wachlowała go i od czasu do czasu głaskała po przypominających sierść włosach czekając tylko aż mu się poprawi. Może to przez kocią aparycję Sunbaryjczyków, a może przez samo to, że porucznik był kochany i emanowała od niego chłopięca niewinność, Kimi nie miała wrażenia, jakby trzymała przy sobie obcego mężczyznę, bo tego raczej by nie zrobiła - nawet gdyby był alarańskim kotołakiem - tak jak i ona. Trudno było jej to wyjaśnić, ale nie traktowała tej futrzastej grupy jak innych humanoidów i mocno z nimi sympatyzowała, choć nie chodziło raczej o rasowe podobieństwo, a ich powinowactwo do zwierząt, a także do postaci z niewinnych bajek - tak dziwacznie się niekiedy zachowywali. Zwłaszcza Mansun, którego poznała jako pierwszego, a który zrobił na niej piorunujące wrażenie oraz Kanhuma właśnie.

- Myślisz, że liczy się kto się oddala od kogo? - zapytał Zaradi z powątpiewaniem patrząc prosto na wampira. - Wytrzymałość odgrywa tu chyba większą rolę…
- Ahe nie sprawdziliśmy thego… - zaczął Mansun, lecz blondyn nie dał sobie przerwać:
- To coś… te całe "pnącza" to magiczny atak aktywujący się w miarę kiedy się od siebie oddalacie. Moim zdaniem to nieważne, które ciało się oddala, ale samo to, że odległość wzrasta. Myślę, że ta magia "nie wie" kto stoi w miejscu, a zaklęcie chyba nie było aż tak skomplikowane, by brać taką zmienną pod uwagę. Ten tłuścioch - mówiąc to Zaradi rozejrzał się dookoła przezornie. - I tak założył, że obaj będziecie w ruchu, trudno więc byłoby określić w takim przypadku, kto od kogo odchodzi. A jeśli wampiry są aż tak wytrzymałe i odporne… wtedy nic dziwnego, że porucznik padł pierwszy - stwierdził zerkając na karakala i westchnął wzruszywszy ramionami. I tak niebieskooki dał z siebie wszystko… nie było po co kopać leżącego. Chociaż z drugiej strony…
- Zawsze jednak możemy to potem sprawdzić - dodał niby obojętnie, ale z jakimś dziwnym uśmieszkiem. Sierżanci tylko przełknęli ślinę za jego plecami. Nie mieli odwagi, by zanegować ten pomysł, ale wcale nie chcieli narażać pułkownika na dalsze nieprzyjemności.
- Ja… ja mam dosyć… - Jak się okazało Kanhuma obudził się akurat w takiej chwili, aby samemu móc się wybronić; i jednocześnie pośrednio odpowiedzieć na ostatnie pytanie Vergila - nie musieli już czekać, aż odzyska przytomność, więc opcja pozostawała jedna. Chociaż nadal leżał bezwładnie, opierając się o chude nóżki kotołaczki.
- Kanhuma! - krzyknęło parę głosów ze szczerym uradowaniem; Mansun przykucnął obok kolegi i dotknął jego ramienia uśmiechając się pokrzepiająco, podwładni skupiając na nim całą swoją uwagę pochylali się nad nim, a Kimi z euforią tarmosiła go za policzki nie do końca panując nad swoją reakcją: nikt tego jednak od niej nie wymagał.
- Jak się czujesz? - zapytał Maeno nadal nie przerywając fizycznego kontaktu, który dla kotów był dosyć ważną częścią komunikacji. Odpowiedziało mu obolałe, lecz coraz bardziej przytomne spojrzenie błękitnych oczu.
- Już dobrze… ale nie zrobię tego kolejny raz. - Brunet uśmiechnął się słabo i spróbował unieść głowę, w czym dziewczynka natychmiast go wspomogła, wspierając go delikatnie swoimi rękami.
- No to nici z testu… - rzucił od niechcenia i zupełnie niepotrzebnie Zaradi znowu coś notując i zaznaczając. - Masz, przejrzyj to, jak się podniesiesz. - To mówiąc rzucił porucznikowi na pierś swój dziennik, wcale nie ułatwiając mu wstania, ale mając intencje inne niż tylko dokuczenie mu.
Kanhuma popatrzył skołowany na przedmiot, który go uderzył, po czym uśmiechnął się blado, zrozumiawszy co to jest i z jaką myślą kapitan mu go powierzył - dał znak skinieniem głowy. Wtedy Zaradi odwrócił się i pozornie stracił nim zainteresowanie.
- Damy mu jeszcze chwilę - zwrócił się do Vergila. - Potem sobie porozmawiamy - dodał w typowy dla siebie, naturalnie lekceważący sposób uprzedzając jednocześnie wampira, że to jeszcze nie koniec - na to wskazywał jego poważny i lekko zmęczony ton zapowiadający robotę i wyjaśnienia.

Kika minut zajęło Kanhumie podniesienie się na tyle, aby mógł spokojnie usiąść i przejrzeć chaotyczne zapiski kapitana. Co jakiś czas zapewniał też trwającą u jego boku Kimi, że czuje się już całkiem dobrze, ale nie wstaje tak na wszelki wypadek. Zresztą - nie musieli rozmawiać na stojąco i reszta także szybko zaczęła z tego korzystać zdejmując z siebie bagaż i rozkładając się na trawie w równym, zgranym kółeczku, w którym znalazło się miejsce także dla krajana.
W końcu porucznik po uważnej lekturze przekazał dziennik jego właścicielowi, wdzięczny, że ten wszystkim się zajął, co można było poznać po jego rozpogodzonej minie. Zaczął się także czas tłumaczeń i uzupełniania informacji - Mansun opowiadał Kanhumie do jakich wniosków doszli kiedy był nieprzytomny, Fon i Luke dopowiadali Ibisowi to czego nie zrozumiał przez wzgląd na swoją słabszą znajomość alarańskiego. Następnie zaczęli przypominać sobie nawzajem co mówił ten cały "Pan Winorośl" i składali to w całość. Zaradi zaś grzebał w jednym z płóciennych plecaków najwyraźniej czegoś w nim szukając. Kiedy jednak to wypatrzył, zamiast wyciągać zostawił w spokoju i na powrót zajął się wampirem - tak jak zapowiedział. Chciał uzupełnić obserwacje, a że porucznik był póki co zajęty to zaczął od drugiego zainteresowanego:
- Możesz powiedzieć jak się dokładnie czułeś przy dziesiątym kroku? - zapytał przysiadając się nieco bliżej, ale nie patrząc na rozmówcę lecz w swoje papiery. - I potem. A już zwłaszcza pod koniec. I tak było z tobą lepiej niż z nim… - znów na chwilę przerwał, aby pomyśleć. - W takim razie myślę, że na ciebie zwalimy pilnowanie Kanhumy… mam na myśli, że jeśli coś się zacznie dziać to postaraj się wrócić w jego pobliże. On może nie dać rady, a ty, z tego co już wiemy, powinieneś mieć niezłą zdolność regeneracji. Co prawda wygląda na to, że ta wasza klątwa i tak nie wyrządza stałych szkód, ale na pewno jest niebezpieczna. - Po tych słowach zerknął na karakala, który niedawno cierpiący męczarnie i zemdlony już właściwie w pełni sił rozmawiał z Mansunem. Czyli tym czego musieli pilnować za wszelką cenę była odległość. Jeżeli nie przekroczą tych nieszczęsnych dwudziestu kroków, to wygląda na to, że wszystko będzie wracać do normy i nikomu nic się nie stanie. Ale jeśli im się nie uda…
Kiedy wszyscy byli już nawzajem dobrze poinformowani Zaradi "poprosił" ich o uwagę, mówiąc, żeby się zamknęli i podzielił się z nimi swoimi wątpliwościami:
- Nie wiemy jeszcze paru istotnych rzeczy. Przede wszystkim od jakich punktów liczona jest odległość. Wiemy, że gdy obaj stoicie jest to dwadzieścia kroków w poziomie. Ale całe ciało też ma swoją długość - jeżeli punktem zaczepienia byłaby dajmy na to głowa to po upadku doliczyć by można jeszcze pewną długość. Jeżeli serce - trochę mniejszą. Biorąc to pod uwagę to będziecie cali jeszcze po dwudziestu jeden krokach. Ale lepiej nie ryzykować. Równie dobrze może działać to na podstawie średniej powierzchni lub objętości, a tego nie ma sensu ustalać i zajęłoby nam za dużo czasu. Wiemy niezbędne minimum. Dlatego, choć miło by było poprzeprowadzać na was jeszcze parę testów posłużymy się tym. - Wyciągnął z plecaka solidny, ale dość cienki sznur, spleciony na Panqusie i przywieziony przez nich tutaj w ramach niezbędnego ekwipunku. Zwój wskazywał na znaczną długość tego elementu wyposażenia trzeba więc było go przeciąć. Zaradi nakazał zrobić to Fonowi, który miał odliczyć nieco ponad 1 pręt, ale nie więcej.
- Zawiążcie to sobie w pasie, albo przy ubraniu… gdziekolwiek. Wybacz, że tak, ale to najskuteczniejszy sposób, żeby trzymać was razem - wyjaśnił Vergilowi i nawet starał się udawać, że nie czerpie z tego ani grama uciechy. - Cokolwiek się nie stanie: spadniecie z klifu, zacznie tratować was stado mustangów, porwą was fale… prędzej was rozpłaszczy i potnie na kawałeczki niż padniecie ofiarą tamtego świra - podsumował z taką miną, że spokojnie mógłby zastąpić Pana Winorośl w roli wariata. Ale pomysł był niezły - na pewno nie oddalą się od siebie przez przypadek, a w jakiejkolwiek sytuacji kryzysowej linkę można było przeciąć - Kanhuma miał broń, którą mógł to zrobić, a Zaradi założył, że wampir jakby musiał to przerwałby ją i gołymi rękami.

- Hej, hej Verghill - Mansun w pewnym momencie trącił alarańczyka w ramię. - Zo to jezd rzczyt Fellarionu? Gzie tho leży? - zapytał zaintrygowany spisanymi już słowami latającego grubaska i gotowy dowiedzieć się czegoś nowego o tym wspaniałym kontynencie.
Awatar użytkownika
Vergil
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 118
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Wędrowiec , Arystokrata , Wojownik
Kontakt:

Post autor: Vergil »

Dopiero teraz poczuł się jak mentor lub nauczyciel, gdy naprawdę uświadomił sobie, że jego słowa są zapisywane i zdecydowana większość grupy kotołaków słucha tego, co mówi. Gdy tak o tym pomyślał, poczuł się trochę dziwnie, ale to szybko zniknęło. Na szczęście dla Mansuna i reszty, bo gdyby cały czas o tym myślał, mógłby zniechęcić się do takiego zachowania i przestałby odpowiadać na ich pytania albo, robiłby to, ale krótko, a nie tak, jak teraz. Zdawał sobie sprawę z tego, iż to, co dla niego jest czymś normalnym, dla nich jest rzeczą nową i wcześniej niespotykaną. W Alaranii każdy wiedział coś na temat wampirów, jednak największą wiedzę o tej rasie mieli sami jej przedstawiciele i, oczywiście, łowcy wampirów. Między jednymi a drugimi stosunki były… dość napięte, chociaż to łowcy bardziej przejmowali się zniszczeniem rasy krwiopijców, a nie nieumarli wybiciem wszystkich polujących na nich. Walczyli z nimi, gdy musieli, w końcu woleli żyć, zamiast skończyć bez głowy lub z kołkiem w sercu, jednak nie dążyli tak bardzo do unicestwienia ich. Vergil nawet kiedyś znał jednego z łowców. Zaczęło mu się nawet wydawać, że się dogadują i ten człowiek nie miał zapędów podobnych do tych, które mają jego pobratymcy, jednak okazało się to błędne myślenie w momencie, w którym polujący zwołał swoją grupę i razem zaatakowali Vergila. Obronił się dość łatwo i zakończył żywot ich wszystkich, od tamtego wydarzenia zaczął też uważać, że żaden z przeciwników wampirów nie może się zmienić, a gdy tak się dzieje, to wyłącznie dlatego, że chce dostać się bliżej jednego z nich i zdradzić go na sam koniec.

         – Tak… wysuwane kły. Pazury właściwie też. Widzisz, normalnie nie są one widoczne, bo musiałyby przebijać skórę ust i wokół nich. Gdy chcemy napić się krwi, kły wysuwają się ze szczęki i, przez specjalne kanaliki w nich, możemy napić się krwi bezpośrednio z ciała ofiary. Dzieje się tak też, gdy pijemy krew z, na przykład, kielichów – powiedział dość swobodnie. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że picie czerwonego płynu życia prosto z ciała innej osoby, może być dziwnie postrzegane przez kotołaki, które wcześniej w ogóle mogły o tym nie słyszeć.
         – Nie patrzcie się tak… Jeżeli wampir potrafi się zachować, nigdy nie zabija swojej ofiary i prawie zawsze dzieje się tak, że ona nawet nie pamięta o tym, że przed chwilą krwiopijca zabrał jej nieco krwi. Wydaje mi się, że w kłach musi znajdować się jakaś substancja, która powoduje, że osoba, której krwią posila się wampir, nie zapamiętuje tego – dopowiedział, chcąc wyjaśnić im, o co chodzi i jak to wszystko wygląda. Postanowił nie wspominać o tym, że da się wypić cały czerwony płyn z człowieka i w taki sposób go zabić albo o tym, iż rytuał przemiany wymaga od wampira wypicia całej krwi ofiary, a później wymieszać ją z własną, aby na koniec „oddać” ją osobie, którą chce przemienić.
         – Uprzedzając też wasze pytania, nie mam zamiaru pić waszej krwi. Dzisiaj się posilałem i potrafię wytrzymać bez świeżej krwi dość długi czas – powiedział na sam koniec. Stwierdził, że taka informacja może ich uspokoić.

Pytania skończyły się, na jakiś czas, gdy pojawił się Pan Winorośl, rzucił klątwę i przeniósł się gdzieś indziej, a oni zaczęli sprawdzać, czy ten osobnik naprawdę to zrobił, czy może była to jedynie iluzja i chciał wciągnąć ich w swoją, szaloną jak on sam, grę.
Klątwa okazała się prawdziwa, o czym on i Kanhuma przekonali się w dość bolesny sposób. Pytanie zaczęły się ponownie, chociaż to wampir był pierwszym, który zaczął je zadawać. Przez chwilę przysłuchiwał się rozmowie między kotołakami, nawet próbował zrozumieć to, o czym mówią, jednak nie udało mu się to. Stało się tak, najpewniej, dlatego że pierwszy raz słyszał ich język. Dobrze, że z pomocą przyszedł mu kapitan, który wyjaśnił, o czym rozmawiali i później to podsumował.
         – Rozumiem – odparł krótko. To było dość ciekawe spostrzeżenie, bo na początku wydawało mu się, że iluzja pnączy będzie widoczna dla każdego, bez względu na to, jak rozwinięty był zmysł magiczny u danej osoby. Mylił się, na pewno nie pierwszy i nie ostatni raz.
         – Tak, masz rację. Wampiry są, aż tak wytrzymałe i odporne, więc teraz nikogo nie powinno dziwić to, że skutki oddalania się odczułem słabiej niż Kanhuma – odpowiedział. Wydawało się, że powie coś jeszcze, jednak wtedy odezwał się wspomniany przez niego kotołak i oczy wszystkich od razu zwróciły się w jego stronę. Dlatego też wampir przerwał dialog i także spojrzał na, jeszcze przed chwilą nieprzytomnego, zwierzołaka.

Niedługo po tym, wszyscy usiedli w zgranym kole tak, że każdy mógł patrzeć na każdego. Nawet znalazło się miejsce dla niego, więc Vergil, nie zastanawiając się długo, od razu usiadł na trawie. Co prawda, był szlachetnie urodzonym i mogłoby wydawać się, iż będzie wolał postać, a nie siadać razem z kotołakami, co zresztą zrobiłaby większość wampirów o podobnej randze społecznej. Jednak on należał do tej mniejszości, której nie przeszkadzało to, że siadają na trawie i na ziemi.
         – Wydawało mi się, że wokół mojego ciała, powoli, zaczyna zaciskać się lina, a im dalej szedł Kanhuma, tym bardziej byłem pewien, że tak się dzieje. Z każdym jego krokiem odczuwałem to coraz bardziej, aż w końcu przerodziło się to w ból rozchodzący się po całym ciele – odpowiedział. Gdyby był zwykłym człowiekiem, całkiem możliwe, że skończyłby podobnie jak Kanhuma i straciłby przytomność w tym samym czasie, co on. Na szczęście był istotą z o wiele większą wytrzymałością.
         – Musimy się pilnować nawzajem. Ja i Kanhuma. Obaj jesteśmy objęci działaniem klątwy i najlepiej będzie, jeżeli jeden zawsze będzie znajdował się w pobliżu drugiego – dopowiedział. Odległość była tu najważniejsza, a patrząc na to, że dwadzieścia kroków to maksimum, na jakie mogą sobie pozwolić, nie powinni przekraczać więcej niż piętnastu.
Wysłuchał tego, co mówił Zaradi i cały czas „notował” to w pamięci. Wampiry miały bardzo dobrą pamięć, więc nie potrzebował żadnego notatnika, żeby móc zapisać słowa kotołaka. Przebiegł wzrokiem po linie, którą wyciągnął zmiennokształtny. Szczerze mówiąc… nie podobał mu się ten pomysł, bo to będzie oznaczało ograniczenie wolności, a tego Vergil nie lubił. Jego odmowa na pewno zostałaby przyjęta nieprzychylnie przez resztę grupy. Z drugiej strony, taki środek zabezpieczający mógłby być naprawdę pomocny i to zwłaszcza, że długość liny będzie dokładnie wymierzona. Westchnął cicho i przyjął jeden z końców liny i przywiązał go sobie przy pasie.
         – Nie powiem, że pomysł z liną mi się podoba, jednak rozumiem, że jest to najlepsze rozwiązanie tej sytuacji – powiedział później. Tym samym wytłumaczył im też, dlaczego zareagował na to w sposób, w jaki zareagował. Wcześniejsze westchnięcie, mimo że ciche, i tak było dość wymowne.

Skierował wzrok na Mansuna. Właściwie, mógł im wcześniej powiedzieć, gdzie znajdują się Szczyty Fellarionu. Cóż, zrobi to teraz.
         – Szczyty Fellarionu to pokryte śniegiem góry, które znajdują się… jakoś na północ od nas. Tylko, że jest pewien problem, bo umiejscowione są niemalże na drugim końcu Alaranii, więc czeka nas dość długa wędrówka – odpowiedział. Najpierw musiał przypomnieć sobie, gdzie znajdują się Szczyty, a później określić kierunek, w którym muszą iść, aby do nich dotrzeć.
         – Jakby nie mógł wybrać innego, jakiegoś bliższego miejsca, na ukrycie się… - dodał i znowu westchnął. W postaci kruka potrafił podróżować naprawdę szybko, jednak przez jakiś czas nie powinien jej używać. W dodatku, wtedy mógłby zostawić ich z tyłu, a tego nie chciał robić, głównie, ze względu na klątwę.
         – Myślę, że możemy ruszać w dalszą drogę – odparł, spoglądając na każdego z grupy. Po chwili wstał. Mieli iść do domu babki Kimi, prawda? No, to teraz Kanhuma już, chyba, odpoczął i będzie w stanie iść o własnych siłach, więc ze spokojem mogli ruszać dalej.
         – Może teraz wy zrobicie coś dla mnie i powiecie mi coś na temat swojej rasy? Pierwszy raz widzę kotołaki takie, jak wy – zaproponował. Wcześniej zaplanował sobie, że on także zada im kilka pytań i właśnie zaczął, powoli, wcielać ten plan w życie.
Awatar użytkownika
Mansun
Szukający drogi
Posty: 45
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Wędrowiec , Zwiadowca , Badacz
Kontakt:

Post autor: Mansun »

Grupa, wzbogacona o jednego nowego członka wróciła w końcu do mozolnej lecz lubianej przez większość czynności zwanej zwyczajowo wędrówką. Właściwie można by rzec, że o ile kompania kotołaków zyskała ledwie jednego wampira tak wampir zyskał aż sześć kotów i dzieciaka do towarzystwa. Trudno było określić czy cieszył się z tego faktu czy też nie, bo i same futrzaki miały co do tej sytuacji mieszane uczucia. Wyjście jednak innego nie było - póki co musieli trzymać się razem. Poza tym - każdy mógł wyciągnąć z tego jakieś korzyści dla siebie, choć żeby do tego dojść należałoby być trochę mniej zacietrzewionym niż kapitan Zardi, który niestety tracił humor od samego początku wyprawy. Jednak jedyne chwile bladej radości, a raczej z lekka sadystycznej satysfakcji czerpał właśnie od momentu uwiązania krwiopijcy do Kanhumy, więc nawet dla niego coś się znalazło.
Mansun natomiast był cały w skowronkach. Maszerował ramię w ramię z Vergilem, po jego lewej stronie, kiedy biedny porucznik poruszał się niemrawo, ze spuszczonym łbem po prawej, nadal wyraźnie przejęty tym na jakiej pozycji się znalazł. Na czoło pochodu na powrót wysunęła się dziewczynka lecz błądziła ona gdzieś myślami od czasu do czasu zerkając smutno na brązowofutrego karakala i nasuwając sobie ze wstydem kapelusz na oczy. Na Vergila też rzucałaby dyskretne spojrzenia, ale obcy mężczyzna zbyt ją onieśmielał. Żołnierze jak zwykle trzymali się z tyłu i oscylowali pomiędzy przysłuchiwaniem się rozmowie, którą z wampirem prowadzili oficerowie, a szeptaniem na różne tematy pomiędzy sobą, co stawało się powoli ich nałogiem. Niewiele Sunbaryjczyków lubiło milczeć w towarzystwie, a dodatkowo nie rozumiejący wiele z alarańskiego Ibis i tak ciągle zagadywał pozostałą dwójkę. Kika kroków przed nimi, raźno, choć z kocią ostrożnością kroczył Zaradi, przeszywający ostrym niczym strzały wzrokiem plecy wszystkich, których miał w jego zasięgu. Myślał jak nienawidzi świata, ale jak uwielbia, kiedy Kanhuma, speszony samą obecnością pana 'hrabi' zaczyna się jąkać. Poza tym pilnował Mansuna, by ten, w swej naiwnej otwartości nie powiedział alarańczykowi za dużo. W sumie blond kapitan najchętniej wyssałby wszystkie informacje z krwiopija, a potem pozostawił go z niczym - może z jedną wielką pustką w głowie zamiast wspomnień odnoście tego kogo widział i komu udzielał informacji o swojej rasie i zniknął mu z pola widzenia. Raz a dobrze.
Ale to niestety było niewykonalne.
Nie dysponowali podobnymi możliwościami, choć takie 'włamywanie się' do umysłu byłoby bardzo praktyczną zdolnością... Zaradi jednak czuł, że nawet gdyby umieli robić coś podobnego to tylko generał i pułkownik mieliby jaja aby na kimś tego użyć. Reszta (za wyjątkiem samego blondyna) preferowałaby raczej 'humanitaryzm', dyplomację i poszanowanie intelektualnej prywatności, na co kapitan kichał, przynajmniej póki sam nie padał ofiarą ingerencji we własne myśli. Choć to niekiedy było dużo lepsze niż oddawanie się wyrachowanemu 'humanitaryzmowi' i dyplomacji, której używanie co poniektórzy opanowali do wkurzającej i doprowadzającej do pasji perfekcji.
Kapitan westchnął ciężko. Jego własne myśli mocno i negatywnie go nakręcały i to niemal do stopnia oznaczonego tabliczką ,,jeden punkt nienawiści więcej, a w nagrodę za rekord wbiję komuś nóż w łopatkę". Od czasu do czasu jednak, patrząc na niepewnego siebie Kanhumę doznawał przebłysku radości i wskaźnik jego humoru wracał do naturalnego stanu ,,jestem dupkiem i dobrze mi z tym". Potem jednak wściekał się o to, że musi podróżować z tą niewieścią łamagą i cały bilans szlag trafiał. Żołnierze rozpoznawali to po co chwila kładzących się uszach zwierzchnika i mimowolnie ściszali głosy, poruszani przez przechodzące przez ich plecy ostrzegawcze ciarki. Zachodzili też w głowę jak tak szybko można z powrotem się naburmuszyć, kiedy jeszcze przed chwilą z całkiem zadowoloną miną robiło się notatki i wypytywało obcego o różne rzeczy.
Zaradi jednak miał do tego nadspodziewany talent i wystarczyło, by wampir zapytał o ich własną rasę, a Mansun otworzył pysk, by znowu zapragnął mordować spojrzeniem wszystkie mniej lub bardziej niewinne żyjątka jakie błąkały się po tych obrzydliwie zielonych równinach. Chociaż z drugiej strony... zielony to był chyba jego ulubiony kolor. Więc może nie obrzydliwie... a intensywnie. Intensywnie zielonych równinach. I pachnących naturalnym wytchnieniem, rześkim wiatrem, czasem zwilgotniałą ziemią.... wszystko to koiło zmysły - w dodatku mięciutka trawa przesuwała się gładko między włochatymi palcami kocich stóp, a słoneczko ogrzewało wędrowcom plecy sadowiąc się na coraz wyższym punkcie lekko chmurzącego się nieboskłonu rozciągającego się nad ich głowami we wszystkich kierunkach. Było tak spokojnie, że dało się słyszeć niezakłócone niczym godowe harce żuków i wszelkiej maści polnego ptactwa, które szczebiotało, ćwierkało i piszczało radośnie bądź zaczepnie wszędzie wokół nich.
Ech...
Zaradi w marszu zerwał jakiś mały, kilkudziesięcio płatkowy kwiatuszek i dając się ponieść chwili zaczął obrywać jego koronę wyliczając przy tym:
- Nienawidzę ich...
- Nienawidzę ich...
- Nienawidzę ich...
Udzielił mu się romantyczny nastrój.

Tymczasem pozostali oficerowie robili coś pożytecznego ze swoim życiem i zabrali się za powolne pogłębianie więzi ze skazanym na nich bladynkiem (znaczy Vergilem).
- W shumie nie dzhiwię się, że nie whidziałeś podobnych do nas wczeźniej. - Mansun rozłożył ręce - Naszhe kontynenty leżą od siebie daleko i w dhodatku niewiele było wyphraw organizowanych w te strony... a i od was też nikt nam się nie thrafił. - Powiedział, po czym zamyślił się na chwilkę - Naszha rasa faktycznie różni się od thutejszych, hmm... kotołaków. Whystarczy spojrzcheć na nią... - Tu z uśmiechem wskazał na Kimi, dziewczynkę o kocich uszkach i ogonie. - Sham nie wiem od czhego zacząć... dużo chyba whidzaź na pierwszhy rzut oka. Ale o! Tho mnie bardzo zainteresowało w thutejszych; potrafią zhamieniać się w koty. Albo i inne zwierzęta, zależnie od odmiany. Albo w schoś pomiędzy, coś thakiego jak my. - Wyraźnie się ożywił - Sam chętnie bym spróbował... jednak my rhodzimy się już thacy jak theraz i thacy też pozostajemy. Co jeżcze... Kanhuma, pomożesz? - Uśmiechnął się do zestresowanego porucznika, a ten spojrzał na niego z mieszanką przerażenia i radości. Cieszył się, że Maeno o nim pamięta, ale jednocześnie niechętnie zabierał głos:
- Szczerze mówiąc nie wiem do jakiej rasy najlepiej nas porównywać. - Zaczął cicho, ale całkiem rozsądnie do tematu podchodząc - Przy ludziach mamy stosunkowo ostre zmysły i zazwyczaj jesteśmy... szybsi od nich. - Dodał jakby nieśmiało. - A jednocześnie przy tobie... to chyba nie wypadamy aż tak dobrze. - Stwierdził nieco tym faktem zażenowany. - Może jednak różniece między nami, a alarańskimi kotołakami nie są takie duże?
- O! I jemy przcheważnie mięso! - Wtrącił się Mansun, którego olśniło - Nie schamą krew jak ty... ale mchoże być surowe. Choć nie jest wthedy aż tak dobre. - Oblizał się rozkosznie. - Najlepsze są ptaki... nie wszhystkie, ale te whodne, które żyją u nas są wyśmienite! Whasze każki i kurżaki też nie są złe! A pieczone...! - Rozmarzył się, a Kanhuma westchnął w duchu. W sumie od tego wszystkiego sam robił się głodny... to jednak nie był jeszcze czas na solidny posiłek i kolejny postój. Ale na przekąskę...
Cicho wyjął z kieszeni spodni coś na kształ małej, szmacianej maskotki przypominającej kotka o cienkich, brązowych łapkach oraz tułowiu koloru piasku i ziemi, oraz zabawnych, niezwykle długich wąsiskach. Przez chwilę trzymał go na dłoni, po czym delikatnie podrzucił, by w czasie krótkiego lotu maskotka urosła do rozmiarów prawdziwego kociaka i zgrabnie wylądowała na swoich karykaturalnych kończynkach. Stworzenie spojrzało wesoło na swojego pana po czym po otrzymaniu dyskretnego sygnału pobiegło gdzieś w bok, z zadziwiającą prędkością oddzielając się od reszty grupy.
- Dhobry pomysł! - Podchwycił Mansun w przerwie między kolejnymi zdaniami kierowanymi w stronę wampira - Może dhrugiego theż puźciż?
Kanhuma wydał się zdziwiony.
- Po co? - Zapytał nie bardzo chyba wiedząc co przy tej okazji zrobić z rękami, zacisnął je więc niepewnie przy piersi.
- A czhemu mielibhyśmy ich dźwighać? - Odparł kapitan pogodnie już sięgając do torby po własnego czworonożnego towarzysza. - Wheź od Fona Kumę to sobie z Moeno trochę pochodzą. - Uśmiechnął się wyciągając na światło dzienne grymaśnego prawie-zwierzaka.
- Ale... - Kanhuma nie był przekonany. - Jak mi się za bardzo rozgrzeje... nie będę mógł go użyć wieczorem.
- Odrhobinka treningu się wam przyda! - Mansun jak zwykle był optymistą i tak zakończył temat.
- Jeżczhe ci nie przedsthawiłem... - zwrócił znowu ku Vergilowi tak swoją twarz jak i ramiona z uwieszonym na nich karakalkiem - ...tho jest Moeno, moje Monitum. Jezt thaki kochany! - Rozpromienił się i przytulił głowę kociaka do swojego policzka. Ten wyglądał na co najmniej zirytowanego. Jego krótki pysk z górną wargą rozdzielającą się na dwie, spływające po skosie w dół, w grymasie wiecznego niezadowolenia czarne kreski oraz ścięte poziomo oczy usadowione pod niezwykle wąskim czołem sprawiały, że wyglądał jakby miał komuś przyłożyć. Zawsze. I chętnie.
- Debil. - Stwierdził krótko kochany towarzysz kapitana patrząc intensywnie w oczy wampira i ignorując pieszczotliwe przytulanki swojego pana. Wydawał się być całkowicie poważny.
- Moeno! - Mansun na chwilę odsunął go od swojej twarzy. - Tho nie 'debli' tylko 'whampir'! - Powiedział w trosce o wyedukowanie upartej maskotki. - Nasz nowy khompan, whampir Vherghil!
- ... - Jego towarzysz nie odpowiedział.
- Whaaampir. No dalej, powtórz. - Zachęcił Mansun uśmiechając się przymilnie.
- W... - Zaczęła maskotka charcząco.
- No dalej, whaa...
- W...
- Whaam...pirr! - Maeno dalej próbował.
- Wwww...
...
...Kretyn. - Stwierdziło stanowczo monitum i ostatecznie postawiło na swoim. Mimo niezmiennej mimiki czuć było tak jego upór jak zadowolenie. - Kretyn - Powtórzył, już nieco mniej dobitnie, ale z równą pewnością. Mansun westchnął ciężko i położył towarzysza na ziemi, by ten przybrał swoją 'czynną' formę i mógł poruszać się na własnych nogach.
- Wybhacz za tho... jakhoś nie moghę go nauczyć grzeczniejszego withania się... ale nie miał nic złegho na myśli. Po prostu nie whiem dlaszego, ale on nie zna innych słów... i nie wiem od kogo się ich uży, skoro ja ich nie używam. - Podrapał się w głowę, a po chwili wzruszył ramionami. - No chóż... później nad tym poprazuję!

Kanhuma za radą kapitana dał wyższemu sierżantowi znać, by ten do niego podszedł i oprosił o swój drugi artefakt, większy od pierwszego, właściwościami fizycznymi (i nieco wyglądem) przypominającego Moeno. Pomarańczowiejący, wyblakły karakal został wypuszczony tuż obok monitum Mansuna i zaraz też zrównał się z nim dotrzymując mu kroku. Oba teraz wielkością dorównywały przeciętnej kozie, a przy tym wyglądały na sztywniejsze i dużo solidniejsze niż przedtem. Oba też poruszały się niezwykle dziwacznie - zdecydowanie nie było w nich kociej płynności ruchów, czy też zwinności, co było widoczne zwłaszcza w przypadku Moeno. Ten poruszał się rytmicznie, ale z półsekundowymi przerwami, a przy tym nietypowo unosił łapy i stawiał je szerzej niż teoretycznie powinien. Do tego poruszał szyją, jakby wczuwając się w niesłyszalną dla innych skokową melodię - w przód i w tył, w przód i w tył, niczym gołąb spacerujący po rynku. Minę jednak nadal miał zaciętą i groźną, a długie uszy nastawione czujnie. Bez problemu nadążał za swoim panem, choć trzymał się nieco z tyłu. Może po to, by móc go znienacka dziabnąć w łydkę gdy nadarzy się taka okazja.
Kuma zaś, choć także wyglądał jakby miał pewne problemy ruchowe nie rzucał się w oczy aż tak, szybciej i zgrabniej przebierając całkiem masywnymi kończynami, choć i on unosił je nieco nienaturalnie. A przy tym kolor tego co pokrywało jego ciało zdawał się być momentami wręcz rażący. I całkiem pasował do jego funkcji.

- A tho jezt Kuma. Monitum naszego porucznika - Mansun nie omieszkał przedstawić kolejnego kota, które jak widać rozmnażały się w ich grupie w zastraszającym tempie. Niedługo wampir pewnie dostanie na nie alergii. Choć ich różnorodność była imponująca.
- Zgłupiałeś do reszty!? - Zaradi dotychczas milczący wyrzucił swojego kwiatka i przybliżył się do Maeno. - Przedstawiać monituma? Do reszty cię pogrzało?
- Alhe o co ci chodzi? To theż członkhowie drużyny.- Mansun spojrzał na niego przyjaźnie i z otwartością, co tylko bardziej go poirytowało.
- To są narzędzia, nie żadni 'członkowie'. - Burknął blondyn gniewnie - Kiedy wreszcie dorośniesz? - Spytał, co było dosyć absurdalne zważając na różnicę wieku jaka była pomiędzy nimi. Jednak ktoś taki jak Zaradi nie przejmował się takimi detalami w podobnych chwilach. Grunt, że mógł się pospierać ze swoim rywalem. Teraz jednak nagle przeszła mu na to ochota i wycofał się dumnie na swoją poprzednią pozycję rzucając tylko przy okazji ponure spojrzenia obu karakalskim monituom, które krótko mówiąc i tak lubił dużo bardziej od ich właścicieli. Miały takie fajne mordki... a Moeno łatwo było nauczyć nowych obelg, które wypowiadał potem z takim zdecydowaniem, że aż miło było słuchać. To co powiedział w stronę Vergila także Zaradi zapamiętał. Choć nie był do końca przekonany, czy karakal nie mówił tego przypadkiem do swojego pana... tym nawet lepiej!
- Sierżancie! - Krzyknął po kilku chwilach milczącego marszu.
- K... - Odpowiedział mu słaby głos.
- Hm?
- Który? - Padło nieśmiało pytanie.
- Co, który!? - Warknął poirytowany i spojrzał na idących za nim żołnierzy.
- Który sierżant... jest nas dwóch kapitanie... - wydukał Luke, który pamiętał, że nie tak dawno mówił dokładnie to samo... i mając całkowitą świadomość, że taka powtórka z rozrywki nie spodoba się porywczemu przełożonemu.
I miał absolutną rację; blondyn zatrzymał się gwałtownie, wycharczał coś niezrozumiałego, po czym przyłożył sobie rękę z wysuniętymi pazurami do twarzy i wziął kilka najpierw płytkich, a potem coraz głębszych oddechów. W końcu zsunął tą nieszczęsną dłoń i po zaciśnięciu jej w pięść ruszył powoli dalej. Wyglądało na to, że myśli, którego z nich zdegradować i w ten sposób raz na zawsze rozwiązać problem.
- Fon... - Wydyszał w końcu przez zaciśnięte zęby, na chwilę poprzestając na darowaniu sobie wołania ich po stopniach. Wywołał zaś Fona, bo tylko jego imię zapamiętał. Pozostałych dwóch jakoś nadal nie był pewien i wolał się z tym na razie nie zdradzać.
- Tak? - Szrosierstny karakal odruchowo wyprostował plecy i spiął swoje biedne kocie pośladki, jakby w oczekiwaniu na solidnego kopa. Ale gdyby miał go otrzymać od Zaradiego to na pewno nie tam - kapitan bowiem na nieszczęście sierżanta stał od strony jego szlachetnych klejnotów, a nie wytrzymałych i solidnych mięśni pośladkowych. Sama myśl o tym była przerażająca, ale na szczęście kopanie po czułych miejscach nie przystawało nawet tak młodemu i porywczemu oficerowi jakim był blondynek, żołnierze więc mogli czuć się względnie bezpieczni.
- Podaj mi proszę jakiegoś kwiatka.
To polecenie, wycedzone z podlaną grozą śmiertelną powagą było co najmniej zaskakujące. Fon nie był pewien co ma zrobić. Popatrzył na swoich towarzyszy, ale oni odpowiedzieli mu bezradnymi spojrzeniami. Może to jakiś test albo nowy sadystyczny żart kapitana? Sprawdza jego posłuszeństwo? Rozsądek? Czy chce się trochę zabawić jego kosztem? A może teraz zdecyduje o tym obniżeniu stopnia? Co robić, co robić...
- G d z i e j e s t m ó j c h o l e r n y k w i a t e k !? - Ledwo zrozumiałe pytanie oraz wyciągnięta w bok, na sztywnej ręce dłoń, która najwyraźniej tylko czekała, aż położy się na niej roślinkę przywróciły sierżanta na ziemię i mimo ciężkich pakunków, które cały czas nosił na plecach schylił się pospiesznie, by drżącymi łapami wyrwać z ziemi jakiegoś chwaścika - starał się wybrać najładniejszego, co by się kapitanowi spodobał. Padło na powabnie różowiejącą stokrotkę, która wraz z korzeniami i resztkami tego w czym tkwiła już od nasionka wylądowała chwilę później na pokrytej jasnym futrem dłoni. Zaraz zaś potem, kiedy Fon już wrócił do szeregu, wszytko to co w tej stokrotce nie było dość kwiatuszkowate (czyli wcześniej tkwiło pod ziemią) wylądowało na jego pysku. Zaradi trafił bez patrzenia.
- Ostatni raz żeby mi to było! - Ostrzegł i odcinając się od nich zupełnie zaczął nerwowo skubać delikatne płatki wymawiając w myślach swoją małą mantrę nienawiści wobec wszystkiego.

Żołnierze chwilowo mogli odetchnąć, ale bali się co będzie dalej. Zaradi zachowywał się tak jakby tracił zmysły - z resztą, od początku mieli co do niego pewne obawy. Zmienny w zachowaniach i łatwo wpadający w szał był bardzo trudny w obejściu, a najgorsze było w tym to, że czasami potrafił być całkiem miły, rozsądny i lojalny... nie dało się więc przewidzieć co będzie następne. Nie był jednak ich jedynym problemem - mimo zapewnień wampira, że niedawno się posilał (co w ich wyobraźni wyglądało dość makabrycznie) dwóm z nich trudno było pogodzić się z faktem, że podróżują z kimś, kto może kiedy zechce napić się ich krwi. Już wcześniej pokazał, że kiedy na coś ma ochotę to to robi - kiedy zmanipulował ich i nordów. A co jeśli nagle zmieni zdanie i postanowi sobie z nich coś upić? Niby co miałoby go powstrzymać?
Fon jednak był zdania, że po sposobie w jaki wampir o tym wszystkim mówił widać było, że nie popiera bestialskiego sposobu żerowania i trzymac się będzie własnych zasad, które nie uwzględniają łamania danego im - przynajmniej pośrednio - słowa. Choć jego wizja wysysania krwi przerażała chyba najbardziej. Sama idea... i to jeszcze z innych rozumnych istot... Nie pozwolił jednak swoim kolegom zapędzić się w domysłach i bezpodstawnych oskarżeniach. Wszyscy zaś zaczęli mocno doceniać możliwość komunikowania się za pomocą języka, którego osoba, o której dyskutowali nie mogła zrozumieć. Nie, żeby nie była i tak zajęta czymś innym... ale to przynajmniej dawało im minimum pewności. Jedyne o czym nie mogli zapominać to opinia oficerów, choć akurat będący najbliżej kapitan nie tylko się nimi najwyraźniej nie interesował, ale i nie miałby nic przeciwko gdyby zaczęli posądzać Vergila o nie wiadomo jakie rzeczy. Sam wątpił jednak w jego braki na honorze i nie wiedział czy bardziej go to drażni, cieszy czy może mu imponuje.
Awatar użytkownika
Vergil
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 118
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Wędrowiec , Arystokrata , Wojownik
Kontakt:

Post autor: Vergil »

W końcu ruszyli w drogę. Nie mógł powiedzieć, że podobał mu się pomysł z liną, bo stanowiło to pewne ograniczenie w poruszaniu się i tak dalej, jednak nie miał zamiaru narzekać, gdyż rozumiał, że odpowiedniej długości sznur będzie naprawdę dobrym przeciwdziałaniem dla klątwy rzuconej na nich przez Pana Winorośl. Mała kotołaczka szła z przodu, znowu pełniąc funkcję przewodnika, bo przecież tylko ona z całej grupy znała drogę do domu swej babki. Wydawało mu się, iż dobrym posunięciem będzie pozostawienie dziewczynki na miejscu, gdy już tam dotrą oczywiście, jednak nie wiedział, co o tym myślą kotołaki. Jak na razie, postanowił zachować to dla siebie i, może, zapyta kogoś o to później. Młoda zmiennokształtna mogłaby stanowić pewien problem, zwłaszcza w trakcie walk, których, prędzej czy później, nie będą mogli uniknąć. Aktualnie po traktach całej Alaranii kręciło się dość sporo bandytów, którzy tylko czekali na to, aż trafi im się ktoś do obrabowania. W miastach też nie było lepiej, prawdę mówiąc, chociaż tam istniało coś takiego, jak przestępczy półświatek i ludzie pokroju bandytów często byli najmowani przez ważne osobistości przestępczego świata, aby chronili ich i wypełniali dla nich zadania. Vergil wiedział, jak to działa, mimo że był szlachetnie urodzonym i nie miał wiele wspólnego ze złodziejami, rzezimieszkami i tak dalej.
Wracając do tego, co działo się wokół niego. Kanhuma szedł po jednej jego stronie głównie dlatego, że byli połączeni liną, a na razie, i tak musieli trzymać się blisko siebie. Inaczej klątwa znowu zaczęłaby działać i nie byłoby to przyjemne, chociaż kotołak odczuwał jej działanie gorzej, niż on. Po drugiej jego stronie szedł Maeno, najwidoczniej naprawdę odpowiadało mu to, że mógł iść obok niego. Wampir wiedział, z czym to się wiąże – z rozmową, w której zwierały się także pytania i odpowiedzi, i to nie tylko takie, które zadawał Mansun, bo sam nieumarły także miał kilka pytań, na które z chęcią usłyszałbym odpowiedź.

         – Oprócz kotołaków są jeszcze tygrysołaki, panerołaki, niedźwiedziołaki, wilkołaki, lisołaki i smokołaki. Każde z nich wzięło swą nazwę rasy od zwierzęcia, w które potrafią się przemienić – odparł Vergil. Wiedział, że jego towarzysze mają jakąś wiedzę na temat Alaranii, jednak nie był pewien, jak rozległa ona była. Gdyby miał strzelać, powiedziałby, iż nie jest ona zbyt duża.
         – A, są jeszcze istoty magiczne, które mogą przybierać ludzką postać. Przykładowo, smoki potrafią to zrobić. Po zmianie swej formy najbardziej przypominają elfy. Czasem nawet czarodzieje mają moc zmiany w jakieś zwierzę. Są też wampiry, które mogą zmieniać się albo w nietoperza, albo w kruka. To, w jakie zwierze mogą się zmienić, zależy głównie od rodziny, z której wampir się wywodzi. Wydaje mi się, że nigdy nie może być tak, iż pojedynczy osobnik będzie mógł przybrać formę zarówno kruka, jak i nietoperza – dopowiedział. Zawsze to jakaś nowa wiedza na temat ras zamieszkujących teren tego kontynentu. Oczywiście, spodziewał się też pytań i wydawało mu się, że będą one dotyczyły smoków i smokołaków. Nie wiedział, co sądzą na ten temat kotołaki, jednak jemu osobiście właśnie te dwie rasy wydawały się najciekawsze ze wszystkich tych, o których właśnie wspomniał.
         – Myślę, że poza pewnymi różnicami w wyglądzie, nie różnicie się, aż tak, od kotołaków, które można spotkać na terenie Alaranii – odparł po chwili. Nie musiał porównywać określonych cech w wyglądzie Kimi i pozostałych, bo wiedział, jak wyglądają „alarańskie kotołaki”, a te z odległego kontynentu miał właśnie obok siebie. Wystarczyło, że w myślach przywołał sobie obraz jednego ze zmiennoszkałtnych zmieniających się w koty i spojrzał na jednego z towarzyszy, aby zestawić ze sobą cechy wyglądu oby tych ras.
         – Cóż… wampiry nie trawią jedzenia. Znaczy, mógłbym je zjeść, ale niedługo po tym musiałby je zwymiotować i, najpewniej, przez jakiś czas miałbym problemy z żołądkiem – odezwał się i skrzywił lekko, jakby przypomniał sobie coś, czego nie chciał pamiętać. Właściwie tak było, bo słowa te przywołały w jego umyśle dawne wspomnienie, gdy postanowił na własnej skórze przekonać się, czy zwykłe jedzenie rzeczywiście szkodzi wampirom… I przekonał się, a te trzy czy cztery dni, które spędził na przemiennym wymiotowaniu i wydalaniu tego, co wydala się w trakcie biegunki, były jednymi z najgorszych w jego całym żywocie. Tak, to była naprawdę dobra nauczka co do tego, żeby nigdy nie próbować pokarmu nieprzeznaczonego dla wampirów.

Z zaciekawieniem przyglądał się temu, co zrobił Mansun. Wyciągnął z kieszeni coś, co wyglądało jak maskotka przypominająca kota, a gdy ją podrzucił, przybrała ona postać prawdziwego kota i stała się żywa. Było to naprawdę ciekawe.
         – Ciekawe… - powiedział, bardziej do siebie niż do towarzyszących mu kotów. Wyglądał, jakby pierwszy raz widział coś takiego, co, w sumie, nie mijałoby się z prawdą. Niby był już światkiem podobnych zdarzeń, jednak nigdy wcześniej nie widział tego, co zrobił Maeno.
         – Monitum… - powtórzył po kotołaku. To słowo też słyszał po raz pierwszy.
         – Musisz opowiedzieć mi więcej na ten temat – dodał po chwili, wyraźnie zaciekawiony tematem tych stworzeń. Nie musiał tego udawać, gdyż ciekawość rzeczywiście przez niego przemawiała.
Później przysłuchał się krótkiemu dialogowi między tą dwójką, w którym nawet sam został wymieniony, chociaż niekoniecznie pod określeniami, pod którymi chciałby być, ale i tak się tym nie przejął. Zdarzały się sytuację, że nazywany był gorzej i to o wiele, więc nie ruszało go, gdy ktoś nazywał go debilem lub kretynem.
         – Wydaje mi się, że najpierw musisz nauczyć go, jak wymawiać swoje imię… Nazywać siebie Debilem i Kretynem, zamiast Moeno… to mogłoby wpłynąć na osobę, z którą się wita i ta osoba zaczęłaby wołać na niego właśnie tak, a nie tak, jak ma na imię – odparł i wzruszył lekko ramionami, a uśmiech na jego twarzy dobitnie świadczył o tym, że naprawdę nie przejął się tym, co powiedział zwierzęcy towarzysz Mansuna. W dodatku, ten sam wyraz twarzy świadczył także o tym, że jego słów nie należy rozumieć poważnie. Właściwie, nawet tak nie brzmiały. Chciał sobie zażartować, ale nie był pewien, czy mu to wyszło… jakoś nigdy nie był dobry w tego typu rzeczach.

Wyglądało na to, że każda osoba z tej ekspedycji miała ze sobą monitum. Kultura tej rasy kotołaków wydawała się naprawdę ciekawa. Chciał coś powiedzieć, jednak zbliżył się do nich Zaradi i skarcił Mansuna za to, że zaczął przedstawiać ich monitumy.
         – On zawsze jest taki? - zapytał Mansuna, gdy blondyn odszedł od nich i poszedł nękać kogoś innego.
         – Powinniście poszukać mu kogoś, kto pomoże mu w nauczeniu się lepszego panowania nad emocjami albo coś – dopowiedział. Osobiście, źle by mu się współpracowało z kimś takim. Łatwość wpadania w gniew często była czymś, co nie było przydatne. Owszem, zdarzały się przypadki, gdy dało się zrobić użytek z takiej cechy, jednak częściej sprawiała ona więcej problemów, a nie pożytku. W każdym razie, to było jego zdanie, kotołaki mogły myśleć inaczej.
         – Może zmieńmy temat… Może teraz powiedzie mi coś na temat kontynentu, na którym mieszkacie? - zaproponował. Myślał, że już wcześniej usłyszy coś na jego temat, przy okazji opowiadania o rasie, jednak tak się nie stało. Postanowił więc, że tym razem sprecyzuje pytanie.

Ledwo Mansun zdążył odpowiedzieć na pytanie wampira, w powietrzu dało wyczuć się charakterystyczny zapach tego, że już niedługo zacznie się burza. Poczuł to każdy, jednak Vergil nie był pewien, czy kotłaki będą w stanie go rozpoznać. Nieumarły odruchowo spojrzał w niebo, jednak był ono czyste, chociaż chmury, od czasu do czasu, zasłaniały słońce. W każdym razie, na pewno nie zbierało się na burze, a to oznaczało, że ktoś używa magii.
Po chwili, dokładnie przed maszerującą grupą pojawił się, już znany im pulchny jegomość z dziwną dewiacją co do winorośli. Jego ubiór nie zmienił się, nadal miał na sobie charakterystyczną szatę i „koronę”. W ręku trzymał kiść dojrzałych winogron, z których urwał owoc i wrzucił sobie do ust. Kielich z winem lewitował wokół niego, aż Pan Winorośl nie ujął go za szyjkę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, iż zrobił to, wykorzystując palce stóp. Spojrzał na całą grupą i uśmiechnął się do nich. Było to szczere, radosne i szalone jednocześnie.
         – Co wy robicie! W złą stronę kroczycie! - zapiał po chwili. „Zapiał” było dość odpowiednim określeniem, ponieważ gdyby ktoś chciał porównać głos tego jegomościa do czegoś innego, to najtrafniejsze byłoby właśnie pianie koguta.
         – Zaraz drogowskaz ujrzycie i w kierunku przezeń wskazany ruszycie! - dalej mówił głośno, niemalże krzycząc, chociaż znajdował się naprawdę blisko grupy. I, jak na zawołanie, przed wampirem i kotołakami wyrósł wielki drogowskaz, na którym widniał czerwony napis „Szczyty Fellarionu” i kończył się strzałką, która wskazywała w prawo. Niedługo po tym, skurczył się on i zniknął.
         – Musimy wstąpić w jeszcze jedno miejsce, zanim cię odwiedzimy – odezwał się wampir. Wydawało mu się, że to znowu on musi przejąć pałeczkę w rozmowie z tym szaleńcem. Pan Winorośl spojrzał na Vergila jakby patrzył na kogoś o słabo rozwiniętym umyśle.
         – Nadużywacie mojej cierpliwości! Uważajcie, bo zostaną z was same kości! - wykrzyczał w końcu, a przy jego boku pojawił się szkielet ubrany w naprawdę piękną suknię balową. Winorośl skończył jeść, wypił wino z kielicha i podrzucił go, gdzie ten rozpłynął się w powietrzu. Następnie ujął „panią szkielet” za dłoń i zaczął z nią tańczyć, poruszając się w stronę, w którą wcześniej wskazywał drogowskaz. Zdawał się już nie zwracać najmniejszej uwagi na grupę, jakby dla niego w ogóle nie istnieli.

Odprowadził wzrokiem Pana Winorośl i jego partnerkę.
         – Dobra… to było dziwne. Ten gość ma nie po kolei w głowie – powiedział, bardziej do siebie, niż do towarzyszy.
         – Eh, chodźmy dalej. Im szybciej zajmiemy się tą całą sprawą, tym szybciej będziemy mieli go z głowy – dodał i ruszył w dalszą drogę.
Awatar użytkownika
Mansun
Szukający drogi
Posty: 45
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Wędrowiec , Zwiadowca , Badacz
Kontakt:

Post autor: Mansun »

Vergil nie pomylił się za wiele w swoim osądzie - największą uwagę tak kapitana jak i porucznika przykuły wspomniane przez niego smoki oraz powstałe z nich niegdyś, zmiennokształtne smokołaki. Oczywiście inne rasy także wydawały się dwójce kotów godne uwagi. Możliwe, że słuchaliby o nich nawet chętniej, ze względu na jakąś dziwaczną "futrzastą solidarność", którą odczuwali, gdy o nich myśleli. Jednak coś im mówiło, że najgroźniejsze przy spotkaniu okazałyby się właśnie dwa pierwsze stworzenia, a więc to je należało poznać w pierwszej kolejności. Przy tym podziwiali także wiedzę wampira. Nie wiedzieli co prawda jaki jest najpopularniejszy poziom wyedukowania przeciętnego Alarańczyka, a i "przeciętnego Alarańczyka" trudno im było zdefiniować (w końcu tyle było ras o różnych zdolnościach, kulturach i długości życia), zakładali jednak, że Vergil jest osobą doświadczoną nawet w porównaniu z wiekowymi elfami, a może i częścią czarodziei. W końcu nie każdy typek w karczmie mógłby powiedzieć im tyle co on, a i niektórzy królowie wiedzieli dużo, tak, ale na przykład tylko o dwóch rasach, które w przewadze zamieszkiwały ich królestwa. Za to o rządzeniu i rządzonych posiadali niemało informacji! W końcu musieli znać na swoim fachu. No i układy z nimi liczyły się nieco bardziej… choć nie dla podróżnika jakim w duchu był Mansun. Dla niego ważne było w s z y s t k o co zobaczył, usłyszał, poczuł, zrozumiał, dotknął - słowem - doświadczył. Kanhuma myślał podobnie - był tutaj ze względu na pragnienie poznania i zrozumienia świata, choć bał się go doświadczać tak intensywnie jak jego starszy kolega.
- Czy smoki nie są przypadkiem negatywnie nastawione do innych stworzeń? - zapytał w końcu porucznik. - Mam na myśli… czy nimi nie pogardzają? - Coś takiego obiło mu się kiedyś o uszy.
- Są w końcu potężne i zdaje się, że nawet między sobą… nie zawsze dochodzą do porozumienia. - Jego miękki głos wydawał się łamać w obawie przed wypowiadaniem takich rzeczy. Przyczyna tkwiła jednak w myślach, które podrzucały Sunbaryjczykowi masakryczne obrazy jak walczące ze sobą gigantyczne gady niszą ludzką wioskę nawet tego nie zauważając. Nie mówiąc już o reszcie szkód jaką mogły powodować takie starcia. Doprawdy - jak ta kraina w ogóle to wytrzymywała!? Im stworzenie potężniejsze tym większym spokojem i opanowaniem powinno być obdarowane… Zdaje się jednak, że tutaj to tak nie działało. Pewnie dlatego wyprawa na te ziemie uznana była za niezwykle ryzykowną i zaliczyć ją można było do czynów bohaterskich, nawet jeżeli tutaj niczym się nie wykazali. Choć na pewno w końcu będą musieli. Niestety.

To, że wampiry nie trawią "normalnego" jedzenia na chwilę odwróciło uwagę Mansuna od smoków i ich krewniaków. Taka cecha wydała mu się fascynująca i bardzo specyficzna. Nie żeby na ziemi istniało mało stworzeń, które przyjmują jeden rodzaj pokarmu, nierzadko bardziej zaskakującego niż czerwono posoka, jednak mało ich było wśród istot rozumnych. A przynajmniej tym Karakalom znanych. Zaczął się zastanawiać, a po chwili z radosnym uśmiechem powiedział:
- Tho jak pihjawki! One też piją tylko khew! - ucieszył się, że przyszło mu to do głowy i spojrzał radośnie na wampira. Już miał powiedzieć coś więcej, lecz niespodziewanie w tok wtrącił mu się Kanhuma:
- Właściwie to tylko niektóre pijawki żywią się krwią. Niektóre pasożytują w inny sposób - powiedział całkiem pewnym jak na niego tonem znawcy. - Poza tym nie wiem czy "pijawka" nie mogłaby być odebrana jako coś obraźliwego… o, a samą krew pije samica komara - dodał z porozumiewawczym uśmiechem wychylając się nieco przed Vergila, by zgodne spojrzenia jego i kapitana mogły się spotkać. Obaj pokiwali głowami.
- Whłaściwie to ciekawe, że shama khew wystracza. Myśhałem, że nie może dać whystahczająco energii, by móc funkcjonować… w then sposób. A jak wczeźniej wspomniałeś - zwrócił się do wampira. - Po jej wypiziu możesz jakiś czhas wyczymać bez kohejnej porcji. My zaś muzimy jeźć regularnie i to urozmhaicone potrawy, a i thak jesteździe od nas sprawniejsi… A czy shą rhóżnice w shmaku? Jakiź konkrethny wolisz?
- Kapitanie… - jęknął błagalnie porucznik, ale Mansun nie dał sobie przerwać.
- No zo? Komary żehrują na różnych stwhorzeniach i jezt dobrzhe. Na pewnho nie obraziłyby szę za pytanie o to zo wolą. Ja theż tam długo mhogę mówić o tym zo lubię, więc pytam naszhego nhowego komphana. - Wzruszył ramionami i znów skupił się na bladolicym. Najwyraźniej szybko przyzwyczajał się do dzielących ich różnic albo zwyczajnie wszystko w Alaranii uznawał za normę, którą należy zaakceptować. W sumie był tu gościem, w jego mniemaniu naturalnym było, że tutejsze ziemie muszą ich co krok czymś zaskakiwać. Dodając do tego jego charakter… nie można było określić czy jest osobą, której nic nie szokuje czy też taką, którą zadziwia wszystko.

Kiedy dwaj oficerowie wypuścili swoich towarzyszy tym razem to wampir stał się stroną zaciekawioną, czego nawet nie ukrywał. Widząc to kapitan uśmiechnął się od ucha do ucha. Sam bardzo uwielbiał i podziwiał te kocie stworzenia, spodobało mu się więc, że i jego zaintrygowały.
- Mhonituma to nazi thowarzysze wyprawy… zostały sthworzone przez Wielką sunbaryjską Kaphłankę i mają nam pomagać. - Tu spojrzał czule na podążającego za nim karakala, który nawet nie zareagował. - Shą dopasowane do nażych umiejętnoźci i mają różne fhunkcje. Częzto skrajnie odhmienne. Moeno pomaga mi w rytuałach - podał jako przykład. - Ale i phoza tym wsphaniale mieć go przy sobie - powiedział tonąc w błogim zadowoleniu i przymknął oczy, by chwilę się nim poupajać. Po chwili kontynuował:
- Mhają dwie fhormy. W biernej są mniejże, tak byźmy mogli je thransportować, a w czynnej… no, są takie jak widziż. - Wskazał dłonią na oba duże koty. - Alhe też nie zawsze… no i tylko częźć z nich potrafi mówić. Moenoś spezjalizuje się w tym co shłyszałeś… i jeżcze wh ,,nie”. - Zaśmiał się, ale póki co wampir nie mógł wiedzieć dlaczego. - Phrubuję go naużyć czegoś więzej, ale whodzą mu do głowy thylko wyzwiska - przyznał, ale nie wyglądał na zbyt przejętego. - Swhojego imienia też sie nie chze nauczyć, ale i tak mało kto z nim rozmawia. Wchłaściwie to thylko ja…
Kiedy odwrócił się na chwilkę, by pogłaskać swojego czworonożnego kompana, Kanhuma wykorzystał moment i zbliżył się do Vergila by coś mu konspiracyjnym półszeptem wyjaśnić:
- Ogólnie rzecz biorąc Monituma to przedmioty - powiedział, gdyż miał świadomość, że Maeno przedstawia je jako istoty niemalże całkowicie rozumne. - W niektórych przypadkach wręcz narzędzia bojowe. One nie czują, więc… - zawiesił się na moment. - Mamy drobne spory o to jak je traktować - skończył cicho i spojrzał gdzieś w bok. Zaraz potem na powrót przybliżył się do nich Mansun.
- Zaradi jezt bardzo konzerwatywny w temacie Monituów. Tak jak więkżość twierdzi, że nadawhanie im imion i thraktowanie ich jak żywe izdoty jezd nie do przyjęzia i może utrudnić korzystanie z nich. Ale ja wiem shwoje! - dołączył płynnie do rozmowy, którą miał raczej uznać za nieusłyszaną niż faktycznie jej nie słyszeć, a przy okazji wplótł w to odpowiedź na temat blond kapitana. Choć jeszcze nie całą.
- Ma throchę trhudny charaker, jednak jezd dobrym kompanem - zapewnił. - Nie sphrawia wrażenia miłego, alhe kiedy jezd naprawdę potrzebny daje z ziebie wszystko i potrawi nad sobhą zapanowhać. Choć nie robi thego często. - Zaśmiał się kręcąc głową i jego ramiona po raz kolejny lekko uniosły się w górę, w geście że i tak nic nie mogą z tym zrobić. Jego porywczość traktowali zresztą jako jedną z wielu potrzebnych im cech, a do ich zbioru każdy z nich coś od siebie dorzucał. Czasami było to to co jest zwykle uznawane za wadę, w innych przypadkach ogólnie przyjęte zalety, ale kotołak był zdania, że tylko wszystkie razem pozwolą im naprawdę dogłębnie zeksplorować Alaranię i zbadać wszystko to co ma być zbadane.

Po tym temat został zmieniony, a Vergil po raz kolejny wykazał zainteresowanie tak nimi jak i miejscem, z którego przybyli. Karakal był wniebowzięty.
- Panqus. Thak nazywa się naż khontynent! - Cały się rozpromienił. - A khraj, z któhrego pochodzimy to Sunbiria. Wielkie, rhozległe ziemie obhlane shłońcem! Wspaniałe rzheki, gęste trzciny, ptażki… - Oblizał się dyskretnie. - Mamy theż niejedną puzdynie i wielkie skhorpiony. Najgorże są te czarne, bo jak się nagrzheją to ciężko na nie wsiąźdź. - Zrobił minę jakby coś mu się właśnie przypomniało i zachichotał krótko.
- Leż poza thym… - Zamyślił się na chwilkę. - …nie ma u naz chyba niz spesjalnego. Nie jezdeźmy khrajem biednym, ale utżymujhemy się głównie z eksphortu niektórych owoców i skór i to nham whystarcza. Dla was, Alarańczyków… ach, wy tu mazie wszystkho! Ghóry, równiny, liżne rasy, króleztwa… u naz jezd o wiele bhardziej jednolicie. Dlatego thak bhardzo phragnąłem tu przyjechadź! - wykrzyknął radośnie i uniósł ręce do nieba jakby wychwalał tak całą Alaranię jak i tego kto pozwolił mu na niej stanąć. - Ożywiście kocham Sunbirię i nażą niezrównaną królową - zaznaczył, żeby nie wyszło na to, że zatracił wszelkie patriotyczne uczucia. - Thylko… ymm…
- Jesteśmy bardzo zaintrygowani tutejszą różnorodnością - wyręczył go Kanhuma wtrącając się z niepewnym uśmiechem w myśli starszego kolegi. - U nas też występuje pewne zróżnicowanie terenów, zwierząt i roślin, ale zdecydowanie nie w takim stopniu. Poza tym mamy jedną kulturę i język, różne regiony różnią się co najwyżej detalami. No i dialektem, ale i tak jesteśmy w stanie siebie nawzajem zrozumieć - dodał, a w jego głosie było słychać, że uważa to za zdecydowany atut.
- Większość z osób, które tu przypłynęły, zrobiły to właśnie po to, żeby zobaczyć, odkryć coś nowego… no i jest to jeden z niewielu sposobów na podniesienie swojej pozycji społecznej - dodał, choć do niego akurat ta część nie specjalnie przemawiała. Następnie otworzył usta jakby chciał jeszcze coś dodać, ale rozmyślił się; zresztą i tak zaraz głos miał zabrać kto inny - choć chyba wszyscy woleliby, żeby tego nie robił.

Pan Winorośl pojawił się znikąd, wyrósł przed nimi dosłownie w jednej chwili. Jego przybycie poprzedzone było co prawda drastyczną zmianą atmosfery, więc grupa powinna czuć się uprzedzona, jednak ostatnim razem zjawił się w zupełnie innych okolicznościach, dlatego tak jak Vergil tak i karakale w pierwszym odruchu skierowały swe oczy ku nieboskłonowi. Z ulgą stwierdziły jednak, że na deszcz się nie zapowiada; z ulgą, bo jeżeli miałyby wybierać to skłaniały by się raczej ku temu nieokiełznanemu wariatowi niż prawdziwej ulewie. Ot, spaczenie rasowe. Nie znaczyło to jednak, że widząc latającego grubaska ucieszyły się jakoś niezmiernie - Ibis to nawet dostał nerwowego tiku i schowany za Fonem przyglądał się winnej kreaturze tak ze strachem jak i niepohamowaną nieufnością co chwila strzygąc uchem, nad czym w tej chwili nie umiał zapanować. Luke też spiął się odruchowo, ale po chwili zaczął się uspokajać. Przynajmniej póki nie pojawił się szkielet w sukience, bo wtedy ledwo powstrzymał się od śmiechu. Nie wiedział czemu owo przedstawienie tak na niego zadziałało - ale było dość kreatywne i specyficzne, a karakal był fanem oryginalnej sztuki. Poza tym szkielet ich rasy wyglądał choć podobnie to jednak nieco inaczej, zwłaszcza jeżeli o czaszkę chodziło, a więc nie odbierali tego aż tak dosłownie, a wręcz niektórzy wytężali wzrok, by lepiej się kościom przyjrzeć. Podobnemu odruchowi uległ bez przerwy uśmiechający się Mansun, a nawet Kanhuma, który co prawda tak jak i Fon pojmował grozę owego obrazu, ale jako wyspecjalizowany w biologii osobnik nie chciał przepuścić okazji do oględzin. Z początku jednak cofnął się przed Panem Winoroślą przybliżając się nieco do Vergila jakby chciał pokazać, że są grzeczni i nie naciągają magicznej więzi, która ich połączyła. Ku jego przerażeniu wampir nie dał się zastraszyć czarodziejowi i wtrącił swoje trzy rueny, nie zważając na to, że ten pulchny psychol mógł sobie pogrywać z nimi jak chciał. Choć w sumie stwierdzenie było słuszne - ich plany obejmowały coś więcej niż tylko norę brzuchacza. Ten najwyraźniej jednak chciał być stale w centrum uwagi i był w stanie zagrozić im jeżeli będą się rozpraszać, a szkielet z końca jego drugiego występu miał to tylko podkreślić.
Wśród kotołaków zapanowała konsternacja.

- Hmm… - Zastanowił się Mansun i potarł brodę, jakby miało mu to pomóc pozbierać myśli. - Faktycznie trzeba się będzie zastanowić co dalej… - powiedział odruchowo w rodzimym języku, po czym szybko się poprawił. - Chyba jeżcze muzimy coź omówić! - dodał głośniej, aby zatrzymać Vergila. Należało zdecydować już teraz, w którą stronę się udać.
- Jak to co dalej? - prychnął Zaradi, który od pewnego czasu siedział zaskakująco cicho. - Grubas ma nas w garści. Chrzanić wasze zbiory roślin, jeżeli go sprowokujecie pozbędzie się was bez wahania. A właściwie nas wszystkich. Rozsadzi od środka, a nasze łby pękną jak mydlana bańka! Mamy szczęście, że nie zaczął jeszcze robić tego dla zabawy… - Po tych słowach przeszły go ciarki i rozejrzał się czujnie. Lepiej nie podsuwać wariatowi pomysłów. - Tak czy inaczej nie ma sensu grać na jego cierpliwości. Też mi się to nie podoba, ale zróbmy co mówi. Wybacz mała, ale na razie musimy sobie darować odwiedziny - zwrócił się do Kimi, która dawno już czmychnęła do ostatnich szeregów, wystraszona zjawieniem się maga.
- Alhe moglibyśmy zdhobyć wiele informhacji! Fachowych! I rysunki… - zajęczał Mansun, który miał się tym zająć i właśnie w tym celu został wysłany wgłąb lądu.
- Jak bańka. Pyk! - Zaradi nie powiedział nic więcej za to zrobił otwartymi dłońmi gest na rozlatującą się czaszkę i spojrzał Maeno w oczy. A one w połączeniu z tym gestem wyrażały więcej niż można by oczekiwać.
Mansun się złamał.
- Nho dhobrze… - westchnął wyraźnie przybity. - W thakim rhazie zmieniamy plany. Odphrowazimy cię nhajbliżej domu jak szę da, a phtem pójziemy w… phrawo - zadecydował kucając i przygarniając dziewczynkę ramieniem. - Bhardzo chzielibyśmy pójźć z thobą, ale nie możemy ryzykować życia Kanhumy…
Nie pomyślał trochę wypowiadając te słowa, ale i nie wpadł by na to, że kotołaczka w pełni obwinia się za to co się stało. Zresztą na własne oczy widziała jak porucznik cierpiał z powodu zaklęcia, a to spotęgowało tylko jej wyrzuty sumienia. Teraz zaś wprost powiedzieli o życiu lub śmierci…
Oczy dziewczynki w jednym momencie zawilgotniały, po czym zaczęła donośnie płakać wtulając się w rdzawą sierść karakala. Było jej tak przykro, że to przez jej ciekawość ta kochana grupka będzie się musiała zmagać z nie wiadomo jakimi przeciwnościami i kto wie czy wyjdą z tego cało.
Koty były jednak zdumione jej reakcją. Najbardziej zaś sam Mansun, który nie miałby nic przeciwko, gdyby Kimi machnęła na to ręką, uśmiechnęła się i życzyła im powodzenia. Sądził, że właśnie tak młoda zareaguje. Tymczasem wyglądało to zupełnie inaczej.
- Przepraszam! - wychlipała mocząc łzami nagrzaną sierść. - Nie chciałam przywołać tego… czegoś! - mówiła z trudem, a jej głos dodatkowo stłumiony był przez obejmujące ją ręce Maeno, który wyglądał na mocno zdezorientowanego, a nawet spanikowanego.
- Ahleż nie płaż! Tho przhecież nie… - Próbował jakoś ją uspokoić, a tymczasem zaczął udzielać mu się jej nastrój i nie mógł dokończyć zdania. Na szczęście wyręczył go Zaradi, który stanął nad nimi z miną kata, ale chwilowo bez złych zamiarów. Tylko spojrzał na nich groźnie i z wyraźną dezaprobatą - nie lubił takich scen, poza tym tracili tylko czas.
- To nie twoja wina - stwierdził tonem pewnym i nie znoszącym sprzeciwu. - To wszystko przez Mansuna i jego cholernego pecha! - Wskazał na domniemanego winowajcę niedbałym ruchem nogi; jak widać nie chciało mu się bardziej dla niego wysilać.
- Ej! - jęknął z pretensją kapitan. Nigdy nie był zwolennikiem teorii jakoby miał być prześladowany przez niepowodzenia. Czasami coś mu się omsknęło, czegoś zapomniał albo zepsuł, ale to były przypadki. Każdemu się zdarzało. Poza tym czy ktoś tak szczęśliwy jak on mógł nazwać siebie pechowcem? Wykluczone!
- Daj spokój, każdy wie, że wypadki ciągną się za tobą jak smoła - mruknął poirytowany blondyn. - Po prostu nie widzisz tego, bo jesteś przyzwyczajony do swojego fatum!

Większość osób była święcie przekonana, że Mansuna nie da się rozzłościć. Lwia część jego kolegów nie widziała go nigdy wkurzonego, choć mógł być niezadowolony i jęczeć na coś bezsilnie. Nikt jednak nie podejrzewałby go o jakiekolwiek bojowe nastroje - a jednak teraz podniósł się puszczając oniemiałą kotołaczkę i zmierzył towarzysza wyzywającym spojrzeniem kierowanym ku niemu spod przymrużonych powiek.
- Nie. ma. żadnego. fatum - wycedził z naciskiem, po sunbaryjsku i z nutą urazy w głosie. Stał na rozstawionych nogach, lekko pochylając się nad niższym kolegą jakby chciał na nim w ten sposób wymusić zmianę zdania i odszczekanie tego co powiedział na ten temat.
Wszystkie karakale przypatrywały się temu w zdumieniu i z obawą wymalowaną na twarzach. Zaradiemu zaś w odpowiedzi na ten wybuch zaświeciły się oczka. "Zdenerwował się… naprawdę jest przewrażliwiony na tym punkcie!”, ucieszył się jak dziecko i z taką też miną - chłopca, któremu właśnie dano kawałek owocowego tortu - przypatrywał się kapitanowi. Czyżby miało dojść do rękoczynów? Może nawet wyciągnie nóż? Blondyn ledwo panował nad ekscytacją.
- To dlaczego tylko ty jeden tak twierdzisz? - zapytał ze złośliwym uśmieszkiem próbując dolać oliwy do tego słabego ognia i ruchem głowy zwrócił uwagę Mansuna na resztę gromadki, po czym spróbował wciągnąć i ich w tą dyskusję:
- Chyba nie powiecie, że pech kapitana jest wam zjawiskiem obcym? - Kąciki jego ust nadal znajdowały się w górze, choć zaraz opadły, bo mimo przyjemnego dreszczyku na nerwy działał mu upór złotookiego. To i jego naiwna nieświadomość nieprzystająca komuś kto został obdarowany przez bogów choćby kawałkiem mózgu.
Żołnierze stali jak wryci. Z jednej strony nie mogli zaprzeczyć słowom Zaradiego, ale z drugiej za nic nie chcieli urazić drugiego karakala, który najwyraźniej nie miał zamiaru przyjąć do wiadomości niczego co zostało powiedziane. Już gdzieś im się obiło o uszy, że przy Mansunie o jego pechu się nie wspomina, choć był on dość oczywisty. Woleli jednak nie przekonywać się osobiście dlaczego nie należy tego robić. W dodatku spojrzał na nich tak błagalnie!
- Wszyscy wiemy, że przyciągasz nieszczęścia i "niepomyślne" zbiegi okoliczności! Taki problem, żebyś to w końcu zaakceptował!? - kontynuując blondyn krzyknął i dźgnął pechowca palcem w mostek.
Maeno grzbietem dłoni odsunął jego rękę i iskry zaczęły się sypać. Kto jednak myślał, że pogodny duch przyjaciela pokoju i wszystkich istot go opuści na rzecz awanturniczej mary kryjącej się gdzieś w sercu niemal każdego stworzenia, srodze się pomylił.
- Nie ma żadnego fatum! - powtórzył stanowczo, ale zamiast się rzucać zaplótł ręce na piersi i odwrócił się, obrażony.
Zaradi stracił cały zapał; tyle wysiłku, tyle zachodu - na nic. Ten gość był nie do zdarcia. Zawsze tak samo niewinny i wpieniający!
Mruknął coś do siebie, po czym także się odwrócił ignorując towarzystwo. Ono zaś odetchnęło z ulgą ciesząc się, że nie będzie musiało stawać po jednej ze stron.
Także Kimi nieco się polepszyło. Z zachowania futrzastych wywnioskowała, że faktycznie coś mogło być na rzeczy. Co nie zmieniało faktu, że to nikt inny tylko ona bawiła się tym nieszczęsnym pierścieniem.
Jej stan ducha przyuważył w końcu Kanhuma, którego wcześniej rozproszyło spięcie pomiędzy kapitanami. Położył jej pokrytą brązową sierścią dłoń na ramieniu i uśmiechnął się tak raźno jak potrafił.
- Naprawdę nie mamy ci niczego za złe - powiedział delikatnie, tak jak to tylko on umiał. - Takie rzeczy po prostu się zdarzają… tutaj. Przygotowując się na tę wyprawę byliśmy tego świadomi. Jesteśmy więc przygotowani… na pewno sobie jakoś poradzimy. - Uśmiechnął się jeszcze raz, tym razem ze szczerą nadzieją, a kotka w końcu otarła łzy i skinęła głową. Jeszcze chwilę zajęło jej uspokojenie się, ale obecność porucznika dobrze na nią działała. Wreszcie zaczęła mówić:
- Skoro tak, to faktycznie będzie lepiej jak wrócę… gdybym chociaż była większa… - Pociągnęła nosem. - Wtedy chętnie poszłabym z wami i wam pomogła - stwierdziła, a wielka dłoń pogłaskała ją po włosach.
- Ale żałuję, że nie dacie rady przyjść - dodała. - Nie mam niestety jak poinformować babci, żeby chociaż kilka okazów zostawiła lub ususzyła w książkach…
- Do thwojej bhabci na phewno jeżcze przyjdziemy! - Mansun odblokował się i zadeklarował z radosnym zacięciem. - Jeżeli nie udało nam szę theraz to sphróbujemy za rhok! No i wphadniemy kiedy thylko uda nham szę rozwiązać sprhawę z Winohroślą - dodał, a po jego minie widać było, że traktuje to wszystko jak kolejne cudowne alarańskie wyzwanie. Kanhuma nie był nastawiony aż tak pozytywnie, ale i on pokiwał głową chcąc uspokoić małą. Nie wiedział wcześniej, że przez czas wspólnej wędrówki aż tak się do nich przywiązała, teraz jednak nie miał co do tego wątpliwości.
Zaradi zaś słuchając ich uśmiechnął się w duchu. Teraz, kiedy ominęła go przymusowa nauka o roślinach u jakiejś staruszki nie miał już takich oporów, żeby tam zajrzeć w drodze powrotnej. Jednak a propos informowania kogoś o czymś…
- Mansun, nie uważasz, że powinniśmy zawiadomić pułkownika o zmianie celu…? - zapytał sugestywnie, kładąc mu łapę na ramieniu i odciągając chwilowo do spraw nieco bardziej służbowych.
- Razja! - Karakal niemal uderzył się w czoło. Jak mógł nie pomyśleć o czymś tak ważnym!?
Spór między nimi najwyraźniej odszedł w zapomnienie.

Karakale zbiły się w ciasne kółeczko i o czymś między sobą rozprawiały. Vergil nie mógł wiedzieć o czym, ale zaraz same dostarczyły mu tę informację za pośrednictwem odpowiedniego pytania:
- Hmm... jak wy tu właźciwie wysyhacie wiadomoźci? Rhozumiem, że nie mazie pożtowych gryfhinków? - Mansun wyglądał na nieco nieodnalezionego w sytuacji. Co prawda było ich sześciu, zawsze jeden mógł wrócić, ale... chyba woleli się nie rozdzielać.
- Wydaje mi się, że dałoby się wysłać gołębia z Valladonu do jednego z nadbrzeżnych miast... - wtrącił Kanhuma niepewnie. - Tylko, że my już Valladon chyba minęliśmy...
Wyciągnął z plecaka taszczonego przez Fona wielki, żółtawy pergamin po czym rozłożył go tak, aby i towarzysze wszystko widzieli.
- Bo gdzie jesteśmy? Najpewniej gdzieś tutaj... - Dał jeden z brzegów mapy do potrzymania Ibisowi i wolną ręką wskazał jakiś punkt po lewej stronie. Maeno przymrużył oczy.
- A szy nie bhardziej tu? - zasugerował i zatoczył palcem kółeczko nieco powyżej miejsca wskazanego przez porucznika.
Kimi zaczęła stawać na palce i zerkać ciekawie zza ich pleców. Kotołaki żywo przyglądały się niemal całkowicie gładkiej powierzchni naznaczonej ledwie kilkoma czarnymi kreskami zdobiącymi zwłaszcza okolice nadmorskie. Mapa najwyraźniej była ich autorstwa i wymagała uzupełnienia.
- Nie no... tu jest Rubidia, a tu Turmalia. A więc Valladon powinien być gdzieś tu. - Teraz to Zaradi wskazał żółty punkt.
- Nie... tham już bhędą góry! - zaprotestował Mansun i przejechał pazurem po pergaminie, a potem przeciągnął ten gest by oddać drugie, niewidzialne pasmo.
- Mowy nie ma! Jeżeli tam są góry to gdzie jest las? Hm? Tu masz morze, tu równiny z Valladonem, tu jesteśmy my. - Narysował w powietrzu ikonkę kota z dzidą. - Tu będzie las, a w tym miejscu góry. No!
Żołnierze pochylili głowy i przyglądali się przez chwilę w milczeniu.
- A gdzie w takim razie jest rzeka?
- Dobra, dość! Następnym razem kupujemy mapę na straganie! - Kapitan stracił cierpliwość i spiął się jakby miał kogoś zdzielić.
- Aheż dhogi Zaradi, o dobhry egzhemparz naphrawdę barzo trudno - Mansun spróbował go uspokoić. - Trochę nad tym pophrazujemy i nie bęzie już phowodów do sprzeżek. - Pogładził czule zwój i przymierzył się do strącenia z niego zabłąkanego żuka. Coś mu jednak w międzyczasie wpadło do głowy, ująć więc delikatnie owada pazurkami za pancerzyk i usadził go niżej.
- To bęzie Valladon - Uśmiechnął się. - I theraz tak... tam shą góry... a gzie jezt dom thwojej babsi? - Zwrócił się do Kimi, a dziewczynka bez namysłu wskazała jakieś miejsce pod wyimaginowaną granią.
- Dhobra! A więc my jesteźmy gzieś w tych okolizach... i jak dojziemy do thego punktu to skręsimy w phrawo! - Rysował trasę na wyblakłym tle. - Jszeli mielibyźmy poleghać na gołębiach musielibyśmy się cofnąć. Ahle to nie jezt dalheko. Dwoje z naz może szę cownąź i doghonić nas później.
Reszta zgodnie pokiwała głowami.
- No to z ghrubsza ustalone! - ucieszył się kapitan. - Theraz ktoź zawrózi do Valladonu i nada wiadhomoźć. My pójziemy jeżcze chwilę prosto po szym skręcimy na żczyty. Tam uwolnimy porusznika i Vhergila, wrózimy do Kimi, a potem zdamy raport!
Jego optymizm i prostota planu, który obejmował przejście na ukos przez niezbadaną przez nich krainę, pokonanie niezliczonej ilości stai (i niebezpieczeństw) i zdjęcie potężnej klątwy, były pokrzepiające.
Awatar użytkownika
Vergil
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 118
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Wędrowiec , Arystokrata , Wojownik
Kontakt:

Post autor: Vergil »

Prawdę mówiąc, spodziewał się pytania albo nawet kilku pytań związanych ze smokami. Oczywiście, o ile kotołaki miały jakiekolwiek pojęcie o tym, jak rasa ta wygląda. Pradawni ci zawsze wydawali się potężnymi stworzeniami i nierzadko właśnie tak było. Sam Vergil kilkukrotnie natknął się na przedstawicieli tej rasy i to nie tylko mężczyzn, bo nawet w tym momencie mógł przypomnieć sobie spotkanie z kobiecą wersją smoka, a spotkanie to zakończyło się dla nich dość… miło. Oczywiście, spotkania te następowały, gdy pradawni ze skrzydłami przebywali w swych elfich formach, a wampir wyłącznie dzięki umiejętności czytania aur mógł rozpoznać, iż obok niego siedzi przedstawiciel tejże rasy.
         – Smoki uważają, że są wyjątkowe. Otwarcie nie przepadają za przedstawicielami swojej rasy, jednak, co do innych ras… jedne starają się być neutralne, inne ukrywają swe odczucia co do nich, a jeszcze inne otwarcie pogardzają pozostałymi rasami i to nierzadko jeszcze bardziej, niż innymi smokami. Wszystko zależy od charakteru danego osobnika i tego, jak dobrze kontroluje swoje emocje… Poza tym smoki są też chciwe i mają tendencję do gromadzenia bogactw w swoich legowiskach, które najczęściej mają formę wielkich jaskiń – odpowiedział, wzbogacając swą wypowiedź o kolejną ciekawostkę na temat latających jaszczurek. Oczywiście, o swoich spotkaniach z nimi nie miał zamiaru opowiadać, bo nie było to bezpośrednim tematem rozmowy. Niby, mógłby wtrącić to w ramach kolejnej ciekawostki, które dowiodłaby także, iż stworzenia te nie są rzadkim widokiem i nie jest tak, że ciągle przebywają w swych ukrytych legowiskach, gdzie cały czas strzegą skarbów.
         – Co prawda, nie przepadają za sobą, jednak walki smoków nie są częstym widokiem, choć jest on spektakularny i często powoduje sporo zniszczeń krajobrazu – dopowiedział słowami osoby, która wie, o czym mówi i najpewniej widziała taką walkę na własne oczy, czyli nie posiłkuje się tym, co usłyszała od kogoś. Cóż… Vergil naprawdę miał okazję obserwować pomiędzy dwoma przedstawicielami smoczej rasy. Podróżował wtedy w postaci kruka i przysiadł na czubku najwyższego drzewa w okolicy, aby mieć najlepszy widok na całe zdarzenie. Walka była dość zacięta, chociaż nie zakończyła się śmiercią żadnego ze smoków. Z drugiej strony, dobrze, że w okolicy nie było żadnej wioski lub miasta, bo całkiem możliwe, iż uległyby one zniszczeniu. Wampir przypomniał sobie, iż po tym, jak walka dobiegła końca ten, który wygrał, powiedział do leżącego i poranionego, żeby ten już nigdy więcej nie próbował go okraść, bo następnym razem zakończy to zabiciem go, a nie wyłącznie daniem nauczki.

Nie spodziewał się, że informacje związane z pożywaniem się wampirów mogą wywołać takiego zainteresowanie. Owszem, było to coś niecodziennego, jednak wydawało mu się, iż nie jest to aż tak interesujące. Jednak skrzywił się lekko, gdy Mansun porównał jego i inne wampiry do pijawek. Nie było to przyjemne określenie tej rasy i jeszcze nie spotkał krwiopijcy, który nie uznałby tego za obrazę jego, a także całej jego rasy. To nie było tak, że nieumarli nie potrafili żartować i się śmiać, po prostu naprawdę nie lubili, gdy nazywało się ich właśnie w ten sposób.
         – Cóż… nazwanie wampira pijawką jest naprawdę obraźliwym określeniem. Gdybym był bardziej narwany i agresywny mógłbym nawet uderzyć cię w twarz za porównanie wampirzej rasy do pijawek – powiedział całkiem poważnie. Postanowił nie wspominać o łowcach wampirów, którzy nadużywają tego słowa i naprawdę często mówią na wampiry pijawki, zwłaszcza gdy rozmawiają z krwiopijcą i próbuję go sprowokować.
         – W krwi zgromadzona jest energia życiowa, której wampiry potrzebują do tego, żeby funkcjonować. To… działa inaczej niż normalne jedzenie, które wy spożywacie. Nie do końca umiem to wytłumaczyć – odparł i westchnął lekko. Owszem, szukał odpowiedzi na własną rękę, jednak dowiedział się tylko tyle, że krew jako pokarm jest dla wampirów o wiele wydajniejsza, gdyby miało się to porównać z normalnym pokarmem i tym, jak często muszą pożywiać się nim ludzie i inne stworzenia. Myśląc, o czerwonym płynie, Vergil przypomniał sobie, że droga do Szczytów Fellarionu może nie być krótka i będzie musiał posilić się w jej trakcie, może nawet więcej niż raz. Na razie, postanowił zachować to dla siebie, a kotołaki uprzedzi o tym później, może nawet dopiero wtedy, gdy zacznie odczuwać głód krwi.
Uśmiechnął się lekko, gdy usłyszał pytanie o różnice w krwi i, czy jakąś preferuje.
         – Krew każdej rasy smakuje inaczej. Poza tym zawsze wydawało mi się, że krew kobiet jest nieco… „słodsza” od krwi mężczyzn. Poza tym, młodsze osoby wydają się mieć bardziej orzeźwiającą krew. Mimo wszystko, wydaje mi się, iż nie mam jakichś preferencji smakowych. Naprawdę – odpowiedział i zapewnił na koniec. Trochę dziwnie czuł się, gdy o tym mówił, bo w jego odczuciu było to już nieco bardziej prywatne, a także indywidualne dla każdego wampira.
         – A, i pamiętajcie, że każdy wampir odczuwa to inaczej, więc moje zdanie na temat krwi, nie jest opinią każdego wampira, a wyłącznie moją – uprzedził ich. Tym razem postanowił, że wspomni o czymś, o czym pomyślał i, na początku, nie chciał wypowiadać tego na głos.

Tym razem to Vergil stał się tym zadającym pytanie i słuchającym odpowiedzi na nie, a Mansun wcielił się w osobę odpowiedzialną za odpowiadanie i wydawał się przy tym chętny do robienia tego, więc wampir nawet nie widział możliwość, aby odpowiedzi mu udzielone były krótkie i ogólne. Słuchał tego z wyraźnym zaciekawieniem, gdyż wcześniej nigdy nie dane mu było zobaczyć czegoś podobnego, do zwierzęcych towarzyszy kotołaków. Wyglądało też na to, że nie wszyscy podzielają zdanie Maeno, o czym przekonał się, gdy Kanhuma podszedł do niego i wyraził własną opinię na temat Monituów.
         – Hmm… Rozumiem. Sam nie wiem, jakie miałbym zdanie na ten temat i po jakiej stronie bym się postawił – odpowiedział krótko. Nawet zaczął zastanawiać się nad tym, co by było, gdyby musiał to zrobić, czy może uważałby, iż są one przedmiotami i właśnie tak należy je traktować, czy może jego zdanie byłoby zupełnie odmienne od tego i zbliżone do tego, co sądzi Mansun. Trudno mu było zdecydować, bo nigdy wcześniej nie miał do czynienia z czymś, co dla tych kotołaków było częścią ich kultury.
Następnie z ust krwiopijcy padło kolejne pytanie, co było zmianą poprzedniego tematu, gdyż Vergil zapytał o więcej informacji na temat miejsca, z którego przybywają jego futrzaści towarzysze.
         – Rozległe ziemie oblane słońcem… Nie najlepiej dla kogoś takiego, jak ja – odparł i uśmiechnął się, co miało oznaczać, że zażartował sobie lekko.
         – Macie wielkie skorpiony służące za wierzchowce? Nieźle – dodał pełnym uznania głosem. Naprawdę chciałby kiedyś zobaczyć takie stworzenia, a może nawet usiąść na grzbiecie jednego z nich i poczuć, jak to jest na nim podróżować.
         – Poczekajcie, aż zobaczycie śnieg… Może nawet będziecie mogli poczuć go pod łapami, dotknąć i tak dalej. Bo… na waszym kontynencie nie ma czegoś takiego, prawda? - zapytał, głównie dla pewności. Nie znał klimatu kontynentu kotołaków, ale coś mu mówiło, że nie pozwala on na opady śniegu, więc nie powinni oni wiedzieć, co to jest.

No tak, było kilka spraw do omówienia, tym bardziej, że Pan Winorośl dał im jasno do zrozumienia, iż nie należy do istot cechujących się wyjątkową cierpliwością, a to, że nie podążają w stronę miejsca, które im wskazał, wyraźnie zdenerwowało go.
         – Może perspektywa wodzenia nas za nos, nieoczekiwanych wizyt i rzucania klątw jest dla niego ciekawsza, niż zwykłe zabijanie – rzucił, niekoniecznie tylko do Zaradiego, który właśnie teraz się odezwał. Co prawda, nie było to dla nich szczególnie dobre, zwłaszcza dla Vergila i Kanhumy, którzy stali się ofiarami klątwy, jednak zawsze lepsze to, niż zagrożenie dla życia i śmierć z rąk szalonego maga.
Nie znał małej kotołaczki, która pełniła funkcję przewodnika wśród grupy kotołaków, jednak on, chyba, także nie spodziewał się, iż zareaguje ona na to wszystko tak, jak zareagowała. Stał tylko w miejscu, z rękoma skrzyżowanymi na wysokości klatki piersiowej i spokojnie czekał na to, aż sprawa ta zostanie uznana za zamkniętą.
Zaradi wtrącił się i szybko wybuchła z tego mała sprzeczka między nim, a Mansunem. Tutaj Vergil też nie chciał się wtrącać, bo nie wiedział, o jakim pechu mówią i nie miał podstaw, aby sądzić, że Maeno jest pechowym kotołakiem i sam pech ciągnie się za nim, przy okazji dopadając też tych, którzy z nim podróżują.
Wampir zaczął przyglądać się uważniej, gdy głosy obu zmiennokształtnych zaczęły podnosić się przy każdym zdaniu, które wypowiedzieli, a ich postawy wyglądały na coraz bardziej bojowe. Wyglądało to tak, jakby przejście do rękoczynów wisiało w powietrzu. Może krwiopijca tak nie wyglądał, ale był gotowy wkroczyć w każdej chwili i oddzielić swym ciałem kłócących się mężczyzn. Podejrzewał, że nawet gdyby zaczęli walczyć, nie miałby problemu z rozdzieleniem ich. Na szczęście, dla nich i dla niego, do niczego takiego nie doszło, a spór zelżał dość szybko. Wydawało mu się, że Zaradi chciał specjalnie sprowokować Mansuna, jednak niezbyt miał czym to poprzeć, więc zdecydowanie zachowa to dla siebie.

Kotołaki zbiły się w grupę, a on odniósł wrażenie, iż muszą coś przedyskutować między sobą, więc nawet nie próbował podsłuchiwać i próbować wcisnąć się między nich.
         – Zależy, gdzie chcecie wysłać wiadomość… Mamy gołębie pocztowe, jednak nimi przekazywane są niedługie wiadomości. Poza tym, w każdym mieście można znaleźć posłańców, którzy przeważnie mają naprawdę szybkie konie albo podróżują niedużymi, ale szybkimi statkami. Oczywiście… są też magowie, którzy mogą przekazać waszą wiadomość naprawdę szybko, jednak ich usługi nie są tanie i nie można ich spotkać tak często, jak posłańców – odpowiedział po krótkiej chwili zastanowienia.
         – Podejrzewam, że was interesują morscy posłańcy. Prawda? - zapytał, głównie dla pewności. Vergil miał wrażenie, że chcą oni wysłać jakąś wiadomość do swojej ojczyzny, konkretniej do kogoś, kto zlecił im wyprawę, na której znajdują się właśnie teraz.
         – Z tego, co pamiętam, w portach miast przybrzeżnych powinien być budynek, w którym można wysłać coś za odpowiednią opłatą – dokończył. Teraz już chyba przekazał im wszystkie informacje, które musieli wiedzieć na temat przekazywania informacji w Alaranii. Zresztą, gdyby nadal mieli jakieś pytania, po prostu je zadadzą.
O, mieli mapę, chociaż najpewniej była ona rysowana na bieżąco, dlatego też wyglądała, jakby miała sporo braków. Vergil postanowił nie wtrącać się w ustalanie kierunku przez kotołaki. Robił to nie dlatego, że źle im szło, czy coś, po prostu była to dość zabawna sytuacja, która spowodowała, iż zaczął cicho się śmiać. Chociaż bardziej można to było nazwać podśmiechiwaniem. Poza tym, poradzili sobie z tym w miarę szybko, a z tego, co zdążył podejrzeć, ostatecznie doszli do porozumienia i wybrali dobry kierunek. Także… nie było potrzeby, aby się wtrącał.

         – Teraz ja miałbym dość ważne pytanie – zakomunikował. Powiedział to też po to, aby zwrócić na siebie ich uwagę. Chciał, żeby wysłuchali go wszyscy obecni.
         – Szczyty Fellarionu leżą dość daleko… Chciałem zapytać, czy macie możliwość przyspieszenia tej podróży? - zapytał. Było to dość istotnie przez odległość, która dzieliła ich od celu. Poza tym, im dłużej będą podróżować, tym bardziej Pan Winorośl będzie się niecierpliwił, a Vergil doskonale wiedział, iż żaden z nich nie chciałby, aby ten szalony jegomość pojawił się nagle w połowie ich drogi i zaczął ich zabijać, bo jego cierpliwość skończyła się, a on jest zdenerwowany tym, że tak długo zajmuje im podróż.
         – Poza tym, może chcecie drobnej pomocy w narysowaniu mapy okolicy? - zaproponował. On miał już tyle lat, że nie potrzebował mapy Alaranii, aby wiedzieć, jak dostać się w odpowiednie miejsce. Można by było powiedzieć, iż mapę krainy miał już w głowie, co nie byłoby dalekie od prawdy.
Awatar użytkownika
Mansun
Szukający drogi
Posty: 45
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Wędrowiec , Zwiadowca , Badacz
Kontakt:

Post autor: Mansun »

Mansun i Kanhuma w skupieniu słuchali wyjaśnień wampirzego towarzysza odnośnie smoków i ich zachowań. Kapitan jednak był tak podniecony całą wyprawą i wszystkim co go otaczało, że w końcu zaczął się nieco rozpraszać, choć wszystkie te dane były dla niego oczywiście ważne i bardzo go interesowały. Smoki jednak były czymś tak odmiennym od tego co znali, że by głębiej to przeanalizować kotołak potrzebował nieco się wyciszyć, złapać oddech i przygotować się do umysłowego wysiłku - teraz zaś co i rusz uczył się i dowiadywał czegoś nowego i chyba najzwyczajniej zaczął się przegrzewać. Na szczęście idący tuż obok porucznik nie miał takich problemów - mógł koncentrować się o wiele dłużej, a że nie nosiło go tak jak kolegi, to nie zużywał zbyt prędko zapasów energii przeznaczonej na słuchanie, pisanie i analizowanie. Dzięki temu nic im nie umknęło i kiedy będą mieli na to czas i siły najpewniej do tematu wrócą, czy to by dopytać o szczegóły Vergila czy też podyskutować między sobą.

Złotooki zrobił zdziwioną minę i poruszył uchem kiedy wampir wyjawił mu nieco na temat tego jak przez innych krwiopijców może być odbierane słowo "pijawki". Do komarów nie odniósł się wcale, więc chyba nie były tematem aż tak drażliwym. Ciekawe.
- Zhapamiętam. - Mansun pokiwał głową i też wydawał się przy tym całkowicie poważny. Dobrze było wyłapać taką ciekawostkę kulturową zawczasu, gdyż jak sam bladolicy stwierdził "gdyby był bardziej narwany i agresywny, mógłby uderzyć go w twarz". A co dopiero gdyby trafili na kogoś z natury narwanego! Nawet jeżeli kotołak absolutnie nie miał nic złego na myśli i widać to było w każdym jego geście, słowo obraźliwe nadal takie pozostawało. Nie każdy zwróciłby uwagę na fakt, że dla kotów, a zwłaszcza kogoś tak radośnie szczerego jak on, nie było to oczywiste. A wręcz przeciwnie - i to żyjątko (wampir) i to żyjątko (pierścienica). Łączył je sposób odżywiania się, więc nie było w tym chyba nic złego. Dla Mansuna było to po prostu zwyczajne porównanie, bo przecież powiedział "jak pijawki", a nie "jesteś pijawką". A to dla niego robiło różnicę.
Znów na przeciwnym biegunie postrzegania rzeczywistości stanął Kanhuma, który jakoś podskórnie wyczuł, że takie określenie może działać wampirom na nerwy. Trudno było powiedzieć skąd to wiedział, ale zwalić można to było na jego wręcz kobiecą wrażliwość i takąż intuicję, z której choć można było się chwilami śmiać, okazywała się jednak w praktyce całkiem przydatna. Z natury był z resztą ostrożniejszy i miał nosa do tego jak należy się zachować by kogoś nie urazić - problemem były jedynie te sytuacje, w których ktoś nie znosił osób nieśmiałych i nie pewnych siebie - wtedy Kanhuma musiał salwować się ucieczką. Jeżeli była taka możliwość.

Następne były wyjaśnienia odnośnie działania na wampiry pitej przez nie krwi. Te były jednak wyjątkowo krótkie, gdyż temat wydawał się być chyba nie do końca zbadany. Ale podróżnicy nie mogli narzekać - jedna niewiadoma na tyle nowych odkryć była niczym kusząca tajemnica, a nie zwykła luka w notatkach. Dziwne by było gdyby mogli się od razu dowiedzieć wszystkiego. No i gdzie byłaby w tym zabawa?

Kiedy zeszło na tematy smaku, Mansun znowu się skupił. Więc tak to wyglądało... Dziwił się jednak, że Vergil nie ma żadnych specjalnych upodobań. On po tylu latach na pewno by miał. Ba! Miałby jakieś od urodzenia! Tak jak teraz, tyle że dotyczyłyby nieco innego rodzaju pokarmu. Nie zmieniało to jednak tego, że wyjaśnienia wampira zrozumiał i w lekkim zamyśleniu pokiwał głową. Wszystko wydawało się logiczne. Nawet to, że każdy krwiopijca mógł mieć inny gust. To nawet lepiej - będzie można pytać każdego i zawsze otrzymywać inną odpowiedź! To wydawało się kotu wspaniałą opcją.
- O, o! - Nagle coś jakby sobie przypomniał i zamachał wyciągniętą w górę ręką jak grzeczny, choć narwany uczniak, który koniecznie chce zadać pytanie, a przy tym nie rozgniewać nauczycielki. Nie wiadomo skąd u niego wziął się ten gest, skoro od dawna już dzieckiem nie był, jednak całkiem do niego pasował. W ogóle z zachowania Maeno naprawdę trudno było wywnioskować ile ma lat - każdy chyba jednak dałby mu mniej niż w rzeczywistości przeżył. Co jednak zrobić - niektórzy nigdy do końca nie dorastają, inni zaś obdarzeni są charakterem, który upodabnia ich do osób młodszych, mimo iż tak fizycznie jak i umysłowo są całkiem dojrzali. Do której z tych dwóch grup zaliczał się Mansun, nie wiedział nikt - albo raczej - każdy był pewny swojego zdania i uparcie nie chciał go zmienić. Z Zaradim na czele. I chyba nie trudno byłoby odgadnąć jego stanowisko.
Wracając jednak do spraw bieżących...
- A szy są whampiry, które mhaniakalnie piją khew tylko jednej rhasy albo płzi? - zapytał lekko przychylając głowę. - Albo jednej ozoby? - dodał. - Czasem shłyszy się takie opowieźci... czy to też jezt tak, że wszysthko się może zdarzyć zależnie od oshoby? - Wbrew pozorom nie szukał sensacji, ale całkiem poważnie się zastanawiał.
- I ży to nie wphływało by na nich źle? Nawet jeżeli chodzi w tym o energhię żysiową to jednak jest to bhrak urozmaicenia. - Wyglądał na szczerze zmartwionego losem owych "maniaków", którzy nie zważając na swoje zdrowie nie przestrzegali zasady dobrze zbilansowanej diety - o ile dla wampirów w ogóle coś takiego miało prawo istnieć.
- Jeden z nażych kolegów z wojska ufikshował zię, że bęzie jadł thylko fidejery i w końcu sie pochorował. Nhawet jeżheli jest to jedno z najlepszych mięs... - Ni to opowiadał ni myślał na głos.

W końcu zresztą oficjalnie przyszła pora na to, by zabrał głos i zaczął opowiadać, mógł więc dać ujście nagromadzonej w nim już potrzebie gadulstwa. Nie wiedział co Vergila zaciekawi najbardziej, ale najwidoczniej były to skorpiony.
- Użhywa ich głównie ahrmia - powiedział z uśmiechem. - Trochę whredne bydlaki, ale nie aż tak jak wielbłądy albo nie dhaj o Kapłanko ghryfy... - Wzdrygnął się na samą myśl. - Phrawdę mówiąc są też niezbhyt bystre, ale jeśli się je przhyzwyczai do ujeżczania to dosyć łathwo nimi pokierować - powiedział zadowolony, bowiem swego czasu to opanował i naszły go teraz całkiem przyjemne wspomnienia.
- Trzheba jednak uwhażać na te zikie. Są przhekleństwem niektórych rejonów - wspomniał, żeby nie wyjść znowu na bezmyślnego optymistę, który przeinacza fakty. Co nie zmieniało tego, że wypowiadał te słowa ze szczerym uśmiechem i jakby odrobiną nostalgii. Nawet trochę żałował, że nie mogli ich wziąć ze sobą...

- Śniek bywa - Mansun tą odpowiedzią mógł nieco zaskoczyć Vergila, ale dalsze jego zdania miały wyjaśnić całą sprawę. - Phojawia się czasem nha pustyniach i na wyshokich szczytach. Śniek i lód. Ażkolwiek... nigdy go nie dothykałem - przyznał i zaświeciły mu się oczka. - Mhówisz, że theraz będzie okazja?
Kanhuma także wydawał się być podekscytowany. Patrzył gdzieś przed siebie i nie odzywał się, ale widać było, że pozytywne emocje udzieliły się i jemu. Kto wie - może nawet bardziej niż kapitan chciał to wszystko zobaczyć. Bądź co bądź śnieg nie był u nich codziennością. Większość z nich nigdy nie miała z nim kontaktu.

W końcu zaczęły się ustalenia. O magach i takim sposobie przekazywania wiadomości koty nawet nie pomyślały - choć kiedy już o tym usłyszały, uznały, że taka możliwość jest całkiem ciekawa. Nie chciały jednak zużywać na to posiadanych przez nie środków pieniężnych, więc uznały, że gołąb wystarczy.
- Whiadomoźć musimy przesłaś do jednego z alarańskich miast - sprecyzował Mansun. - Użchyjemy więc tych... gołhębi. Alhe dobrze whiedzieć i o pozosthaych możliwhościach. Póhi co jednah khrótka whiadomoźć wystarży.
"Może w końcu im przez to podpadniesz" - Pomyślał z niebezpieczną nadzieją Zaradi czający się cały czas gdzieś za nimi niczym pantera szykująca się do skoku na niewinne króliczki. Naprawdę tylko czekał aż reszta oficerów straci cierpliwość do drugiego kapitana, choć nie umiał sobie jasno odpowiedzieć, dlaczego aż tak mu na tym zależy. Czuł jednak dojmującą potrzebę zobaczenia Mansuna błagającego na klęczkach o wybaczenie i danie mu szansy - nie, oczywiście nie jego miałby błagać - tylko generała. Albo chociaż majora...
Rozpogodzony tą myślą zajął się wreszcie ważniejszymi sprawami.

Kiedy karakale rozprawiały między sobą Vergil nie wtrącał się i czekał aż skończą, co było chyba najrozsądniejszym (jeśli nie jednym słusznym) wyjściem. W końcu jednak i on zabrał głos, a tym co powiedział skutecznie zbił skupionych na nim Sunbaryjczyków z tropu.
- Przyspieszyć? - Zaradi odpowiedział mu jako pierwszy, unosząc do góry jedną brew i krzywiąc się lekko z niezrozumieniem. On tak jak i reszta nie za bardzo wiedział o co może krwiopijcy chodzić. Sądził, że odesłanie smarkatej będzie tym co może skrócić czas ich wędrówki, ale poza tym? Nie miał pomysłów.
- Co masz na myśli? - Przeszedł od razu do konkretów, tak jak i automatycznie podszedł bliżej Vergila. - Jedyne możliwości "przyspieszenia" jakie mamy to wypożyczenie jakiegoś wozu albo wierzchowców. Chyba, że chcesz wiedzieć czy umiemy zamienić się w ptaka i sobie ot tak gdzieś polecieć. Ale nie; nie umiemy. - Machnął ręką jakby zniecierpliwiony, ale jego irytacja brała się z wewnątrz, jej powodem nie było więc pytanie wampira.
- Jeżeli ty masz jakieś pomysły to słuchamy - rzucił i widać było, że choć coś w nim buzuje, stara się trzymać emocje na wodzy. Po prostu zapytał. Tylko nie bawiąc się w żadne ozdobniki. Chciał jak najszybciej wyjaśnić całą sprawę, ustalić co mogą zrobić i jak najszybciej pozbyć się tego co połączyło porucznika i czarnowłosego, jego zdaniem nadal bardzo podejrzanego, typa.
Reszta nie przerywała mu, gdyż byli tak samo zagubieni i pewnie zadaliby te same pytania, tylko w typowy dla siebie sposób: przez Mansuna przemawiałaby ciekawość, przez Kanhumę grzeczność i nieśmiałość, u Zaradiego zaś padło na złość pokrzepioną nietypowym problemem i zmianami w planach. Chyba jako jedyny lubił kiedy wszystko szło jak należy, kiedy mógł postępować zgodnie z wytycznymi i rozkazami, a całej tej wyprawy nie traktował jak wycieczki krajoznawczej.
Tym gorzej dla niego.

- Na pewno możliwość takiej przemiany byłaby pomocna - wtrącił w końcu pokojowy do bólu porucznik kiedy blond kapitan najwyraźniej skończył. Zrobił to w sumie jedynie po to, by zatuszować nieco ton kapitana. Nie żeby Zaradi właśnie teraz był jakoś wyjątkowo zgryźliwy - ale Kanhuma nieraz pokazywał jak bardzo wrażliwą jest osobą i jak ważne jest dla niego, by wszyscy dla wszystkich byli chociażby względnie mili i wykazywali się odpowiednią cierpliwością. To co Mansuna właściwie nie ruszyło dla niebieskookiego było bardzo nieprzyjemną, negatywną emocją, którą należało zamieść pod dywan i przydeptać, aby przypadkiem już stamtąd nie wylazła.

Na szczęście pojawił się nowy temat, który nawet Zaradiego nastroił nieco bardziej przyja... nieco mniej negatywnie do świata, tak więc zamknął się i z zainteresowaniem popatrzył na Vergila. Naprawdę umiałby zrobić coś takiego z tą ich nieszczęsną mapą? Karakal był bardzo ciekawy na ile by mu to wyszło. Sam nie uważał, aby narysowanie mapy ot tak było rzeczą łatwą, nawet dla kogoś kto żył najwyraźniej dużo dłużej od nich. Poza tym nie mówili tu o jakiejś zapyziałej dzielnicy miasta tylko o sporym kawałku kontynentu. No, ale równie dobrze mogła na tym ucierpieć szczegółowość. No i "okolicę" można było naprawdę różnie definiować. Może wampir miał na myśli jedynie najbliższe krzaczki i drzewa? W myślach blondyn rzucał mu małe wyzwanie, ale nie tak, by było to łatwe do zauważenia. Nawet już na niego nie patrzył - miał co innego do roboty.
Inni natomiast wydawali się albo zdziwieni, albo mocno uradowani i zbytnio się z tym nie kryli - dwójka niższych rangą żołnierzy była także nieco przerażona możliwościami ich nowego towarzysza. Ale co tam, grunt, że Mansun był zachwycony!
- Phomógłbyś nham? Naphrawdę!? - zapytał z wyraźnym entuzjazmem. - To bhyłoby wsphaniale, zwłażcza, że wiziałeś w jakim jest sthanie... ażkolwiek nie chcę się thobą wyręczać, w końcu tho było w dużhej mierze moje zadanie... - powiedział nieco zakłopotany. Faktycznie głupio mu było zaprzęgać kogoś do własnej roboty, zwłaszcza, że najpewniej nie będzie się umiał potem odpowiednio odwdzięczyć. Tracić okazji jednak też nie chciał - w końcu kto od ręki mógł zrobić coś takiego? Szansa ponownego natknięcia się na osobę o takiej wiedzy wydawała mu się znikoma. Alarańskie okazje trzeba chwytać!
Bez chwili namysłu przekazał mu mapę, a zaraz potem wygrzebał odpowiednie rysiki i włożył mu w łapki patrząc na niego niczym dziecko nie mogące doczekać się świątecznej kartki.

- To co? Idziemy my? - zapytał Ibis kierując swe słowa do Luke'a. Zakładał, że to właśnie ich poślą do Valladonu, gdyż Fon ze swoją siłą i wytrzymałością robił za głównego tragarza, mógł więc być im tutaj potrzebny.
- Poczekajcie na decyzję kapitanów. - Szary karakal uśmiechnął się leniwie. - Kto wie, może to mi każą iść? W końcu jestem najbardziej godny zaufania - zażartował sobie przeciągając się z zadowoleniem. Ibis tylko pokręcił głową, choć nawet go to rozbawiło. Jednak wizja puszczenia się we dwójkę na obce ziemie skutecznie psuła mu humor.
- Nie ma szans - stwierdził. - Od zawsze posyłali mnie do takiej roboty. Naprawdę nie wiem dlaczego... Dlaczego takiego mikrusa jak ja!?
- Może chcieli, abyś niezauważenie przemykał pomiędzy kępkami trawy - odparł Fon bawiący się coraz lepiej. - Albo mieli nadzieję, że będziesz dreptał między nogami innych i cię nie zauważą - kontynuował, a wydawało się to niemal okrutne, gdyż sam był najwyższym futrzakiem z tej gromady i kolega nie sięgał mu do nawet do piersi. Ibis jednak nie przejmował się tym wcale - Fon mógł żartować z jego wzrostu jak chciał, nie były to nawet szczere docinki. Za to działały naprawdę uspokajająco.
- Ej, ej, a znacie to. - Do rozmowy włączył się Luke. - Dlaczego Ibis tak późno otwiera drzwi?
- Bo musi najpierw przynieść taboret, aby dosięgnąć klamki! - wypalił radośnie i cała trójka zaniosła się autentycznym śmiechem, mimo że dowcip był głupi do granic - takie jednak były kawały serwowane przez Luke'a i ostatecznie świetnie się sprawdzały w chwilach napięcia. I w innych. Karakale nie były wybredne jeśli o to chodziło.

Ich radości przyciągnęły ku nim jednak kogoś o skrajnie odmiennym, wręcz sadystycznym poczuciu humoru - Zaradi zbliżył się po cichu i stanął tuż obok czekając cierpliwie aż go zauważą. Efekt w jego odczuciu był zadowalający - niziołki spostrzegłszy kapitana niemal odskoczyły do tyłu, Fon zaś obciążony wielką ilością pakunków drgnął nerwowo i posłusznie obrócił się twarzą do niego.
Śmiechy ustały jak ucięte nożem.
- Wybaczcie, że przerywam wam tę wyśmienitą zabawę, ale obawiam się, że będziecie mieli w końcu jakąś porządną robotę do wykonania - powiedział wolno i niemal jadowicie, ale jak na siebie całkiem spokojnie.
Kotołaki niepewnie skinęły głowami.
- Sierż... - Kapitan zaczął następne zdanie, ale w połowie pierwszego słowa urwał. Nie, trzeci raz tej samej akcji z sierżantami nie będzie przerabiał.
- Ty i ty - rzucił za to, wskazując po prostu palcem Luke'a i Ibisa. - Pójdziecie do Valladonu i wyślecie tą wiadomość generałowi. - Wręczył im krótkie liściki, sztuk dwie, z czym jeden tak na wszelki wypadek. Spokojnie zdążył je w międzyczasie napisać, gdyż nie wymagały ani większego skupienia, ani dużej ilości szczegółów. Ot, parę czysto informatywnych zdań.
Potem udzielił im kilku wskazówek i wydał kolejne polecenia, w których zawarł między innymi to, że mają spróbować ich potem dogonić. Na koniec zaś dodał pokazując uzupełnioną przez Vergila mapę:
- Niedaleko Valladonu płynie rzeka. Bliżej nas znajduje się jeden z jej dopływów, wy musicie przejść nieco dalej i podążać w górę drugiego. Tak dojdziecie do Smoczej Przełęczy. Postaramy się tam na was zaczekać - jeżeli nas tam nie zastaniecie - wracajcie do reszty.
Ibis zawahał się, ale jednak postanowił zapytać:
- Kapitanie... nie powinniśmy iść z wami na Szczyty... no... tamte szczyty?
- Nie - odpowiedział Zaradi krótko. - Nie jesteśmy w stanie przewidzieć co się stanie. Nie ma sensu, abyście we dwójkę latali za nami przez obcy kontynent. - Westchnął. - Jeżeli więc nie spotkamy się przy przełęczy, zawróćcie.
- Droga wydaje się prosta... - Luke także odważył się wtrącić swoje trzy rueny, ale kapitan spiorunował go wzrokiem.
- Na mapie wszystko wydaje się proste, bo nie zaznaczono na niej bandytów, pijaków i jadowitych węży - wycedził dźgając palcem nieszczęsny pergamin. - Może od razu pójdziecie podbijać okoliczne wioski, co? Tak świetnie przygotowani jesteście - sarknął, choć jakąś cząstką siebie doceniał ich oddanie i to, że nie próbują nawiać przy pierwszej okazji. Przez wzgląd na właśnie taką ich postawę wziął głębszy oddech, wyciszył się i po chwili przekazał im mapę.
- My mamy przewodnika - wyjaśnił, żeby nie wyszło na to, że oddaje im ją, bo się martwi. - Wam może się bardziej przydać... a jeśli nas nie złapiecie, przekażcie ją generałowi - wypowiedział te słowa niczym pożegnanie i to takie ostateczne, przez co obu karakalom ścisnęły się serca. Odruchowo popatrzyły na Kanhumę, który jak wywołany odwrócił się w ich stronę i uśmiechnął, a kiwnięciem głowy potwierdził, że to co przekazał im Zaradi jest oficjalnym planem. No, może poza tym pożegnaniem, bo tego raczej by sobie nie życzyli.
Stali jeszcze chwilę wpatrując się w niego łzawo, a Ibis dodatkowo kurczowo ściskał powierzony mu zwój.

- No ruszcie się! - pogonił ich wściekle Zaradi, który poczuł, że zaraz i jemu udzieli się taki nastrój. - I nie gnieć tak tego...
...
...Widzimy się niedługo. Macie mi wtedy zdać dokładny raport ze swoich poczynań, a więc nie obijajcie się - dodał na koniec niezwykle łagodnie, nie tylko jak na siebie, ale i ogólnie przyjęte standardy, na chwilę przeobrażając się w jakby zupełnie innego kota. Pozdrowił ich przy tym tradycyjnym gestem oznaczającym błogosławieństwo na drogę i wysłał w końcu na dzikie równiny.
Awatar użytkownika
Vergil
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 118
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Wędrowiec , Arystokrata , Wojownik
Kontakt:

Post autor: Vergil »

Zastanowił się chwilę nad pytaniem, które usłyszał. Próbował przypomnieć sobie sytuację, w której słyszał o wampirach mających upodobania wspomniane przez Mansuna. Jakieś opowieści, plotki albo nawet informacje od krwiopijców, którzy mają słabość do krwi konkretnej rasy.
         – Znałem kiedyś wampira, który upodobał sobie krew leśnych elfów jako źródło energii i, gdy musiał się pożywić, szukał wyłącznie przedstawicieli tej rasy. Z tego, co wiem, jakiś czas temu został zabity przez łowców wampirów, jednak ten przykład pokazuje, że wśród mojej rasy mogą istnieć osoby, które preferują krew danej rasy – odparł po chwili. Gregory, bo właśnie tak miał na imię krwiopijca wspomniany przez Vergila, był dość młodą osobą, a przy tym nie tak bardzo doświadczoną, jak starsi nieumarli. Dlatego też mógł nie docenić łowców wampirów, zlekceważyć ich i uznać, że poradzi sobie z nimi bez problemów, w końcu on był sprawniejszy od zwykłych ludzi czy elfów, tworzących kilkuosobowy oddział, który wtedy zagrodził mu drogę powrotną i zaczął obraźliwie nazywać, próbując zdenerwować go i sprowokować do ataku. Cóż… udało mu się, gdyż młodsze wampiry nie potrafią panować nad emocjami tak dobrze, jak ich starsi pobratymcy. Walka nie była krótka, jednak nie można było jej nazwać mianem długiej… Ostatecznie grupa łowców pomniejszyła się o trzech osobników, ale udało im się zabić Gregora.
         – Poza tym, nie wydaje mi się, żeby istniały wśród nas upodobania do krwi kobiet lub mężczyzn, a tym bardziej do krwi konkretniej osoby – dodał na koniec. Odpowiednie słowa w jego wypowiedzi wskazały, że jest to tylko jego zdanie i najpewniej opiera je na swoich doświadczeniach. Nie oznaczało to jednak, że takie wampiry nie istnieją, bo to, że ich nie poznał albo o nich nie słyszał, nie oznacza, iż nie chodzą sobie gdzieś po Alaranii. W końcu Vergil nie znał wszystkich przedstawicieli swojej rasy, może gdyby częściej gościł na balach, byłoby inaczej, jednak zaczął mieć dość zalecających się do niego kobiet, które, przeważnie, kusił jego majątek, a także to, iż nie ma żadnej wampirzej wybranki. Dlatego też zrezygnował z pojawiania się na takich imprezach, co najpewniej musiało wywołać negatywne reakcje kobiecej części zgromadzenia krwiopijców. Ta rezygnacja nie była ograniczona przez konkretne ramy czasowe, więc Vergil wróci do pojawiania się na balach dopiero wtedy, gdy uzna, że znowu powinien to robić. Na pewno będzie to zaskoczeniem dla organizatora, gdy otrzyma od niego odpowiedź twierdzącą, a nie taką, w której przepraszałby za to, że nie może się pojawić. Tak samo zaskoczeni powinni być też goście, którzy go zobaczą. Sam wampir najpewniej znowu pojawi się tam samotnie, co zawsze miał w zwyczaju robić.
         – Brak urozmaicenia nie oznacza, że wampir będzie czerpał mniej energii życiowej z ofiary. Wspominałem wcześniej, że nasz sposób pożywania się działa trochę inaczej, niż wasz… prawda? No właśnie – dopowiedział. Sam nie był do końca pewien, jak konkretnie to wszystko działa, o czym także wcześniej wspomniał. Na pewno byli wampirzy naukowcy, którzy badali te aspekty i najpewniej pojawiali się oni na przyjęciach. Vergil będzie musiał poważnie zastanowić się, czy nie pojawić się na jednym lub dwóch, aby zaczerpnąć nowych informacji i, może, nawiązać nowe znajomości. To nie było tak, że nie miał żadnych znajomości, bo starał się je pielęgnować, jednak ograniczał się do prywatnych, maksymalnie kilkuosobowych, spotkań. Często był tam pytany, dlaczego nie pojawia się na publicznych przyjęciach, a on za każdym razem odpowiadał podobnie. Przeważnie mówił to tonem, który sugerował, aby nie drążyć tematu, jednak znajdowali się śmiałkowie, którzy to robili. Wampir wtedy rozmawiał z nimi i musiał tłumaczyć, co stoi za jego zachowaniem i tak dalej.

         – W Alaranii też są gryfy – odezwał się krwiopijca. Pamiętał, że wojska w jednym z miast używają ich nawet jako wierzchowców, a ci „jeźdźcy gryfów” są tam chyba nawet brani za jakąś grupę elitarną, jednak nie mógł przypomnieć sobie nazwy miasta.
         – Tylko, że są dość rzadkie i, żeby móc używać ich jako wierzchowców, trzeba od małego przyzwyczajać je do obecności ludzi, przy okazji tresować je na takie, które można nazwać gryfami bojowymi – dodał na koniec. Cały czas próbował przypomnieć sobie, o jakie miasto chodzi, jednak dalej nie mógł znaleźć jego nazwy. W końcu porzucił to, najwyżej wpadnie mu to do głowy później, gdy już nie będzie potrzebne.
Zdziwił się lekko, gdy Mansun wspomniał, że czasami rzeczywiście można spotkać u nich śnieg. Kotołak wcześniej wspomniał, że ich ojczyzna ma, raczej, klimat pustynny, więc nie spodziewał się, żeby były tam opady śniegu. Deszczu tak, bo to zdarzało się nawet w takim klimacie, ale nie śniegu.
         – Szczyty Fellarionu cały czas pokryte są śniegiem, więc pewnie będziecie mieli możliwość przyjrzenia mu się z bliska i dotknięcia go – zapewnił zmiennokształtnego. Wydawało mu się, że Pan Winorośl wybrał swoją kryjówkę tak, że końcowy etap ich wędrówki może okazać się wspinaczką, a wtedy nie ma możliwości, żeby nie trafili na śnieg.

         – Myślałem, że jeden z was, może, jest magicznie uzdolniony i przeniósłby nas bliżej Szczytów Fellarionu – odparł, spoglądając na towarzyszy. On sam nie znał takich zaklęć, a podróże ułatwiał sobie poprzez przemianę w kruka, bo wtedy poruszał się o wiele szybciej i mógł, po prostu, lecieć w linii prostej do celu, a nie poruszać się szlakami, które często zakręcały, aby okrążyć las albo coś innego, co mogłoby być przeszkodą w podróży. Przez to, co prawda, wydłużała się cała wędrówka, jednak, z drugiej strony, drogi mogły być bezpieczniejsze. Jednak i tak zawsze, w trakcie podróży, warto było mieć przy sobie kogoś, kto potrafi walczyć. W końcu nigdy nie wiadomo, na kogo lub na co trafi się w czasie przebywania poza bezpiecznymi murami miejskimi.
         – No tak… Tylko zdecydujcie się szybko, bo mogę zmienić zdanie – odparł, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Skoro zaproponował im pomoc przy stworzeniu mapy, to chyba był świadom swojej decyzji, więc wydawało mu się, iż pytania upewniające były tu niepotrzebne.
Przyjął pergamin z niewielkim fragmentem mapy i rysiki. Dopiero po chwili zorientował się, że chcą, aby narysował im mapę. Cóż… on myślał o tym trochę inaczej i spodziewał się, iż całość przebiegnie nieco inaczej.
         – Wiecie… jestem słabym kartografem i spodziewał się, że jeden z was będzie rysował na mapie i to podpisywał, a ja tylko będę wskazywał co i gdzie jest – powiedział do nich całkiem szczerze. Poczekał chwilę, aby usłyszeć, jaką odpowiedź dostanie i, czy są pewni, że to właśnie on ma także zająć się rysunkami na ich mapie.

Kucnął na ziemi, kładąc niedokończoną mapę na w miarę równiej powierzchni. Jeszcze raz przyjrzał się, co też kotołaki mają na nią naniesione.
Nie musiał rysować linii brzegowej, gdyż widniała ona na pergaminie. Zauważył jednak, że ocean i miasta przybrzeżne nie mają nazw, więc postanowił dopisać je w pierwszej kolejności. Tak na mapie pojawiły się takie nazwy, jak Ocean Jadeitów, Rubidia, Turmalia, a także Leonia. Przy Rubidii zaznaczył obszar, na którym narysował kilka drzew, nazywając to Lasem Driad, a w jego środku postawił kropkę oznaczającą miasto jako Laria. Doskonale zdawał sobie sprawę, że zarówno umiejscowienie miast, jak i rysunki nie są dokładne, więc miał nadzieję, że kotołaki także to wiedzą. Najwyżej później poprawią sobie to wszystko – najważniejsze, żeby wiedziały co i gdzie jest. Niedaleko Lasu, dokładniej nad nim, zaznaczył mniejsze skupisko drzew i tam także postawił kropkę, a nad nią napisał Shari. Następnie zabrał się za ukończenie Gór Druidów, także zaznaczając pod nimi Thenderion. Od innej części Gór poprowadził linię przez sam środek Równin Andurii i obok niej, robiąc to mniej więcej w połowie, zaznaczył Valladon. Linię, która oznaczała rzekę, poprowadził, aż do Oceanu, ostatnią jej część kreśląc niedaleko Rubidii. Przy Valladonie dorysował linię rzeki, która odbiła lekko w bok, a później w górę, przechodząc tuż przy Górach Druidów. Obok niej, tak jakby po drugiej stronie, naszkicował zarys gór, a odstęp między nimi a Górami Druidów nazwał Smoczą Przełęczą.
         – Te kilka gór, które narysowałem po drugiej stronie Przełęczy to Góry Dasso i mają one trzykrotną długość Gór Druidów – powiedział, spoglądając na Mansuna, po chwili postanowił podpisać je nazwą, o której wspomniał. Na sam koniec przy Smoczej Przełęczy zaznaczył kropkę, którą podpisał Ekradon. Niżej zaznaczył kolejną kropkę i nadał jej nazwę Menaos, a pomiędzy tymi dwoma miastami zaznaczył kilka drzew. Obok nich napisał Szepczący Las, a na kawałku wolnej przestrzeni podpisać cały rejon jako Równiny Andurii.
         – Chyba tyle… Tylko miejcie na uwadze to, że pewnie będziecie musieli trochę poprawić mapę i pewnie narysować ją po swojemu. W dodatku zaznaczone lokalizacje miast są przybliżone, a poza tym, jak już wspomniałem wcześniej, kiepski ze mnie kartograf – odparł, podnosząc mapę, a także siebie do pozycji stojącej. Oddał mapę Maeno, aby on i jego kompanii mogli się jej przyjrzeć.

Pomyślał sobie, że następnym razem, gdy już najdzie go ochota na pomaganie komuś z mapą, od razu wspomni, że on nie będzie niczego rysował i ograniczy swą rolę do wskazywania co i gdzie się znajduje, a także podawania nazw. Niech rysują sobie inni, bo do tego potrzebne są umiejętności, których on sam nie posiada. Dlatego też praca ta wydawała mu się być bardziej czasochłonna, niż przypuszczał na początku.
Awatar użytkownika
Mansun
Szukający drogi
Posty: 45
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Wędrowiec , Zwiadowca , Badacz
Kontakt:

Post autor: Mansun »

Chociaż Kanhuma i Mansun stale z uwagą słuchali słów nowo poznanego i często się im dziwili lub potakiwali w myślach, w pewnym momencie popatrzyli po sobie zdumieni, a potem to samo spojrzenie skierowali na wampira. Miało ono w sobie zawarte pytanie, ale jakie trudno by się było domyślić. Na szczęście koty nie zamierzały się z niepewnością kryć.
- Ktoś na was poluje? - Kanhuma wydawał się być bardzo poruszony. Dobrze, sam nadal bał się potęgi jaką dysponował Vergil, ale bez przesady... naprawdę relacje między krwiopijnymi, a innymi rasami były aż tak napięte, że powstał zawód polegający na eliminowaniu jednych przez drugich? Oczywiście pewnie wina leżała po obu stronach... jedni mogli pożywiać się nie zachowując umiaru, a drudzy czy to w odwecie czy ze strachu organizowali wyprawy, by pozbyć się potencjalnego nawet niebezpieczeństwa... ale jak to było możliwe, skoro wszyscy oni posiadali rozum i mogli porozumiewać się tym samym językiem? Naprawdę nie można było tego rozwiązać inaczej? Dla kotów te napięcia były zbędną komplikacją, aczkolwiek nie wszystkie istoty były tak leniwo-pokojowe jak oni. Poza tym zawsze prędzej czy później pojawiał się ktoś z charakterem, który można by określić jako "trudny" i czasami taka jedna osoba wystarczyła, by nawet załagodzony konflikt rozgorzał na nowo i to niekiedy ze zdwojoną siłą...

Co do upodobań smakowych wyglądało na to, że z tym może być różnie - możliwe, że nie przyjęło się wśród wampirów dyskutowanie na ten temat, Vergil więc opowiadał im o tym co wie z własnego przykładu i doświadczenia. Póki co tyle im w zupełności wystarczyło. Zwłaszcza, że gdy temat zszedł na gryfy, Mansun dostał dreszczy i nie mógł myśleć już o niczym innym:
- Ghryfy są strażne! - powiedział jakby z nutką żalu, że właśnie za takie "musi" je uważać. - U naz też są charakherne i muzimy oswajaź je od małego... ale one zię nie zmieniają - powiedział z nagłym zacięciem. - O nie... one chyba nie lubią jak sie na nich jeździ... mają takie przhenikliwe spojrzenia... patżą i oceniają, a potem uznają, że nie jezteś godny i dają si ziobem po głowie! - Machnął ręką jakby właśnie jedno z tych stworzeń od siebie odpędzał. - Są po phrostu... ziwne. Nie wiem, nie przhypominają mi żadnych innych zwierząt. Nie z tymi ożami...
Tak, to że Mansun boi się gryfów było faktem dość powszechnie znanym. Niektórzy pamiętali różne ciekawe sytuacje z tym związane - jak na przykład maraton jaki kapitan (wtedy jeszcze szeregowy) sobie zafundował, gdy jedno z młodych upatrzyło go sobie za cel i próbowało zabrać mu jego czerwoną chustę. Biedak tak spanikował, że pobił swój rekord szybkości i przez następne tygodnie szerokim łukiem obchodził zagrody półpierzastych. Inna sprawa, że faktycznie nie miał jakoś do gryfów podejścia - jako że one zwykle same wybierały kto może, a kto nie korzystać z nich jako transportu, łatwo było zobaczyć, że Maeno nie cieszy się wśród nich zbyt wielką popularnością; albo zwyczajnie go odganiają, albo stają się marudne. Ostatecznie zwykle nie miał z kim trenować i wracał do swoich skorpionów ciesząc się, że z nimi nie musi się jakoś specjalnie dogadywać, a one nie patrzą na niego jak na przygłupa. I o ile uwielbiał Alaranię to coś czuł, że nawet tutejszych gryfów nie pokochałby jakoś szczególnie.

Mapa, którą narysował im wampir była... szczególna. Choć uprzedził ich, że kartografem nie jest, nikt nie odważył się mu przerwać kiedy już zaczął pracę - nie tyle ze strachu przed jego niezadowoleniem ile przed szaleństwem Mansuna, w które niechybnie popadłby, gdyby ktoś śmiał powstrzymać Vergila przed dalszym kaleczeniem pergaminu. Trudno sobie wyobrazić jakie emocje budził w nim widok rysującego Alaranię Alarańczyka. Może dobrze, że nikt nie próbował tego pojąć - gdyby bowiem się to komuś udało, bez wahania związałby kapitana i odstawił do najbliższego niealarańskiego domu wariatów.
Cóż poradzić - pasja jednak była pasją.
Jednak to ile wampir jest w stanie zaznaczyć korzystając jedynie z pamięci podziwiali po równo wszyscy, którzy to widzieli. Pomijając fakt, że mapa była trochę niedokładna na pewno zawierała to co najistotniejsze i mogła okazać się bardzo pomocna dla nich lub ich towarzyszy - zwłaszcza w najbliższym okresie.
W skupieniu i pełnej ciszy patrzyli na proces jej powstawania i ostatecznie wszyscy byli bardzo zadowoleni. Nawet Zaradi powstrzymał się od krzywych spojrzeń i kąśliwych uwag - pamięć i orientacja wampira wywarła i na nim duże wrażenie, którego nie manifestował, ale odczuwał jeszcze przez dłuższy czas.

W końcu skończone "dzieło" trafiło w ręce Ibisa i Luke'a, którzy udali się do Valladonu, reszta zaś ruszyła dalej, polegając na wampirzym przewodniku, w którego umiejętności już raczej nie wątpili. Ich piesza wędrówka trwała do wieczora, kiedy to drogi kotów i małej Kimi miały się (wedle najnowszych ustaleń) tymczasowo rozejść. W międzyczasie młoda przyzwyczaiła się do tej myśli, a Mansun i Kanhuma po kilkanaście razy zapewnili ją, że na pewno jeszcze do niej wpadną - po prostu kiedy okoliczności będą ku temu nieco bardziej sprzyjające.
Pomniejszona grupa nadal była zaskakująco żywa i hałaśliwa - nawet bez dwóch gadatliwych żołnierzy i małej miss, której to kapelusz dostał się sunbaryjczykom, którzy w zamian mieli obiecać, że kiedyś jej go zwrócą. Tak więc Mansun od tego momentu łaził dumnie z różowym nakryciem głowy (na szczęście miało już zrobione odpowiednie otwory na uszy), Zaradi się z niego po swojemu nabijał, Monitum Kanhumy ciągle latał po krzakach i przynosił w pyszczku gałązki z owocami, a Fon dźwigając wszystkie potrzebne rzeczy po raz pierwszy znalazł się bliżej oficerów oraz Vergila. Tylko dwa karakale-maskotki dreptały w milczeniu, kiwając swoimi głowami, od czasu do czasu tylko rzucając na innych spojrzenia mogące sugerować, że zastanawiają się jak by ich tu i za co powiesić.

W końcu jednak koty zmęczyły się nieco wędrówką i zgodnie uznały, że potrzebują chwili, aby się posilić i odpocząć. Kanhuma co prawda cały czas podjadał po drodze to, co przyniósł mu jego mały towarzysz, ale był chyba ze wszystkich najmniej odporny na głód jako taki, w związku z czym to właśnie on najbardziej nalegał na postój.
Sunbaryjczycy mieli swoje zapasy, poza tym Han poza owocami zdobył dwa martwe ptaszki, które należało oskubać i upiec. Bez wahania zajął się tym porucznik - tak samo jak i ogniskiem. Jak się mógł Vergil przy tej okazji przekonać, kotołak władał magią ognia - trudno było powiedzieć na jakim poziomie, ale jego umiejętności wystarczyły, by w wyznaczonym miejscu nieprzerwanie tańcowały pomarańczowo-żółte języki, a przy okazji nic się nie spaliło.
Maeno trochę żałował, że nie może niczym poczęstować Vergila - uważał, że dzielenie się posiłkiem zacieśnia więzy i ogólnie jest to gest miły i pasujący do obecnej chwili... widocznie bujający w obłokach kapitan zapomniał, że nad ich wesołą gromadą wisiało niczym zły omen widmo Pana Winorośli. Jednak nawet gdyby sobie o nim przypomniał nie powstrzymałby się od zadania wampirowi pewnego pytania, które zaczęło cisnąć mu się na usta:
- Szy twoja szabla jest magiszna? - To mówiąc wskazał wyciągniętym pazurem na oręż wampira. - Czuję bijąsą od niej enhergię... muzi byś cenna! - zachwycił się i przechylił do tyłu jedno z długich uszu w wyrazie zainteresowania. Sam nigdy nie był w posiadaniu żadnej zaklętej broni i nie był nawet pewny czy potrafiłby z takowej korzystać. Tym bardziej nie chciał przegapić okazji do wypytania o tę ciekawostkę - choć zakładał, że i tak mieli jeszcze dużo czasu nim dotrą do wspomnianych przez ich szalonego prześladowcę gór... po co jednak niepotrzebnie zwlekać?
Awatar użytkownika
Vergil
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 118
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Wędrowiec , Arystokrata , Wojownik
Kontakt:

Post autor: Vergil »

         – No tak… Trwa to już tak długo, że nawet nie uważam tego za coś dziwnego. Widzisz, są grupy, które uważają, że wampiry nie powinny istnieć, a ludzie do nich należący są do nas naprawdę agresywnie nastawieni. Dlatego też organizują się i polują na przedstawicieli mojej rasy. Częściej im to nie wychodzi niż wychodzi, bo przeważnie nie doceniają potęgi wampira, na którego polują i całe grupy takich osób tracą życie w walce, w której ich „ofiara” nawet się nie spoci… Ale są wyprawy, które im się udają i dopadają wampira, a wtedy cieszą się, świętują, a niektórzy z nich nawet awansują w tej swojej hierarchii i rangach, które tam mają – odpowiedział. Od razu można było poznać, że nieumarły może mieć sporą wiedzę na ten temat i najpewniej już nie raz stanął naprzeciw łowców, którzy chcieli go zabić. Jego obecność tutaj jasno wskazywała, że z takich potyczek wychodził żywy, o ile można tak było powiedzieć o nieumarłym.
         – Wiecie… Większość istot zamieszkujących Alaranię już się do nas przyzwyczaiła. Co więcej, słyszałem o tym, że trafiają się osoby, które lubują się w byciu ugryzionym przez wampira i uwielbiają, gdy ktoś z mojej rasy pije ich krew – dopowiedział. Skoro były wampiry, które miały ulubioną krew do picia, mogły też żyć osoby, które lubią obcować z wampirami.

Mapa, którą spróbował stworzyć dla kotołaków, trafiła w ręce dwójki z nich, którzy zostali odesłani z powrotem do miasta, aby stamtąd nadali wiadomość. Nie była ona dokładna, a umiejętności Vergila w tym zakresie nie były szczególne dobre, o czym ostrzegł ich, bodajże, więcej niż raz, ale mapa i tak powinna być pomocna. Dzięki niej bez problemu trafią do miasta, a później w miejsce, w którym reszta, czyli także i on, będzie na nich czekać. Mimo wszystko, wydawało mu się, że kotołaki zachwycone są jego pamięcią i tym, że wszystko to rysował właśnie z niej. Cóż… żył już tak długo, że naprawdę miał w pamięci mapę Alaranii. Oczywiście, niektóre miejsca miały tam tylko przybliżoną lokację, a im częściej gdzieś bywał, tym lepiej pamiętał, gdzie znajduje się dane miasto lub obszar. Najpewniej zmiennokształtni poprawią później mapę, którą im naszkicował, jednak w ogóle mu to nie przeszkadzało.
Gdy już oddzieliła się od nich dwójka kotołaków, reszta grupy podróżowała do wieczora i dopiero wtedy mała zmiennokształtna oddzieliła się od nich. Co prawda, mogła wyruszyć dopiero następnego dnia, bo i tak planowali odpoczynek, a z nimi mogłaby być bezpieczniejsza, jednak Vergil nie miał zamiaru się wtrącać. Poza tym Mansun i reszta na pewno odwiedzą miejsce, w którym mieszka Kimi i jej babcia. Kapelusz na głowie wspomnianego kotołaka dość dobrze o tym świadczył. Krwiopijca nie wiedział, czy wtedy nadal będzie im towarzyszył. Nie był w stanie tego stwierdzić.
Koty zgodnie stwierdziły, że przyda im się odpoczynek i posiłek, więc wszyscy zatrzymali się i rozpalili ognisko. Vergil zauważył też, że kotołak rozpalający ognisko włada magią ognia. Najpewniej nie była ona u niego rozwinięta na wysokim poziomie, jednak znał ją na tyle dobrze, że bez problemu wzniecił ogień. Nie przeszkadzało mu to, iż nie mógł zjeść pokarmu, którym teraz dzielili się między sobą jego towarzysze. Już dawno się do tego przyzwyczaił.
         – Jest magiczna… Cenna najpewniej też jest – odpowiedział. Gdy spojrzał na kotołaka, od razu dostrzegł, że ten czeka na jakieś szczegóły z nią związane. Myślał krótką chwilę nad tym, czy mu je wyjawić, czy może nie. W końcu zdecydował, co chce zrobić. Decyzja ta na pewno spodoba się zmiennokształtnemu.
         – Oprócz tego, że ma magicznie wzmocnione właściwości, pozwala mi ona na przewidzenie ataku, który wyprowadzi przeciwnik i wzmacnia moje ciało, żebym mógł wyprowadzić druzgoczący kontratak. Znalazłem ją dzięki dziennikowi jednego z moich przodków – dopowiedział. Pod pojęciem „magicznie wzmocnionych właściwości” kryło się oczywiście to, że ciężko było ją zniszczyć, a także praktycznie nie wymagała ostrzenia. Miał nadzieję, że Mansun to wiedział. Jeśli nie i zapytał o to, Vergil zwyczajnie udzielił mu wyjaśnień.

Nagle wszyscy usłyszeli skwierczenie, zupełnie jakby ktoś zaczął wlewać wodę do ogniska i właśnie nad ich ogniskiem pojawił się znany już każdemu, a także denerwujący, jegomość. Pan Winorośl, bo to właśnie on się pojawił, spojrzał na każdą osobę siedzącą przy ognisku, a w jego oczach było widać oburzenie.
         – Co wy wszyscy robicie!? Swój cenny czas tracicie! - odezwał się… a w jego głosie także było słychać oburzenie całą sytuacją, a także tym, co robi grupa, którą obrał sobie do prześladowania.
         – Nie widzi mi się tak długie czekanie, dlatego zaraz wylądujecie na pewnej polanie! - wykrzyczał, a wcześniejsze emocje zajęły nowe, które teraz były bardziej typowe dla poziomu szaleństwa, na którym był Pan Winorośl.
Mag nie chciał być gołosłowny, więc uniósł obie dłonie, cały czas lewitując nad ogniskiem, a z każdego grubego palca wyleciała nieduża kulka, w której wirowały dwa kolory – biel i błękit. Każda z nich, mająca wielkość zbliżoną do gałki ocznej, z nieprawdopodobną prędkością uderzyła w sam środek czoła każdego z członków grupy. Od razu stracili przytomność, a w ostatnich chwilach świadomości słyszeli tylko maniakalny śmiech Pana Winorośli, a później grzmot, gdy ten szalony jegomość przeniósł się z powrotem do swojej kryjówki.

Ciąg dalszy: Vergil i Mansun (a także reszta grupy kotołaków)
Zablokowany

Wróć do „Równiny Andurii”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości