Mauria[EVENT] Mauria - Poszukiwania czas zacząć (I)

Miasto położone na północny-zachód od Mglistych Bagien, otoczone gęstą puszczą, jedyną droga prowadząca do miasta jest dolina Umarłych lub też nie mniej niebezpieczne bagna. Niewielu tutaj przybywa miasto zaczyna wymierać, gdyż młodzi jego mieszkańcy uciekają stąd jak najdalej od tajemniczej Doliny Umarłych.
Awatar użytkownika
Pani Losu
Splatający Przeznaczenie
Posty: 641
Rejestracja: 14 lat temu
Rasa:
Profesje:
Kontakt:

[EVENT] Mauria - Poszukiwania czas zacząć (I)

Post autor: Pani Losu »

Wątek numer I: Arthanal, Leinard, Maeve, Mantus

        Wydawało się, że już ma się wypogodzić. Deszcz przestał padać, wiatr odegnał burzowe chmury, a na nocnym niebie ukazały się gwiazdy. Upiorna Dziewica nie wydawała się już taka straszna, a jej psy przepadły gdzieś we mgle. Wszystko wskazywało na to, że po raz pierwszy od wielu dni – tygodni – ukaże się piękny świt.
Jednak natura, jak zwykle, miała inne plany. Po paru spokojnych godzinach gwałtownie się ochłodziło, zerwał się wiatr, a niebo przybrało barwę popiołu. Cienkie nitki błyskawic rozświetliły je pod wieczór, pojawiając się równocześnie z deszczem gdzieniegdzie przechodzącym w grad. Okiennice ponownie pozatrzaskiwały się z hukiem; szeptano, że niepogoda to zemsta bóstwa lub klątwa Upiornej Dziewicy. I bano się jeszcze bardziej.
        Burze jednak nie odstraszały śmiałków przyciągniętych thenderiońską obietnica nagrody. Magowie czy nie, wszyscy bardziej lub mniej dyskretnie podążali do Maurii na poszukiwania. Władze miasta były przybyszom wyjątkowo nieprzychylne, przestały więc ich wpuszczać i zamknęły swe podwoje. Przemknąć mogli tylko kupcy (w końcu bez handlu nawet Mauria obyć się nie mogła), lecz mimo to wewnątrz miejskich murów nadal przebywali sprytniejsi poszukiwacze. W zasadzie niby ci magowie nie mogli uczynić nieumarłym większych szkód, jednak nie podobał im się sam fakt, że Thenderion wściubia nos nie tam, gdzie powinien.
Jako że sami nieumarli nie mieli czasu ani chęci na tropienie łowców nagród, poprosili kogoś o pomoc. I to nie byle kogo, bo bractwo, które przybywało znikąd i szło donikąd, zupełnie jakby rozpływało się w powietrzu; bractwo owiane tajemnicą, o którym właściwie wszyscy wiedzieli tyle co nic - poza kilkoma pewnymi faktami.
        Pierwszym – wszyscy jego członkowie ubierali się na czarno i byli mężczyznami.
        Drugim – nikt nie mógł przewidzieć miejsca ni godziny, w której się zjawią.
        Trzecim – mieli śledzić i utrudniać poszukiwania przybyszom, w ostateczności ich eliminować.
        Czwartym – zostawiali po sobie czarne róże.
        Piątym – najwyraźniej byli upiornymi synami równie Upiornej Dziewicy.
        No i może szóstym – wraz z ich przybyciem w Maurii wyginęły wszyściutkie szczury, co do jednego – pojawiła się za to spora populacja kotów.

        Kilka słów wyjaśnienia: Oficjalnie rozpoczynamy II etap!
Zasady główne się nie zmieniają, chciałabym jednak napomknąć o jednej rzeczy. Jak sami widzicie, do gry wkroczyło Czarne Bractwo. Ich zadaniem będzie mieszanie Wam w wątkach, zmuszanie do myślenia, zastanowienia i kombinowania. Posty z ich punktu widzenia będą się pojawiały w sposób losowy i zależny od rozwoju akcji, więc nie znacie dnia ani godziny!
Awatar użytkownika
Arthanal
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 79
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Lich
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Arthanal »

        - Ślepa elfko, samotna, bezbronna na szlaku. Usłyszałaś mojego konia przez szum deszczu, jak zwykle niepewna, kogo spodziewać się za sobą. Wyczułaś moją aurę. Czy wyczytałaś z niej informacje o mnie? Czy wiesz już, kim jestem? Mag... nekromanta. Przypadkowy wędrowiec, spotkany na szlaku? Nie należy się temu dziwić, wszak do Maurii niedaleko. Nie jestem jednak mauryjczykiem, elfko. Kim więc?
        Jestem Arthanal, zwany Formierzem, mistrz sztuk nekromantycznych, kreomag. Dążę do miasta umarłych, a choć nie oczekuje mnie ono, wkrótce zaważę na jego losie. Czemu jednak mówię to tobie, obca, czemu nękam cię na gościńcu? Chcę bowiem złożyć ci propozycję. Nie tu jednak. Pragnę, byś rozważyła ją dokładnie i nie odpowiadała pochopnie. Dzień chyli się ku zachodowi, deszcz przybiera na sile, nam zaś wypada wspólna droga. Pozwól mi być przez chwilę twoim towarzyszem, karczma, której szukamy, jest już blisko.

***


        - Zejdź z konia, elfko. Jesteśmy już na podwórcu karczmy, właśnie śpieszy ku nam parobek, by zająć się naszymi końmi. Ujął lejce, prowadzi wierzchowce ku stajniom. Te są duże, wyglądają solidnie, zdają się być pełne siana i dobrego owsa. Z pewnością wyczułaś, że słońce już zaszło, nie ogrzewa tych krain - tak, zapadła noc, lecz wkoło jest jasno: ktoś rozwiesił tu latarnie, w ich blasku wyraźnie widać budynek zajazdu. Jest dwupiętrowy, zbudowany z solidnych bali... świeżych, sosnowych chyba, jeśli dobrze rozpoznaję ich zapach. Dostrzegam też szyld, wymalowano na nim kapelusz, jaki chłopi zwykli zakładać, chroniąc się przed słońcem podczas pracy w polu. Obok widnieje nazwa, dość oczywista: ,,Dziurawy Kapelusz" właśnie. Wejdźmy, nie ma co moknąć na deszczu.
        Jesteśmy we wspólnej sali. Z pewnością czujesz ciepło, jakże przyjemne po chłodzie i słocie - to zasługa licznych lamp i kominka, płonącego pod ścianą. Przy stołach siedzi kilka osób, przyglądają się nam - usiądźmy, nie wzbudzajmy zainteresowania. Poprowadzę cię.
        Śpieszy ku nam karczmarz, postawny człek o krągłym obliczu. Zdaje się, innych nie próbował obsłużyć tak gorliwie, w nas musiał wyczuć specjalnych gości. Zamówię dla nas posiłek, zapewniam, będzie wyśmienity, jeśli nic nie zmieniło się od czasu ostatniej mojej bytności w tym miejscu. Podobnie zresztą jak wino, lokalne, z thanderiońskich winnic. Ufam, że zechcesz zdać się na mój gust? Poczekajmy chwilę, nie rozmawiajmy jeszcze o tym, o czym rozmawiać mamy.
        Karczmarz odszedł, zostawił na naszym stole gliniane talerze. Na nich parują paski mięsa, przekładane warzywami, wyglądają doprawdy smakowicie, gospodarz wie, jak przyrządzić kaczkę. Jest też i wino, niestety, musimy pić z kubków. Twój stoi zaraz przy twojej prawej dłoni. Tak, karczmarz odszedł, a jak sądzę dość skutecznie zniechęciłem go do podsłuchiwania, tego paskudnego nawyku szynkarzy i oberżystów wszelkiej maści. Reszta gości również nie jest nami szczególnie zainteresowania, możemy więc przejść do sedna - proszę cię tylko, byś mówiła cicho, pewne sprawy winny zostać w ukryciu.
        Tam, na drodze, powiedziałem ci, że udaję się do Maurii. Sądzę, że nie jestem jedyny - wielu teraz tam ciągnie, najętych przez Thanderion, być może i ty znalazłaś się w okolicy z tego właśnie powodu. Zaginął kupiec, Etrom Keane, plotka głosi, że w Maurii, królowie zaś z wielką doprawdy zaciekłością starają się owego handlarza odzyskać czy przynajmniej dowiedzieć się o jego losie. Sam też jestem tym zainteresowany... choć pewnie z innych pobudek, niż monarchowie. Potrzeba mi jednak pomocy, twojej pomocy. Chcę, byś podążyła ze mną do miasta umarłych i pracowała dla mnie. Jak? Nie jestem jeszcze pewien, bo któż może mówić z pewnością o miejscu, do którego zdążam? Będziesz jednak musiała odkryć pilnie strzeżone sekrety, otworzyć zamknięte drzwi, rozedrzeć zasłony tajemnicy... mówię zagadkami? Wybacz, proszę.
        Chcesz odrzucić moją propozycję? Być może wykląć mnie i natychmiast opuścić? Jeśli tak... doskonale, pragnę jednak, byś została jeszcze chwilę, elfko. Nie bez powodu wybrałem ciebie, obcą mi wszak. Cóż wiem o tobie? Niemalże nic. A jednak... dostrzegłem kilka znaków. Nosisz miecz. To ozdoba, czy może potrafisz się nim posługiwać? Jeśli tak... podziwiam twój hart ducha, doprawdy niespotykany. Obserwowałem cię bacznie, nie poruszasz się jak osoba złamana nieszczęściem, kaleka, nie mogąca odnaleźć miejsca w świecie. Jesteś silna, a potrzebuję kogoś silnego. Zamierzam bowiem rozegrać grę, śmiertelną grę. Zagrać z mauryjczykami i zatriumfować nad nimi.
        Pracując dla mnie, narazisz się na niebezpieczeństwo. Być może zostaniesz zabita, a po śmierci zasilisz nieumarłe szeregi. Na nic zda się twoja żelazna wola, która zostanie nagięta do woli ohydnego licha, arcymaga, któremu bliżej do śmierci, niźli życia. Być może będziesz cierpiała trud i niedogodności... Otrzymasz jednak zapłatę.
        Domyślasz się już chyba, że nie chcę płacić pieniędzmi - to obraziłoby nas oboje. Nie: pieniądze nie są godną zapłatą. Jednakże... Przedstawiłem ci się na gościńcu, wiesz, kim jestem, a choć nie znasz moich możliwości, przypuszczasz pewnie, że jestem możny. Słusznie. Cóż jednak mogę ci dać? Zamiar, rozkaz, moc, splecione w zaklęcie, naginające rzeczywistość. Wielka to nagroda - powiedz mi, elfko, czy chciałabyś znów widzieć?
        Na gościńcu powiedziałem ci, że chcę, byś namyśliła się dobrze. Znasz niebezpieczeństwo, nie zataiłem go przed tobą, wiesz też, czego od ciebie wymagam na tyle, na ile ja sam to wiem. Wiesz w końcu, co otrzymasz w zamian. Zdecyduj.
Awatar użytkownika
Mantus
Szukający Snów
Posty: 160
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Człowiek
Profesje:

Post autor: Mantus »

Pomiędzy wiecznymi wzgórzami suchej krainy, za którymi roztaczały się mury skrywające most Czeluść, gdzie szalały burze ciemności, strachu i zawodzenia tych, co odejść nie chcą, chociaż muszą, w dolinie pyłu klęczał Mantus przed obliczem Srebrnej Damy. Strażniczka Asphana jak zwykle jawiła się naga, jej metaliczne ciało odbijało pokraczną wersję rzeczywistości, gdy puste oczy spoglądały na kuglarza z wyższością. Skrzydła na jej plecach, na których podobno zapisano wielką tajemnicę, poruszały się dziko, jakby przecząc istocie rzeczy – wszak sama strażniczka tylko delikatnie unosiła się nad gruntem. I mimo wszystko była piękną i pociągającą istotą. Nawet pomimo krwi spływającej po jej piersiach.
- Elf bez imienia przybrał szaty wodza. Czujesz to, jest blisko. Cel ostrza, twój cel kochany. Więc wróci, wróci, wróci, wróci...
Jej słowa wgryzały się w świadomość, brzmiały tym charakterystycznym, dziwnym tonem dzwonu w momencie, gdy pęka mu serce. Sztukmistrz zebrał się w sobie, aby tego głosu nie słyszeć i nie zwariować. Uciekł wzrokiem, patrząc na obce niebo srebrzystych gwiazd, jakich nigdy nie widział zwykły świat. I oby nie zobaczył.
- Wrócą gniew i pycha – dokończył spokojnie, spoglądając na zbliżającą się twarz srebrnej damy. Jej oblicze, usta gotowe do pocałunku, oczy – wszystko przypominało magowi cienia jego dawną ukochaną. Którą musiał zabić.
Obudził się skołowany przy dogasającym ognisku. Jego cień nic nie szeptał, gdyż i słów nie potrzebował. W sercu Mantusa pojawiły się iskry żalu za straconym, tak jak i jego cień czuł to samo, nie w słowie, lecz potoku mentalnym się rozumieli. Wstając, wsparł się na metalowym kiju. Nieumarłe ogary właśnie dogryzały jego konia, jeden z przetrąconym łbem, gdy jeszcze koń się bronił, właśnie próbował ugryźć maga cienia. Wyglądał zaiste groteskowo.
- Spieprzaj – warknął, uderzając zwierzę w łeb. W umyśle gasło już ukochane imię, ukochana przez laty osoba. Zimnym srebrem krystalizowało się imię Charona, jego celu... Lecz to nie Charon eskortował go tymi monstrami, a teraz jeszcze odciął mu możliwości szybkiej ucieczki, nie Charon.
Mantus w pełni świadom zmierzał w paszczę zupełnie innego lwa, bo i tam płynęły jego losy. Pełen nadziei, że nie tylko pożreć się nie pozwoli, lecz również wykorzysta sytuację.
Założył na głowę kapelusz w akompaniamencie dziwnego warczenia sfory – w większości dobiegającego z rozprutych gardeł.
***

Tuż przed bramami miejskimi kuglarza opuściły upiorne zwierzęta. Minął jakichś ludzi. Te okolice. Stagnacja, kult śmierci. Dlaczego ją czcić? Życie, życie, życie! To ono się liczyło, jedna z najcenniejszych rzeczy, którą mamy. Nigdy nie rozumiał chorobliwego kultu śmierci, jej gloryfikacji. Śmierć dla Mantusa była tylko ceną, którą płaciło się za trwanie.
Zatrzymało go ośmiu zbrojnych o zdecydowanie innym poglądzie. Uśmiechnął się na powitanie, przyglądając się prostym, ongiś białym, lecz teraz pożółkłym maskom z kości. Zdecydowanie charakterystyczne były to przedmioty, prawe lico maski zdobiła krwista runa kształtem przypominająca literę „L”. Znał tę heraldykę. Lich alchemik. Nieumarły kupiec, zaklinacz broni, co woli żywych pomagierów do trupy.
- Pan Kumarbi życzy sobie cię u siebie – odparł pierwszy, omiatając okolicę wzrokiem. Nawet mimo maski strasznie śmierdziało mu z ust.
- Oni też, pewnie z tobą? U szefa się wytłumaczycie.
Dodał, wskazując na nekromantę i ślepą wojowniczkę, których los pokierował akurat w te pechowe chwile, gdy ruch na trakcie zamarł, a oni mieli wkroczyć do miasta ramię w ramię z kuglarzem.
Mantus uśmiechnął się po raz wtóry. Tylu wojowników? Czego, do licha, oczekiwał lich?
***

Wiele drogi nie musieli przebyć, gdyż prosty dworek niewiele wyróżniający się z otoczenia manufaktur znajdował się rzut kamieniem od bram. Gdyby nie dziwny pośpiech zbrojnych spędzających trójkę jak bydło, mogliby się dokładniej przyjrzeć wnętrzom utrzymanym w jaskrawej tonacji, jakoby pokazując, że właściciela stać na najlepsze tkaniny i barwniki zupełnie naturalne, sprowadzane z daleka. Świadczyć o tym miały i puste stoły jadalni, przez którą przeszli, rzeźbione w stylu zupełnie niepasującym do tych praktykowanych w okolicy. Wszystko szpecił kurz. O dziwo poza noszącymi białe maski przybocznymi – kilku wydawało się nawet czarownikami – w domu nie natknęli się na nieumarłych. I nie było ich.
Kumarbi przyjął ich w okrągłej sali pozbawionej jakichkolwiek mebli. Lecz nie znaczy to, że była ona uboga. Podłogę oplatały lśniące runy, znaki i inskrypcje pułapek i wzmocnień zaklęć wykonane ze złota. Podobnie na ścianach wisiały pieczęcie, które znał chyba każdy mag mrocznych sztuk – więc wisiał odlany z mosiądzu znak dzikiego człowieka, widzieli wysadzaną diamentami pieczęć dziwnej druhny, co krew w szafir zmienia – jak mawiały stare pieśni. Wieli również pieczęć duchów żałoby, tym razem bursztynową, zgodnie z zaleceniami wywieszoną nad drzwiami pomieszczenia rytuału.
Na samym środku stał lich nieruchomo, nie wiadomo, jak długo już tak stoi tu, pan na włościach, wysyłający dyspozycje. Zasuszony jak pradawna mumia. Zaprawdę, nie było już w jego wyglądzie niczego człowieczego – upiorna marionetka gnana upartą wolę odziana w krwistej barwy szaty pachniała gorącym metalem, bardzo nieprzyjemne. Trzymał w dłoni złoty kostur zakończony czerwoną runą, identyczną, jaką mieli jego słudzy. Znak drgał delikatnie, wibrował i jakby delikatnie zganiał się.
Natychmiast po wejściu do sali kuglarz uklęknął na jego kolano, podpierając się kosturem. Był to jego stary zwyczaj, metoda walki z pychą. Kłaniał się i klękał nawet przed tymi, co cierpienie niosą, co niszczą naturalny porządek rzeczy. Kłaniał się i oddawał hołd tym, którymi powinien gardzić. Gdyż nie wolno mu było nienawidzić. Kumarbi uśmiechnął się na ten gest, a jego twarz przypominała skórzaną, naciągniętą maskę. Jego uśmiech odsłonił małe, równe zęby wykonane z bursztynu.
- Tssssak – pozwolił kuglarzowi powstać – cóż za zacne grono. Pragnąłem poznać tylko jednego syhhna człowieczego. Dohhhry dziś dzień. Gdzie moje mharniery! Kumarbi, mistrz czerwhonej gildii. Państwo, proszę nie mówić.. – jego oczy świeciły czerwienią.
- Nehhrotmanta, thak? Potężną moc, mhoc wielka i dziwna. Miło poznać, tsssak. I zhacna wojowniczka, słyszałem o tobie, Maeve? Dobrze wymawiam? Dobrze.
Powietrze niemal stanęło martwe, gdy grający pozory uprzejmości, niepomny w jaki sposób ich tu zaprowadził, lich odezwał się do kuglarza. Lecz czy tylko to pozostało lichowi? Tak sądził Mantus. Pozory kultury, gra słowa, jedyne, co trzymało jego pozorne życie.
- Kimże jesthhheś? Nie powiesz, co? Miałem sen, sn, tsssak. Od dhawna jedyny. Byłeś tam, a teraz czuję... - Gdy tak mówił, nic poza głową nie wykonywało ruchu, był jak lalka. - ...thhho coś. I thhhen miecz. Metal? Znhhhanm się na metalach, thhego nie znam. Wyjaśnisz. Musisz.... Alhhhe! Alhhhe! Możhe jutro? Orhanizuje miłe spotkania, ciekawych osób, porozhhmawiamy, wyhhhmieniemy poglhhhądy, być może i phhhieniądze. Zaphraszam. Inaczej.
Przerwał nagle. Oczy mu przygasły.
- Będę zhawiedziony.
Awatar użytkownika
Maeve
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 54
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Elf
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Maeve »

         Tylko desperacja pchnęłaby elfa do odwiedzenia Mrocznych Dolin.



         Gruba, wełniana peleryna przesiąkła wodą. Wszystko przesiąkło wodą. Ciężkie krople rozpryskiwały się na dłoniach elfki, siodle, ściekały z kaptura i końskiej sierści. Świat pełen był dźwięków. Rozmiękła gleba mlaskała pod kopytami konia, a monotonny szum deszczu od czasu do czasu przerywał gwizd wiatru. Mokra skóra rzędu skrzypiała cicho, karosz żuł wędzidło, skrzypiąc zębami. Nagle, do deszczowej symfonii dołączył nowy dźwięk – tłumione przez błoto kroki drugiego konia.
         Wierzchowiec elfki wydłużył krok, czując jej napięcie. Tego dnia trakt był nad wyraz uczęszczany, mało kto jednak podróżował samemu. Maeve wsparła się mocniej na strzemionach. Poddenerwowany karosz znów przyspieszył. Podobnie uczynił drugi koń, słyszała, jak błoto klaskało coraz głośniej. Zbliżał się.
         Nagła ucieczka byłaby zbyt podejrzana. Stuknęła karosza łydką, by zjechał ze środka traktu. Może się miną, może się miną...
         Czy to burza znów wraca, że grzmi? Wiatr zawył głośniej, zajęczał jak śmiertelnie raniony. Serce Maeve zabiło mocniej, czuła silny, lepki dotyk obcej aury. Wzdrygnęła się. Ten, kto dosiadał wierzchowca, musiał być...
         Obcy głos przebił się przez strugi deszczu, a elfka bezwiednie zacisnęła dłonie na wodzach.



         Maniery. Ślepej kobiecie wypada opisać to, czego nie widzi. W każdej innej sytuacji byłaby nawet wdzięczna. Kultura nekromanty nie wynikała jednak z życzliwości, o nie. Głos prowadził, ale dawał przez to do zrozumienia, że to on ma przewagę. Często tak bywało, gdy otrzymywała zadanie. Nigdy dotąd jednak nie dostawała go od kogoś takiego. Mag śmierci, nekromanta... do czego zmierza?
         Wilgotne ubranie powoli chłonęło ciepło kominka. Maeve nie przerwała dotąd rozmówcy ani słowem, jedynie ruchem głowy sygnalizując, że cierpliwie go słucha. Patrzyłaby mu prosto w oczy, gdyby nie to, że pół twarzy zakrywał oderwany skądsiś kawałek tkaniny.
         Nieruchoma dotąd twarz drgnęła, gdy kobieta poczuła zapach jedzenia. Od dawna nie udało jej się dostać żadnej dobrej zapłaty, a w okolicach Ekradonu znów chciano ją zabić. Po elfkach zwykle nie widać wieku ani trudów życia.
         Znała się na winach tylko w takim stopniu, że potrafiła określić, czy jest ono dobre, czy nie. Nekromanta nie zawiódł jej gustu. Oparła wskazujący palec na brzegu glinianego kubka, dalej nie przerywając magowi. Niech mówi w spokoju, ona była cierpliwa. Zdołał ją zainteresować, choć w obecnej sytuacji nie było to takie trudne. Zainteresować i zaniepokoić. Elf, jeśli mu życie miłe, nie powinien przekraczać granic Maurii. Maeve jednak zbyt często igrała ze śmiercią, by takie ryzyko napełniało ją strachem. Niepokojem owszem, ale nie silniejszym niż ten, który czuła, przebywając w towarzystwie Arthanala. Tylko... w jaki sposób ktoś taki chce jej te trudy wynagrodzić...?
         Przez widoczne pół twarzy Maeve przebiegł cień. Palec okrążył kilka razy brzeg kubka, po czym znowu zastygł. Chwila ciszy przedłużała się nieznośnie. W końcu usta elfki wykrzywiły się w uśmiechu. Nie był to uśmiech radości, o nie. Podobnym uśmiechem raczy się ciekawskiego ucznia, który zadał głupie pytanie.
         - Nie tacy próbowali... - powiedziała cicho i sięgnęła ręką do twarzy, zsuwając materiałową opaskę. Na Arthanala spojrzało dwoje ociekających krwią ślepych oczu. Płyn kleił się ohydnie do rzęs i zbierał w kącikach jak łzy. Maeve szybko z powrotem zakryła twarz.
         Miała rację. Próbowały driady, próbowało kilku magów, nawet ona sama szukała antidotum. Bezskutecznie. Ale nekromanta...?
         - Mauria to nie miejsce dla elfa. Jeśli uda ci się... ograniczyć zainteresowanie... władz moją osobą, zapewnisz... wsparcie... - mówiła, dalej wędrując palcem po kubku. Przechyliła lekko głowę i znów przetestowała cierpliwość Arthanala chwilą ciszy. Nie ufała ludziom.
         - Nazywaj mnie Mewą.



         ~ Nekromancja przeczy istnieniu. Jeden gryf za wejście, dwa za wyjście. Jesteś pewna, że wiesz, co robisz?
         ~ Nigdy nie ma się pewności, ale nie mam wyboru. Gryf za wejście, dwa za wyjście, za dużo już wiem. Ale ten człowiek mnie potrzebuje i tu jest moja szansa.
         ~ Nie mogę dalej ci towarzyszyć. Mauria to nie miejsce dla... kogoś takiego jak ja.
         ~ Chcesz mnie zostawić samą? Teraz?
         ~ Będę w pobliżu.
         ~ Trzymam cię za słowo, gadzie jeden.




         Zainteresowanie władz Maurii było jednak czynnikiem trudnym do opanowania i nowoprzybyli wędrowcy w osobach elfki i nekromanty od razu wpadli w kłopoty. Kłopoty, z których nie da się tak łatwo wybrnąć za pomocą bardziej energicznych argumentów. Cuchnąca śmiercią Mauria przywitała ich więc niewielkim oddziałem zbrojnych, grzechoczących niemile uzbrojeniem, od których intensywnie wiało otwartym grobem. Choć od początku wiedziała, że to jakieś nieporozumienie, wolała nie pogarszać swojej sytuacji. Ostatecznie, przynajmniej przedostaną się przez bramy, nagle zamknięte na głucho. Potem jakoś się wykaraskają; towarzyszy jej nekromanta, na bogów!
         Karosz wizgnął z cicha, gdy odebrano jej wodze. Nie usłyszała, gdzie go odprowadzili. Grzechoczący oddział pędził ich tak, jakby od tego zależało ich życie, mimo że intensywny zapach rozkładu sugerował, iż rozstali się z nim już jakiś czas temu. Wszystko w Maurii śmierdziało trupem.
         Wprowadzili ich do jakiegoś budynku, blisko bramy. Prawdopodobnie trafiłaby z powrotem... z grubsza. Na wstępie zahaczyła o jakiś element wystroju wnętrza (Wystroju wnętrza? W Maurii?) i prawie wpadła na tę trzecią, dziwną osobę. Chwyciła się ramienia Arthanala. Wolała nie wpaść już na nikogo, tym bardziej na nieumarłego. Co dziwne, większość aur znikła zaraz po przekroczeniu progu budynku, jakby jego mury tłumiły magiczne emanacje. Teraz mogła skupić się na sygnałach, jakie wysyłało najbliższe otoczenie. Nie napełniły elfki nadzieją, choć przyspieszony oddech obcego człowieka przynajmniej sugerował, że jest żywy.
         Zaprowadzono ich do jakiejś sali, której ściany dziwnie odbijały miarowy grzechot maszerującego oddziału. Słyszała już kiedyś podobny efekt... sala była okrągła. Nieumarli żołnierze ponadto powinni rozstawić się tak, by zabezpieczać wejścia. Będzie wiedziała, gdzie szukać...
         Cokolwiek znajdowało się przed nimi, wybitnie skłaniało do poszukiwania dróg ucieczki. Istota emanowała taką aurą, przy której emancja Arthanala, mimo swej siły, sprawiała wrażenie zupełnie normalnej, nieszkodliwej. Elfka miała ochotę zasłonić uszy, zaatakowane nagle kakofonią upiornych dźwięków. Ubrania tego trzeciego zaszeleściły, a Maeve po chwili doszła do wniosku, iż ów obcy... ukląkł przed tą kreaturą. Przewróciła oczami w dawnym geście, który teraz nie miał najmniejszego sensu. Skrzywiła lekko usta. Suchy głos tego czegoś brzmiał jak darty pergamin... lub darta wysuszona, zmumifikowana skóra.          Kolejny, który dba o maniery. Nawet ma imię.
         Nagle poczuła, jakby jej żołądek szybko opadł gdzieś do poziomu podłogi. Jakim cudem znał jej imię? Jakim cudem o niej słyszał? Głowa elfki opadła lekko w dół, gdy podświadomie zacisnęła zęby. To przecież nieporozumienie, przybyli do Maurii dosłownie przed chwilą!
         Żałowała, że nie umie czytać i rozmawiać w myślach. Sądząc jednak po zdumiewającej wiedzy owego Kumarbiego, mógł umieć to pierwsze. Nigdy wcześniej nie spotkała licha, ale ta upiorna, martwa, sucha, cuchnąca aura pasowałaby idealnie. Wręcz cieszyła się, że go nie widzi. Na razie należało czekać cierpliwie na rozwój wydarzeń, wywinąć się z tego przy najbliższej sposobnej okazji.
Awatar użytkownika
Arthanal
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 79
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Lich
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Arthanal »

        Arthanal wpatrzył się w oczy elfki uważnie, ściągnął brwi, wyciągnął dłoń, by ująć jej podbródek, obrócić twarz w stronę światła. Powstrzymał się w połowie ruchu, opuścił dłoń.
         - Nie spytam o twoją historię - oświadczył. - Ani o... przyczynę. Dziwisz się? Powiedziałaś - nie tacy próbowali, a ja innym jestem lekarzem, niż tamci.
        Nachylił się nad stołem, po chwili odezwał się znowu zmienionym głosem, mniej kurtuazyjnym, rzeczowym raczej, stanowczym.
        - Zagram w grę, śmiertelną grę, i wkrótce zaważę na losie Maurii. Jaką odegram rolę? Czas pokaże. Może będę tym, który rzuci miasto umarłych na kolana, który nagnie go do swojej woli w mocy, czynie i zamiarze. Może padnę, zmiażdżony jego potęgą, nie będę jednak ziarnem piasku na pustyni, dostrzegą mnie oni wszyscy. I ciebie, elfko. To jednak uczynisz swoją tarczą, to cię ochroni. To... i ja. Zapewnię ci wsparcie, każde, które jest w mojej mocy, a twojego życia strzec będę pilniej, niźli swojego, obiecuję ci to. Znalazłem się bowiem w pewnym szczególnym momencie moich dziejów... kiedy twoje bezpieczeństwo cenię dalece bardziej, niż swoje własne. Nie obawiaj się, Mewo.

***


        - Bramy miasta są tuż przed nami, Mewo. Niechętnie będą tam na ciebie patrzyli, jednak dostaniemy się do Maurii, tam zaś będziemy musieli ważyć każdy krok, każdy czyn, każde słowo. Będą nas obserwowali różni szpiedzy, różnych sił, przez wzgląd na ciebie, bo nieczęsto widuje się tam twój rodzaj. Kiedy znajdziemy się w środku, zapomnij o tym, kim jesteś. Nie pracujesz dla mnie, towarzyszysz mi, czy może raczej - ja towarzyszę tobie. Pozwoliłaś mi dotrzymać ci kompanii, potrzebujesz bowiem kogoś obdarzonego mocą i wiedzą, tak o magii, jak i mieście umarłych. Moich motywów nie znasz, jestem jednak użyteczny, do pewnego przynajmniej momentu - wiesz bowiem, że w Maurii znajdziesz znacznie bardziej utalentowanych magów, arcymistrzów Śmierci, z nimi też szukać będziesz kontaktu. Wkrótce zechcą cię sprawdzić, nie obawiaj się jednak prób. Dysponujesz wielką mocą. Zagadki, kolejne zagadki, wkrótce jednak odpowiem na twoje pytania, wszystkie, bez wyjątku. Wkrótce. W umarłym mieście jest tylko jedno miejsce, któremu ufam - tam musimy się znaleźć.
        Nie jesteśmy jedynymi przyjezdnymi. Opisywać pozostałych nie będę: nie wydają się być tego warci. Poza jednym. Podchodzi właśnie ku bramie, jeszcze chwilę temu towarzyszyły mu nieumarłe ogary. Być może jest tutejszy, chociaż... Wczytaj się w jego aurę. Przedziwna doprawdy. Przejdźmy przez bramę.

***


        Wypadki potoczyły się niespodziewanie, Arthanal nie oponował jednak, gdy żołdacy jęli eskortować także jego i Mewę. Do elfki nie odezwał się słowem, zacisnął tylko dłoń na jej przedramieniu, ufając, że gestem tym przekaże wyraźnie, by pozwoliła wydarzeniom rozwijać się swobodnie. Chyba mu się udało.
        - Lich-alchemik - zdołał szepnąć do swojej towarzyszki tuż przed wejściem. - Ostrożnie.
        Wnętrzom przyglądał się na tyle uważnie, na ile mógł, wiedziony pośpiesznie przez kolejne pomieszczenia, prowadząc elfkę i próbując przypomnieć sobie, z kim dokładnie ma do czynienia. Mistrz Pharacelsus utrzymywał ożywione kontakty z różnymi personami w Maurii, często dosłownie, stąd też i Arthanal poznał garść osobistości. Kumarbiego nie kojarzył bądź kojarzył niejasno. Nic przydatnego, a jednak i tak w myślach począł układać sobie przebieg czekającej go rozmowy.
        Po okrągłej komnacie popatrzył z uznaniem, znać było ilość pracy i precyzję, włożoną w przygotowanie tego miejsca do rzucania zaklęć. Widniejące wszędy symbole lepiej świadczyły o potędze gospodarza niż kruszec, z którego zostały wykonane - Formierz bez wątpienia miał do czynienia z uzdolnionym magiem. Okazał szacunek lichowi, pochylając nieco głowę, a że usiąść nie było gdzie, stał tuż przy Mewie, gotów służyć jej pomocą w razie potrzeby.
        Plan rozmowy układał nadaremno, co poznał po chwili. Mimo nienagannych manier Kumarbi nie podejmował ich jako gości, demonstrował swoją władzę i wyższość. Jasno wyłożył swoją sprawę, odmowy nie brał pod uwagę. Niech będzie i tak. Lich przygasił oczy na znak, że audiencja skończona, że stracił zainteresowanie gośćmi do jutra, że nie chce tracić na nich więcej swojego czasu. Gra pozorów. Czego jak czego, ale czasu alchemik miał pod dostatkiem.
        - Radzi jesteśmy z zaproszenia - odezwał się oficjalnie, celowo odpowiadając także za elfkę. - Jutro zatem.
        Raz jeszcze spojrzał na symbole, kontemplując ich ułożenie, odczytując znaczenie. Powiódł wzrokiem po magicznych pułapkach, zamkniętych w złotych splotach, przewidział prądy energii przy czynieniu magii w tym pomieszczeniu. Moc popłynęła i uformowała się.
        - Czy wiedzieli? – szepnął. – Czy znali to miejsce? Moc wielka i dziwna…
        Skłonił głowę w geście pożegnania, lekkim ruchem dłoni dał znak Mewie i odszedł, stukając kosturem po posadzce, nie wątpiąc, że lich natychmiast znajdzie iluzję, zobaczy wieżę, samotnię pośród bagien.

***


        Budynek opuścili razem z obcym. Nim ten zdołał się oddalić, Arthanal odezwał się doń.
        - Winniśmy chyba wdzięczność - mówił. - Podwójnie: nasze przypadkowe spotkanie nie tylko oszczędziło nam większych problemów z wjazdem do miasta, ale i zapewniło nam możliwość spotkania tutejszych elit... Dziękuję więc. Jestem mistrz Arthanal, zwany Formierzem, kreomag i nekromanta. Jeśli mógłbym jakoś... odwdzięczyć się za tę niezamierzoną wprawdzie przysługę, chętnie to uczynię.
Awatar użytkownika
Mantus
Szukający Snów
Posty: 160
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Człowiek
Profesje:

Post autor: Mantus »

Podczas audiencji u Kumarbiego pewien wysiłek kosztowało sztukmistrza utrzymanie własnego cienia na wodzy, aby nienaturalnym ruchem nie dawać lichowi zbyt wielu wskazówek. Ten i tak co prawda musiał wyczuć aurę Mantusa, jak i częściowo poznać się na lunargencie – i kuglarza miał nadzieję, że tylko o metal chodziło alchemikowi armii, a nie o samo srebrne ostrze.
Tymczasem wychodząc z rezydencji jego tymczasowi towarzysze mieli nie tylko okazję próbować odczytać aurę Mantusa – już nie skrytą w blasku i wrzaskach aury licha – lecz również zauważyć, że jego cień nie do końca nadąża za krokiem maga, a odgłos jego kroków gubi się dziwnie. Typowe dla obecności maga cienia powolne wykrwawienie się reguły i tym razem było obecne.
Przystanął, spojrzała nich z zamyśleniem, jakby dopiero teraz formował opinię o przybyszach. Lecz miał ją już dawno, pełną sprzeczności i niedomówień, jak i cały swój tok rozumowania, schowaną głęboko na duszy i niewyjawioną. Arthanal był nekromantą, lecz i kogo jak nie nekromanty potrzeba było Mantusowi w tym chorym mieście? Ponadto z wyrokiem losu nie wypadało się sprzeczać. Uśmiechnął się i skłonił lekko.
- Jestem Mantus, wędrowny kuglarz, mistrzu nekromanto. Nie śmiałbym nalegać, ale rzeczywiście, przydałoby się mi ustronne lokum. Tutaj niestety zbyt często obcy przybysz w oberży potrafi obudzić się martwy z podpisanym kontraktem ciał.
Cóż, tradycyjnie Mantus minął się z prawdą. Oczywiście, do takich przypadków dochodziło, lecz najczęściej tacy jegomoście wcześniej świadomie podpisywali kontrakty, licząc na wyjazd z miasta i spokój swoich szczątków. Natomiast kuglarzowi bardziej zależało na innym niż karczma lokum z powodu spokoju. W tym mieście naprawdę mało kto nocował po karczmach i bardzo przyciągało to uwagę. Oczywiście nie łudził się, że oszczędzi mu to zainteresowania tych, co interesować się powinni. Natomiast na pewno zmniejszy liczbę przygodnych, zaciekawionych oczu.
***

Okazało się, że Arthanal miał całkiem dobrą propozycję lokum i teraz właśnie kroczyli w jej stronę. Kuglarz pogwizdywał wesoło, trochę kontrastując z ogólnym nastrojem miasta. Postanowił ich uraczyć opowieścią.
- Ciekawe to okolice, ciekawe. Pierwszy raz tutaj, Maeve? Ciekawe, naprawdę. Jak tych dwóch górali, których minęliśmy. Mały z nich pożytek ma to miasto. Kontraktów ciał nie podpisują, a jak już któryś, to czy to prawnie, czy drogą nie całkiem legalną... Mistrz Arthanal może potwierdzić, że nie tylko jego bracia się pieklą, co i z takiego trupa niemal nie ma pożytku.
Minęli smętną procesję kultu śmierci wygrywającą cicho nadzwyczaj ostre i nieprzyjemne dźwięki na kościanych harfach oraz bębenkach. Kuglarz pokręcił głową niezadowolony, tutaj nie tyle czczono śmierć, co gloryfikowano jej wypaczanie. Śmierć to było umieranie, krok w nieskończoną dal. Nie istotą śmierci było to dziwaczne pseudo-życie, jakiego pełna była Mauria.
- Za mały jestem, aby mówić, czy ktokolwiek ich badał. Natomiast jest na tyle mały, że słucham pieśni. Pieśni tych ludzi o śmierci, co z piszczałką idzie. Ha! Plemię Zirów uważa, że melodie, jakie grają swym zmarłym, pozbawione słów piosenki żałobne, to te same, które wygrywała sama kostucha, gdy jeszcze przechadzała się po tych ziemiach, kołysząc zmarłych. Jak widać po obecnym stanie okolic, śmierć już nie chodzi dolinami. Górale mawiają, że jej piszczałkę zakopano tutaj.
- Ale, ale! I tak to ciekawy lud. Wesela organizują tylko w nocy, znają szlaki i bitni są. No i co najważniejsze, za trochę sztuczek cyrkowych płacą niemal jak książęta, a i towarzystwo milsze. Tak jak i wasze. Mistrza nekromantę wiem co sprowadza tutaj, lecz ciebie, elfko?
Awatar użytkownika
Maeve
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 54
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Elf
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Maeve »

        Maeve była jak na razie na dobrej drodze, by oblać na całej linii sprawdzian, jakiemu poddawała ją aktualnie Mauria. Dlatego też, stojąc przed obliczem żywej mumii, postanowiła wziąć się w garść. Zacząć należało od najprostszych rzeczy.
        Uprzejme, powolne skinięcie głową potwierdzające słowa Arthanala ujawniło, że sztywność nie jest wyłącznie domeną trupów. Któż jednak mógłby ją lepiej zrozumieć? Amimiczna twarz elfki, do połowy zasłonięta materiałem, bardzo pasowała do zapadłej, stężałej twarzy licza. Nie mogła tego wiedzieć - mogła tylko podejrzewać.
        Wszystko, co mogłaby z łatwością zanotować oczami, pozostawało w sferze podejrzeń. Nie mogła wiedzieć, że delikatne, denerwujące, drażniące prądy obijające się po komnacie były wynikiem jej specyficznego przeznaczenia - sali rytuałów. Nie zauważyła niepokojącego zjawiska towarzyszącego cieniowi Mantusa i z pewnością nie spostrzegła, że mężczyzna o wyglądzie wampira uważnie podążał za nią głodnym wzrokiem, gdy opuścili rezydencję licza. Jednakże natura lubi równowagę i świat elfki był o wiele bardziej kolorowy, niż mógłby to sugerować wygląd jej oczu. Zauważyła, że Arthanal zrobił coś... dziwnego w okrągłej komnacie i zauważyła, że Ten Trzeci był... kimś innym... Miała też pewność, że w okolicy nie było ani jednego wampira.
        Dalszą kontemplację aury nieznajomego przerwało niemiłe swędzenie z tyłu karku. Gdy tylko wyszli z tej upiornej rezydencji, ktoś zaczął się na nich w dość ostentacyjny sposób gapić. Zaciśnięte usta elfki pobielały lekko, lecz nikt tego nie zauważył. Trójka nowych twarzy w Maurii z pewnością musiała zwrócić uwagę.
        Natłok wrażeń z nowego miejsca w niezwykły sposób ją irytował. W towarzystwie nekromanty mogła (o ironio!) czuć się bezpieczna, niemniej jednak wciąż mnożące się niewiadome skutecznie uniemożliwiały jej właściwy ogląd sytuacji. Zlecenie Arthanala było jak dotąd najtrudniejszym, jakiego się podjęła, a ze zgrozą uświadomiła sobie, że jej ciągłe wahanie jest oznaką, że zwyczajnie sobie nie radzi. Już na początku!
        Na wspomnienie "ustronnego lokum" miała ochotę parsknąć śmiechem. W Maurii, miejscu gdzie nawet zmarły nie mógł liczyć na ustronne lokum i wieczny odpoczynek, znalezienie czegoś takiego wykraczało poza granice jej wyobraźni. Miała jednak świadomość, że Arthanal z pewnością poczynił ze swojej strony odpowiednie przygotowania. Miała też świadomość, że jej wyobraźnia straciła kolory kilkanaście lat temu.
        W wolnej chwili zapyta Arthanala o ten "kontrakt ciał"...


        Gwizdanie kuglarza prowokowało w niej dziką ochotę dania mu w zęby. Rzuciłaby mu pełne dezaprobaty spojrzenie, gdyby mogła. Niestety, nie poznał się na pełnym dezaprobaty przechyle głowy w jego stronę, a demonstrowanie swoich mieszanych uczuć odnośnie jego popisów na środku mauryjskiej ulicy nie było zagraniem mądrym. Kiedy minęli jakąś grupę szaleńców, których muzyka przypominała skrobanie tysiąca paznokci po gładkiej powierzchni, była bardziej skłonna zaakceptować gwizdy Mantusa. Ba, nawet opowieść o ludziach, o których nie miała zielonego pojęcia, nagle stała się o wiele bardziej interesująca. Nie opuszczało jej wrażenie bycia obserwowanym, podobnie jak nie opuszczało jej wrażenie, że Mantus jest najdziwniejszą istotą, jaką dotąd spotkała, wliczając w to wróżkę. Nie potrafiła jednak zupełnie sprecyzować dlaczego.
        Zatrzymali się w końcu pośrodku jakiejś ulicy. Elfka powoli traciła rachubę w planie miasta, bombardowana z jednej strony zupełnie nowymi sygnałami, z drugiej strony - układaną właśnie listą pytań do Arthanala.
        - Sprawy prywatne niespiesznej natury, o których nie rozmawia się z nieznajomymi - powiedziała dość chłodno, mając w pamięci wesołkowate gwizdy kuglarza. Nie pytała go o jego własne cele, nie spodziewając się na tę chwilę usłyszeć niczego wartościowego.
        Coś względem jego osoby wciąż jej umykało, już sama obecność działała na nią... demotywująco. Nie wiedziała, jak ów Mantus mógłby wpłynąć na plany Arthanala, ale zamierzała się o nich dowiedzieć jak najwięcej. Paradowanie po mieście, którego nie dość, że się nie widzi, to jeszcze nie ma się o nim zielonego pojęcia, wcale jej się nie uśmiechało. Miała nadzieję, że Arthanal również doszedł do podobnych wniosków. Jeżeli nie, bardzo szybko go oświeci.
        - Dokąd zabrano nasze konie? - zapytała, tknięta złym przeczuciem. Nie chciała pozostawiać swojego wierzchowca w rękach nieumarłych dłużej, niż to konieczne. Przeklęła swoją ułomność - gdzieś po drodze z pewnością minęli jakieś stajnie, ale skąd mogła wiedzieć? Polegała obecnie głównie na zmysłach innych, a sytuacja ta tylko dodatkowo denerwowała i tak zdenerwowaną elfkę.
Awatar użytkownika
Arthanal
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 79
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Lich
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Arthanal »

        - Doskonale - rzekł nekromanta, prawie entuzjastycznie. - Ustronne lokum... w tym mogę pomóc, panie Mantusie, o ile zechce pan dotrzymać nam kompanii. Zatrzymamy się w domu mojego dawnego mistrza, tam nikt nie będzie nam przeszkadzał, a i dla gościa bez problemu znajdzie się miejsce. Proszę więc za mną. Mewo...
        Ujął elfkę pod ramię i począł iść w dół ulicy nieśpiesznym krokiem, zastanawiając się, ile wynajętych oczu właśnie na niego patrzy. Raz, to oczywiście Kumarbi, dwa, ktoś z Trójki, trzy, szpiedzy Rady, ilu - niepodobna wiedzieć. Może agenci Thenderionu, lokalni możni... w sumie całkiem sporo osób. Niech zatem patrzą. Z ich jednak powodu tym razem nie opisywał swojej towarzyszce tego, co sam widział, choć mauryjska architektura mogła być uznana za interesującą.
        Nie zapomniał miasta mimo wielu lat swojej nieobecności w nim i - choć zmieniło się trochę - drogę odnajdywał bez trudu, mogąc skupić się na obserwacji okolicy. Społeczeństwo... cóż. Pozostało takie, jakim je zapamiętał, niestety. Gust muzyczny Mauryjczycy mieli okropny. Niemniej jednak Arthanal z zainteresowaniem przyjrzał się orszakowi - przypominał mu to, jakim był, zjawiając się po raz pierwszy w mieście umarłych. Mantusowi nie wchodził w słowo, woląc słuchać, niż mówić, odezwał się dopiero do elfki.
        - Są bezpieczne, nie obawiaj się, Mewo - odparł jej. - Z pewnością wierzchowcom zapewniono doskonałe warunki w stajniach miejskich albo prywatnych pana Kumarbiego, jeśli poczuwa się niejako do roli naszego gospodarza. Nie będzie też problemu z ich odzyskaniem, choć sądzę, że koniom lepiej będzie pozostać tam, gdzie są teraz - tam, gdzie się zatrzymamy, nie znajdzie się stajennych. Przekonasz się zresztą już za chwilę.
        I rzeczywiście, kilka kroków dalej nekromanta zatrzymał się i oświadczył, że są na miejscu. Oczom widzącym członkom kompanii ukazał się dom, nieszczególnie wyróżniający się od sąsiadujących z nim. Otoczony ogrodzeniem z kości, by spełnić wymogi sztampy i banału, odsunięty był nieco od ulicy. Do drzwi wiodła alejka - z kamienia, nie z czaszek - biegnąca przez niewielki ogródek, upiorny we właściwym stopniu, bo zarośnięty cierniami. Kiedyś ich nie było, Pharacelsus dbał o schludny wygląd swojej posiadłości, nie osobiście rzecz jasna. Dom był spory, bo trzypiętrowy, budowano go z szarego kamienia, a zdobiono raczej oszczędnie tajemnymi symbolami odlanymi ze stali, w większości umieszczonymi w okolicach okien. Formierza w tym momencie bardziej jednak interesowały drzwi, czy może raczej wrota, zważywszy na ich rozmiar i masywność. Podszedł do nich, wyciągnął dłoń w stronę gałki, zdobionej kolejnym symbolem. Nim zdołał się zaniepokoić, że może być przecież zamknięte i jak tu wtedy wejść do środka, podwoje otwarły się z cichym skrzypieniem. Nie okazał zdziwienia.
        - Zapraszam - rzucił krótko do swoich towarzyszy i przestąpił próg. Znalazł się w długim korytarzu, dłuższym, niż być powinien biorąc pod uwagę zewnętrzny rozmiar domostwa; byłby on pewnie skryty w mroku gdyby nie fakt, że wzdłuż ścian w tym momencie zapłonęły lampy, oświetlając kolejne symbole, trochę mebli oraz schody, wiodące na piętro i do piwnicy. I kurz. Dziwne - dom nie był zamieszkały?
        Rozległo się mrożące krew w żyłach, upiorne, potępieńcze wycie. I gulgotanie. I bliżej nieokreślony odgłos, coś pomiędzy kwikiem świni a pianiem koguta. Co ciekawe, wszystko na raz. Nekromanta zacisnął dłoń na kosturze. Następnie usłyszał kroki, a właściwie mieszaninę stukotu, człapania, szurania i drapania na schodach. Wreszcie jego oczom ukazało się źródło tych odgłosów. Trzy źródła.
        Nie potrafił przypisać stworów do konkretnego gatunku, same też nie zdawały się należeć do jednego i tego samego. Ustawiły się w poprzek korytarza, umożliwiając dokładniejsze przyjrzenie się im. Pierwszy był czteroręki, mierzył ponad dwa metry, miał wystające kły, łysinę i szarą skórę, skąpo okrytą brudną szmatą, dzierżył cztery masywne młoty. Drugi też chyba kiedyś mógł się poszczycić dwiema parami ramion, jedno jednak zostało jakoś usunięte, pozostawiając kikut. Również był imponujących rozmiarów, skórę miał grubą i żółtawą, pod kolor do oczu, łypiących spod tłustych kłaków to na nekromantę, to na jego towarzyszy, to na swoje trzy tasaki. Trzeci stał pomiędzy nimi, był zauważalnie niższy, miał tylko jedną parę ramion, ubrany był w koszulinę i portki, wyglądające tak, jakby miały zaraz pęknąć na jego opasłym cielsku. Przez ogromną liczbę blizn na ciele wyglądał tak, jakby został rozczłonkowany i pozszywany na nowo. Nie był uzbrojony.
        - Intruzy - syknął. - A kto tu, a? Umrzyć.
        - Umrzyć - zagulgotał czteroręki, potrząsając groźnie swoim orężem. - A gadać, a odpowiadać.
        - Pysk stul, nie gadaj no, o! - odwarknął dwuręki. - A ja gadać będę! A gadać, a odpowiadać!
        - Mistrz Arthanal, zwany Formierzem, uczeń... - próbował odezwać się nekromanta, gdy już się jako tako opanował. Przerwano mu jednak.
        - Mag on tu! - zapiał milczący dotąd trójręki. - A kij ma!
        - A i ty kijów nie masz, durny! - skarcił go jego mniejszy towarzysz, pełniący widać rolę przywódcy. A tamójten ów miecz ma! Z boku o, tam no! A co jemu onemu z miecza ma?
        - Łubu dubu! - zagulgotał czteroręki.
        - Chlastu chlastu! - zawtórował mu trójręki.
        - Nie masz rączek jedenastu! - dokończył przywódca. - Umrzyć! A tamto też miecz ma?
        - Ma no. A co to tamto?
        - Elf. Elfa! Elfa, miecz ma! Nie ciachać aby, nie, my nie tak! My bojać teraz, dobra, elfa? My bojać! Elfa nie ciachać, proszą ładnie no.
        Stwory padły na kolana, skuliły się w groteskowych pozach i pozostały tak, zerkając co chwilę na intruzów.
Awatar użytkownika
Maeve
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 54
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Elf
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Maeve »

        Maeve kiwnęła głową, ale daleko jej było do uwierzenia, że koń jest bezpieczny pod opieką rozkładającego się maga śmierci. Musiał jednak tam zostać, czy tego chciała, czy nie. Zawsze to trochę lepiej, niż gdyby miał pałętać się sam gdzieś w okolicy. Zaraz zeżarłaby go sfora nieumarłych ogarów albo jakiś szalony mag pokroju Arthanala postanowiłby uśmiercić go i przekształcić w ożywieńca.
        Nie dane jej było oglądać domu mistrza nekromanty, lecz była pewna, że nie ma czego żałować. Budowla trochę śmierdziała jej magią, ale uznała to za normę, za to perspektywa spotkania z jeszcze jednym nekromantą budziła w niej uzasadnioną niechęć. Byłby to już trzeci tego dnia.
        Ciekawe, czy mistrz Arthanala był żywy...

        Zaraz po tym, jak przekroczyła próg cichego domostwa, instynkt podpowiedział jej, że coś tu jest nie tak. Lecz zanim zdążyła ostrzec towarzyszy, w jej uszy uderzyła upiorna kakofonia wycia, rzężeń, bulgotów i wrzasków. Dźwięk wyciąganego z pochwy ostrza zupełnie utonął w hałasie. Ręka elfki lekko zadrżała. Nie miała pojęcia, co wydaje te odgłosy, ale miała pewność, że z pewnością nie jest to ludzkie... Dudnienie po schodach wprowadziło ją w stan najwyższej czujności. Spodziewała się, że stwory skoczą na nich lada chwila.
        Dwa. Trzy. Trzy, sądząc po odgłosach, pokraczne istoty zastąpiły im drogę. Aura tych istot wysyłała chaotyczne sygnały, roztaczała zapach rozkładu i... kurnika?
        Maeve po namyśle zaliczyła ten zapach do kategorii "brud". Była także przekonana, że stwory stanowią coś w rodzaju zwierząt, choć nie potrafiła powiedzieć jakich. Zwykle umiała rozpoznać aurę istoty rozumnej, dlatego aż otworzyła ze zdumienia usta, słysząc ich "dialog".
        Groteska sytuacji wymykała się wszelkim zdroworozsądkowym prawom. Mimo że stała właśnie w domu jakiegoś nekromanty, w samym centrum miasta nieumarłych, mało brakowało, a zaniosłaby się histerycznym śmiechem. Jednakże stwory niewątpliwie stanowiły dość poważne zagrożenie i nawet ich żywiołowa kapitulacja na widok "elfy" nie sprawiła, że Maeve opuściła miecz.
        - Bardzo śmieszne - wypluła z siebie elfka, dodając do tego słowa, których nie godzi się przytaczać. Podeszła ostrożnie do skulonych kreatur, pozostając jednak poza zasięgiem ich bezpośredniego ataku.
        - Ten z kijem to uczeń... - Machnęła ręką w stronę Arthanala i urwała w pół zdania. Nie znała imienia nekromanty. - Uczeń waszego pana, no! Idźcie precz, bo pociacham!
        - Elfa nie ciachać, nie! Elfa dobra, elfa nie! - wymamlał któryś. Maeve westchnęła z irytacją i odwróciła się do nekromanty, rozkładając ręce w geście bezradności.
        - Weźże im...
        W jakimś niewytłumaczalnym, automatycznym odruchu, widok pleców intruza i opuszczonej broni zainicjował w umyśle trójrękiego półkretyna kaskadę sygnałów prowadzących do ostatecznego - zabić intruza. Z ohydnym gulgotem zerwał się z klęczek i zamierzył się jednym z tasaków. Maeve szybciej niż myśl, również kierowana dziwnym odruchem, okręciła się w miejscu jak fryga i cięła mieczem.
        Obmierzła, żółtawa łapa, wciąż zaciśnięta na tasaku upadła na zakurzoną podłogę z niemiłym łoskotem. Z kikuta sączyła się błotnista, cuchnąca maź. Stwór, jakby nie wierząc własnym oczom, oglądał okaleczone ramię. Przeniósł wzrok na elfkę, potem znów na kikut, a potem na pozostałych dwóch troglodytów. Mętnawe oczka nabrały dziwnego wyrazu.
        - CIACHU CIAAACH! - zawył stwór. Pozostałe dwa wrzasnęły w odpowiedzi, racząc uszy śmiertelników tą samą mrożącą krew w żyłach kakofonią. Dwa tasaki wbiły się głucho w stary, drewniany parkiet w miejscu, gdzie przed chwilą stała elfka. Do niedawna trójręki maszkaron patrzył się ze zdziwieniem w puste miejsce, zastanawiając się, dlaczego nie ma w nim kobiety. Tymczasem Maeve odskoczyła w bok i właśnie ledwo uniknęła ciosu młotem czwororęcznego. Straciła na chwilę równowagę i cofnęła się w ostatniej chwili, gdy kolejny atak zdruzgotał parkiet pod jej nogami.
        - Co do diabła... - pomyślała, gdy kolejny młot świsnął jej nad głową. Próbowała wymanewrować przeciwnika, lecz ciosy nadchodziły z zupełnie innych kierunków, niż powinny. Elfka jeszcze nie wiedziała, że walczy z czwororęcznym nie-żywym eksperymentem nekromanty i lada chwila miała się o tym przekonać w bardzo nieprzyjemny sposób...
Awatar użytkownika
Mantus
Szukający Snów
Posty: 160
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Człowiek
Profesje:

Post autor: Mantus »

Podczas drogi moneta raz ciążyła a raz nie kuglarzowi, gdy spoglądał na Maeve. I groziła jej rana – nie śmierć, moneta wciąż była za lekka – i nie groziła. Wszystko gubiło się w tysiącu wersji. Prawda, fałsz, chciałoby się zapytać. Lecz czy Mantus zapytał?
Być może wtedy, gdy oddalił się od towarzyszy, a sama istota rzeczy swym starym zwyczajem przytłumiła jego osobę. Być może to on celowo to uczynił tak samo, jak bokiem obszedł nieumarłe stwory poza ich uwagą, jak i uwagą osób trzecich.
Zaiste, ciekawe były to karykatury. Sztukmistrz zastanawiał się, jak powstały. Czy to po prostu eksperyment celowy stworzenia nieumarłych świadomych, który pozostał tutaj po właścicielu, lub też uciekł od pana? Czy raczej twór samoistny? Kiedyś pozszywane zombi, opuszczone na długo. I z tego ciała ukrzywdzanego, pod naporem aury tej krainy jak i złowrogiej, jakimś cudem nieulatniającej się magii wygenerowały taką oto świadomość? Lecz zarówno nie miał się tego dowiedzieć, jak i nie chciał. Jak ryba w wodzie czuł się w niedopowiedzeniach i półprawdach.
Korzystając z zaskoczenia, zaatakował nieumarłych od tyłu. Zaprawdę był to błyskawiczny cios mieczem odcinający głowę jednemu z monstrów – o dziwo tym razem bez wylewania się wewnętrznych płynów tegoż. Zdezorientowane stwory dopiero mieliły w swych nadgniłych głowach, co właśnie zaszło, czy czy skwitować to „ciach-ciach” czy może „bach-bach”, lecz i to nie było im dane. Z prędkością zaskakującą samego kuglarza kolejny cios wykonała elfa, tak iż nawet on nie zdążył zrobić cięcia przed nią. Musiał przyznać, że musiała być ona nie lada przeciwnikiem.
Nie minęło wiele czasu, gdy ciała nieumarłych upadły bezwiednie na podłogę bez strat własnych. Kuglarz wyczuwał w nich jeszcze resztki upiornej mocy tlące się w tych zwłokach. Być może gdyby ich pozszywać, jeszcze niezbornie machaliby łapami? Kto raczył wiedzieć?
- Idę ich zakopać – stwierdził zupełnie naturalnie, nie przyjmując odmowy. Nawet gdyby Arthanal chciał ich wykorzystać, to co prawda nie mógł pozwolić sobie na utrudnienie mu tego, lecz nie zamierzał mu nic ułatwiać.
***

Wewnętrzny ogród posiadłości nie prezentował się okazale. Trochę suchych krzewów, niewymagających pielęgnacji kwiatów i kamienne ścieżki. Dzięki temu zachował on teraz bardzo przyzwoity stan – musiał ocenić Mantus, gdy już z trudem dotachał ciała pokonanych i ich kawałki. Szukając łopaty, zastanowił się, czy dobrze było tak odkryć się przed nekromantą. Lecz ostatecznie dobrze było uchodzić za kogoś, kto sobie z mieczem radzi. Kuglarza. Moneta zawirowała na palcu maga cienia. I jeszcze raz. Miał złe przeczucia co do jutrzejszego spotkania.
Starym zwyczajem pochował monstra w ziemi. Głowa między nogami, miedziaki na oczach, szałwia na piersi. Wszystkie te proste czynności, głęboko zakorzenione w tradycji wielu ludów wydawały się prozaiczne. Lecz on wiedział, że jest w nich moc i wiedza stara jak kości ziemi. Ziemi, która powoli wysącza nekromantyczne uroki. Te odwieczne metody wspomagały samoistne rozplatanie się resztek takich zaklęć. Pozostało mu tylko ufać, że w tym przeklętym miejscu nie powinno to potrwać nazbyt długo. Cieszył się również, że nie wpadł na głupi pomysł wkładania monet w usta nieboszczyków. Zęby jednego z nich właśnie zacisnęły się mocno z ciekawym szczękiem, a w ogrodzie pachniało piołunem...
***

Wrócił do towarzyszy po dość długim czasie – nie tylko na noszeniu ciał zleciał mu czas niemiłosiernie, lecz również na posprzątaniu podłogi. Z radosną miną, pogwizdując pod nosem, przeprosił za długą nieobecność.
- Sądzę, że dobrze byłoby wspólnie przygotować się do wizyty u phhhana – zażartował – najlepiej przy dobrej strawie.
Awatar użytkownika
Arthanal
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 79
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Lich
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Arthanal »

        Arthanal przyglądał się walce obojętnie, choć sięgnął po magię, gotów w każdej chwili uwolnić ją, by bronić Mewy, gdyby zaszła potrzeba. Nie zaszła, z czego był rad. To dobrze świadczyło o elfce.
        - Zastanawiam się... - rzekł, zamyślony, gdy było już po wszystkim. - Skąd ta nienawiść do nieumarłych? Czy każdego zidiociałego, agresywnego półgłówka zabija się od razu? To jednak... - machnął dłonią - raczej żałosne kreatury. Czemu Pharacelsus je stworzył? Tego się nie dowiemy, mistrzu. Widzę jednak wzór, o tak. Zatem już wtedy...
        Podczas gdy Mantus użerał się z targaniem i zakopywaniem ciał, nekromanta zwrócił się do swojej towarzyszki.
        - Niech nasz towarzysz czyni to, co uważa za słuszne - rzekł. - My mamy własne zajęcia, własne sprawy do omówienia. Chodź, Mewo. Zaprowadzę cię do biblioteki, tam się rozmówimy.
        - Aa... Czy gospodarz tego domu o tym wie? - odparła elfka.
        Arthanal uśmiechnął się.
        - Kto wie, kto wie? - zapytał. - Zaświaty czasami obserwują, widzą i wiedzą. Gospodarz tego domu... nie żyje, od wielu lat. Być może to czyni mnie właścicielem tego miejsca... Chodźmy, Mewo. Wiele jest do powiedzenia, a nic z tego nie jest przeznaczone dla uszu naszego towarzysza.
        Maeve potaknęła i podążyła za nim. Weszli po schodach, znajdując się w długim korytarzu. Wzdłuż jego ścian, po obu stronach, widniały drzwi, wszystkie wykonane z ciemnego drewna, ciężkie, dwuskrzydłowe, nie różniące się od siebie niczym. Arthanal jednak trafił bezbłędnie, otworzył ostatnie po lewej i wszedł do pomieszczenia. prowadząc elfkę do jednego z wygodnych, skórzanych foteli, ustawionych wokół okrągłego stolika. Sam usiadł nie od razu, najpierw rozejrzał się wkoło, z zadowoleniem zauważając, że półki regałów uginają się pod ciężarem woluminów, tak, jak to zapamiętał.
        - Usiądź, Mewo - rzekł po chwili, samemu również zajmując miejsce. - Usiądź wygodnie, słuchaj uważnie. Będziesz chciała zadawać pytania, bez wątpienia, proszę cię jednak, byś wstrzymała się z nimi, aż skończę mówić - wtedy odpowiem na wszystkie. Czas, byś dowiedziała się, jak zapracujesz na swoją zapłatę.
Mauria szykuje się do wojny, a jeśli jeszcze nie, wkrótce zacznie. Ze swoją potęgą mogłaby zmiażdżyć Thenderion jednym uderzeniem, zakończyć konflikt w jeden dzień, bólem, śmiercią, rzezią. Tyle tylko, że choć umarli mogą sądzić, że tak właśnie będzie, ja nie łudzę się - ich przeciwnicy nie będą sami. To będzie wojna ludzi, może elfów, przeciw hordom umarłych: dołączy Valladon, za nim pociągną oddziały Shari, jeśli ruszą i elfy z Szepczącego Lasu, także Ekradon może nie pozostać bierny. Potężne armie, chcące zmiażdżyć Maurię, skoro tylko dostały pretekst ku temu. Tyle tylko... że zawiodą się srodze, a swój błąd opłacą krwią. Mauria bowiem to potęga, której nie da się liczyć wedle liczby tych, którzy są jej lojalni - bowiem na każdego nekromantę przypadnie w razie potrzeby dziesięciu, stu, tysiąc nieumarłych. Jak długo sprzymierzone armie mogą opierać się takiej nawałnicy? Niedługo... chyba, że ktoś zmieni balans sił. My - ty zaś odegrasz decydującą rolę.
        Rozpętamy tę wojnę, Mewo, ale rozpętamy ją wtedy, kiedy zechcemy tego my. To da nam możliwość działania, dzięki temu uderzymy w największą siłę Maurii. Część jej mrocznej hordy zostanie unicestwiona na czas wystarczający, by reszta mogła się przygotować do obrony. Tak zachowana będzie równowaga sił, utrzymany status quo, to jednak moja już rzecz.
        Twoja rola i zadanie wymagać od ciebie będzie rzeczy trudnej. Oto staniesz się kimś innym, niż jesteś teraz, zmienisz się i oszukasz Mauryjczyków. Nie będziesz Mewą, ślepą, kaleką, słabą najemniczką. Staniesz się Maeve, obdarzoną mocą wielką, straszną i tajemniczą. Tak wzbudzisz zainteresowanie tych, którzy władają Śmiercią, a wraz z nim zyskasz wpływy. Te wykorzystasz, wywołasz wojnę, w której wesprzesz miasto umarłych, poznasz więc najważniejsze w niej osobistości. Wśród nich będzie dowodzący wszystkimi nieumarłymi, którzy powstaną, gdy przyjdzie czas. Zabijesz go.
        Zastanawiasz się, jak oszukasz tutejszych arcymistrzów w Sztuce, wiekowych, doświadczonych, mądrych. Pomogę ci w tym, bo nie na darmo nazywają mnie mianem Formierza. Stworzę dla ciebie przedmiot, tajemny dar, użyję całej mojej mocy i wiedzy. Będzie w nim Śmierć, będzie Pustka, okrywająca go iluzją, rozmywająca jego prawdziwą naturę dla tych, którzy będą nań patrzyć. I będzie moc. Z nim staniesz się tym, kim musisz: potężną maginią, budzącą lęk w sercach tutejszych możnych, arcymistrzynią w Sztuce, tą, której służy Arthanal Formierz, nekromanta, wygnany z Maurii lata temu. Teraz pytaj, Mewo.
        - Czy dobrze zrozumiałam? - odezwała się elfka po chwili milczenia. - Zamierzasz doprowadzić do upadku obecnej Maurii?
        Nekromanta pokręcił głową.
        - Nie - odparł. - Na to brakuje mi sił, a nawet, jeśli mógłbym to zrobić - nie chciałbym. Nie, Mauria nie upadnie, to forteca nie do zdobycia. Zamierzam tylko ratować przed nią resztę Alaranii.
        Maeve uśmiechnęła się lekko na odpowiedź Arthanala.
        - Sądzisz, że zaufają elfce? - spytała. - Nawet jeśli takowa jest nekromantką, dalej jest elfką. Mam wymyślić bajeczkę o pociągu do zakazanych sztuk i niechęci, jaką darzę moich pobratymców?
        - Będziesz władała śmiercią - odparł nekromanta, jakby to wszystko wyjaśniało. - Ci tutaj... zrozumieją. Oni też dążą do władzy i potęgi, dlatego stają się lichami. A zatem będą patrzeć tym uważniej, z tym większym zainteresowaniem obserwować, jak dążysz do... no właśnie. To pozostawiam tobie. Możesz walczyć za swoich pobratymców, możesz chcieć ich zniewolić pod swoim panowaniem, czego tylko zapragniesz. Oni uwierzą, jeśli będziesz przekonywująca. Wybrałem cię, bo masz ku temu wielkie predyspozycje - zresztą, to nie musi pochodzić od ciebie. Nie wiedzą, jak zdobyłaś swoją moc, to nie jest możliwe poza Maurią, jak sądzili dotychczas, a zatem pojawiła się nowa siła, z którą trzeba się liczyć. Wykorzystaj to.
        - Chytre. Swego czasu zajmowałam się... sztuką odpowiedniej prezentacji faktów. - Popukała palcem w obicie fotela, jakby się nad czymś zastanawiała. - Dobrze będzie wrócić do zawodu.
        - Okazję będziesz miała już niedługo, Mewo. To przyjęcie u Kumabriego to pierwszy nasz krok, choć nieplanowany. Wiesz zatem, jaką rolę masz do odegrania - zważ, lich jest związany z Mauryjską armią, użyjmy dobrze tej wiedzy i sposobności, jaka się nadarza. Tymczasem... nasz towarzysz wkrótce powinien skończyć pogrzeb, z nim zaś też musimy się rozmówić.

***


        - O dobrą strawę będzie ciężko - odparł Mantusowi chwilę później, gdy kuglarz już skończył swoje zajęcia i dołączył do reszty. - Mamy jednak nieco jedzenia, pozostało nam z podróży, powinno wystarczyć na znośny posiłek, a i popić czym będzie. Zapraszam, zapraszam.
        Poprowadziwszy gości do kolejnego pomieszczenia, sądząc po wystroju - salonu, usadowiwszy siebie i ich, wyciągnąwszy prowiant, skórzany bukłak z winem i wydobywszy skądś naczynia, nekromanta odezwał się ponownie.
        - Pan Kumarbi... - zaczął - nie jest mi bliżej znany, zatem i moja pomoc w przygotowaniach będzie... ograniczona. Chyba że... panie Mantusie, skąd zainteresowanie licha pana osobą?
        - Rad byłbym wiedzieć - stwierdził krótko kuglarz, dolewając sobie słabego wina do czary. - Jednakże jutro wkraczamy w pułapkę, i to fakt oczywisty całkowicie. Podejrzewam, że nie ty, elfko, musisz się obawiać, lecz my. Gdyż Kumarbi chce czegoś i może posunąć się do siły, ubranej w szaty, czerwone dajmy na to - uśmiechnął się rozbawiony.
        - Aha - odparł elokwentnie nekromanta. - Tak więc mistrz Kumarbi sobie to umyślił. Pana ciekawość mogę więc zaspokoić: jest pan, że tak to ujmę, szczególnym zjawiskiem. Zjawiskami zwykły się tutejsze elity interesować, to przecież świetna rozrywka. Na przyjęciu zatem zostanie pan poobserwowany, wybadany i sprawdzony, najpierw przez alchemika, dalej przez jego przyjaciół, których zaprosił, by mogli podziwiać, jakąż to osobowość, jaką rzadkość lich zdobył i przywiódł na swoje salony.
        I, jak się zdaje, podobnie rzecz ma się z nami, Mewo. Ja, jeśli zostałem rozpoznany, budzę szczególną ciekawość tutejszych nekromantów, jako zabójca najpierw swojego mistrza, a w chwilę później trzech kolejnych magów. Bo po co ktoś taki miałby wracać prosto w paszczę smoka? Musi mieć powód, niechybnie. A być może to ty, Mewo, jesteś powodem. Nie wątpię, ciebie będą chcieli poznać jeszcze bardziej, niźli mnie, szczególnie, gdy dostarczyć im do tego powodu, zachęty. Panie Mantusie, zdaje pan sobie sprawę, że przebywając w naszym towarzystwie może nie być pan bezpieczny?
        - Bywałem już goszczony w bezpiecznym towarzystwie i... - Kuglarz nie dokończył, przerwał płynnie i teatralnie. - Może czas pobyć wśród niebezpiecznych? Jeśli o mnie chodzi, bawić ich mogę, bo i to całe życie robię. Tylko jemu nie na zabawie zależy.
        - Jeśli nie na zabawie zatem, to czego oczekuje? - Arthanal rozsiadł się wygodniej w fotelu, uśmiechnął się lekko. - Mówiłem, nie znam Kumarbiego, myślę jednak, że możemy założyć, że chcę władzy, w jakiejś formie. Moc, pozycja, uznanie... To wiąże się jakoś z nami? Być może. Nie ze mną, nie, ja jestem zbyt pospolity. Tego jednak nie można powiedzieć o panu, panie Mantusie, podobnie jak o Mewie, czego nie wiedzą jeszcze... Kim pan jest, Mantusie, by wzbudzić zainteresowanie licha? Kuglarze nie są zapraszani na salony, nie w takim charakterze.
        Mantus spojrzał w oczy nekromanty istnym spojrzeniem kretyna, co właśnie przegrał w karty córkę, lecz nie tylko sytuacji nie pojmuje, lecz i chce stawiać więcej. Lecz momentalnie oblicze odmieniło się mu na normalniejsze, tym razem miał tylko grymas ust skretyniały. W co wierzyć, czemu ufać?
        - Bo ja wiem, bo ja wiem - rzekł. - Kuglarzem, sztukmistrzem. Zabawiam tu i tam. Mistrz jest biegły w arkanach wyższych, może więc mi powinien odpowiedzieć miast pogrywać? Wiem natomiast jedno. Prawdopodobnie padniemy ofiarami szantażu, tak czy inaczej. Ja wiem, że lich interesował się mą pamiątką rodzinną, jak powiedział. Ale chyba nie moja rzecz, w czym u was zasmakował, towarzysze.
        - Ten cały... Kumarbi - mruknęła elfka, zastanawiając się nad doborem słów. - Dobrze byłoby wiedzieć, jaki lew chce nas zeżreć na kolację. Jakie dokładnie ma wpływy i czym się zajmuje w tej swojej alchemii?
        Arthanal machnął ręką, pogardliwie jakby.
        - Szantażu się nie boję, mnie Kumabri nie zagrozi, choć może sądzi, że jest inaczej. Mewa też jest bezpieczna, a to z tego powodu, że lich nie wie jeszcze, czym i jak ją straszyć. Nieprawda jednak, że nie pana to rzecz, czym my wzbudziliśmy zainteresowanie alchemika. Otóż... niczym jeszcze, poza samym faktem naszej bytności tutaj. Pamiątka rodzinna jest bez wątpienia cenna, dlatego też sugeruję pozostawienie jej tutaj, w tym domostwie. Obiecuję, zabezpieczę ją dobrze, a proszę się nie łudzić - to pan będzie zwracać uwagę od samego początku, a choć postaram się pomóc, nie obiecuję wiele.
        Co do twojego, Mewo, pytania... zastanówmy się. Kumarbi jest alchemikiem, jak sam mówił, mistrzem czerwonej gildii. Pracuje dla armii, produkuje oręż, pancerze, wynalazki przeznaczone na pole bitwy, raczej masowo, nie niesamowicie potężne - choć umiejętności ku temu ma. Kęs czasu temu raczej nie wybijał się z towarzystwa, ot, średnio wpływowy, użyteczny. Ostatnimi czasy musiał zyskać na znaczeniu, wojna wisi w powietrzu, rzecz oczywista. Swoje niechybnie przeżył, już mój mistrz pamiętał go jako wiekowego. Być może boi się o swoje, hm, życie - choć nie tworzy hord nieumarłych, jest dobrze broniony, a i sam jest zręczny w Sztuce, na co wskazywałyby symbole w pokoju rytualnym. No i... lubi politykę.
        Skoro wszystko zostało już powiedziane, pozwólcie, że się oddalę. Zajmijcie dowolne pokoje wzdłuż tego korytarza, tam możecie złożyć swoje bagaże, odświeżyć się po podróży. Ja będę w podziemiach - proszę, byście tam nie wchodzili. Te rzeczy nie są przeznaczone dla waszych oczu.

***


        To tu wszystko się zaczęło. Tu zrodził się pomysł, tu po raz pierwszy zaiskrzyła magia, tworząc świadomość, kaleką, porozbijaną w tysiące kawałków świadomość, ograniczoną do jednej wartości, z jednym celem, byt, który zabił się sam, nim jego twórca zdołał go unicestwić. Tu następował rozwój, kolejne twory, zamieniane w proch. Były istoty cielesne, głupie, niezdarne, żałosne; były przeklęte duchy, zapadające się wgłąb siebie, ulotne, błądzące. Były setki dusz, były kolejne wartości, i znów: trzy, dziewięć, dwadzieścia siedem, gdy zliczał dzieci swe. Byli goście, uczeni, których uwodził swoją wzniosłą wizją, kolejne ich rady, kolejne nieudane próby. To tutaj się zaczęło.
        Tak. Ich jednak zawsze bardziej interesowało ostateczne źródło. Nie będą patrzeć wstecz, chcą iść na skróty i ujrzeć koniec.
        Dziewięć stopni w dół, przerwa, kolejnych dziewięć. Lampy na ścianach, regularnie rozłożone, po trzy. Uruchomił je Energią - migały nieco, nieregularnie, a jednak... Dopiero teraz zaczął zwracać na to uwagę. I rozejrzał się wkoło - to tu, przez lata, tworzył jego mistrz, a także i on sam, przez ostatnie chwile swojej nauki. Także tutaj zginął Pharacelsus... to tutaj, w tym miejscu, tu jeszcze widać było ślady kręgu. I symboli, naruszonych iście po mistrzowsku. To był jego majstersztyk, choć przez nikogo nie dostrzeżony.
        Choć podłogę stanowił tu lity, czarny kamień, przecinany liniami, wzorami i symbolami, jeden jej fragment różnił się od otoczenia. Szara i chropowata skała tworzyła idealne koło, w którym zbiegały się wszystkie ryty posadzki, migoczące w świetle lamp. Niegdyś stał tu cokół z tego samego materiału, Pharacelsus usunął go jednak kilka lat przed swoją śmiercią, twierdząc, że zaburza przepływy magii. Nekromanta wydobył zza pazuchy pierścień, zważył go w dłoni.
        To nie była zwykła biżuteria, mająca cieszyć oko i zdobić dłoń jakiejś bogatej pani, choć w istocie wartość tego przedmiotu była znaczna. Wykonany został ze stopu metali szlachetnych, składem zbliżonego do tego używanego do wytwarzania mocy, monet magów. Wprawiono weń kamień, niewielki, czarny jak noc, załamujący światło w swoich fasetkach. Nigdy wcześniej, rzecz istotna, nie został użyty do zaklinania.
        Formierz odetchnął głęboko. Czekała go ciężka praca.
        Wkoło skalnego kręgu ułożył pęki ziół, rytualną sól, kredę, świece, olej, w jego centrum znalazł się pierścień. Następnie obszedł go trzykroć, analizując wzory w podłodze - uczył się ich wcześniej i nie zapomniał, wryły mu się w pamięć podczas lat ćwiczeń. To dobrze - bez swojego doświadczenia musiałby spędzić kilka godzin na ich analizę i przewidywanie prądów magii w trakcie rytuału.
        Zaczął standardowo, nacinając przedramię i spryskując zaklinany przedmiot krwią, przechodząc dalej, wzdłuż granic kręgu, znacząc swoją drogę czerwienią. Gdy skończył, na lewej dłoni położył otwartą księgę, prawą oparł na szczycie kostura. W powietrzu popłynęły śpiewne słowa inkantacji, wypowiadane szybciej, niż zazwyczaj, bardziej jękliwie. Oderwał dłoń od czaszki - kostur nie upadł, utrzymywany idealnie w pionie dzięki magii - i począł okrążać krąg, nucąc pieśń. Przystawał co trzy kroki, sięgał po zioła, spalał ich pęki - płonęły tysiącznik i dziurawiec, nostrzyk, lobelia i piołun, ciskane kolejno na pierścień. Gdy skończył, przystanął, uniósł w górę obie dłonie, nakreślił nimi znak wrót, bardziej zawiły, obszerniejszy, niż czynił to zwykle, z naciskiem wymawiając pojedyncze słowa.
        Poczuł śmierć i nasycił dodatkową energią wzory w podłodze, magicznym zmysłem odbierając ich lśnienie. Padł na kolana, sięgnął po olej, wylał go na pierścień i dalej w linie, które zbiegały się w jego kierunku, posypał fosforyzującą solą runy, ryte wzdłuż nich, w lewej dłoni zacisnął kredę, uniósł ją w górę, zmiażdżył, powstałym proszkiem przysypał pierścień. Podpalił tłuszcz, linie ognia zajaśniały w całym pomieszczeniu. Wypowiedział słowo, tonem rozkazu, z mocą.
        Ach, to również było na początku. Strumień rozrywanych dusz, które chciał przekuć w świadomość, niewiele różniących się od tego, co wraz ze swoją magią ściągają niedoświadczeni adepci, którzy nie skupiają zaklęć. To jednak niemożliwe, on zdał sobie z tego sprawę. A ty? Jaki masz cel?
        Patrz więc!
        Nasycone symbole ściągają kolejne byty, rozrywają je, gdy przenikają między światami, linie ognia kierują je w pierścień. Czarny kamień lśni spod sproszkowanej kredy, odbija blask, wygląda, jakby żarzył się od wewnątrz. Nekromanta sięga po kolejne zioła, rzuca je w ogień, z rytualnej soli usypuje kolejne symbole, to bliżej, to dalej od kręgu, wreszcie pięć, które przezeń przechodzą. I rozkazuje Pustką, ta wije się, skręca, spływa ku przedmiotowi, okrywa go i nie okrywa zarazem, eksponuje emanację, tłumi jego naturę. Wreszcie Energia, punktowe jej zagęszczenia czynią strukturę magii. Ogień ledwo się tli, Arthanal sięga więc po kostur i z mocą uderza w środek kręgu, kończąc inkantację.
        Znika śmierć, znika pustka, ogień wygasa.
        Oto mój dar dla ciebie, Mewo. Użyjesz go dobrze.
Ostatnio edytowane przez Arthanal 10 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
Awatar użytkownika
Mantus
Szukający Snów
Posty: 160
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Człowiek
Profesje:

Post autor: Mantus »

Tej nocy Mantus spał niespokojnie. Po przebudzeniu pamiętał tylko, że krzyczał we śnie za kimś, podczas niewyobrażalnej straty. Powstał z leża skołowany, nieswój. Starł resztki zimnego potu z czoła, spojrzał na ścianę, a na niej – na własny cień.
" – Powinieneś jej nie zabijać. Był czas, były możliwości. Ale jeśli, to należało ukarać winnych.
– Łatwo mówić. To nie o karę chodzi czy ludzką sprawiedliwość. To nic nie daje poza satysfakcją. Wiesz o tym.
– Może satysfakcji ci potrzeba? Aby ona już prawdziwie umarła, a nie żyła jako cel wędrówki. Może karać powinieneś. Nie dla losów, dla siebie.
– Mi nie wolno nienawidzić. Nie wolno.
– Więc z nekromantami się bratasz, bo zamordować sukinkota nie wolno? Ślepa elfa i...
- Milcz. Są potrzebni. Losy się splatają. Czy w armii Apsh nie było morderców, parszywców i innych psubratów? Ten, który rozpoczął wszystko, nie bez przeczymy ich wybrał, jak i ludzi.
– Której ty nie znasz."
Mantus skrzywił się, jego cień zamilkł. Koniec ten mentalnej pogawędki, gdy zaczynał się nowy dzień, nieśmiałymi promieniami wdzierając się do pokoju.
***

Dzień należał do pochmurnych i zimnych, jakby od samego rana zbierało się na deszcz. Pogoda musiała najbardziej przeszkadzać przydzielonej im eskorcie, która już przed świtem czekała pod domostwem. Łatwo było poznać tych jegomości i ich pana – żywi, zziębnięci ludzie, niektórzy trzęsący się zimna, w mocy ośmiu. Ponownie na twarz mieli te same maski, podobnie pożółknięte, z białej kości, z czerwoną runą na licu, jakże charakterystyczną. Tuż po świcie zaczęli łomotać w drzwi, zniecierpliwieni.
Poczekali jeszcze dłużej.
***

Na miejsce prowadzono ich nieśpiesznie, w milczeniu. Po smrodzie z ust kuglarz mógł założyć, że albo jeden z nich to ten sam, co wczoraj, albo też brak dbania o uzębienie należy do zwyczajów sług mistrz czerwonej gildii. Niestety byli wyjątkowo nieskorzy do rozmowy i można sądzić – niezbyt inteligentni. Nawet gdy kuglarz pozornie zaczął popuszczać języka, ci nie dopytali o nic. Bez słowa odstawili ich przy wejściu do domu Kumarbiego.
Tam już inna służba zaprowadziła ich do pomieszczenia, przez które już przechodzili. Zakurzony stół przeniesiono na środek sali, ustawiono krzesła, na których już siedziały czekające ich persony. W pomieszczeniu panował półmrok. Nic dziwnego, w małym gronie dostrzeli pana Grumba, znanego w okolicy wampira. Znanego i groźnego, o tak. Twarz miał pokrytą grubymi bliznami i szpetną tak samo, jak charakter. Przyodziany w proste ubrania przynoszące na myśl styl żołnierski nawet nie miał zamiaru się przedstawiać, myśląc, że jego sława go wyprzedza.
I wyprzedzała. Wampir, który demonstracyjnie przyprawiał jedzenie srebrem z woreczków. Wojownik, który potrafił sam szturmować oddziały. Blizny zawdzięczał rozprawieniu się ze zbójecką kabałą magów. Zbrojni siekali go, nabijali. Magowie podpalali, podobno w twarz dostał pociskiem z roztopionego, gorącego srebra. Lecz Grumb parł dalej i wraz ze swym oddziałem usiekał wszystkich. Trudno byłoby w to uwierzyć, lecz to, co czynił na większym polu bitew, było niezaprzeczalne. Nie bał się niczego, mało co go raniło, w ogień gotów iść. I był piekielnie szybki.
Po jego prawicy siedziały dwie kobiety, które tym razem się przedstawiły. Anastazja, bezsprzecznie wampirzyca, która obecnie zajmowała się chyba jedynie szukaniem błędów w miejscowym prawie. Oraz Beana, całkiem żywa nekromantka, o której Mantus nie mógł stwierdzić nic ciekawego poza tym, że była dość uzdolniona. Wręcz czuł, jak pod nią ugina się życie.
Lecz potem życie ugięło się całkiem, gdy do sali wkroczył Kumarbi – czy poprawniej, wkroczono nim. Lich ledwo utrzymywał pionową postawę. Jego kostur z namaszczeniem trzymał młody nekromanta, podczas gdy służba powoli, cierpliwie chwytała nogi licha i przestawiała je, krok po kroku. Inni służący trzymali go w pasie, aby nie stracił równowagi. Ten groteskowy pokaz trwał dość długo w całkowitym milczeniu i zakończył się ustawieniem licha przy stole. Dokonano jeszcze ostatnich szlifów, młody czarownik, nim się oddalił, podał lichowi jego kostur – chwytając nieumarłą dłoń i samodzielnie zamykając palce maga na kiju.
- Witham phhhanśtwa. Niestety phhhhan Charon nie mógł się zjawić. Jaka szkhoooda, phhhrawda? Wszyshhhcy się przedsthhhawili? Dobrze. Gdyby chciał ktkhhhość jeśść, whhhhhohhhać shhhucbhhhe.
Cisza. Nie była to prosta pogawędka. Wampir z towarzyszkami siedział po prawej stronie licha. Mantusowi, Arthanalowi i Maeve wskazano miejsca naprzeciw nich. Młoda nekromantka ciągle przyglądała się Arthanalowi z uśmiechem, pokazując swe małe, małe, nierówne ząbki. Jakby trochę zalotnie? Pachniała lawendą.
- Pan Arthanal – zaczęła wampirzyca – słyszałam, że pański mistrz dawno temu miał bardzo nieszczęśliwy wypadek. Proszę się nie krępować, tutaj są sami swoi.
- Thhhhak, shhhami swoi.
- Opowie pan coś? Może mogłabym pomóc, w razie, ewentualnego... ścigania.
Mantus obracał na stole monetę. Przedstawienie się zaczęło.
Awatar użytkownika
Maeve
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 54
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Elf
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Maeve »

        Jak długo jeszcze? - myślała, krążąc nerwowo po pokoju. Po raz pierwszy od pamiętnego spotkania na trakcie była sama, choć upiorne wrażenie bycia obserwowanym nie opuszczało ją nawet w zamkniętym pomieszczeniu. Widać aura strachu, jaką promieniowało to miasto, dosięgła i elfkę.
        Maeve się bała. Zastanawiała się, czy cokolwiek, nawet jej wzrok, warte jest uczestnictwa w takiej katastrofie. Najchętniej wyszła by z tego domu frontowymi drzwiami i uciekła stąd jak najszybciej. Gdyby nie to, że z pewnością nie uszła by z życiem, nie było by jej tu już od kilku godzin.
        Poskrzypujące deski podłogi powstrzymały jej nerwową wędrówkę. Usiadła na rozlatującym się krześle i znów zatopiła się w myślach. Szukała dla siebie drogi ucieczki z tej przeklętej gęstwiny intryg. Jak zwykle, obawiała się, że Arthanal zbyt szybko wystawi ją rufą do wiatru, zwłaszcza, że nie potrafiła ukryć, iż na zapłacie jej zależało. Mauria jej nie obchodziła. To, że może w niej przy okazji namieszać, potraktowała jako uboczną przysługę wyświadczoną światu. Najpierw rządzi jeden, potem wszystko się wali i zaczyna rządzić drugi. W zasadzie niewiele się zmienia. Arthanal lubił jednak mówić zagadkami i właśnie na te niedopowiedzenia postanowiła uważać.
        A może jednak wszystko dobrze się zakończy? Dobrze dla niej?
        Tak bardzo brakowało jej przyjaznej duszy, z którą mogłaby się porozumieć. Virtus został za miastem, była przy tym niemal pewna, że i tak doradziłby jej jak najszybsze wymknięcie się z kościstych łap Mauryjczyków. "Całe to zamieszanie jakie robił Thenderion i tak zda się na nic i w praktyce wcale nie powinna się tu znaleźć." albo "Maczanie palców w nekromancji to pierwszy krok do piekła." Mogła powtarzać to sobie w nieskończoność. Virtus bywał bardzo przewidywalny.
        Myśli jej powędrowały do trzeciego towarzysza. Zdawała sobie sprawę, że ich losy splótł wyłącznie przypadek. Z drugiej strony, nie miał nic wspólnego z knowaniami Arthanala i nie żywił do niej wyczuwalnej urazy.
        Elfka westchnęła cicho. Być może była to jedyna osoba w mieście, którą kierowały nieco szlachetniejsze pobudki.
        Ludzie bywali tacy... różnorodni.

* * *


        Sen w przeświadczeniu, że w promieniu kilkuset metrów przechadza się więcej nieumarłych, niż żywych nie należał do spokojnych i przyjemnych. Krzyki, które budziły ją w nocy uświadomiły jej, że nie tylko ona czuje się w tym miejscu źle.
        Z artefaktu, który wręczył jej nekromanta, biła tak ostra aura rozkładu, że Maeve z trudem powstrzymała odrazę. Okazał się jednak zwyczajnym pierścieniem - przynajmniej z wyglądu. Bogato zdobiony, mistrzowsko wykuty i ozdobiony lśniącym, czarnym kamieniem niewątpliwie był bardzo piękny, lecz podziwianiu go przeszkadzał odór śmierci i niemal parząca w palce aura potęgi. Maeve pozwoliła sobie na odrobinę uznania pod kątem pracy Formierza. Większość swoich ubrań zostawiła w jukach przypiętych do siodła, lecz i tak nie było tam nic odpowiedniego na okazję. Kobieca próżność nie pozwalała jej pójść w przykurzonych i brudnych od wszechobecnego błota ubraniach podróżnych, toteż spędziła trochę czasu na eksploracji. Można by przysiąc, że kierował nią zmysł dostępny wyłącznie kobietom, bo pomimo ciemności przed oczami, znalazła w głębinach schowków rzeczy, które w rezydencji nekromanty znajdowano raczej bardzo rzadko. Tak oto z pomocą wiedzy Maeve i odrobiny magii, elfka miała na sobie długą do ziemi, staroświecką szatę, która na niej przypominała raczej ciężką suknię z długimi rękawami. Ciemnogranatowy materiał nie posiadał niemal żadnych ozdób, poza dyskretnie wyszytymi srebrną nicią zakończeniami rękawów. Pasowała wyjątkowo dobrze. Zastanawiała się, czy miała za to podziękować Formierzowi, czy nieboszczykowi mistrzowi Formierza?
        Elfka nie była skora do opowiadania o swojej przeszłości, ale nagła odmiana w jej postawie mogła dawać pewne wyobrażenie o tym, gdzie spędziła większość życia. Wyprostowana, z lekko uniesioną głową, splatała sobie włosy, demonstracyjnie odsłaniając spiczaste uszy. Opaska zniknęła z jej oczu, podobnie jak kamienny wyraz twarzy. Gdy nie ukrywała większości oblicza pod tkaniną, wyglądała po prostu, jakby się nad czymś głęboko zastanawiała. Łomotanie do drzwi przerodziło zadumę w umiejętnie skrywaną irytację.
        Już ja wam połomoczę!

* * *


        Żywi? Martwi? Co za różnica. Gra się rozpoczęła i przez krótką chwilę poczuła się tak, jakby znów była w Ekradonie. W Maurii może się tak poczuć jedynie ślepiec. Ale Maeve już nie wyglądała jak niewidoma elfka zmęczona podróżą. Od razu po przekroczeniu progów domostwa Kumarbiego, Arthanal, Mantus oraz straż mieli wątpliwą przyjemność obserwowania zwierciadeł duszy elfki w pełnej krasie. Pożądany rezultat osiągnęła - jej wejrzenie przyciągało wzrok znacznie bardziej niż niezwykły pierścień i tylko częściowo była to sprawka zaklęć wplecionych w metal. W połączeniu z przytłaczającą aurą, jaka promieniowała od jej osoby, efekt był porażający. Sięgająca ziemi szata i drobny krok elfki sprawiły, że wyglądała, jakby sunęła po ziemi. Gdyby nie jawna manifestacja przynależności rasowej, pasowałaby do towarzystwa bezbłędnie. Pasowała i wyróżniała się jednocześnie.
        Arthanal mógł być bezapelacyjnie dumny ze swego dzieła. Maeve natomiast czuła się jak lalka.
        Sława pana Grumba nie dotarła do elfki, czemu trudno się było dziwić. Nawet nie zamierzała udawać, że orientuje się w towarzystwie. Mogła sobie pozwolić na coś takiego. Jej moc z pewnością wyczuły już odpowiednie umysły i nie musiała interesować się pozostałymi... Elfka nie widziała błysku groźby w ciemnych oczach wampira, gdy taktownie, protekcjonalnym półuśmiechem zasugerowała, że damie należy się przedstawić. Nie zrobił tego, więc elfka spokojnie, powoli skinęła głową, witając jego towarzyszki. Jedną z nich była nekromantka, jak z trudem wyczuła po aurze, uginanej i przytłaczanej przez jej własną. Maeve pozwoliła się odprowadzić nekromancie. Usłyszała coś, co mogło być nerwowym odruchem zdenerwowanego wampira.
        Poczuła irracjonalną ochotę wybuchnięcia śmiechem. Co ja wyprawiam?!
        Jej konsternację zdradziły lekko zmarszczone brwi. Nie do końca wiedziała, co się dzieje, gdy wprowadzono ożywione truchło, które było Kumarbim. Była to jednak uprzejma i krótkotrwała konsternacja, którą być może towarzystwo zignoruje. Resztę przedstawienia wysłuchała w powadze, po pewnym czasie domyślając się, że lich nie jest w stanie poruszać się samodzielnie. Mrugnęła powoli, a gęsta substancja przepłynęła powoli i ohydnie po jej oczach.
        Lich przemawiał z trudem. Chrzęszczące, mruczące słowa umykały jej rozumieniu. Chwila ciszy po jego słowach wydawała się wręcz stworzona do przetrawienia jego bełkotu i wyłuskania zeń znaczenia. Elfka spędziła ją na szybkim oswojeniu się z wyglądem pomieszczenia. Usadzono ich naprzeciw wampira i towarzyszek. Trochę z boku stołu, ale jednak - z boku.
        Milczenie zdecydowała się przerwać jedna z towarzyszek wampira. Maeve już od początku czuła się dziwnie w roli pozorowaniej "mistrzyni" Arthanala, ale musiała tańczyć, jak jej zagrali. Akurat w tym przypadku, komizm sytuacji znów wzbudził w niej wesołość i pozwoliła, by jej część odbiła się na jej twarzy.
        - Opowiedz nam, Arthanalu - dodała podejrzanie łagodnie. Postanowiła zagrać mistrzynię wymownie ostrzegającą ucznia, że nie z nią takie numery. Uśmiech na jej twarzy był naprawdę czarujący, a w połączeniu z krwawym spojrzeniem, tworzył mieszankę niewiele ustępującą grotesce Kumarbiego.
        Cóż za paskudna farsa.
Awatar użytkownika
Arthanal
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 79
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Lich
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Arthanal »

        Szata nekromanty opadła na podłogę w akompaniamencie stukotu czaszek, dzwonienia łańcucha i głuchego uderzenia opasłej księgi. Formierz poruszył ramionami, czując, jak wraz z pyłem gościńca opada zeń napięcie. Wreszcie mógł odpocząć, o dziwo, w środku tak nieprzyjaznego mu miasta poczuł się jak w domu, niemal niczym w swojej siedzibie na skraju pustyni.
        Nie znał dobrze tego pomieszczenia. Przez lata nauki u Pharacelsusa bywał tu tylko kilkakrotnie, zwykle drzwi do pokoju mistrza były przed nim zamknięte. Rozumiał i szanował to, tym jednak silniej rozpalała się jego ciekawość i chęć poznania tajemnic tu zawartych. Teraz jednak, gdy mógł rozglądać się po pomieszczeniu do woli, nie śpieszył się. Podszedł powoli do łoża, ustawionego w centrum okrągłej komnaty, potężnego, masywnego mebla, na którym wciąż zalegała pościel sprzed lat. Przejechał palcem po rzeźbionej, lakierowanej ramie, badając wzory i wypukłości. Te tworzyły ciąg symboli, używanych zwykle do zabezpieczenia nekromanty w trakcie rytuałów. Zupełnie jakby mistrz bał się, że dusze zmarłych nawiedzą go we śnie. Odwrócił się w stronę marmurowego kominka z gzymsem, ścierając zeń warstwę kurzu. Jego uwagę przykuła niewielka książka w skórzanej oprawie, bez ozdób, nieopatrzona tytułem. Formierz wziął ją do ręki, otworzył w losowym miejscu, w bladym świetle księżyca począł czytać.
        ,,...jaskółkę, łabędzia i byka, lecz żadna z nich nie przyniosła rezultatów. Będę jednak próbował, rok w rok. Dotychczasowa Formuła Przekroczenia rozbrzmiewała echem, a odzew jej uczułem wyraźnie w aurze i strukturze, toteż należy rozważać dalsze jej użycie. A jednak czuję, że wszystko to na próżno, i mój trud, i cały ten czas marnowany nie przybliżą mnie do celu, o ile nie zastosuję płynów życiowych rasy smoczej. Te jednak niełatwe są do zdobycia... może więc ci, których zwą sanginerami? Rzecz należy rozważyć, tymczasem uczeń mój poczyni kalkulacje. Nie zna on mojego celu, a choć chciałbym mu go wyjawić, nie mogę jeszcze. Teraz musi on pozostać sługą mym, narzędziem raczej, niźli towarzyszem. Czas jednak nadejdzie, prawdziwie z utęsknieniem wyglądam tego dnia..."
        Formierz zamknął dziennik, odłożył go na miejsce. Lektura musiała ustąpić miejsca knowaniom i zaczekać.

***


        To była dobra noc. Szybko przywykł do krzyków, rytualnych zaśpiewów i powtarzanych mantr, które docierały doń od czasu do czasu, dźwięków, które zapamiętał ze swojej młodości, choć tak różnych od ciszy pustyni, towarzyszącej mu przez ostatnie lata. Miał sen, jego fragmenty pamiętał niewyraźnie, gdy obudził się wczesnym rankiem. Było tam zielone wzgórze, otoczone kośćmi, a na nim trzy zwierzęta, złotymi łańcuchami przykute do runicznego cokołu. I była postać, jakby utkana z mgły, otulona szarym płaszczem, stojąca doń tyłem tak, by nie mógł dostrzec twarzy. I mówiła mu... to było ostrzeżenie. Niemniej jednak nie słuchał wtedy, gdyż... ach, tak. Nóż jego rozciął jaskółkę, w jej gorącej krwi obmył swoje dłonie. Łabędź położył głowę na bujnej trawie i zgasł, gorąca krew obmyła szatę jego zabójcy. Gdy linia życia potężnego byka została przecięta, zamigotał księżyc. A krew spłynęła w dół, po zboczu, łącząc się w jeden strumień. Skropiła kości, powstały więc i pomaszerowały tam, gdzie nakazała im jego wola...
        To była dobra noc.

***


        Eskorta nie obeszła go wcale, ani wtedy, gdy łomotała do drzwi, zniecierpliwiona, ani gdy prowadziła ich ku domostwu Kumarbiego. Patrzył na Mewę w milczącym zadowoleniu - to, kim się stała, było jak najbardziej satysfakcjonujące. Wybrał dobrze, instynkt nie zawiódł go. Elfka prezentowała się znacznie lepiej, godniej i dostojniej od niego - choć bowiem miał możliwość wybrania sobie któregoś ze strojów mistrza, pozostał w swojej wysłużonej szacie. Nie kłamała więc, rzeczywiście posiadła sztukę, jak to nazwała, odpowiedniej prezentacji faktów.
        Dobrze mu się przysłuży ze swoim talentem. Tak, Arthanal był zadowolony, a jednak coś mąciło jego spokój. Spojrzał na kościane domy po obu stronach ulicy, tak wyraźnie oddające naturę tego miejsca. Czy elfka na pewno dobrze przemyślała jego propozycję? Czy rzeczywiście znała możliwości Maurii, czy wiedziała, jaką furię ściągnie na siebie? A jeśli tak, jeśli uznała, że mimo to warto jest zapłacić, by otrzymać swoją zapłatę - czy będzie w stanie ją docenić tak, jak należało, czy ujrzy całą wspaniałość tego daru? To były rozterki na przyszłość, niemniej jednak nekromanta - ku swemu własnemu zdumieniu - martwił się. Już teraz.
        Dobrze więc. Skoro nie wiadomo, co przyniesie przyszłość... Przybądź ku swemu panu, Panthenolu, przybądź na jego wezwanie, gdyż jesteś mu potrzebny. Przybądź przez bezdroża, byś nie został zauważony, dotrzyj aż do miasta umarłych, ty, który nie znasz zmęczenia, a śpiesz się. Nakazuję ci swoją wolą, ja, który wróciłem cię do życia.
        Stanęli przed posiadłością licha. Zaczyna się więc.

***


        Jakże gardził lichem. Jakże śmiać chciał się z tego, który pokonał śmierć tylko po to, by stać się gorszym od kaleki. Jeśli szukał potęgi - nie znalazł. Jeśli przemienił się ze strachu - godny był pożałowania. Arthanal gardził nim, lecz pilnie strzegł swoich myśli. W tym towarzystwie były one zgubne.
        Wampir... o tak, znał Grumba, wiekowego i potężnego wampira, znał i nie cierpiał go, antypatię dziedzicząc po swym mistrzu. Zbyt drażnił go jego charakter, pogarda, którą obdarzał wszystkich, popisywanie się swoją mocą. Pharacelsus wróżył mu zgubę z tego powodu, ta jednak jakoś nie nadchodziła. Anastazję mistrz cenił, sam Formierz nie wyrobił sobie jeszcze opinii na jej temat, mając na to za mało tak czasu, jak i okazji; wiedział jednak, jak niebezpieczna może być w jego sytuacji i zapamiętał, by ważyć każde słowo w jej obecności. Beanie zwyczajnie nie ufał, choć nie mógł odmówić jej talentu - a może właśnie dlatego. No i uśmiechała się, a Arthanal nie ufał tym, którzy uśmiechali się bez powodu. Pewnie dlatego też nie lubił delfinów.
        Już otwierał usta, by wykręcić się jakoś od odpowiedzi, gdy ubiegła go Mewa. Uśmiechnął się lekko.
        - Pani Maeve - rzekł, skłaniając głowę w geście szacunku, zastanawiając się jednocześnie, kim jest pan Charon, który nie mógł przybyć. - Prawdę powiedziała pani Anastazja, to stara historia, dość długa. No, ale skoro tu sami swoi... Proszę więc usiąść wygodnie i posłuchać uważnie. Jestem pewien, że zostanę zrozumiany.
        Zacząć muszę wcześnie, bo od mego przybycia do Maurii po raz pierwszy. Nie byłem wtedy nikim ważnym, ot, magiem, który nie znał Śmierci, lecz zdołał zauważyć jej piękno, moc i grozę. Te skłoniły mnie do szukania nauk wśród tutejszych mistrzów, a Pharacelsus otworzył przede mną drzwi. Znaliście go, wiecie, jaki był - surowy, mądry, tajemniczy. Przez lata przekazywał mi swoją wiedzę, dawał mi umiejętności, używając metod, których nie zdradzę przez wzgląd na pamięć o nim. Często jednak znikał, bywało, że na długie tygodnie, ja zaś zostawałem wtedy sam, nieustannie ćwicząc.
        Skreślił kilka symboli w powietrzu lewą dłonią, jakby od niechcenia, w zadumie. Zapatrzył się w dal.
        - Nie dziwiłem się na te nieobecności mego mistrza, choć liczyłem, że wkrótce zacznie zabierać mnie ze sobą w swe podróże - podjął po chwili. - Tak się jednak nie stało. Cóż było mi począć... czyniłem swoje, sięgając po kolejne woluminy w bibliotece, powtarzając formuły, wzory, szukając prądów magii, naruszając struktury. I robiłem to, po co przybyłem do Maurii - obserwowałem śmierć. Wszyscy wiemy, jak to jest, jakie uczucia budzą się wtedy, tak więc syciłem swoją ciekawość, lękając się tego, co widziałem, jednocześnie pragnąc więcej. I więcej dostawałem, a śmierć przestawała być czymś obcym.
        Wtedy też zacząłem wędrować poza nasz świat, kroczyć pomiędzy duszami. Tak, robiłem to bez protekcji, gdyż obserwacja przestała mi wystarczać, potrzebowałem bliższego doświadczenia. Tam zaś czułem to wszystko i pojmowałem jeszcze lepiej. Władam Energią, otwierałem się więc na prądy magii, badałem tamtą krainę na różne sposoby. Dlatego też usłyszałem zew.
        Spojrzał na Mewę.
        - Nie znałem tego rodzaju mocy. Najpierw wydała mi się swoista dla tamtego miejsca... była gniewna, chaotyczna, potężna. Jej gniew nie był wymierzony we mnie, stanowił raczej jej naturalną, nieodzowną cechę. Z początku nie przywiązałem do tego wielkiej wagi, jednak powracając do domeny zmarłych, coraz intensywniej poszukiwałem jej źródła. Po powrocie czyniłem kalkulacje, szukałem informacji, na próżno jednak. Zacząłem śnić o owej zagadce, wkrótce i na jawie, stała się ona moją obsesją. Podzieliłem się nią z Pharacelsusem. Zbagatelizował to, co mu powiedziałem, jednak zaczął znikać jeszcze częściej, naturalnie miałem więc więcej sposobności na własne badania.
        Kolejne symbole w powietrzu.
        - Wreszcie dokonałem pewnego przełomu. Podążyłem za źródłem metodą Aldraida Rdzawego, ku memu bezbrzeżnemu zdumieniu odkrywając, że znajduje się ono nie w krainie śmierci, a w Alaranii, jedynie przemawiając do mnie przez zaświaty. Oczywiście szukałem dalej, lecz biblioteka mistrza nie dała mi odpowiedzi. A jednak znalazłem pewną podpowiedź w domu Pharacelsusa. W swym dzienniku napisał on o swoich podróżach, o trosce związanej ze mną, którą odczuł, gdy usłyszał moją opowieść, o symbolach: jaskółki, łabędzia, byka. Zważcie, jak cenna to informacja.
        Lewa dłoń kreśliła coraz bardziej zawiłe kształty.
        - Wreszcie osiągnąłem limit. Nie mogłem więcej nauczyć się od mego mistrza, poznałem bowiem wszystko to, co zechciał mi przekazać. A jednak nie opuściłem go, jak każe zwyczaj, swoje prawdziwe umiejętności zatajając przed nim. Poczekałem, aż znów opuści miasto, lecz tym razem nie był sam - towarzyszyłem mu, wykorzystując noc jako osłonę tak, że nie dostrzegł mnie. Wiele dni zajęła nam droga, a wszystko to dla ulotnej części chwili, gdy dane było mi ujrzeć sekret, dotychczas skrywany przede mną. Dotarliśmy bowiem do tajemnego miejsca, w którym mistrz pracował, z dala od świata. Tam swym magicznym zmysłem wyczułem aurę. Nie było to dziełem Pharacelsusa, co wiem z pewnością, gdyż znałem jego Sztukę. Jej echo też wyczułem, choć blade niczym świeca w blasku południowego słońca. To była pieczęć, mistrz mój bowiem spętał tę potęgę, by badać ją dla swoich celów. Wtedy musiałem umykać, by nie zostać odkrytym, jednak... przez moment usłyszałem jakby szept. Potęga ta mówiła do mnie, wprost w moim umyśle. I na zawsze ją zapamiętałem, jej srebrzystą potęgę, bursztynowy blask, agonalne jęki, które brzmiały w moich uszach niczym słodka muzyka, a nade wszystko ów słodki, kuszący szept.
        Jego dłoń znieruchomiała, pod nią zajaśniał niematerialny kształt. Wieża pośród bagien...
        Dalszą część historii znacie państwo, jak sądzę, z pewnością wiele dowiedzieli się ci, którzy badali sprawę. Wróciłem do Maurii, a mój mistrz wkrótce po mnie, natychmiast też poczynił przygotowania do rytuału. Wiedziałem, dzięki przedziwnej obecności w moim umyśle, jaki to będzie rytuał. Pharacelsus zamierzał wynieść się poza śmierć, ale nie tylko to. Owa moc...
        Pokręcił głową.
        - Miałem mu pomóc, uczestniczyć w przygotowaniach. Dwadzieścia trzy zmiany dokonały się w symbolach, dwadzieścia trzy zakrzywienia prądów magii. Mój mistrz odszedł, a moc... wkrótce mnie odnalazła i nigdy nie opuściła - oto przecież widzicie jej dzieła. To cała historia. Teraz macie wiedzę, nie mnie decydować, co z nią uczynicie.
        Nie powiedział tego na głos, lecz wiedział, że pozostali domyślą się jego intencji. Pytał bowiem: czy Mauria skusi się, przyjmie ofertę, zechce poznać tę tajemnicę? Czy może odrzuci nas i zaprzepaści swoją szansę? Kumarbi niechybnie pamiętał jego słowa z poprzedniego dnia, wiedział, że ta informacja skierowana była do niego.
        Twój ruch, alchemiku.
Awatar użytkownika
Mantus
Szukający Snów
Posty: 160
Rejestracja: 12 lat temu
Rasa: Człowiek
Profesje:

Post autor: Mantus »

Po raz kolejny zaległa w sali cisza. Jakież to było niesamowite, do domu nie docierał zgiełk ulic. Posiadłośc wydawała się martwa, lecz każdy, kto miał odrobinę oleju w głowie, wiedział – cały dom wstrzymywał oddech, podsłuchując dzisiejsze zgromadzenie. Było to wszak wydarzenie niepospolite.
Nie trzeba było również wyjazdowego zmysłu magicznego, aby poczuć leniwie rozpościerająca się nad stołem sondę mentalną. Przypominała obłok zimnego dymu, mokrego i oślizgłego w dotyku, ocierając się o postronne osoby. Towarzyszyła jej druga, jakby na kształt macki. Ich uwaga skupiała się na Maeve. Osaczały ją tak mocno, że elfa mogłaby przysiąc, iż czuje na skórze zimno, czuje ten złowrogi dotyk naciskający jej na świadomość. I czuje zimne, wilgotne powietrze z krypty. Czuła też, iż czyjaś siła je trochę rozgania. Młoda nekromanta zaplatała sobie włosy wokół palca.
Tymczasem pośród ciszy, jaką zostawił Arthanal, dużo można było wyłowić. No, poza zachowaniem licha, którego oczy tliły się tylko lekko, a sam przypominał postawionego tutaj manekina. Wampir sprawiał wrażenie tu kogoś, kto nie do końca rozumie wszystkie smaki i ich subtelności w tej sytuacji. Kogoś, krzywiąc się na zoranej bliznami twarzy, komu uwłacza rola jeden z kukiełek tego teatru, lecz mimo to gra mu musi, bo chce. Anastazja jakby jeszcze na coś czekała, na ostatnią kropę nad i, potwierdzenie słów Arthanala. A Mantus? Kuglarz ciągle bawił się monetą.
- Ciekawa pańska przedmowa, mistrzu – stwierdziła wampirzyca, wydymając swe kształtne wargi oraz już mniej kuszący biust. Można było powiedzieć, że jest to piękna kobieta. Tak piękna, że sztuczna i odpychająca, o zbyt geometrycznym ciele, zbyt dokładnym i symetrycznym. Była jak rzeźba, piękna, lecz nieludzka. Jej głos brzmiał zadziwiająco łagodnie.
- Dobrze mi to słyszeć. Serce by mi pękło, gdyby parszywcy chcieli zgotować mistrzowi zły los. Ukochany uczeń sławnego nekromanty... Proszę, mistrzu, proszę nie odrzucać mej ręki, bo to boli.
Skończyła, a sztukmistrz mógłby przysiąc, że dawno nie słyszał tak delikatnego ujęcia tego, że właśnie poszła z Arthanalem na noże i może z powodu tych wypadków zdarzyć się mu krzywda. Jednak nadal wszystko toczyło się wedle scenariusza mistrza czerwonej gildii. Grumb z pewną inercją rozpoczął odgrywać swoją rolę, jakby w trakcie jeszcze się zastanawiając, czy to dobry moment, czy już ma zaczynać i finalnie – sądząc po jego skwaszonej minie – dlaczego pohańbiono go tym spektaklem.
- To może opowiem o tym znanym pojedynku, co! Ha, po nim mam te blizny. Jak mi pokazali miskę z wodą, to myślałem, że mi prawicę wypaliło, mówię wam! Ale wcześniej, co tam się działo. Magowie, tfu! Szuje bez honoru. Krzyczę im, wychodzić z tej sztolni i zachować resztki godności. I ich godność uleciała z dymem, gdy rzucili w nas gradem lodu. Śnieżyca, ślisko wokół i jak szturmować? Psubraty jedne i ich zaklęcia. Więc poprowadziłem szturm. I co, już na początku przygrzmocił mi tym sławnym pociskiem. Połowa zeszła po tarczy, reszta na twarz. Jak ja się wkurzyłem! Wszystkich wysiekłem, nagroda, nie nagroda – to była moja zapłata. Ogień, mróz, jedno było, krew taką samą mają jak wszyscy. I tyle, nie było jakiś wielkich pojedynków, jak to nie raz bardowie mówią. Tylko ich krew.
Skończył. Kuglarz przyglądał się mu uważnie. Aktor w roli niezbyt pasującej do niego, nawet w aktorstwie wampir pozostawał szczery. Szczery swej osobie, a był po prostu wielkim pyszałkiem. Chciał ich zastraszyć, taką dostał instrukcję. Nawet mimo tak słabo pracującego trybu lich alchemik czuwał nad teatrem. Teraz on przemówił, a oczy rozświetliły się mu krwistą czerwienią.
- Thhhhhak, zhhhhacne to powiehyhyhy! Phhhan też mi się śnił, phhanie Mantusie. Ale to zbyt prywatne, thak. Thak, ale co za losy, co za loshy, nas sprowadzając, wasz przybyszhhhe. Shooo? Proszhhhę nie mhówić jeszcze. Thhhhhhak. Coż to za miecz masz? Pythhhałem o to, to nie srebro, prawdhhha? Zbyt czyste, nie mam takie rhhhhudy, nie widziahhhhuhhhuhuhem! Thhha. Opowieshh, chciałbym dooothnąć, zbadać, wynaghrooodze przyjaciela.
Mantus szybko podjął inicjatywę zakłopotanego kuglarza, skrępowanego przemówieniem nieumarłego alchemika. Przewrócił monetę nerwowo. Następnie... odezwał się hardo, zupełnie mieszając w kruchym poglądzie, jaki można było sobie o nim wyrobić.
- To pamiątka rodowa, zwykły miecz. Niestety tradycja zabrania mi takich poczynań.
Wbrew temu, czego oczekiwali, po tak lapidarnym wywodzie Mantus zamilkł. Dobrze wiedział, przypuszczał, co się stanie i nagłe wzburzenie Grumba nie zdziwiło go, gdy wampir coś chrząknął, sapnął, powstał oburzony, zamachnął ręką i ryknął:
- To niedopuszczalne, panie [Khamurami]! Nieważne, kim on jest, ale nie tylko traktowany jest godniej, lecz dostał siedzenie wyżej, wbrew wszelkim zasadom etykiety! Zażądam odeń satysfakcji.
Kuglarz uśmiechnął się. Teraz miał zagrać swoją rolę, zlęknąć się i zapewne prosić licha o interwencję, którą ten by uczynił – przy okazji naciskając na przysługę. Wyglądało na to, że dziś nie tylko Arthanal postanowił iść na noże.
- Dobrze, jutro samo południe, pod otwartym niebem.
”I oby nie padało” dodał w myślach, gdy zdezorientowany wampir, jakby nie wiedząc, co uczynić, po prostu opuścił zgromadzenie.
- Thhhhak. Byłho thhhak miło. A thheraz? Przykhhhro mi, przypkhhhhro. Nakkkhhha, khha? Khhhh....
Trudno było zrozumieć alchemika pod koniec jego wypowiedzi, gdy oczy tej upiornej marionetki zagasły, a on pogrążył się w milczeniu. Młoda nekromantka coraz to bardziej nerwowo okręcała swe włosy wokół palca. Za drzwiami rozlegały się szmery służby schodzącej panicznie z drogi wampirzemu wojownikowi.
- Myślę, że czas na drobną przerwę, wszystkim nam się przyda – stwierdziła młoda nekromantka.
***

Maeva została zaprowadzona do salonu obok przez wampirzycę. Drogie, rzeźbione meble z różnych zakątków świata zupełnie do siebie nie pasowały. Lecz tu nie o estetykę chodziło, lecz pokazanie, że możemy to mieć, że stać nas. Kobieta zawołała służbę z winem.
- Mężczyźni i ich boje. Zero łagodności, zero taktu. Po to jesteśmy my. I za bardzo honorem się unoszą, nie chcę nic odbierać waszemu towarzyszowi, ale pojedynek może być dlań niekorzystny. Ale, nie o tym chciałam. Długo pani praktykuje sztuki tajemne? Zawsze mnie to fascynowało, ja ledwo mojego kanarka byłam w stanie ożywić.
***

Zgodnie z wyniesionym z różnorakich dworów zwyczajem, iż najlepsze kąski dostaje się w kuchni, Mantus zasugerował Arthanalowi. aby tam udali się podczas tej nieoczekiwanej przerwy. Spotkał tam kucharzy dość pogodnych, mających zazwyczaj dużo pracy w domu licha nad poczęstunkami jego żywych uczniów, a lich lubował podejmować ich wystawnie. Po krótkiej pogawędce Mantus zaczął się zajadać na uboczu, aby im nie przeszkadzać, szykowali podobno coś na mający potem się odbyć wiec podległych gildii alchemików.
Wtem za nimi wbiegła nekromantka i jak tylko dojrzała Arthanala – na jej twarzy zagościł w jakiś sposób pociągający uśmiech – przynajmniej dla Mantusa. Była z oblicza trochę jak te wszystkie młode panny w oberżach na niepopularnych traktach, tak się uśmiechały, flirtowały. Potem przejmowały interes i kończyły jako stare, zgorzkniałe baby. Chociaż nekromantce kuglarz wróżył raczej karierę licha.
- Już bym was zapodziała, panowie! Dobre miejsce, naprawdę dobre.
Mantus przysłuchiwał się temu, zagryzając mięso chlebem. Dostał równię, rzecz, którą lubił – trochę tłuszczu ze zmożenia do wymoczenia pieczywa. Kobieta westchnęła.
- Naprawdę musieliście grać tak ostro? Trudno będzie wam pomóc, a już w założeniu nie miało być łatwo.
Ostatnio edytowane przez Mantus 10 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
Zoja
Zbłąkana Dusza
Posty: 9
Rejestracja: 10 lat temu
Rasa:
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Zoja »

        Przejechała palcem po zakurzonych grzbietach książek. Wciągała do płuc zapach starego pergaminu i uśmiechała się pod nosem. W końcu znalazła to, czego szukała, i ściągnęła z półki opasły wolumin. Potrafiła czytać i uwielbiała to robić, dlatego też w wolnych chwilach właśnie tym zajmowała swój umysł. Sprowadzała również książki ze wszystkich zakątków świata, toteż szybko musiała przemianować na bibliotekę jeden z pokoi w jej zamku. Podejrzewała zresztą, że jeszcze trochę, i będzie potrzebowała kolejnego, ale jakoś specjalnie nie stanowiło to przeszkody, jako że zamek, jak to zamek, pomieszczeń miał wiele, a przy tym większość z nich stała nieużywana. Przerobienie ich na bibliotekę tylko wyjdzie na dobre. Bo też i księgozbiór był imponujący, można powiedzieć wręcz, że jeden z największych w całej Alaranii. Wielu kronikarzy i bibliofilów zabiłoby się o książki, które ona posiadała. No cóż, nie szkodzi, że część z nich pochodziła z czarnego rynku lub drugiego obiegu; lub też po prostu niektóre zostały skradzione – liczyło się to, że właśnie w tej chwili równiutko stały na półkach w zamku rodziny Vaelren.
        Usłyszała ochrypłe krakanie za jedynym obecnym w pomieszczeniu oknem. Odłożyła książkę na stolik znajdujący się w jedynym miejscu wolnym od regałów – na środku – i otworzyła okno, wpuszczając do pokoju chłodny powiew, trochę wilgoci i całkowicie przemokniętego kruka z listem przywiązanym do nóżki. Odwiązała mokry kawałek papieru i pozwoliła ptakowi usiąść na swoim ramieniu, uprzednio go pogłaskawszy.
        Rozwinęła ciasny rulonik (tylko dzięki temu list nie przemógł całkowicie). W miarę zapoznawania się z jego treścią jej uśmiech robił się coraz szerszy, a twarz się coraz bardziej rozjaśniała. Wreszcie to, na co czekała z wytęsknieniem. Siedzenie w zamku jej się naprzykrzyło, a ten list nadszedł w samą porę.

***


        Deszcz padał nieprzerwanie. Burzowe niebo przecinały co chwilę wąskie wstęgi błyskawic, podczas gdy szum wody spływającej po kamiennym trakcie wciąż nie ustawał. Było ciemno jak w nocy, chmury kłębiły się niespokojnie, przybierając nieco zielonkawy, niepokojący odcień. Gdzieś chyba szalała Upiorna Dziewica, bo od czasu do czasu rozlegało się ujadanie psów i przenikliwe skowyczenie.
        Jednak Zoja tkwiła bezpiecznie w podskakującej na wybojach karecie, którą ciągnęły dwa czarne konie o powiewających, szarych grzywach, więc się nie przejmowała pogodą. Siedziała wygodnie rozpostarta na kanapie wyłożonej zwierzęcą skórą i bawiła się wyczarowanym płomieniem. Dzięki temu nie marzła. Wiedziała, że do Maurii jeszcze trochę drogi zostało, ale nie przeszkadzało jej to. Lubiła podróżowanie samo w sobie, nawet jeśli nie mogła w jego trakcie czytać ani robić niczego innego poza zmienianiem rozmiarów migoczącego słabym, pomarańczowym światłem płomyczka. Miała dużo czasu na rozmyślanie… Więc rozmyślała.

***


        Mauria otworzyła swoją paszczę i wchłonęła ją niczym żarłoczny potwór. Straże nie robiły problemów, gdy pokazała im list, który zarazem był przepustką, dzięki czemu bez problemów wjechała do środka. Wrota zamknęły się za nią z głuchym trzaskiem, konie, tocząc pianę z pysków, zatrzymały się na placu nieopodal. Ich kopyta zatętniły szaleńczo o bruk, rozpryskując na boki wodę. Cisza przebijała ze wszystkich ulic, cisza i groza. Zoja nie dostrzegła nigdzie żadnej żywej duszy. Martwej zresztą też nie, jakby burza kazała wszystkim zamknąć się w domach. To było dziwne, bo chyba Mauria była przyzwyczajona do takiej pogody. Ale może jednak się myliła i dla Mauryjczyków sezon burz też był anomalią. Wzruszyła ramionami, wciąż nie gasząc płomyka. Poczuła się nieco nieswojo, mimo wszystko była żywą istotą, a Mauria zdawała się pochłaniać wszystkie siły witalne. Ogień i znajome ciepło dodawały jej otuchy.
        Tego miasta nie odwiedzała nigdy, chyba że już naprawdę musiała. Nawet ona, demonica, Nemorianka, czuła się w nim nieswojo. Ta aura, na pewno ta aura… Za dnia, o słonecznej porze, tu było zdecydowanie przyjemniej, miasto nie działało tak silnie na zmysły śmiertelników.
        Karoca w końcu zatrzymała się przed jednym z budynków, a Zoja wysiadała, choć co prawda z niejakim wahaniem. Już po chwili była całkowicie mokra, ponieważ zamiast skierować się prosto do drzwi, przystanęła na bruku i zapatrzyła się w budynek. Konie za jej plecami parskały niespokojnie, a ona wydawała się znajdować w dziwnym transie.
        Dopiero chwilę później otrząsnęła się i zdecydowanie nacisnęła klamkę, niemalże zderzając się z wychodzącą właśnie, zakapturzoną osobą. Błysk rozpoznania mignął w jej oczach.
        – Zoja…
        – Jest Kumarbi? – spytała szybko.
        – Jest. – Postać wskazała kciukiem korytarz za sobą. – Możemy pogadać?
        – Jestem mokra i zmęczona. Możemy to odłożyć na jutro?
        – Jasne. Przyjdę po ciebie. Kumarbi czeka, idź.
Zablokowany

Wróć do „Mauria”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości